Zimne. Polki, które nazwano zbrodniarkami - Marek Łuszczyna - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Zimne. Polki, które nazwano zbrodniarkami ebook i audiobook

Marek Łuszczyna

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Polki, kobiety, zbrodniarki…

Oto pięć wciągających opowieści o kobietach, które z katów przeobrażają się w ofiary, a z ofiar w katów; podejrzewane o dokonanie zbrodni stają się najważniejszymi świadkami oskarżenia. Współtwórczyni komunistycznego aparatu bezpieczeństwa, wykorzystującego inwigilację, przemoc i donos, sama wpada w jego sidła, próbując odnaleźć Boga. Piękna osiemnastolatka w samoobronie w bestialski sposób morduje swoją matkę i ćwiartuje jej ciało. 

Jeżeli komuś się wydaje, że opisane tu wypadki nie wzbudzą w nim żadnych emocji, jest w błędzie – z każdym przeczytanym słowem szok, niedowierzanie i napięcie będą narastać.

„Zimne. Polki, które nazwano zbrodniarkami” to zbiór wstrząsających reportaży o kobietach, które dopuściły się makabrycznych czynów i musiały odpowiedzieć za swoje brutalne przestępstwa. Marek Łuszczyna, niczym wytrwany dziennikarz śledczy, stara się poznać motywacje bezwzględnych morderczyń. Każda z tych historii jest materiałem na streamingowy miniserial.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 206

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 23 min

Lektor: Wojciech Chorąży
Oceny
4,0 (4 oceny)
0
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł: Zimne. Po­lki, które na­zwano zbrod­niar­kami

Co­py­ri­ght © Ma­rek Łusz­czyna, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Zdję­cie na okładce: An­dro­s64 / Wi­ki­me­dia Com­mons

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-91-8076-274-8

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Jest rasa lu­dzi, któ­rzy „nie pa­sują”,

Lu­dzi, któ­rych nosi po świe­cie,

I tacy spo­kój za­trują, zruj­nują

Matce, sio­strze, każ­dej ko­bie­cie.

Tru­man Ca­pote Z zimną krwią

Tłum. Bro­ni­sław Zie­liń­ski

(frag­ment wier­sza Perry’ego)

NIE­WI­DZIALNA

Główny prze­słu­chu­jący – prze­rwa

W ręce wła­dzy lu­do­wej wpadł wróg.

I już się apa­ra­towi bez­pie­czeń­stwa nie wy­mknie.

Je­rzy Sza­fa­rzyń­ski, szef pro­pa­gandy PSL, sie­dzi na ta­bo­re­cie po­środku ga­bi­netu prze­słu­chań w gma­chu Mi­ni­ster­stwa Bez­pie­czeń­stwa Pu­blicz­nego. Piw­nice bu­dynku przy Ko­szy­ko­wej 6 w War­sza­wie prze­ro­biono na areszt śled­czy. Znaj­duje się tu­taj „psia buda”, miej­sce, o któ­rym z od­razą my­ślą na­wet bez­piecz­niacy z pa­wi­lonu X wię­zie­nia mo­ko­tow­skiego. To ma­leńki, lo­do­waty bun­kier, w któ­rym naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych wro­gów Pol­ski prze­trzy­muje się nago. Nie ma wąt­pli­wo­ści, że Sza­fa­rzyń­ski za­li­cza się do grona wro­gów naj­nie­bez­piecz­niej­szych. Dla­tego ostatni ty­dzień prze­le­żał sku­lony w „psiejbu­dzie”. (Po­tem funk­cjo­na­riu­sze MBP po­wie­dzą, że pod ko­niec po­bytu w cia­snym kar­ce­rze ję­czał tak wy­so­kim to­nem, jakby „stra­cił klej­noty jesz­cze przed ofi­cjalną ka­stra­cją”).

W tej aku­rat chwili wróg do­cho­dzi do sie­bie po in­ten­syw­nych prze­słu­cha­niach, które po­le­gały na bi­ciu go koń­skim ba­tem po ją­drach. Naj­pierw mocno, aż do sczer­nie­nia or­ga­nów, a póź­niej już le­ciutko, wy­star­czyło tylko pstryk­nąć lub po­kle­pać dwoma pal­cami, żeby pe­eselo­wiec ry­czał z bólu.

„Ją­dra i pe­nis wi­szą Sza­fa­rzyń­skiemu na wy­so­ko­ści ko­lan” 1. Główny prze­słu­chu­jący cią­gnął z ca­łej siły, szar­pał, ko­pał, rwał, a póź­niej, po od­cze­ka­niu kil­ku­na­stu mi­nut, znowu de­li­kat­nie trą­cał, pu­kał, uważ­nie przy­glą­da­jąc się ca­łej ope­ra­cji, z miną do­cie­kli­wego na­ukowca, który trzyma w rę­kach kru­che szkło pro­bówki.

Te­raz na naj­gor­sze szy­kują się bez­piecz­niaccy kla­wi­sze, obecni wcze­śniej na wielu prze­słu­cha­niach w wię­zie­niu przy Ra­ko­wiec­kiej. Wie­dzą, co wy­da­rzy się za chwilę. Wielu od­wróci wzrok. Kiedy główny prze­słu­chu­jący za­koń­czy prze­rwę obia­dową, z całą pew­no­ścią za­rzą­dzi, żeby Sza­fa­rzyń­skiego usta­wić przy biurku i lekko pod­trzy­my­wać pod pa­chami, aż do końca. W otwar­tej szu­fla­dzie musi się zna­leźć całe obrzmiałe przy­ro­dze­nie prze­słu­chi­wa­nego.

I wtedy bę­dzie cho­dziło już tylko o to, żeby w od­po­wied­nim mo­men­cie za­mknąć tę szu­fladę jed­nym moc­nym kop­nię­ciem.

Bo­ni­fa­cja – żart

Idzie na pal­cach, wę­ży­kiem, po­mię­dzy po­roz­sta­wia­nymi wszę­dzie ta­bo­re­tami.

– Ilu ich w tej sali – my­śli. – Ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­ści i cztery?

Dużo. Bo cho­rych od­wie­dzają całe ro­dziny, ob­sia­dają łóżka w dzie­sięć osób i czują się po­trzebni.

Na­gle się za­trzy­muje. Zerka. Czy Bo­ni­fa­cja już wie? Jesz­cze tylko kilka kro­ków do okna.

– Nie na­bie­rze się – po­wie­działa jej przed mo­men­tem sa­lowa, ale zgo­dziła się po­móc w spi­sku.

– Bo pani za­da­nie po­le­ga­łoby tylko na tym, żeby wejść, gło­śno za­mknąć za sobą drzwi i usiąść na ta­bo­re­cie obok cho­rej – po­pro­siła sa­lową ta, która te­raz skrada się w kie­runku otwar­tego okna sali szpi­tala przy ulicy Ba­na­cha w War­sza­wie. Jest cie­pły kwie­cień 1962 roku. Mo­ment eks­plo­zji wio­sny, która spada na wszyst­kich set­kami za­pa­chów.

Ale to nie wy­star­czy.

– Czuję! – mówi z łóżka nie­wi­doma fran­cisz­kanka Bo­ni­fa­cja Gold­man. – Sto­isz przy oknie.

– Ale nic nie sły­sza­łaś – upew­nia się ni­ska ko­bieta, ubrana w czarną su­kienkę.

– Twoje per­fumy wy­star­czą.

– Wszystko ze­psu­łaś, wszy­ściutko. – Pach­nąca z re­zy­gna­cją siada na krze­śle obok łóżka cho­rej. – Sa­lowa miała uda­wać mnie, a ja mia­łam ci za­cząć czy­tać spod okna.

– Trzeba było się nie spry­ski­wać. Nu­dzi ci się po­twor­nie, prawda? – mówi z uśmie­chem nie­wi­doma sio­stra Bo­ni­fa­cja, która tra­fiła do szpi­tala z ośrodka w La­skach. Roz­lany wy­ro­stek ro­bacz­kowy. Per­fo­ra­cja je­lita. Le­dwo uszła z ży­ciem.

– No, straszna nuda, ko­chana moja. – Ko­bieta ca­łuje za­kon­nicę w czoło. – Taka nuda, że aż czło­wie­kowi głu­pie żarty do głowy przy­cho­dzą.

Od­wie­dza­jąca leży kilka sal da­lej. Szpi­talną pi­dżamę zrzuca za­raz po prze­bu­dze­niu. Wstaje szybko, zde­cy­do­wa­nym ru­chem otwiera szafkę, wy­biera su­kienkę, naj­chęt­niej czarną, i per­fumy. Ni­gdy nie wkłada szpi­tal­nego szla­froka. Szpi­tal, nie szpi­tal, musi być ele­gancko. Kiedy uzna, że wy­gląda jak trzeba, wy­cho­dzi na szpi­talny ko­ry­tarz i idzie do swo­jej przy­ja­ciółki Bo­ni­fa­cji.

– Masz „Ty­go­dnik Po­wszechny”? – pyta za­kon­nica z La­sek.

– A jak? Za­czy­namy od fe­lie­tonu Ki­siela? Bach, bach, ten fa­cet nie żar­tuje, zo­ba­czymy, jaką dziś ścianę bę­dzie chciał głową roz­wa­lić. (Głową w ściany to ty­tuł cy­klu fe­lie­to­nów Ste­fana Ki­sie­lew­skiego, pu­bli­ko­wa­nych na po­czątku lat sześć­dzie­sią­tych w „Ty­go­dniku Po­wszech­nym”).

Ma­ryl­ski – „Ko­bra”

Trudno po­wie­dzieć, czy w ręce wła­dzy lu­do­wej wpadł wróg. Być może. Przy­je­chał do La­sek sa­mo­cho­dem marki Mo­skwicz o nu­me­rach re­je­stra­cyj­nych WE 4513. Tak wy­nika z ra­portu TW Ksa­we­rego, opi­su­ją­cego całe zda­rze­nie. Do­nosi w nim o star­szej pani w czar­nej su­kience, w czerwcu 1962 roku przy­by­łej doośrodka, aby do­wie­dzieć się o zdro­wie swo­jej przy­ja­ciółki Bo­ni­fa­cji Gold­man, którą kilka ty­go­dni wcze­śniej po­znała w szpi­talu. „Lat około 55, nie­gdyś za­pewne przy­stojna, choć może nieco za tęga i za ni­ska, czar­no­włosa” – pi­sze TW Ksa­wery 2.

Wy­zwa­nie dla SB sta­nowi fakt, że pod­czas wi­zyty wła­ści­cielka mo­skwi­cza spo­tkała się rów­nież ze współ­twórcą wspól­noty, Pre­ze­sem Za­rządu To­wa­rzy­stwa Opieki nad Ociem­nia­łymi – An­to­nim Ma­ryl­skim. To wła­ściwy po­wód do­nosu; w bli­skim oto­cze­niu głów­nego celu ope­ra­cji o kryp­to­ni­mie „Ko­bra” po­ja­wił się ktoś nowy. Ta­jem­ni­cza ko­bieta „wy­glą­dała na zde­ner­wo­waną, praw­do­po­dob­nie ze względu na duże to­wa­rzy­stwo, które było świad­kami jej wy­jazdu, pa­liła dużo pa­pie­ro­sów” 3.

Twórcy ope­ra­cji „Ko­bra” za­rzą­dzają spraw­dze­nie nu­me­rów re­je­stra­cyj­nych zie­lo­nego mo­skwi­cza i usta­le­nie, kim jest ko­bieta od­wie­dza­jąca głów­nego fi­gu­ranta. To w le­cie 1962 roku prio­ry­tet dla pionu SB zwal­cza­ją­cego Ko­ściół ka­to­licki, który zor­ga­ni­zo­wał ak­cję.

***

Na po­czątku lat sześć­dzie­sią­tych Służba Bez­pie­czeń­stwa ma po­wody, żeby pro­wa­dzić dzia­łal­ność prze­ciwko An­to­niemu Ma­ryl­skiemu. „Ko­bra” kosz­tuje re­sort spraw we­wnętrz­nych dużo sił i środ­ków, ale bez­pieka nie ma za­miaru oszczę­dzać. Na te­re­nie ośrodka w La­skach umiesz­cza – w cha­rak­te­rze eta­to­wych pra­cow­ni­ków – kil­ku­na­stu agen­tów, któ­rzy swo­imi do­no­sami za­peł­nią wiele gru­bych te­czek, do­stęp­nych dziś w IPN.

Ma­ryl­skiego na­leży tę­pić jako po­ten­cjal­nego współ­twórcę ru­chu opo­zy­cyj­nego, „za­gro­że­nie ide­olo­giczne”. Sfor­mu­ło­wa­nie „opo­zy­cja po­li­tyczna” jesz­cze się nie po­ja­wia. Ku­roń i Mo­dze­lew­ski na­pi­szą Otwarty List do Par­tii do­piero dwa lata póź­niej.

Ma­ryl­skiego na­leży także tę­pić jako by­łego żoł­nie­rza Ar­mii Kra­jo­wej, „groź­nego krze­wi­ciela do­bra i po­stępu” 4, przy­ja­ciela pry­masa Wy­szyń­skiego, czło­wieka otwar­tego i pra­wego, który żad­nemu na­wró­co­nemu grzesz­ni­kowi nie od­mówi wspar­cia oraz ludz­kiego cie­pła. Bo to fa­na­tyk re­li­gijny. Wie­rzy, że każdy się może na­wró­cić. Uważa, iż czło­wieka stwo­rzo­nego na ob­raz i po­do­bień­stwo Boga na­leży ko­chać, osą­dzać zaś tylko jego uczynki. I je wy­ba­czać. To wróg. Sta­nął prze­ciw niemu cały IV De­par­ta­ment, utwo­rzony w 1962 roku do walki z Ko­ścio­łem.

W la­tach sześć­dzie­sią­tych poza sta­łym go­ściem – pry­ma­sem Ste­fa­nem Wy­szyń­skim – Ma­ryl­ski za­pra­sza do La­sek An­to­niego Sło­nim­skiego, Sta­ni­sława Stommę, Je­rzego Za­wiey­skiego, Leszka Ko­ła­kow­skiego, Ta­de­usza Ma­zo­wiec­kiego, Ste­fana Ki­sie­lew­skiego i wielu in­nych, wo­bec któ­rych już za kilka lat sfor­mu­ło­wa­nie „opo­zy­cja po­li­tyczna” bę­dzie jak naj­bar­dziej uza­sad­nione.

Bez­pieka chce znać każde słowo ze spo­tkań „in­te­lek­tu­alno-for­ma­cyj­nych”. O jed­nym z nich umiesz­czony w La­skach TW Alfana­pi­sze: „Wy­wią­zało się wy­raźne na­pię­cie słowne i słowna nie­sna­ska po­mię­dzy Wy­szyń­skim a Ki­sie­lew­skim, wcze­śniej miesz­ka­ją­cym w Kra­ko­wie” 5.

Być może w 1990 roku Ki­sie­lew­ski wy­tłu­ma­czy w Abe­ca­dle, o co cho­dziło Al­fie. Roz­dział po­świę­cony pry­ma­sowi Wy­szyń­skiemu koń­czy aka­pit: „Mnie się po­do­bało, że on miał po­czu­cie hu­moru. Nie ro­bił z tego du­żego użytku, ale pa­mię­tam, jak kie­dyś za­pro­sił nas do La­sek, urzą­dził ta­kie re­ko­lek­cje swo­jego ro­dzaju. Po­tem prze­ma­wiał i mó­wił, że Pol­ska jest od kil­ku­set lat pod spe­cjalną opieką Matki Bo­żej, a ja się na­chy­lam do Stommy i szepcę, że coś nie bar­dzo Pol­ska wy­szła na tej opiece. A on pa­trzy na mnie, już wie­dział, co ja mó­wię. Mówi: «Pan chce, że­bym pana wy­klął, a ja nie. Ja wiem, co pan po­wie­dział». Jed­nak miał swój hu­mor. Była to wy­bitna po­stać” 6.

Wy­szyń­ski – wąż w ka­plicy

Pry­mas Pol­ski Ste­fan Wy­szyń­ski – wy­bitna po­stać – po­le­cił, by go­ścia za­pro­sić w Wielki Pią­tek o go­dzi­nie pięt­na­stej. To we­dle Ko­ścioła ka­to­lic­kiego do­kładny czas śmierci Je­zusa Chry­stusa. Gość, któ­rego pod Pa­łac Bor­chów przy ulicy Mio­do­wej w War­sza­wie przy­wozi ci­troën trac­tion avant, nie spóź­nia się ani mi­nuty. Sa­mo­chód wjeż­dża na dzie­dzi­niec re­zy­den­cji Pry­ma­sów Pol­ski, ob­jeż­dża mały skwe­rek i za­trzy­muje się jak naj­bli­żej wej­ścia do bu­dynku, w któ­rym znaj­duje się sala au­dien­cyjna, bę­dąca jed­no­cze­śnie ga­bi­ne­tem pry­masa. Jest 23 kwiet­nia 1949 roku. Za cztery lata ten sam skwe­rek ob­jadą cztery avanty, z któ­rych wy­bie­gnie szes­na­stu funk­cjo­na­riu­szy MBP.

Dzi­siaj z auta wy­siada tęga, czar­no­włosa ko­bieta. Idzie po­woli, wcho­dzi po scho­dach, puka do drzwi, za któ­rymi czeka na nią Ste­fan Wy­szyń­ski.

– Mam dla pani Pi­smo Święte. Pre­zent – mówi pry­mas po krót­kim przy­wi­ta­niu.

– Je­stem wzru­szona – od­po­wiada ko­bieta, a w jej oczach po­ja­wiają się łzy. Póź­niej pry­mas po­wie, że jego zda­niem one mo­gły być au­ten­tyczne. – Nie wiem, jak pry­ma­sowi dzię­ko­wać za to spo­tka­nie.

– Pro­szę po­dzię­ko­wać Ma­rii Okoń­skiej.

– Tak zro­bię.

– Wie pani, że ona się te­raz za pa­nią mo­dli. Leży krzy­żem przed oł­ta­rzem w na­szej ka­plicy i błaga Chry­stusa, żeby się pani choć odro­binę na­wró­ciła.

– Moją ulu­bioną ewan­ge­lią jest Ma­te­usz – od­po­wiada ci­cho ko­bieta. – Nie są­dzi­łam, że pry­mas się ze mną spo­tka.

–Za­le­żało pani. Dla­czego mia­łem od­mó­wić?

– Pry­mas jest wspa­nia­łym czło­wie­kiem. (Łzy).

Wy­szyń­ski za­czyna ro­zu­mieć.

– My­śla­łem, że pani puł­kow­nik przy­je­dzie do mnie w mun­du­rze.

– Ni­gdy go nie no­szę. Wolę skromne su­kienki. Naj­chęt­niej czarne. – Milk­nie na chwilę. – Jed­nak poza tym mu­szę po­wie­dzieć, że jest pan, pa­nie Wy­szyń­ski, wspa­nia­łym czło­wie­kiem.

– Je­stem pry­ma­sem Pol­ski.

– Że pry­mas jest wspa­niały… – Ko­bieta się po­pra­wia.

– Wspa­niały jako kto, pani puł­kow­nik?

– No wła­śnie tu mamy pro­blem, księże pry­ma­sie. Musi pan wie­dzieć, że ja zdaję so­bie sprawę z prawdy.

– Z ja­kiej? – Kar­dy­nał czuje, że się za­czyna. Do­daj mi sił, Pa­nie – my­śli.

– Nie dziwi pry­masa, że na­ka­za­łam cen­zu­rze usu­wa­nie z każ­dej pry­ma­sow­skiej ho­mi­lii słowa „dia­beł”?

– Nie dziwi, pani puł­kow­nik. Pró­bo­wał w tej spra­wie in­ter­we­nio­wać na My­siej (sie­dziba Urzędu Cen­zury w War­sza­wie) bi­skup Bro­ni­sław Dą­brow­ski. No i ja­kiś cen­zor z prze­ni­kli­wym uśmie­chem po­wie­dział: „Pro­szę księ­dza, my już do­brze wiemy, że jak pry­mas pi­sze «dia­beł», to my­śli o nas”. – Kar­dy­nał roz­kłada ręce.

– Ale to prze­cież prawda.

– Pani puł­kow­nik… – Wy­szyń­ski uśmie­cha się po­błaż­li­wie.

– Prawda, że wy je­ste­ście – ko­bieta gładko prze­cho­dzi na plu­ra­lis ma­ie­sta­tis – nasi prze­ciw­nicy ide­olo­giczni, trzy­ma­cie za ple­cami nóż w ręku i tylko cze­ka­cie, kiedy my się ob­ró­cimy, żeby nam go wbić. Ale my się nie od­wró­cimy. My się nie ob­ra­camy! –Nie­spo­dzie­wa­nie ostat­nie słowa ko­bieta wy­krzy­czy, wście­kle wy­chrypi, wy­ja­zgo­cze. Przez krótką, kró­ciutką chwilę bę­dzie jak sy­czący, wi­jący się w ką­cie ka­plicy wąż. Ta­kie wła­śnie po­rów­na­nie na­su­nie się jej roz­mówcy.

Na mo­ment za­pada ci­sza, po któ­rej Wy­szyń­ski wy­bu­cha grom­kim śmie­chem. Ten ra­do­sny, gło­śny śmiech roz­sa­dza mury ca­łego Pa­łacu Bor­chów, wy­daje się po­tężny, tak wielki, że bez trudu roz­wiewa grozę sy­tu­acji, neu­tra­li­zuje wszelki strach, przy­ci­ska peł­za­ją­cego gada bu­tem do pod­łogi.

– Pani nie ma po­ję­cia, co to jest Ko­ściół i lu­dzie Ko­ścioła. Pani o nim tyle wie, ile mówi.

Ma­ria – ko­chane dziecko

Ju­lia Bry­sty­gier po­trafi do­strzec ide­olo­gicz­nego wroga.

Peł­niąca obo­wiązki szefa V De­par­ta­mentu MBP ma z osa­dzoną Ma­rią Okoń­ską drobny pro­blem, ale wie, jak go roz­wią­zać. Ko­bietę aresz­to­wano na jej po­le­ce­nie 25 marca 1948 roku, ce­lowo w dniu Zwia­sto­wa­nia Pań­skiego. Od tego mo­mentu aż do te­raz, do stycz­nia 1949 roku, Okoń­ska za­cho­wuje się, jak gdyby całe ży­cie cze­kała na to, żeby zna­leźć się w aresz­cie śled­czym przy ul. Ko­szy­ko­wej. Wszyst­kich na­wraca, nie­stru­dze­nie prze­ko­nuje współ­więź­niarki, że cier­pie­nie musi się skoń­czyć i bę­dzie im przez Boga wy­na­gro­dzone po sto­kroć. To pod­nosi mo­rale ca­łej celi, har­tuje du­cha, do­daje sił przed prze­słu­cha­niami. Wpro­wa­dzona w „za­kres wię­zien­nej dzia­łal­no­ści” Okoń­skiej agentka SB stwier­dza w ra­por­cie, że ak­tyw­ność osa­dzo­nej jest bar­dzo szko­dliwa.

Miarka prze­brała się wczo­raj. Ju­lii Bry­sty­gier do­nie­siono, że je­den z ofi­ce­rów niż­szej rangi za­dał ko­le­dze py­ta­nie, czy skoro ży­cie jest tak krót­kie i gów­niane, to ta wiara w Boga nie nada­łaby mu ja­kie­goś sensu, wy­star­czy spoj­rzeć na tę Okoń­ską od Wy­szyń­skiego.

Peł­niąca obo­wiązki szefa V De­par­ta­mentu MBP, zaj­mu­ją­cego się walką z Ko­ścio­łem, wie, że trzeba na­tych­miast dzia­łać. Ma kilka moż­li­wo­ści. Może Okoń­ską za­bić, ale to by­łoby zbyt pro­ste i nie­roz­sądne roz­wią­za­nie. To za­ufana świecka współ­pra­cow­nica Ste­fana Wy­szyń­skiego. Z wy­kształ­ce­nia psy­cho­log. Pry­mas Pol­ski na­pi­sał kilka ty­go­dni wcze­śniej list, w któ­rym py­tał puł­kow­nik Bry­sty­gier o po­wody uwię­zie­nia Ma­rii Okoń­skiej. Pro­sił o do­bre trak­to­wa­nie bli­skiego mu czło­wieka. List w spra­wie osa­dzo­nej do­tarł także do mi­ni­stra spraw we­wnętrz­nych Sta­ni­sława Rad­kie­wi­cza. A więc urząd ma w rę­kach ko­goś, kto może być wa­lutą. Co można za nią ku­pić? Ule­głość i zła­go­dze­nie li­nii pry­masa wo­bec wła­dzy lu­do­wej? Umiesz­cze­nie w oto­cze­niu pry­masa taj­nych współ­pra­cow­ni­ków? A może… Może na przy­kład do­pro­wa­dzić do spo­tka­nia z sa­mym Wy­szyń­skim, co po­zwo­li­łoby p.o. sze­fo­wej V De­par­ta­mentu na bez­cenny z per­spek­tywy póź­niej­szych dzia­łań ope­ra­cyj­nych kon­takt z wro­giem bę­dą­cym opoką wszyst­kich wro­gów.

Bry­sty­gier pa­mięta tamto aresz­to­wa­nie, mimo że w ciągu kilku ostat­nich mie­sięcy miała bar­dzo dużo pracy. Okoń­ską na­ka­zała za­mknąć, by na­tych­miast ude­rzyć w ko­goś z bli­skiego oto­cze­nia nowo wy­bra­nego pry­masa Pol­ski. Po śmierci Au­gu­sta Hlonda w 1948 roku wszystko wska­zy­wało na to, że jego na­stępcą zo­sta­nie bi­skup łom­żyń­ski Sta­ni­sław Kostka Łu­kom­ski. Ale wtedy wy­da­rzył się straszny wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy – bi­sku­powi Łu­kom­skiemu od­mó­wiły po­słu­szeń­stwa ha­mulce w jego sfa­ty­go­wa­nym au­cie. Zje­chał z drogi, ude­rzył w drzewo, zmarł nie­mal od razu.

Wtedy epi­sko­pat zde­cy­do­wał się na wy­bór bi­skupa lu­bel­skiego, Ste­fana Wy­szyń­skiego. Z desz­czu pod rynnę – jesz­cze więk­szy prze­ciw­nik ko­mu­ni­stów niż nie­szczę­śli­wie zmarły. Wła­dza spraw­dziła (ist­nieje na ten te­mat no­tatka SB), że nowy pry­mas nie pro­wa­dzi sa­mo­chodu, woli ra­czej po­dróże jako pa­sa­żer na tyl­nym sie­dze­niu.

Aresz­to­wa­nie Okoń­skiej miało więc wzmóc at­mos­ferę osa­cze­nia w no­wej eki­pie na Mio­do­wej, a spra­wiło, że kla­wi­sze ob­słu­gu­jący „psią budę” za­częli snuć roz­wa­ża­nia na­tury re­li­gijno-eg­zy­sten­cjal­nej.

Kiedy Okoń­ska wcho­dzi, już roz­kuta, do wiel­kiego ga­bi­netu p.o. sze­fo­wej „piątki”, Ju­lia Bry­sty­gier stoi od­wró­cona do okna. Nie­wy­soka, krępa, czar­no­włosa. Jest ubrana w lnianą su­kienkę, pach­nie zna­ko­mi­tymi, fran­cu­skimi (to się póź­niej okaże oczy­wi­ste) per­fu­mami.

– Usiądź, moje ko­chane dziecko – mówi do Okoń­skiej. Od­wraca się, pa­trzy na wy­mi­ze­ro­waną, tro­chę opuch­niętą od bi­cia twarz. Po­stę­puje kilka kro­ków w kie­runku swo­jego go­ścia. – Ja je­stem sze­fem urzędu, który cię więzi.

– Dla pani to spo­tka­nie nie jest ko­rzystne, bo pani mnie więzi – od­po­wiada więź­niarka.

Ci­sza.

– Czy pani jest osobą wie­rzącą? – pyta spo­kojna, po­godna Ma­ria Okoń­ska.

Sza­fa­rzyń­ski – szybki ko­niec

– Jak to wie­rząca, co pani opo­wiada?

„(…) Pani Bry­sty­gie­rowa ka­zała mi usiąść. Zwra­cała się do mnie «moje dziecko», a raz na­wet «moje ko­chane dziecko». Po­my­śla­łam, że mu­szę za­cząć ją na­wra­cać, jest sze­fem strasz­nego urzędu. Musi być straszna”.

– Ja nie opo­wia­dam, tylko py­tam, czy pani wie­rzy w Boga.

– To oczy­wi­ste, moje dziecko, że nie wie­rzę.

– Jak to? Dok­tor fi­lo­zo­fii i nie wie­rzy w Boga?

– Jak ja mam wie­rzyć? Je­stem ate­istką, moje dziecko…

„Pani Bry­sty­gie­rowa była bar­dzo miła. To w ogóle jedna z naj­mil­szych roz­mów, które w ży­ciu prze­pro­wa­dzi­łam. Nada­łam taki ton roz­mo­wie i ona go przy­jęła”.

***

Bry­sty­gier pa­trzy na ze­ga­rek. Bar­dzo prze­pra­sza swoją roz­mów­czy­nię, ale musi na chwilę wyjść. Jej prze­rwa obia­dowa, którą po­świę­ciła na spo­tka­nie z Ma­rią, do­bie­gła końca już kil­ka­na­ście mi­nut temu. Czy Okoń­ska zgo­dzi się po­cze­kać w ga­bi­ne­cie? No na­tu­ral­nie, że sama. A z kim? Z przy­zwo­itką? Ju­lii Bry­sty­gier przy­jaź­nie gęst­nieją zmarszczki wo­kół oczu.

Naj­bliż­sze dwa­dzie­ścia mi­nut za­ufana pry­masa Wy­szyń­skiego spę­dzi więc w wiel­kim ga­bi­ne­cie sa­mej p.o. sze­fo­wej V De­par­ta­mentu MBP. Wy­pro­sto­wana jak struna, bę­dzie bała się po­ru­szyć na­wet głową. Na­gła pustka, w któ­rej ją po­zo­sta­wiono, wy­two­rzy wra­że­nie, że każdy przed­miot uważ­nie ją ob­ser­wuje i czeka na po­wrót swo­jej pani, by w szcze­gó­łach do­nieść o za­cho­wa­niu wy­sta­wio­nej na próbę.

Każda rzecz pa­trzy: ma­ho­niowe biurko, dy­wan w romby, por­tret Bo­le­sława Bie­ruta, ka­ła­marz, oszklone re­gały z pół­kami ugi­na­ją­cymi się od ksią­żek (stoją za ple­cami – jesz­cze go­rzej), kre­dens pe­łen krysz­ta­ło­wych kie­lisz­ków, półka, na któ­rej leży te­atralna lor­netka, fran­cu­skie per­fumy Fra­go­nard (oso­bi­ście po­le­cone przez Pa­bla Pi­cassa, o czym Ma­ria wie­dzieć nie może), skó­rzane rę­ka­wiczki, ze­ga­rek z ode­rwa­nym pa­skiem.

– Ze­psuty, do­brze, że ła­two na­pra­wić – my­śli au­to­ma­tycz­nie Okoń­ska, ale nie ma po­ję­cia, że te­le­skop cen­nej szwaj­car­skiej omegi mu­siał wy­paść pod­czas prze­słu­cha­nia. Pew­nie Ju­lia w fer­wo­rze pracy za­po­mniała, że za­nim zej­dzie do więź­nia, musi cier­pli­wie zdjąć całą bi­żu­te­rię, zsu­nąć pier­ścionki, bran­so­letki, ob­rączkę. No i od­piąć na­szyj­nik, żeby w jed­nej chwili nie eks­plo­do­wał na cały po­kój prze­słu­chań bez­li­kiem błysz­czą­cych ka­mieni.

W cza­sie, kiedy Okoń­ska czeka w ga­bi­ne­cie, Bry­sty­gier scho­dzi jedno pię­tro, skręca w kie­runku ga­bi­netu prze­słu­chań. Su­nie wolno ko­ry­ta­rzem. Bez­piecz­niacy pod bro­nią stają na bacz­ność, strze­lają ob­ca­sami. Przy­zwy­cza­jono się do tego, że pani puł­kow­nik ni­gdy nie nosi mun­duru. Za­wsze te ciemne su­kienki. Ła­two też za­uwa­żyć, czy ma na so­bie bi­żu­te­rię, czy nie. Tym ra­zem nie ma.

Nie chce po­świę­cać tej spra­wie zbyt wiele czasu. Już wie, że roz­mowa z Okoń­ską jest waż­niej­sza i musi po­trwać dłu­żej, niż po­cząt­kowo za­kła­dała. Dla­tego te­raz, „scho­dząc z prze­rwy obia­do­wej” jako główny prze­słu­chu­jący, skręca do po­miesz­cze­nia, w któ­rym czeka na jej po­wrót Sza­fa­rzyń­ski z PSL. Bry­sty­gier nie ma za­miaru dzia­łać dłu­żej, niż to ko­nieczne. I tak się już przy nim na­ha­ro­wała. Prze­słu­chi­wany sie­dzi ty­łem do drzwi. Ko­bieta jed­nym ge­stem każe za­wią­zać mu oczy. Ma nie wi­dzieć jej twa­rzy, tak jak wszy­scy inni oso­bi­ście prze­słu­chi­wani więź­nio­wie MBP.

– Szu­flada – mówi ci­cho do naj­wyż­szego rangą mun­du­ro­wego obec­nego w celi 7.

***

– Czy ma pani za­miar za­wsze nie wie­rzyć?

– Czy ja za­mie­rzam za­wsze nie wie­rzyć, chyba tak. – Wró­ciła, usia­dła, za­pa­liła pa­pie­rosa, pa­trzy spo­koj­nie na Okoń­ską, od­zy­skuje rytm po­rzu­co­nej w pół słowa roz­mowy.

– To nie jest moż­liwe. Wy­gląda pani na osobę my­ślącą i in­te­li­gentną.

Bry­sty­gier za­my­śla się, a po­tem mówi z wa­ha­niem:

– Może jak będę w cho­ro­bie…

„Pani Bry­sty­gie­rowa wresz­cie mnie za­py­tała:

– Co pani o nas my­śli?

– O Urzę­dzie Bez­pie­czeń­stwa my­ślę bar­dzo źle. (…) Mam wra­że­nie, że je­stem w Związku So­wiec­kim.

– Co też pani mówi?

– Ile­kroć pro­wa­dzono mnie na prze­słu­cha­nie, ko­ry­ta­rze były pełne so­wiec­kich ofi­ce­rów.

– To w ra­mach przy­jaźni pol­sko-ra­dziec­kiej. – Pani Bry­sty­gie­rowa wy­dmu­chuje z uśmie­chem dym do góry, pod­no­sząc głowę. – Daję pani mój za­strze­żony te­le­fon, naj­bar­dziej oso­bi­sty – mówi w końcu. – Zna go nie­wiele osób. Niech się go pani na­uczy na pa­mięć. Nie wolno go za­pi­sać.

– Dla­czego mi go pani daje? – Po­czu­łam się bar­dzo wy­róż­niona.

– Może bę­dzie pani cze­goś po­trze­bo­wać. Pro­szę przyjść, a wcze­śniej za­dzwo­nić na ten nu­mer.

Oto­czyła mnie ra­mie­niem, a ja ją ser­decz­nie po­ca­ło­wa­łam, mo­dląc się w du­chu, by ją Bóg kie­dyś do­pro­wa­dził do sie­bie. Ty­dzień po tej roz­mo­wie wy­szłam na wol­ność. W Wielką Środę 1949 roku, w rocz­nicę mo­jego aresz­to­wa­nia, po­my­śla­łam: Mu­szę coś zro­bić dla pani Bry­sty­gie­ro­wej. Może coś się w tej du­szy ode­zwało”.

Ma­ria Okoń­ska wpada na po­mysł umó­wie­nia Bry­sty­gier z Wy­szyń­skim. Za zgodą pry­masa dzwoni na tajny nu­mer, który wciąż pa­mięta (po­wta­rza go w gło­wie co naj­mniej raz dzien­nie).

Sze­fowa „piątki” za­pra­sza ją na roz­mowę na­tych­miast, naj­szyb­ciej jak to moż­liwe, na­stęp­nego dnia, w Wielki Czwar­tek.

***

„(…) Pani Bry­sty­gie­rowa znowu była ład­nie ubrana.

– Czym mogę słu­żyć, pani Ma­rio?

– Przy­syła mnie ksiądz pry­mas.

Ona ta­kie oczy.

– Ksiądz pry­mas, Wy­szyń­ski?

– Tak. Jest je­den pry­mas – Wy­szyń­ski!

– W ja­kim celu pa­nią przy­syła?

– Pro­sił, że­bym po­wie­działa, że co­dzien­nie się za pa­nią mo­dli.

– Pew­nie o moje na­wró­ce­nie?

– Też tak my­śla­łam, ale on mi ka­zał po­wie­dzieć, że mo­dli się o pani szczę­ście.

W jej oczach za­bły­sły łzy. Na­prawdę łzy! Po­wie­dzia­łam po­tem o tym Ojcu, a on nie mógł uwie­rzyć.

– Cóż to za cu­downy czło­wiek! To naj­pięk­niej­szy czło­wiek, ja­kiego znam – po­wie­działa po chwili pani Bry­sty­gie­rowa.

– Czy chcia­łaby się pani z nim wi­dzieć?

– Wi­dzieć z nim? Co pani mówi? Jak naj­bar­dziej, ale to jest nie­moż­liwe.

– Dla­czego? Ma pani ja­kieś prze­szkody?

– Żad­nych, ale pry­mas mnie nie przyj­mie. To prze­cież prze­ciw­nik ide­olo­giczny.

– To ja za chwilę wrócę i po­wiem pani, co na ten te­mat my­śli ksiądz pry­mas. – Wzię­łam tak­sówkę. Wpa­dam do Ojca jak bomba.

– Oj­cze, Bry­sty­gie­rowa chce Ojca wi­dzieć. Chyba, Oj­cze, nie od­mó­wisz jej?

– Ab­so­lut­nie, ni­komu nie od­ma­wiam i jej także nie od­mó­wię.

– To kiedy może przyjść? Ona te­raz czeka w UB na od­po­wiedź. Spe­cjal­nie tam zo­stała. – Prze­bie­ra­łam no­gami.

– Ju­tro. W Wielki Pią­tek. O go­dzi­nie pięt­na­stej”. (…)

Dia­beł – wi­zyta to­wa­rzy­ska

W le­cie 1962 roku w ga­bi­ne­tach IV De­par­ta­mentu SB pa­nuje za­mie­sza­nie. Zdję­cia TW Ksa­we­rego są nie­wy­raźne. Nie wia­domo, czy szu­kać sa­mo­chodu o nu­me­rach re­je­stra­cyj­nych WE 4513 czy WC. Na do­miar złego oba auta to mo­skwi­cze. Je­den na­leży do apa­rat­czyka POP z mle­czarni na war­szaw­skiej Woli, drugi – do ja­kiejś sta­ruszki, o któ­rej mło­dzi pra­cow­nicy SB, uro­dzeni w cza­sie wojny lub chwilę przed nią, ni­gdy nie sły­szeli. Obie fo­to­gra­fie leżą na ich biurku – na jed­nym wą­saty dzia­łacz, na dru­gim ładna twarz star­szej pani. Ta nie­wie­dza bę­dzie trwała krótko, za­le­d­wie kil­ka­na­ście go­dzin.

Kiedy ktoś z de­par­ta­mentu wcho­dzi do ga­bi­netu, mło­dzi py­tają: „Wi­dzia­łeś kie­dyś tę babkę?”. W od­po­wie­dzi sły­szą: „W ży­ciu”. Ktoś po­wie: „Zwy­czajna, aż mdli”. Ktoś inny: „Nie wi­dzia­łem. Ży­dówka? Nie­znana ja­kaś”.

Znana sze­fowi IV De­par­ta­mentu, który oso­bi­ście przy­szedł po po­łu­dniu do mło­dych, aby spraw­dzić, jak po­su­wają się prace nad ope­ra­cją „Ko­bra”. Spoj­rzał na zdję­cie sta­ruszki, prze­czy­tał w ak­tach jej na­zwi­sko. Zbladł, usiadł, za­pa­lił pa­pie­rosa.

– Mamy coś? – spy­tali smar­ka­cze z SB.

– Mamy dia­bła, który wpadł do ko­ścioła z to­wa­rzy­ską wi­zytą – od­po­wie­dział ci­cho puł­kow­nik Sta­ni­sław Mo­raw­ski, p.o. szefa IV De­par­ta­mentu do walki z Ko­ścio­łem. Fun­da­menty tej struk­tury po­ło­żyła kil­ka­na­ście lat wcze­śniej sta­ruszka z mo­skwi­cza.

Za kilka dni, 30 czerwca, Mo­raw­ski zo­sta­nie ofi­cjal­nie dy­rek­to­rem de­par­ta­mentu. Bo prze­cież ten ka­mu­flaż, „p.o.”, to taka po­zy­cja po­zwa­la­jąca nie ubru­dzić so­bie rąk, po­zo­stać nieco w cie­niu. Szef, ale w za­sa­dzie ża­den szef, bo sta­no­wi­sko wła­ści­wego od­po­wie­dzial­nego jest nie­ob­sa­dzone.

Tyle że Mo­raw­ski ru­sza wła­śnie do wiel­kiej bi­twy. Zwal­cza­jąc w jed­nej z naj­waż­niej­szych ope­ra­cji MSW twór­czy­nię wła­snego de­par­ta­mentu, bę­dzie mu­siał za­nu­rzyć się w gów­nie aż po łok­cie – tak wy­ja­śnią puł­kow­ni­kowi po­wód jego awansu sze­fo­wie SB.

W za­sa­dzie to dmu­cha­nie na zimne. Głowa obej­mu­ją­cego ta­kie sta­no­wi­sko leży, w ra­zie czego, przez cały czas na pieńku. Ale to wła­ściwy mo­ment, żeby od­sło­nić szyję przed ko­niecz­no­ścią ewen­tu­al­nej pu­blicz­nej eg­ze­ku­cji.

– Tylko po co ta to­wa­rzy­ska wi­zyta w La­skach? – pyta gło­śno Mo­raw­ski, koń­cząc pa­pie­rosa. – W ja­kim celu ona tam po­je­chała?

Pi­casso – ładna bu­zia

Je­den z naj­słyn­niej­szych ob­ra­zów świata – Gu­er­nica – po­wsta­nie do­kład­nie za dzie­sięć lat, w 1937 roku. Na ra­zie Pa­blo Pi­casso ma­luje w stylu sur­re­ali­stycz­nym. (Gu­er­nica bę­dzie ku­bi­styczna). Lubi za­glą­dać do pa­ry­skich ka­wiarni w po­szu­ki­wa­niu mo­de­lek. Chęt­nie za­pra­sza je do swo­jej pra­cowni. Już wkrótce skoń­czy się to wiel­kim ro­man­sem z sie­dem­na­sto­let­nią Ma­rią Te­resą. Ale skan­dal ma się za­cząć do­piero za kilka mie­sięcy.

Te­raz za blejt­ra­mem sie­dzi ni­ska, czarna Po­lka, stu­dentka Sor­bony. Za­gad­nięta przez mi­strza kil­ka­dzie­siąt mi­nut wcze­śniej w Café Les Deux onie­miała. Nie od razu zgo­dziła się po­zo­wać, bo – jak się wy­ra­ziła – nie­spe­cjal­nie lubi być w cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia.

– Głu­pia je­steś? – spy­tały re­to­rycz­nie przy­ja­ciółki. – To Pa­blo Pi­casso, wy­bitny ma­larz, znany i sławny.

W la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych Wło­dzi­mierz So­kor­ski, znawca ko­biet, li­te­ra­tury i po­li­tyki, czło­wiek, który oso­bi­ście wpro­wa­dzał w 1949 roku dok­trynę so­cre­ali­styczną w sztuce, a sie­dem lat póź­niej zo­stał jed­nym z głów­nych „od­wil­żow­ców”, po­wie w te­le­wi­zyj­nym wy­wia­dzie: „Bry­sty­gier miała ładną twarz, ale za­wsze grubą dupę, ko­ślawe nogi, krępa była. Ale to Pi­cas­sowi prze­szka­dzać nie mo­gło, bo on ma­lo­wał krzywe kre­ski, trój­kąty, kwa­draty za­miast dup. A twarz miała ładną, to mi­strzowi w oko wpa­dła”.

Gdyby pod­słu­chać roz­mowę w pra­cowni Pi­cassa przy rue La Bo­étie, można by się do­wie­dzieć, że młoda Po­lka ma dwa­dzie­ścia pięć lat i jest lwo­wianką. Nie do końca wpraw­dzie, bo uro­dziła się w miej­sco­wo­ści Stryj, ale we Lwo­wie skoń­czyła hi­sto­rię na uni­wer­sy­te­cie Jana Ka­zi­mie­rza. Na­zywa się Ju­lia Prajs. Jest też coś, czym chcia­łaby się szcze­gól­nie po­chwa­lić. Tuż przed wy­jaz­dem do Pa­ryża za­pi­sała się do Mię­dzy­na­ro­do­wej Or­ga­ni­za­cji Po­mocy Re­wo­lu­cjo­ni­stom.

– Re­wo­lu­cjo­nistka, fiu, fiu! – mówi pod no­sem ma­lu­jący Pi­casso, ubrany w pa­sia­sty pod­ko­szu­lek. (To z re­la­cji Wło­dzi­mie­rza So­kor­skiego, któ­remu Ju­lia Bry­sty­gier miała oso­bi­ście opo­wia­dać o tym, co wy­da­rzyło się w pa­ry­skim stu­diu mi­strza la­tem 1927 roku).

Do­dat­kowo, o czym wielki ma­larz po­wi­nien wie­dzieć, Ju­lia działa w ko­mórce tech­niki par­tyj­nej Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Za­chod­niej Ukra­iny (KPZU).

– Prze­cież Lwów to pol­skie mia­sto. – Pi­casso jest śred­nio za­in­te­re­so­wany, sku­pia się na ob­ra­zie.

– A wie pan, gdzie leży Bia­ły­stok? – pyta młoda dziew­czyna i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, mówi da­lej: – Na tej sa­mej wy­so­ko­ści geo­gra­ficz­nej co Lwów. I tam był w 1920 roku Tym­cza­sowy Ko­mi­tet Re­wo­lu­cyjny Pol­ski!

– A to nie bol­sze­wicy go za­ło­żyli, tylko na chwilę, pod­czas wojny z wami? – Pi­casso wy­chyla się zza szta­lugi, poj­muje, że nie­wiele wie. A na pewno nie to, z kim ma do czy­nie­nia. – Po­wiem pa­nience jedno. Pro­szę nie uży­wać tej kosz­mar­nej, mę­skiej wody ko­loń­skiej. Pro­szę so­bie ku­pić per­fumy Fra­go­nard. Są świetne. Pro­du­kują je od roku. W Pa­ryżu – no­wość!

Wie­sław – prośba

Pach­nąc per­fu­mami Fra­go­nard, pu­blicz­nie obroni dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na uni­wer­sy­te­cie we Lwo­wie. Wyj­dzie za mąż za Na­tana Bry­sty­giera, ale o oko­licz­no­ściach tego mał­żeń­stwa mil­czą wszel­kie źró­dła. Wia­domo, że męż­czy­zna zmarł w 1930 roku. Po­chła­nia ją dzia­łal­ność re­wo­lu­cyjna. La­tem 1935 roku obej­muje funk­cję se­kre­ta­rza Ko­mi­tetu Okrę­go­wego KPZU Stryj – Sam­bor. Jest jedną z cen­tral­nych po­staci śro­do­wi­ska ko­mu­ni­stycz­nego na wscho­dzie, dla­tego sa­na­cyjna wła­dza dwu­krot­nie wsa­dzi ją do wię­zie­nia. Na krótko w 1931 roku i na dwa­na­ście mie­sięcy w 1932.

We wrze­śniu 1939 roku Lwów jesz­cze się broni, kiedy Ju­lia Bry­sty­gier wy­stę­puje o oby­wa­tel­stwo ra­dziec­kie. NKWD do­brze ją zna i ceni. Bo to żar­liwa, od­dana mię­dzy­na­ro­do­wej spra­wie pol­ska ko­mu­nistka, ale spoza kręgu Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Pol­ski, któ­rej Jó­zef Sta­lin na tyle nie ufał, że w 1936 roku wy­mor­do­wał więk­szość jej człon­ków.

Więc na Ju­lii Bry­sty­gier można po­le­gać. Jako oby­wa­telka ZSRR na no­wych ra­dziec­kich zie­miach otrzy­muje funk­cję „Wszech­związ­ko­wego Członka Ko­mi­tetu Cen­tral­nego Mię­dzy­na­ro­do­wej Or­ga­ni­za­cji Po­mocy Re­wo­lu­cjo­ni­stom”. Sama o tę funk­cję po­pro­siła. Ma po­ma­gać tym, któ­rych cie­mię­żyła Pol­ska pa­nów. A że prze­śla­do­wa­nia ko­mu­ni­stów w isto­cie były ele­men­tem po­li­tyki rzą­dów sa­na­cyj­nych przed 1939 ro­kiem, Bry­sty­gier ma co ro­bić. Z po­wie­rzo­nym za­da­niem ra­dzi so­bie do­sko­nale.

„Tro­chę dama, do­syć wy­kształ­cona, umiała się za­cho­wać. Przy­dzie­lono nam lo­kal, parę po­koi w cen­trum mia­sta. Jako na­sza opie­kunka ro­biła co mo­gła, dwo­iła się i tro­iła, by nam po­móc, by nas gdzieś po­upy­chać przez różne zna­jo­mo­ści. Nic złego nie mogę o niej po­wie­dzieć” – na­pi­sze po la­tach o tam­tym okre­sie dzia­łal­no­ści Leon Ka­sman, póź­niej­szy re­dak­tor na­czelny „Try­buny Ludu”.

Pra­cuje jak sza­lona we lwow­skiej sie­dzi­bie MOPR. Te­raz aku­rat sie­dzi za biur­kiem, na któ­rym leży wy­soki stos pa­pie­rów. Wi­dzi zza niego drob­nego męż­czy­znę gnio­tą­cego w dłoni czapkę. Pracę by jaką chciał, bo nie ma z czego żyć? A co umie ten dzia­łacz ko­mu­ni­styczny z Pod­kar­pa­cia? Pi­sać i czy­tać? To ma szczę­ście to­wa­rzysz, bo aku­rat jest jedno wolne miej­sce w nowo po­wsta­łym urzę­dzie. Praca taka, że idzie się z niej utrzy­mać. Tylko trzeba wy­peł­nić pa­pier i rano sta­wić się z nim pod wska­za­nym ad­re­sem, o tu­taj – po­daje kartkę.

– Jak na­zwi­sko to­wa­rzy­sza? – rzuca Ju­lia.

– Wła­dy­sław Go­mułka, pseu­do­nim „Wie­sław”.

– Za­ła­twione. Nie musi to­wa­rzysz wy­cho­dzić ty­łem, kła­nia­jąc się z wdzięcz­no­ści w pas.

Ber­man – przy­ja­ciel

Na woj­nie czło­wiek ko­cha się szybko, łap­czy­wie, jak gdyby to był jego ostatni raz. Nie­zgrabna fi­gura nie musi prze­szka­dzać męż­czy­znom. Zwłasz­cza je­śli ko­bieta po­siada urok oso­bi­sty, czar, wdzięk, in­te­lekt. Na woj­nie lu­dzie upra­wiają przy­godny seks bez opa­mię­ta­nia, ale Ju­lia Bry­sty­gier wy­biera aku­rat z roz­my­słem. Nie li­czy się uroda męż­czy­zny. Z całą pew­no­ścią nie uwio­dły jej kró­ciut­kie, przy­strzy­żone „na Hi­tlera” wą­siki Hi­la­rego Minca ani roz­ma­zana al­ko­ho­lem twarz Ja­kuba Ber­mana. Trudno, żeby po­do­bała się też kan­cia­sta bu­zia Eu­ge­niu­sza Szyra.

Śro­do­wi­sko Związku Pa­trio­tów Pol­skich jest nie­wiel­kie, ciężko utrzy­mać w ta­jem­nicy te trzy ro­manse jed­no­cze­śnie, więc przez mę­ską więk­szość Związku Bry­sty­gier zo­staje na­zwana PPŻ – Prze­chod­nią Po­lową Żoną. Boli. Zwłasz­cza kiedy dok­tora fi­lo­zo­fii wy­zy­wają za ple­cami od ku­rew pro­ści dzia­ła­cze, któ­rym jesz­cze nie­dawno po­ma­gała w zna­le­zie­niu pracy.

Zwią­zek Pa­trio­tów Pol­skich okaże się klu­czowy pod­czas pro­jek­to­wa­nia przez Jó­zefa Sta­lina no­wej Pol­ski. Nie­wielka grupa ko­mu­ni­stów, która po agre­sji Hi­tlera na ZSRR ucie­kła w głąb chwie­ją­cego się im­pe­rium, na­wet nie przy­pusz­czała, jak bar­dzo się ge­ne­ra­lis­si­mu­sowi przyda w mię­dzy­na­ro­do­wych roz­gryw­kach. Okaże się to w roku 1944, kiedy władca Związku So­wiec­kiego za­cznie pla­no­wać swoją Pol­skę. I wtedy sta­nie się ja­sne, czy Ju­lia wy­brała do­brze swo­ich ko­chan­ków.

Zwią­zek Pa­trio­tów Pol­skich z dnia na dzień staje się „słuszną, de­mo­kra­tyczną ini­cja­tywą, bli­ską wiel­kiemu Sta­li­nowi”. Na jej czele – wódz ZSRR de­cy­duje oso­bi­ście – sta­nie to­wa­rzysz „To­masz”, czyli Bo­le­sław Bie­rut. W skład biura po­li­tycz­nego wejdą zaś: Ja­kub Ber­man, Hi­lary Minc, Alek­san­der Za­wadzki i Wła­dy­sław Go­mułka. To ści­słe kie­row­nic­two, główni wy­ko­nawcy planu Sta­lina. Od lipca 1944 roku naj­waż­niejsi lu­dzie w kraju od­zy­sku­ją­cym wol­ność od wojsk hi­tle­row­skich.

– Ju­lia, ja nie je­stem w sta­nie sprze­ci­wić się Bie­ru­towi ani Go­mułce, zwłasz­cza w tak de­li­kat­nej spra­wie. – Ja­kub Ber­man tłu­ma­czy swo­jej ko­chance de­cy­zję do­ty­czącą jej przy­szło­ści. – Dla­czego nie chcesz?

– Bo to sta­no­wi­sko, na któ­rym zbyt do­brze czło­wieka wi­dać.

– Wprost prze­ciw­nie. To prze­cież służby spe­cjalne. – Ber­man wie, że tro­chę ob­raża in­te­li­gen­cję Ju­lii.

– Je­steś moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Po­móż.

– No, wła­śnie wi­dzę. Oka­zuje się, że na­wet lep­szym od Bie­ruta, skoro do mnie zwra­casz się z tą prośbą. Ju­lia, ta de­cy­zja już za­pa­dła. Chcesz być w cie­niu – bądź. Po­tra­fisz.

Wa­si­lew­ska – Sta­lin

– Prze­cież je­ste­ście przy­ja­ciółmi.

Sty­czeń 1945 roku jest chyba naj­zim­niej­szy od sze­ściu lat, jak gdyby to­wa­rzy­sząca od­cho­dzą­cej woj­nie po­goda chciała przy­spo­rzyć obo­la­łej Eu­ro­pie do­dat­ko­wych cier­pień.

Ju­lia Bry­sty­gie­rowa roz­ma­wia z Wandą Wa­si­lew­ską w ki­jow­skim miesz­ka­niu słyn­nej ko­mu­ni­stycz­nej dzia­łaczki. W Mo­skwie karty dawno już roz­dano. Na te­re­nie Pol­ski funk­cjo­nuje Rząd Tym­cza­sowy, w który prze­kształ­cono PKWN.

– To twoje „prze­cież” – wzdy­cha Wa­si­lew­ska. – Jedno z naj­bar­dziej ma­ni­pu­la­tor­skich słów po pol­sku.

– Ja wiem, taka prośba cię na­raża.

– Na­raża? Co ty my­ślisz, że ja po­wiem: to­wa­rzy­szu Sta­lin, to­wa­rzyszka Bry­sty­gier nie chce iść do bez­pie­czeń­stwa. Zmień­cie de­cy­zję.

– Prze­cież się zna­cie. Je­ste­ście bli­sko.

– Znamy się bar­dzo do­brze. Na tyle, Julka, że wiem, iż zwró­ce­nie się z taką prośbą wy­woła… Co mam po­wie­dzieć: ja ro­zu­miem, to jest po­li­tyka, na­tu­ral­nie, oczy­wi­ście, ale ko­bitki so­bie jed­nak ina­czej za­pla­no­wały struk­turę pań­stwa, więc te­raz, to­wa­rzy­szu Sta­lin – łap­cie za te­le­fon i dzwoń­cie do Bie­ruta?

– Tak, można to przed­sta­wić rów­nież w ten spo­sób – mówi po­iry­to­wana Bry­sty­gier. – Za­leży od do­brej lub złej woli. Ja chcę ro­bić to, co umiem naj­le­piej: po­ma­gać lu­dziom, a nie być twórcą apa­ratu bez­pie­czeń­stwa.

Wa­si­lew­ska traci cier­pli­wość.

– A ja chcę żyć. I te­raz po­słu­chaj uważ­nie. Ni­komu o tej na­szej dzi­siej­szej roz­mo­wie nie po­wiem (opo­wie o niej wiele lat póź­niej Ju­lia Bry­sty­gier). Ze względu na na­szą dłu­go­let­nią przy­jaźń będę mil­czeć. Nikt się ode mnie nie do­wie, że w mo­men­cie naj­wyż­szej próby to­wa­rzyszka Bry­sty­gier nie po­trafi udźwi­gnąć re­wo­lu­cyj­nego cię­żaru od­po­wie­dzial­no­ści.

– Cię­żaru re­wo­lu­cyj­nej od­po­wie­dzial­no­ści, Wanda.

– Słu­cham?

– Nic.

Ró­żań­ski – sym­bol

Można po­wie­dzieć: prze­miana. Można rzec, że Ju­lia Bry­sty­gier rzu­ciła się w bu­do­wa­nie apa­ratu bez­pie­czeń­stwa z praw­dziwą fu­rią.

Wy­daje do­ku­menty. Pi­sze spra­woz­da­nia. Ale przede wszyst­kim pla­nuje, jak naj­le­piej umoc­nić nowe, na­ra­żone na ataki wroga pań­stwo pol­skie. Na­leży na przy­kład zdać so­bie sprawę, że w isto­cie cała pol­ska in­te­li­gen­cja jest prze­ciwna sys­te­mowi ko­mu­ni­stycz­nemu i wła­ści­wie nie ma szans na jej re­edu­ka­cję. Po­zo­staje więc jej zli­kwi­do­wa­nie. Po­nie­waż jed­nak nie można zro­bić błędu, jaki uczy­niono w Ro­sji po re­wo­lu­cji w 1917 roku, eks­ter­mi­nu­jąc in­te­li­gen­cję i w ten spo­sób opóź­nia­jąc roz­wój go­spo­dar­czy kraju, na­leży wy­two­rzyć taki sys­tem na­ci­sków i ter­roru, aby przed­sta­wi­ciele in­te­li­gen­cji nie wa­żyli się być czynni po­li­tycz­nie 8.

Resztki in­te­li­gen­cji z WiN (wy­ła­pane po la­sach w ra­mach zbroj­nych ak­cji MBP) trzeba jed­nak zli­kwi­do­wać. Wro­gów Pol­ski Lu­do­wej to­wa­rzyszka Ju­lia prze­słu­chuje oso­bi­ście. Wtedy lu­dzie z naj­bliż­szego oto­cze­nia za­czną na­zy­wać ją „Krwawą Luną”. Bry­sty­gier nad­zo­ruje „pierw­szy etap śledz­twa”. Ge­ni­ta­lia uwiel­bia wy­szar­py­wać zwłasz­cza mło­dym męż­czy­znom. Wielu spo­śród nich umrze z wy­cień­cze­nia. Miej­sce ich spo­czynku bę­dzie nie­znane aż do 2012 roku.

Do­piero w la­tach osiem­dzie­sią­tych do­wiemy się, że sa­dza­jący więź­niów na od­wró­co­nym krze­śle Jó­zef Ró­żań­ski był tylko od­bi­ciem „Krwa­wej Luny”, wcale nie naj­okrut­niej­szym prze­słu­chu­ją­cym. To, że jego na­zwi­sko do dziś jest sym­bo­lem ka­towni UB, za­wdzię­czamy in­te­lek­towi Luny. I temu, że miała mnó­stwo szczę­ścia.

***

– Może i mam dla pana ja­kąś od­po­wiedź – mówi znany pol­ski sek­su­olog, któ­remu da­łem do prze­czy­ta­nia to, co do tego mo­mentu na­pi­sa­łem. – Pana dziwi, dla­czego nie wa­liła pałką w głowę albo nie wpy­chała dłu­go­pisu w ucho?

– Dziwi mnie, dla­czego tor­tu­ro­wała, kon­cen­tru­jąc się na jed­nym tylko na­rzą­dzie. Za­rzu­cano jej póź­niej re­ali­zo­wa­nie swo­ich zbo­czeń sek­su­al­nych.

– Wy­klu­czone, to jej nie mo­gło pod­nie­cać. Niech pan za­po­mni o wi­zjach Luny z pej­czem w dłoni, wi­ją­cej się w or­ga­zmicz­nych spa­zmach po­środku sali peł­nej krwi, zę­bów i od­cho­dów.

– Jaka jest pana opi­nia?

– Może ze­msta? No bo pro­szę so­bie wy­obra­zić wraż­liwą, wy­kształ­coną, in­te­li­gentną, cho­ro­bli­wie am­bitną ko­bietę, która robi ka­rierę za wszelką cenę, w pa­skud­nych cza­sach, po­przez łóżka szpet­nych czer­wo­nych bu­ców, na pewno nie­pach­ną­cych mę­ską od­mianą per­fum Fra­go­nard. Gdyby był pan przez kilka lat PPŻ, to by pan lu­bił męż­czyzn? Minc, Ber­man i Szyr to wszy­scy?

– Nie. Po­dobno miała ich znacz­nie wię­cej.

– Więc wła­śnie. Za­ci­skała zęby, nie słu­chała krą­żą­cych na swój te­mat opi­nii. Ale na­ra­stało w niej po­czu­cie krzywdy i od­raza do sa­mej sie­bie, nie umiała tych emo­cji od­ciąć. Była in­te­li­gentna i wraż­liwa. Długo go­dziła się, że męż­czyźni trak­tują ją jak szmatę, która usta­wia się z wia­trem. Bo może i tak wła­śnie było, tyle że to bez zna­cze­nia dla tego me­cha­ni­zmu psy­cho­lo­gicz­nego. My­ślała, że do­sta­nie w no­wej Pol­sce funk­cję na miarę jej wy­kształ­ce­nia i gi­gan­tycz­nych am­bi­cji. A czer­wone buce wie­działy, że ta PPŻ i tak pój­dzie ro­bić to, co jej każą. No to po­szła na ca­łego. Za­tra­ciła się, całą nie­na­wiść do sie­bie i ka­rie­ro­wych ko­pu­lan­tów na­kie­ro­wu­jąc na mło­dych, ład­nych fa­ce­tów, któ­rych mi­ło­ści ni­gdy nie za­znała.

– Wy­ry­wa­nie ją­der mło­dym WiN-owcom było taką ze­mstą za Ber­mana i Minca?

– No i za męż­czyzn w ogóle, bo to prze­cież oni, jako ga­tu­nek, do­pro­wa­dzili do tego, że zro­biła ka­rierę nie taką, jak chciała, za cenę, któ­rej w głębi serca nie ak­cep­to­wała.

– Nikt jej do sy­pia­nia z dzia­ła­czami ZPP nie zmu­szał.

– Nie słu­cha pan. Nikt jej nie uspra­wie­dli­wia! Py­tał pan o me­cha­nizm psy­cho­lo­giczny. O jedną z moż­li­wych przy­czyn jej za­cho­wa­nia pod­czas śledztw.

Nil – jedno py­ta­nie

Być może by­łaby świetna jako mi­ni­ster spraw za­gra­nicz­nych. Prze­cież miała dok­to­rat, znała bie­gle ro­syj­ski, fran­cu­ski, nie­miecki i he­braj­ski. Mówi o tym gło­śno w ci­tro­ënie avant do swo­jego kie­rowcy, który kilka mi­nut temu za­brał ją sprzed domu przy alei Przy­ja­ciół 6, skrę­cił w Ujaz­dow­skie i za chwilę wy­je­dzie poza nie­tkniętą hi­tle­row­skimi bom­bami część War­szawy: byłą nie­miecką dziel­nicę ad­mi­ni­stra­cyjną, na­zy­waną w la­tach oku­pa­cji „Get­temdla Niem­ców”. Bry­sty­gier miesz­kała sto me­trów w li­nii pro­stej od gma­chu MBP w stu­me­tro­wym apar­ta­men­cie.

Za chwilę avant (w okre­sie 1945–54 naj­po­pu­lar­niej­szy sa­mo­chód uży­wany przez MBP) mi­nie wzno­szony od kilku mie­sięcy Dom Par­tii u zbiegu No­wego Światu i Alei Je­ro­zo­lim­skich. Gmach zo­sta­nie od­dany Ko­mi­te­towi Cen­tral­nemu PZPR za dwa lata, 1 maja 1952 roku. Luna otwiera to­rebkę, wyj­muje lu­sterko, ma­luje usta, spraw­dza, czy nie za­po­mniała te­atral­nej lor­netki. Jest. Można je­chać. Naj­pierw pro­sto, przez most Po­nia­tow­skiego, do taj­nej willi MBP na Sa­skiej Kę­pie, o ist­nie­niu któ­rej wie tylko kil­ka­na­ście naj­wy­żej po­sta­wio­nych osób apa­ratu.

Schwy­tany bez uprze­dze­nia w Ło­dzi i prze­wie­ziony do War­szawy ge­ne­rał Au­gust Fiel­dorf już czeka. To jego pierw­sze spo­tka­nie z tak wy­soko po­sta­wio­nym funk­cjo­na­riu­szem no­wego pań­stwa pol­skiego. Nikt „Nila” jesz­cze nie tknął pal­cem, nikt na­wet nie za­ło­żył mu kaj­da­nek. UB ma go w rę­kach od kilku go­dzin. Wszystko, co naj­strasz­niej­sze, ma się wy­da­rzyć w ciągu nad­cho­dzą­cych mie­sięcy.

Bry­sty­gier wcho­dzi, grzecz­nie się ge­ne­ra­łowi kła­nia, siada. Jej kie­rowca czeka na ze­wnątrz. Pro­siła, żeby nie wy­łą­czał sil­nika.

– Chcia­łam spy­tać, czy ge­ne­rał zgo­dzi się wy­dać ode­zwę do swo­ich pod­wład­nych, dzia­ła­ją­cych obec­nie w WiN. Chcie­li­by­śmy po­pro­sić, by ge­ne­rał zwró­cił się do nich o zło­że­nie broni.

– To chyba ja­kaś kpina. Pani żar­tuje? Ja­kim pra­wem zo­sta­łem aresz­to­wany? Prze­cież ja się ujaw­ni­łem już trzy lata temu… – mówi „Nil”, ale pani puł­kow­nik bar­dzo się spie­szy.

Wstaje więc bez słowa, wy­cho­dzi, wsiada do sa­mo­chodu, który stoi aku­rat w miej­scu, w któ­rym w dru­giej po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych zo­sta­nie wy­ty­czona sze­roka dwu­pa­smowa aleja Bo­le­sława Bie­ruta. A w 1990 roku nowe wła­dze nada­dzą jej imię czło­wieka, który te­raz wciąż żąda wy­ja­śnień, choć Ju­lia Bry­sty­gier już tego nie sły­szy.

– Co dzi­siaj? – pyta kie­rowca.

– Kan­tata Jana Krenza Dwa mia­sta. Za­zwy­czaj kan­taty to utwory bez li­bretta, ale tu jest ina­czej. Cie­kawe, prawda?

Do fil­har­mo­nii Bry­sty­gier spóźni się nie­znacz­nie. Nie ma to więk­szego zna­cze­nia, bo dla p.o. sze­fo­wej V De­par­ta­mentu MBP za­re­zer­wo­wane jest „na stałe” od­dzielne miej­sce w loży. Nie­mal nie­wi­doczne z in­nych fo­teli na wi­downi. Kiedy dy­rek­tor fil­har­mo­nii do­wia­duje się, że kan­tatę ma za­miar zo­ba­czyć Ju­lia Bry­sty­gier, po­zo­stałe miej­sca w loży prze­stają być tego wie­czoru na sprze­daż. Tych, któ­rzy wy­ku­pili je wcze­śniej, od­prawi się spod te­atru z kwit­kiem na mocy za­rzą­dze­nia dy­rek­tora.

Mi­ko­łaj­czyk – po­moc

Ju­lia Bry­sty­gier wjeż­dża za­rdze­wiałą windą na szó­ste pię­tro jed­nego z oca­la­łych bu­dyn­ków w „Get­cie dla Niem­ców”. Puka do drzwi. Za­po­wie­działa się te­le­fo­nicz­nie kil­ka­dzie­siąt mi­nut wcze­śniej. Ale w za­sa­dzie zro­zu­mia­łaby, gdyby go­spo­darz od­mó­wił. Mógłby po­wie­dzieć, że jest chory albo prze­pra­co­wany. Do­cho­dzi pół­noc, kiedy Adam Hu­mer, puł­kow­nik z MBP, wpusz­cza Ju­lię do du­żego po­koju, sta­wia na stole ko­niak i mówi: „nie mam po­my­słu”.

Jest późne lato 1949 roku, sta­li­now­ski ter­ror za­ci­ska klesz­cze. Ka­tow­nie UB wy­peł­niają się człon­kami PSL i WiN, ale jed­nego czło­wieka na­leży po­trak­to­wać ina­czej. To sam szef, świa­towa wi­zy­tówka, Sta­ni­sław Mi­ko­łaj­czyk. Jó­zef Sta­lin za­po­wie­dział, że nie tylko nie ma mowy o pro­ce­sie, ale i o wy­rzu­ce­niu z kraju. To by było fa­tal­nie ode­brane na świe­cie. Jako dła­wie­nie opo­zy­cji, wpro­wa­dza­nie za­sad pań­stwa nie­de­mo­kra­tycz­nego i au­to­ry­tar­nego. Tak nie wolno.

– Mi­ko­łaj­czyk ma uciec w ob­li­czu de­mo­kra­tycz­nej klę­ski swo­jego ugru­po­wa­nia – mówi Hu­mer do Bry­sty­gier, wy­chy­la­jąc kie­li­szek ko­niaku. – I nikt, kurwa, nie wi­dzi we­wnętrz­nej sprzecz­no­ści w tym zda­niu.

Ab­so­lut­nie nie ma się czym de­ner­wo­wać, naj­pierw Ju­lia musi się do­wie­dzieć, kto wy­dał roz­kaz na­stra­sze­nia Mi­ko­łaj­czyka tak, żeby czym prę­dzej opu­ścił nową Pol­skę. Ścieżka nie może być bar­dziej ofi­cjalna: Hu­me­rowi roz­kaz wy­dał Ro­man Rom­kow­ski, prawa ręka mi­ni­stra bez­pie­czeń­stwa Sta­ni­sława Rad­kie­wi­cza. Wcze­śniej zde­cy­do­wał o lo­sach Mi­ko­łaj­czyka Bie­rut, jesz­cze wcze­śniej – była to wola Sta­lina. I te­raz tych dwoje o pół­nocy, dzień przed prze­słu­cha­niem Mi­ko­łaj­czyka, ma wy­my­ślić, jak ta­kiego twar­dego gra­cza po­li­tycz­nego zmu­sić do ucieczki.

Po la­tach ze­zna­nia puł­kow­nika Adama Hu­mera, na­grane na ka­sety ma­gne­to­fo­nowe, ujawni do­ku­men­ta­li­sta Hen­ryk Pie­cuch. Bry­sty­gier pod­czas tam­tej noc­nej wi­zyty przy­nio­sła ze sobą wiele cen­nych do­ku­men­tów. Hu­mer jest za­gu­biony, nie ma po­ję­cia, jak się za­brać do naj­trud­niej­szego za­da­nia w ka­rie­rze. Ale Ju­lia już wie i chęt­nie, w ta­jem­nicy, po­może ko­le­dze, do­brze, że się do niej zwró­cił, bo usłuż­nie pod­po­wie, jak wy­ko­nać za­da­nie, które nie wy­maga pałki, tylko głowy.

– Otóż trzy dni temu pię­ciu ban­dy­tów z lasu za­ata­ko­wało sa­mo­chód Lu­do­wego Woj­ska Pol­skiego, za­bi­ja­jąc trzech ofi­ce­rów. Uję­li­śmy dwóch spraw­ców. Oto oni, pa­nie Mi­ko­łaj­czyk. – Hu­mer roz­kłada zdję­cia przed zdu­mio­nym sze­fem PSL. – Nie wzy­wa­li­by­śmy pana, z sza­cunku, ale ro­bimy to, by po­in­for­mo­wać, że w śledz­twie po­ja­wiło się pana na­zwi­sko. Ko­lej­nych pię­ciu zła­pa­nych człon­ków WiN stwier­dziło, że jest pan w sta­łym kon­tak­cie z par­ty­zantką, oto ich ze­zna­nia, zna pan te pseu­do­nimy (o to, żeby Mi­ko­łaj­czyk je znał, za­dbała Ju­lia).

Wła­ści­wie to wy­star­czyło. Plus po­in­for­mo­wa­nie, na czym po­lega róż­nica w trak­to­wa­niu przez wła­dzę lu­dową opo­zy­cyj­nych po­li­ty­ków (do­brze) i ter­ro­ry­stów z lasu (źle).

Za­ci­śnięto wo­kół Mi­ko­łaj­czyka wy­star­cza­jąco mocną pę­tlę. Urząd Bez­pie­czeń­stwa do­nosi mi­nuta po mi­nu­cie, jak szef PSL kon­tak­tuje się z Am­ba­sadą Bry­tyj­ską, jak pod osłoną nocy gra­moli się na pakę cię­ża­rówki prze­wo­żą­cej do portu w Gdyni ba­gaże kon­sula bry­tyj­skiego.

„Do wszyst­kich funk­cjo­na­riu­szy: cię­ża­rówka bry­tyj­ska z War­szawy to ba­gaż dy­plo­ma­tyczny. Nie spraw­dzać. Nie udziela się prawa”.

– I tyle? Taka no­tatka ode mnie wy­star­czy? – pyta ko­bietę w czar­nej su­kience Ro­man Rom­kow­ski, prawa ręka Sta­ni­sława Rad­kie­wi­cza. – Może jed­nak prze­re­da­gu­jesz jesz­cze?

– Wy­star­czy, bo oni mu­szą to zro­zu­mieć, ci pro­ści funk­cjo­na­riu­sze z awansu spo­łecz­nego. Już raz wam tłu­ma­czy­łam, dla­czego pro­sty ję­zyk jest wła­ściwy. Po co py­ta­cie drugi raz?

– No, ale wtedy na­zwa­li­ście, to­wa­rzyszko, ofi­cjalny okól­nik Mi­ni­ster­stwa Bez­pie­czeń­stwa Pu­blicz­nego „Jak zła­pać PSL-owską re­ak­cję”. Tro­chę by­li­śmy zdu­mieni.

– A funk­cjo­na­riu­sze z pe­pe­szami w po­wia­tach, mia­stecz­kach i wsiach ani tro­chę – uśmie­cha się Bry­sty­gier.

Ja­sie­nica – kawa

Za kil­ka­na­ście lat po­wstaną bez­cenne dla pol­skiej kul­tury książki: Pol­ska Pia­stów, Pol­skaJa­giel­lo­nów i Rzecz­po­spo­lita Obojga Na­ro­dów. Jed­nak wtedy, w nocy z 8 na 9 sierp­nia 1945 roku, przy­szły au­tor Leon Lech Bey­nar ostrze­li­wuje się, le­żąc w płyt­kim oko­pie. Prze­ła­do­wuje zdo­by­tego na Niem­cach mau­sera 98k i wy­pala przed sie­bie, tro­chę na oślep, do le­dwo wi­docz­nych cieni. To błąd, bo funk­cjo­na­riu­sze MBP, wspie­rani przez 1 Odział Bry­gady LWP, znają do­sko­nale te­reny Lu­belsz­czy­zny i już okop Le­ona Bey­nara obe­szli. Już krzy­czą do niego, żeby wy­ła­ził z ła­pami w gó­rze. Nie wie­dzą, że schwy­tali jed­nego z do­wód­ców 5 Wi­leń­skiej Bry­gady AK, którą do­wo­dzi „Łu­paszko”. Bey­nar gra­moli się z okopu z pod­nie­sio­nymi rę­kami. Pro­fi­lak­tycz­nie – po­strzał w ra­mię. A póź­niej po­dróż na pod­ło­dze ubec­kiej fur­go­netki i X pa­wi­lon wię­zie­nia mo­ko­tow­skiego.

Leon Lech Bey­nar, który bę­dzie wy­da­wał swoje książki jako Pa­weł Ja­sie­nica, jest pe­wien, że umrze i jest to prze­ko­na­nie w pełni uza­sad­nione. W woj­nie do­mo­wej to­czo­nej w Pol­sce w la­tach czter­dzie­stych brano nie­wielu jeń­ców. Bry­gadę„Łu­paszki” ko­mu­ni­ści wy­bili nie­mal do nogi.

– Kawy? – pyta Ju­lia Bry­sty­gier.

Ci­sza.

– A ja chęt­nie. – Luna upija łyk. – Jest pan wolny, ju­tro opu­ści pan celę.

Przed­wo­jenny pi­sarz i dzien­ni­karz czeka na cenę. Pa­trzy na ka­len­darz, trzy­mali go w wię­zie­niu po­nad dwa lata i te­raz: bach. Na pewno bę­dzie kosz­to­wało.

– Nie jest to wer­bu­nek – za­spo­kaja jego cie­ka­wość p.o. sze­fo­wej V De­par­ta­mentu. – Pro­szę iść, two­rzyć. Tylko nie w „Ty­go­dniku Po­wszech­nym”, oso­bi­ście pana o to pro­szę.

– Prze­pra­szam, ale po­zwolę so­bie nie wie­rzyć – mówi Ja­sie­nica, który do­sko­nale zdaje so­bie sprawę z tego, co się dzieje w kraju. – Od ko­le­gów z celi wiem, że wciąż trwa wa­sza walka z nami.

– Ale pan już nie wal­czy. Pan jest prze­cież ar­ty­stą.

Zyg­munt Ka­łu­żyń­ski wspo­mi­nał spo­tka­nie z Ju­lią Bry­sty­gier jako rów­nie przy­jemne.

„No­siło mnie tro­chę po świe­cie i do Pol­ski po­sta­no­wi­łem wró­cić w stycz­niu 1952. Wra­cali tylko idioci albo szpie­dzy, więc do pier­dla tra­fi­łem wprost z lot­ni­ska. Po­sie­dzia­łem ty­dzień. Wzywa mnie Bry­sty­gier i za­daje tylko jedno py­ta­nie. No, dwa.

– Pan jest pi­sa­rzem.

– No tak.

– Czy wy­ba­czy pan mi i ca­łej Pol­sce Lu­do­wej tę fa­talną po­myłkę? Pro­simy o wy­ba­cze­nie. Od­wie­ziemy pana do domu.

Wy­ba­czy­łem, co mo­głem zro­bić”.

Kie­ruje de­par­ta­men­tem zwal­cza­ją­cym Ko­ściół, li­te­ra­tów na­to­miast ota­cza szcze­gólną tro­ską. Wszystko wska­zuje na to, że ma do nich au­ten­tyczną sła­bość. Oczy­wi­ście stara się wer­bo­wać taj­nych współ­pra­cow­ni­ków, ale – jak sama wspo­mi­nała po la­tach – ni­gdy spo­śród du­żych na­zwisk.

W cza­sie obo­wią­zy­wa­nia dok­tryny so­cre­ali­stycz­nej przy­cho­dzi na „zbio­rowe ce­re­mo­nie skła­da­nia sa­mo­kry­tyki”, żeby na wła­sne oczy zo­ba­czyć te sur­re­ali­styczne spek­ta­kle. Sie­dzi w ką­cie i uśmie­cha się pod no­sem, kiedy sły­szy za­cie­kłość, z jaką pi­sa­rze ata­kują swoje wcze­śniej­sze dzieła i an­ty­so­cja­li­styczną po­stawę.

„Je­stem winny, winny po­twor­no­ści, ohydztw i tego, że uchy­lam się od obec­no­ści na pro­ce­sach zdraj­ców oj­czy­zny i fa­szy­stow­skich kle­ry­ków” – pieje Je­rzy An­drze­jew­ski.

Li­sty obec­no­ści na tych gro­te­sko­wych spek­ta­klach są spo­rzą­dzane przez dys­kret­nie asy­stu­ją­cych pra­cow­ni­ków MBP, ale Bry­sty­gier wie, jak za­dbać o to, żeby jej na­zwi­sko nie po­ja­wiało się w ich pro­to­ko­łach.

Kiedy po od­wilży, już jako pi­sarka, bę­dzie chciała wstą­pić do ZLP, „ro­bot­nicy pióra”, któ­rzy jesz­cze do nie­dawna byli „in­ży­nie­rami dusz ludz­kich”, nie za­po­mną jej tych uśmiesz­ków z końca sali, tego wy­pusz­cza­nia w górę pa­pie­ro­so­wego dymu. Po­mimo usil­nych na­mów to­wa­rzy­sza Pu­tra­menta w 1960 roku stwier­dzą, że ktoś, kto w cza­sach so­cre­ali­zmu ro­bił z pi­sa­rzy ka­pu­siów, nie może być te­raz jed­nym z nich.

I to jesz­cze po na­pi­sa­niu ta­kiej książki.

Bie­rut – spóź­niony

Od póź­nego po­po­łu­dnia przed piękną, se­ce­syjną ka­mie­nicę przy alei Przy­ja­ciół pod­jeż­dżają sa­mo­chody. To pięć­dzie­siąte dru­gie uro­dziny Ju­lii. Nie za­brak­nie ni­kogo. Około dzie­więt­na­stej można przyj­rzeć się sa­lo­nowi miesz­ka­nia Luny, w któ­rym roz­ma­wiają ze sobą za­pro­szeni go­ście. Jest wśród nich Sta­ni­sław Rad­kie­wicz z żoną, za­szczy­cony, że mógł przyjść. Obok po­pi­jają ko­niak Ja­kub Ber­man, Hi­lary Minc, Ro­man Rom­kow­ski. Ana­tol Fej­gin przy­szedł z córką. To dy­rek­tor Biura Spe­cjal­nego MBP. W za­sa­dzie są obecni wszy­scy naj­waż­niejsi lu­dzie w kraju.

Luna wła­śnie tłu­ma­czy Rad­kie­wi­czowi, na czym po­lega jej plan, jak wi­dzia­łaby po­wsta­nie i dzia­ła­nie wol­no­my­śli­ciel­skiego klubu dla in­te­lek­tu­ali­stów, któ­rych tak lubi. Ale za­nim po­wie sze­fowi bez­pie­czeń­stwa, jak do­kład­nie, jej zda­niem, po­winno stwo­rzyć się struk­turę wen­tyla, za­nim Rad­kie­wicz usły­szy, jak na­leży wia­ry­god­nie skon­stru­ować Klub Krzy­wego Koła, ktoś szep­nie do ucha Ju­lii: „Wciąż go nie ma”. Bry­sty­gier prze­prosi swo­jego roz­mówcę, po­dej­dzie do te­le­fonu, wy­kręci nu­mer i po­wie tylko jedno zda­nie: „To­ma­szu, o czymś za­po­mnia­łeś”.

Dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej go­ście usły­szą dzwo­nek do drzwi, a póź­niej zo­ba­czą wielki bu­kiet róż, zza któ­rego do­piero po chwili wy­chy­nie wą­sata twarz pre­zy­denta.

Pia­secki – praw­dziwe dia­bel­stwo

Rok wcze­śniej, w cie­płą noc 25 wrze­śnia 1953 roku, w tym sa­mym sa­lo­nie przy alei Przy­ja­ciół zbiera się całe kie­row­nic­two PAX-u. Poza Bo­le­sła­wem Pia­sec­kim i jego pod­wład­nymi są także funk­cjo­na­riu­sze MBP, któ­rzy za kil­ka­na­ście mi­nut wsiądą do kilku ci­tro­ënów avan­tów i po­jadą do Pa­łacu Bor­chów in­ter­no­wać pry­masa Wy­szyń­skiego. Za­po­wiada się ciężka noc. Trzeba sko­or­dy­no­wać wiele dzia­łań na­raz. Ude­rzyć pre­cy­zyj­nie i sku­tecz­nie.

Luna stoi na roz­sta­wio­nych no­gach, oto­czona męż­czy­znami, i do­kład­nie tłu­ma­czy, co za­pla­no­wała. Wśród słu­cha­ją­cych jest puł­kow­nik Sta­ni­sław Mo­raw­ski, pod­władny Bry­sty­gier, jedna z naj­waż­niej­szych osób w V De­par­ta­men­cie, który za dzie­więć lat roz­po­zna ko­bietę z mo­skwi­cza. Jego za­da­nie na dziś to od­czy­tać oso­bi­ście pry­ma­sowi przy­go­to­wany wcze­śniej tekst o in­ter­no­wa­niu. Ma te­raz chwilę, żeby się z nim za­po­znać.

Za­da­nie ube­ków jest sto­sun­kowo ła­twe. Mają na­kło­nić głowę Ko­ścioła ka­to­lic­kiego w Pol­sce, by do­bro­wol­nie wsiadł do sa­mo­chodu i po­zwo­lił za­wieźć się do klasz­toru Ka­pu­cy­nów w Ry­wał­dzie Kró­lew­skim, nie­da­leko Ja­bło­nowa Po­mor­skiego. To tym­cza­sowe miej­sce od­osob­nie­nia wy­brane przez UB.

– A co je­śli bę­dzie sta­wiał opór? – pyta Mo­raw­ski, choć wie do­sko­nale, co wtedy. Sły­szał to już od Luny wiele razy. Wtedy ma nie być wi­dać śla­dów bi­cia ani zła­mań. Bo wię­zień musi być go­towy do pu­blicz­nych wy­stą­pień, w któ­rych pod­po­rząd­kuje Ko­ściół no­wej wła­dzy. Te­raz Bry­sty­gier pa­trzy więc tylko przez mo­ment w oczy Mo­raw­skiego i na uła­mek se­kundy za­pala się w nich ten sam blask, który Wy­szyń­ski za­uwa­żył pod­czas roz­mowy w Wielki Pią­tek 1949 roku.

Dużo trud­niej­sze za­da­nie stoi przed ze­spo­łem PAX-owskim.

– Słu­chaj zwłasz­cza ty, bo ty za to od­po­wia­dasz głową – mówi Luna do Bo­le­sława Pia­sec­kiego, który był „pro­wa­dzo­nym przez nią agen­tem”, jak po­wie rok póź­niej na fa­lach ra­dia Wolna Eu­ropa Jó­zef Świa­tło. Po la­tach po­twier­dzi to w wy­wia­dzie z Te­resą To­rań­ską Ste­fan Sta­szew­ski – jedna z naj­waż­niej­szych fi­gur okresu sta­li­now­skiego ter­roru.

Pia­secki więc słu­cha.

– Po aresz­to­wa­niu Wy­szyń­skiego prze­wod­nic­two Kon­fe­ren­cji Epi­sko­patu ma prze­jąć nasz pry­mas, Mi­chał Kle­pacz. Ma­cie po­je­chać do bi­sku­pów elek­to­rów, od­czy­tać im oświad­cze­nie władz w spra­wie in­ter­no­wa­nia Wy­szyń­skiego i po­wie­dzieć, że mu­szą do­bro­wol­nie od­dać głos na Kle­pa­cza. I te­raz jest miej­sce na py­ta­nie „a co je­śli nie”. – Bry­sty­gier pod­piera się pod boki.

Pa­nuje cał­ko­wita ci­sza. Uzbro­jeni, go­towi do ak­cji ofi­ce­ro­wie MBP w dłu­gich, czar­nych płasz­czach i ka­pe­lu­szach oraz ze­spół PAX-u, stwo­rzony do znisz­cze­nia struk­tur ko­ściel­nych od we­wnątrz, cze­kają na jej dal­sze słowa.

– Każdy z was do­staje in­nego bi­skupa – kon­ty­nu­uje ci­cho i spo­koj­nie Bry­sty­gier. – Je­śli któ­ryś kle­cha bę­dzie się upie­rał na tego kontr­re­wo­lu­cyj­nego Wa­len­tego Dymka z Po­zna­nia – aresz­tuj­cie. Można gro­zić bro­nią.

Jan No­wak-Je­zio­rań­ski po­wie o tam­tym noc­nym zda­rze­niu w 1997 roku w wy­wia­dzie te­le­wi­zyj­nym: „To była wię­cej niż zdrada, wię­cej niż zbrod­nia. Praw­dziwe dia­bel­stwo. Epi­sko­pat zo­stał po­sta­wiony przez Bry­sty­gier przed wy­bo­rem: Albo wy­bie­ra­cie na­szego czło­wieka na szefa, albo nisz­czymy całą struk­turę, wpro­wa­dza­jąc księży pa­trio­tów z PAX-u”.

Tam­tej nocy 25 wrze­śnia, kiedy na dzie­dzi­niec Pa­łacu Bor­chów wjeż­dżają sa­mo­chody UB, żeby aresz­to­wać pry­masa Wy­szyń­skiego, Luna nie może zmru­żyć oka. Dawno nie miała tyle pracy. Przy­śnie na chwilę, może na go­dzinę. O siód­mej bu­dzi ją te­le­fon Mie­czy­sława Wi­daja.

Wi­daj jest sę­dzią w to­czą­cym się wła­śnie pro­ce­sie prze­ciwko księ­dzu Cze­sła­wowi Kacz­mar­kowi, któ­remu wła­dza lu­dowa za­rzuca utwo­rze­nie ośrodka dy­wer­syjno-szpie­gow­skiego, usi­ło­wa­nie oba­le­nia ustroju PRL oraz wrogą pro­pa­gandę na rzecz „wa­szyng­toń­sko-wa­ty­kań­skich mo­co­daw­ców”. Sę­dzia nie pyta, jaki dać wy­rok, te in­struk­cje już dawno ode­brał, chce tylko po­wie­dzieć to­wa­rzyszce, że w sali bę­dzie bar­dzo dużo dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy co prawda wie­dzą, jak pi­sać, ale po­my­ślał, że po­trzebne będą do­kładne in­struk­cje. Na co po­ło­żyć w tek­ście na­cisk. Co po­mi­nąć. Wielka prośba: nikt nie zrobi tego le­piej niż to­wa­rzyszka Bry­sty­gier, która prze­cież pi­sać po­trafi do­sko­nale. Spo­tka­nie jest już zwo­łane.

„Ze­brali nas w po­koju pew­nego dnia pod­czas pro­cesu księ­dza Kacz­marka – wspo­mi­nał nie­długo przed śmier­cią pi­sarz i dzien­ni­karz Ka­zi­mierz Koź­niew­ski. – Wszedł apa­rat­czyk i po­wie­dział, że za­raz przyj­dzie ktoś bar­dzo ważny, ktoś, kto po­roz­ma­wia z nami na istotny te­mat. I wtedy otwo­rzyły się drzwi. Pa­mię­tam do­sko­nale tę syl­wetkę. Lekko przy­gar­bio­nej po­staci Jó­zefa Ró­żań­skiego się nie za­po­mina”.

Wi­daj po­wie­dział, że spo­tka­nie jest już zwo­łane, ale Ju­lia nie ma za­miaru pro­du­ko­wać się przed prasą, nie lubi tego, woli po­zo­stać w cie­niu. Pod­nosi słu­chawkę i dzwoni, aby wy­dać po­le­ce­nie służ­bowe swo­jemu ofi­cjal­nemu zwierzch­ni­kowi.

MM – rę­ko­pisy nie płoną

Tam­tej nocy, 25 wrze­śnia, naj­bar­dziej wta­jem­ni­czeni ofi­ce­ro­wie MBP mo­gli się do­wie­dzieć, że ist­nieje jesz­cze jedna moż­li­wość. Można dzi­siaj prze­trzą­sać ty­go­dniami ar­chiwa IPN, żeby zna­leźć ja­ką­kol­wiek po­szlakę, ale praca ta do­pro­wa­dza tylko do dzien­ni­ka­rza (na­zwijmy go MM), który twier­dzi, że roz­pi­sany w szcze­gó­łach przez Lunę plan za­mor­do­wa­nia pry­masa Wy­szyń­skiego zo­stał spa­lony w pa­pierni w Kon­stan­ci­nie-Je­zior­nej la­tem 1989 roku.

Do­ku­menty do­ty­czące zwal­cza­nia Ko­ścioła szły na pierw­szy ogień, bo w od­czu­ciu ge­ne­ra­łów nad­cią­ga­jąca zmiana wła­dzy miała wią­zać się z ogrom­nymi wpły­wami du­cho­wień­stwa. To czarni mieli wie­szać czer­wo­nych na la­tar­niach. Strach przed ze­mstą po­wo­do­wał, że nie­koń­cząca się fala cię­ża­ró­wek peł­nych te­czek pły­nęła do „młyna w Kon­stan­ci­nie” lub do za­kła­dów ce­lu­lo­zo­wych w Świe­ciu. Spło­nęły tony akt. Kisz­czak po­wie­rzył oso­bi­sty nad­zór nad nisz­cze­niem do­ku­men­tów ge­ne­ra­łowi Ed­mun­dowi Bule, sze­fowi WSW.

Je­śli ist­niał roz­kaz za­mor­do­wa­nia pry­masa Wy­szyń­skiego, z całą pew­no­ścią nie było w nim nic spek­ta­ku­lar­nego w kwe­stii sa­mej eg­ze­ku­cji. Gdyby nad­szedł kry­tyczny dzień, Luna nie bi­łaby pry­masa po ją­drach szpi­crutą. Pew­nie sie­dzia­łaby w swoim ga­bi­ne­cie w V De­par­ta­men­cie. Padłby je­den strzał w tył głowy. Eg­ze­ku­cji z całą pew­no­ścią nie po­prze­dzi­łyby pro­ces ani wy­rok, wła­dza lu­dowa nie ry­zy­ko­wa­łaby roz­ru­chów spo­łecz­nych, ska­zu­jąc na śmierć cie­szą­cego się po­pu­lar­no­ścią wśród mi­lio­nów ka­to­li­ków cha­ry­zma­tycz­nego du­chow­nego. Pry­mas by znik­nął. Kula – w X pa­wi­lo­nie wię­zie­nia mo­ko­tow­skiego; byle nie u niej przy Ko­szy­ko­wej. A póź­niej za­pewne w de­ta­lach opra­co­wana, pro­mo­wana przez prasę opo­wieść o ucieczce do Ar­gen­tyny taj­nym ka­na­łem stwo­rzo­nym przez Ode­ssę. Bo prze­cież fa­szy­sta.

– Rę­ko­pisy nie płoną – mówi MM, który nie ujaw­nia na­zwi­ska, bo jego ar­ty­kuły o UB i SB spro­wa­dziły na niego w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych już jedno nie­szczę­ście. – Może pan jesz­cze trafi na ślad tego do­ku­mentu.

– Za­pewne już zo­stałby od­na­le­ziony.

W In­struk­cjach i wy­tycz­nych do­ty­czą­cych dzia­łań V De­par­ta­mentuUB opu­bli­ko­wa­nych w 2012 roku znaj­du­jemy jedno za­gad­kowe zda­nie pani dy­rek­tor: „Na­leży być otwar­tym na wszel­kie moż­li­wo­ści osta­tecz­nego na­ci­sku fi­zycz­nego na naj­wyż­szych hie­rar­chów kleru”.

Mo­raw­ski – do Da­maszku

– Jaki cel? Po co jej te La­ski? – za­sta­na­wia się puł­kow­nik Mo­raw­ski la­tem 1962 roku.

I za­rzą­dza: pełna in­wi­gi­la­cja, agenci umiesz­czeni wo­kół An­to­niego Ma­ryl­skiego mają do­no­sić o każ­dym sło­wie, które usły­szą z ust tej star­szej pani z mo­skwi­cza.

Po kilku ty­go­dniach wrzesz­czy na cały ga­bi­net:

– Chce­cie mi, kurwa, po­wie­dzieć, że ona tam jeź­dzi się mo­dlić?! Że nikt jej nie po­dej­rzewa o to, że dla nas pra­cuje? Ni­komu rów­nież nie mówi o tym, że Ma­ryl­ski jest in­wi­gi­lo­wany? Bo co, może nie wie, jak dzia­łamy? Nie wie, czego nas na­uczyła? Za­po­mniała o pre­cy­zyj­nym me­cha­ni­zmie do miaż­dże­nia Ko­ścioła, który zbu­do­wała? O tym, że chciała po­zbyć się pry­masa, już nie pa­mięta? Z głowy jej wy­pa­ro­wało? O czym… o kurwa, co tu jest na­pi­sane w ra­por­cie?!

Długa roz­mowa o isto­cie wiary An­to­niego Ma­ryl­skiego z Ju­lią Bry­sty­gier. Du­chowny zwró­cił jej uwagę na opis po­dróży świę­tego Pawła do Da­maszku. Od­po­wie­działa, że czy­tała 9.

– To jest ja­kiś kod? Ten Da­ma­szek? O czym oni roz­ma­wiają?

– Sto­lica Sy­rii – mel­duje młody es­bek. – A tego Pawła spraw­dzimy. Ona się przy­jaźni z za­kon­ni­cami. Z nie­wi­domą Bo­ni­fa­cją Gold­man, na przy­kład, mają taką grę po­le­ga­jącą na tym, że za­kon­nica musi zgad­nąć, w któ­rym miej­scu po­koju stoi Bry­sty­gier. Tylko po za­pa­chu per­fum. Może to coś zna­czy. Bry­sty­gier czyta tej nie­wi­do­mej na głos „Ty­go­dnik Po­wszechny”. Wiemy to od la­sec­kich TW.

– Pier­dolę „Ty­go­dnik Po­wszechny”. – Mo­raw­ski po­chyla się nad ko­lej­nym ra­por­tem TW Raw­skiego. Czyta, co szef za­kładu w La­skach po­wie­dział w obec­no­ści agenta: „Ona te­raz uświa­do­miła so­bie, ile zła i nie­szczę­ścia wielu lu­dziom swym nie­ludz­kim po­stę­po­wa­niem spra­wiła, i stara się obec­nie no­wym chrze­ści­jań­skim ży­ciem jesz­cze wiele na­pra­wić” 10.

***

Na krótko przed śmier­cią Wło­dzi­mierz So­kor­ski po­wie­dział o Lu­nie cztery zda­nia:

„No, zmie­niła się. Na­wró­ciła. Przy­jęła chrzest. Zda­rza się”.

Krzysz­tof Ko­złow­ski wie­rzył w au­ten­tycz­ność prze­miany. Poza tym, że był opo­zy­cjo­ni­stą, fi­lo­zo­fem i wie­lo­let­nim pra­cow­ni­kiem „Ty­go­dnika Po­wszech­nego”, peł­nił także funk­cję pierw­szego szefa MSW w III RP. Znał się na służ­bach spe­cjal­nych. Czy­tał wiele akt.

Spy­tany o Ju­lię Bry­sty­gier przez re­ży­sera Igna­cego Szcze­pań­skiego, twórcę do­ku­mentu Świat Luny, od­po­wie­dział:

„Wiem, że wszystko zmie­niło się w niej sa­mej”.

Go­mułka – pa­mięta sie­bie, swoje oczy wiel­kie

Zmiany nad­cho­dzą gwał­tow­nie. W 1956 roku winni „błę­dów i wy­pa­czeń” zo­stają z par­tii usu­nięci. Na­to­miast funk­cjo­na­riu­szy UB, któ­rzy ka­to­wali więź­niów po­li­tycz­nych lub bez­po­śred­nio za to od­po­wia­dali, cze­kają pro­cesy.

Luna sie­dzi ubrana w skromną czarną su­kienkę, czeka na są­do­wym ko­ry­ta­rzu, aż pad­nie jej na­zwi­sko i bę­dzie mo­gła wejść do sali roz­praw. Ale nie jako oskar­żona. Bę­dzie ze­zna­wała w cha­rak­te­rze świadka prze­ciwko Ana­to­lowi Fej­gi­nowi i Ro­ma­nowi Rom­kow­skiemu.

Czeka z dala od grupki in­nych świad­ków sie­dzą­cych w ko­ry­ta­rzu war­szaw­skiego sądu. Wi­dzi na ich twa­rzach bli­zny gru­bo­ści palca, zde­for­mo­wane nosy, oczo­doły za­sło­nięte prze­pa­skami. Pa­trzy w zie­mię. Zgniata pa­pie­rosa za pa­pie­ro­sem w chy­bo­tli­wej po­piel­niczce na dłu­giej nóżce.

Osobny pro­ces czeka Jó­zefa Ró­żań­skiego. Fej­gin do­sta­nie od od­wil­żo­wej wła­dzy wy­rok dwu­na­stu lat wię­zie­nia, Rom­kow­skiego, który oso­bi­ście za­mę­czył rot­mi­strza Wi­tolda Pi­lec­kiego, czeka pięt­na­sto­let­nia od­siadka. Jó­zef Ró­żań­ski otrzyma wy­rok pię­ciu lat.

Luna ze­znaje jako świa­dek w oby­dwu tych pro­ce­sach. Mówi, że to jest po pro­stu prze­ra­ża­jące, czego do­wia­duje się o swo­ich ko­le­gach, naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­kach, prze­ło­żo­nych i, można rzec, przy­ja­cio­łach, któ­rych prze­cież za­pra­szała do sie­bie do domu.

Ob­ciążą ją wszy­scy, mię­dzy in­nymi Rom­kow­ski, który po­wie, że ze zwol­nie­nia Ja­sie­nicy nie mu­siała się tłu­ma­czyć ani py­tać o zgodę jego czy Rad­kie­wi­cza. Ani na­wet Bo­le­sława Bie­ruta. Za­bi­jała lub oca­lała ży­cia we­dle wła­snego uzna­nia. Miała nie­ogra­ni­czoną wła­dzę, z któ­rej ko­rzy­stała mą­drze, ni­gdy jej nie ma­ni­fe­stu­jąc. Jak to moż­liwe w tak zło­żo­nym apa­ra­cie ter­roru? Wy­pu­ścić jed­nego z sze­fów bandy „Łu­paszki”, schwy­ta­nego w walce z na­ra­że­niem ży­cia żoł­nie­rzy LWP? Trzeba być waż­niej­szym, niż się wy­daje. I ten jej pseu­do­nim prze­cież nie wziął się z ni­czego, „Krwawa Luna” o niej wszy­scy mó­wili. Bo biło od niej świa­tło od­bite od słońca – Jó­zefa Sta­lina.

Bry­sty­gier może się bać. Za­nim zo­sta­nie świad­kiem w spra­wach by­łych ko­le­gów, pod jej piękne miesz­ka­nie w alei Przy­ja­ciół pod­je­dzie sa­mo­chód Służby Bez­pie­czeń­stwa. Od kilku mie­sięcy Luna nie ma już żad­nej wła­dzy. Jest osobą pry­watną.

– A więc i na mnie czas – my­śli, kiedy sły­szy słowa mło­dych chłop­ców, któ­rzy przy­szli po nią w ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach. Po dłu­gich płasz­czach i ka­pe­lu­szach nie ma już śladu. Moda, na­wet je­śli trwa dość długo, po­trafi się zmie­nić nie­mal z dnia na dzień.

– Pro­szę nie za­bie­rać żad­nych rze­czy, nie pa­ko­wać się. Ubiór nor­malny – mó­wią jej ci, któ­rych po nią wy­słano. Pół go­dziny póź­niej naj­waż­niej­szy czło­wiek w kraju, pierw­szy se­kre­tarz KC PZPR Wła­dy­sław Go­mułka, koń­czy krótką, ser­deczną roz­mowę z Ju­lią Bry­sty­gier. On do­sko­nale pa­mięta sie­bie z cza­sów tam­tego okrop­nego, wo­jen­nego Lwowa. Pa­mięta sie­bie jako czło­wieka mło­dego, ide­owego ko­mu­ni­stę, bez pracy, bez szans, w bez­na­dziei, swoje wiel­kie oczy pełne stra­chu so­bie przy­po­mina, a także to, jak się co­fał z czapką w dłoni. Ale wtedy, idąc ty­łem, już prze­cież miał z czego żyć.

Pu­tra­ment – per­wer­sja

Dla człon­ków ZLP nie jest ważne, że w książce Ju­lii Prajs Przez ucho igielne, wy­da­nej przez PIW w 1962 roku, po­ja­wiają się ostre sceny ero­tyczne. Nie to bul­wer­suje naj­bar­dziej. Na­wet mniej niż – po­zor­nie lo­giczne – ukry­cie przez au­torkę praw­dzi­wego na­zwi­ska pod pa­nień­skim. Może Bry­sty­gier nie zo­sta­łaby na­wet wpusz­czona na ob­rady ZLP, gdyby nie wsta­wien­nic­two to­wa­rzy­sza Pu­tra­menta. Ow­szem, obu­rza, że taka osoba chce wstą­pić do grona, które da­rzyła za so­cre­ali­zmu „szcze­gólną tro­ską”. Ale naj­bar­dziej per­wer­syjne jest chyba to, że pani Ju­lia Prajs na­pi­sała swoją książkę w pierw­szej oso­bie ro­dzaju mę­skiego.

Nar­ra­to­rem tego dzieła o wąt­pli­wej war­to­ści li­te­rac­kiej jest młody chło­pak, wię­zień su­mie­nia, bez­względ­nie tor­tu­ro­wany w śled­czaku przez swo­ich po­li­tycz­nych prze­ciw­ni­ków. Pani Prajs w szcze­gó­łach, z ogromną em­pa­tią i znaw­stwem opi­suje jego cier­pie­nia, po­czu­cie krzywdy, bła­ga­nia o li­tość, bez­sil­ność i lęk. I to wła­śnie jest per­wer­syjne naj­bar­dziej, pro­szę to­wa­rzy­sza Pu­tra­menta. Pro­szę więc nie na­ma­wiać ko­le­gów ze Związku Li­te­ra­tów Pol­skich, by przy­jęli do swo­jego grona pa­nią Prajs. Pre­zes ZLP Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz, pe­łen nie­smaku, cał­ko­wi­cie po­dziela opi­nię swo­ich ko­le­gów.

Prajs – La­ski

„Wy­pier­da­laj z Pol­ski, ży­dow­ska świ­nio”. Cie­kawe, kto na­pi­sał te słowa na drzwiach miesz­ka­nia sześć­dzie­się­cio­sze­ścio­let­niej Ju­lii Bry­sty­gier. Opry­chy ra­czej nie gra­sują po ka­mie­ni­cach przy alei Przy­ja­ciół. Luna z do­świad­cze­nia wie, że opry­chy pi­szą ra­czej „won”. Może to któ­ryś z tych pa­nów. Wi­dzi ich te­raz do­brze w lu­sterku swo­jego sa­mo­chodu. Mogą mieć jej do­syć. Cze­kają jak za­wsze na chod­niku po dru­giej stro­nie ulicy. I jak za­wsze po­jadą tą samą trasą. Znają ją od kilku lat. Kwie­cień 1968 roku spada na miesz­kań­ców War­szawy cudną sło­neczną po­godą i nie­zno­śną du­chotą Marca, która po­trwa jesz­cze wiele mie­sięcy.

Zie­lony mo­skwicz naj­pierw skręci w Ko­szy­kową, póź­niej do­je­dzie Kru­czą aż do Cen­tral­nego Domu To­wa­ro­wego na skrzy­żo­wa­niu z Ale­jami Je­ro­zo­lim­skimi. Mo­skwicz A 70 ma pod ma­ską trzy­dzie­ści pięć koni, ale do­ci­śnięty na żół­tym świe­tle spraw­nie skręci ostro w lewo, by za kil­ka­na­ście se­kund być już przy Czapce Ge­ne­ral­skiej. Mało kto na­zywa po­wstały dwa lata wcze­śniej mo­der­ni­styczny bu­dy­nek Ro­tundą.

Te­raz trzeba je­chać cały czas pro­sto ul. Mar­szał­kow­ską, mi­ja­jąc po pra­wej stro­nie roz­grze­baną „ścianę wschod­nią”, naj­więk­szą war­szaw­ską bu­dowę końca lat sześć­dzie­sią­tych. Wznie­sione za­raz po woj­nie domy z od­zy­ska­nych w ru­inach ce­gieł ustę­pują wła­śnie miej­sca cał­kiem no­wej pie­rzei, zło­żo­nej z trzech wie­żow­ców i jed­no­li­tego ze­społu bu­dyn­ków. Cią­gnie się on aż do skrzy­żo­wa­nia ze Świę­to­krzy­ską. Na placu Dzier­żyń­skiego sa­mo­chód nie skręci, po­je­dzie pro­sto w No­wotki.

W od­bu­do­wa­nej War­sza­wie nie ma miej­sca na słynną przed 1939 ro­kiem ulicę Tło­mac­kie, przy któ­rej stała Wielka Sy­na­goga. Niemcy, roz­ka­zem Jür­gena Stro­opa, wy­sa­dzili ją w 1943 roku, sym­bo­licz­nie koń­cząc w ten spo­sób li­kwi­da­cję getta. Na ra­zie jest tylko po­mysł, jak za­sło­nić tę ranę po­środku mia­sta – wznie­sie­niem wiel­kiego wie­żowca. Prace roz­poczną się za kilka lat i po­trwają aż do 1991 roku. Trudno po­wie­dzieć, co spraw­nym za­zwy­czaj szwedz­kim (a póź­niej ju­go­sło­wiań­skim) bu­dow­ni­czym bę­dzie prze­szka­dzało w ukoń­cze­niu błę­kit­nego wie­żowca. De­pry­mu­jące spoj­rze­nie spi­żo­wego Fe­liksa Dzier­żyń­skiego czy klą­twa, którą zda­niem dzien­ni­ka­rza „Try­buny Ludu” na­ło­żyli na to miej­sce ra­bini? Jacy ra­bini mo­gli znaj­do­wać się w War­sza­wie i zaj­mo­wać na­kła­da­niem klą­twy 16 maja 1943 roku – tego ga­zeta nie pre­cy­zuje.

Ulica No­wotki przej­dzie gładko w Mic­kie­wi­cza i do­pro­wa­dzi do placu Ko­muny Pa­ry­skiej. War­szawa za­cznie się zwi­jać, jesz­cze tylko ka­wa­łek Żo­li­bo­rza, skręt w Że­rom­skiego i za chwilę Ju­lia Bry­sty­gier bę­dzie miała mia­sto za sobą. Te­raz musi tylko je­chać cały czas pro­sto ul. Pierw­szego Maja, a póź­niej ma­łymi la­sec­kimi ulicz­kami do Brzo­zo­wej 75.

Od pię­ciu lat SB jeź­dzi za Ju­lią Bry­sty­gier do La­sek. Ope­ra­cję „Ko­bra” dawno za­mknięto, a puł­kow­nik Mo­raw­ski wciąż ob­se­syj­nie wy­daje re­sor­towe pie­nią­dze na śle­dze­nie swo­jej by­łej zwierzch­niczki. Za każ­dym ra­zem, kiedy za­mie­rza za­mknąć do­cho­dze­nie, oka­zuje się, że jed­nak ist­nieje ja­kaś wroga dzia­łal­ność: ostat­nio Luna obie­cała An­to­niemu Ma­ryl­skiemu po­moc w za­ła­twie­niu for­mal­no­ści pasz­por­to­wych. I znowu trzeba za­cząć jeź­dzić, co jest bez sensu, bo es­becy wie­dzą, że gdyby star­sza pani chciała po­je­chać gdzieś in­dziej niż do La­sek, ra­czej nie za­bie­ra­łaby ich na tę prze­jażdżkę. No, ale roz­kaz Mo­raw­skiego obo­wią­zuje – jeź­dzić i kropka.

***

W La­skach na ulicy Brzo­zo­wej 75 trzeba zo­sta­wić auto na ma­łym par­kingu i iść kilka mi­nut do Domu Re­ko­lek­cyj­nego. Sio­stra Te­resa spo­koj­nie słu­cha, nie prze­rywa, można się plą­tać, po­pra­wiać, prze­ry­wać na kilka se­kund, szu­kać zgu­bio­nych wąt­ków, za­kon­nica uważ­nie pa­trzy i cier­pli­wie czeka. Po­tem wstaje, zdej­muje z półki Pi­smo Święte. Zna­le­zie­nie wła­ści­wego frag­mentu zaj­mie jej pół mi­nuty. Czyta gło­śno: „Sza­weł cią­gle jesz­cze siał grozę i dy­szał żą­dzą za­bi­ja­nia uczniów Pań­skich. Udał się do ar­cy­ka­płana i po­pro­sił go o li­sty do sy­na­gog w Da­maszku, aby mógł uwię­zić i przy­pro­wa­dzić do Je­ro­zo­limy męż­czyzn i ko­biety, zwo­len­ni­ków tej drogi, je­śliby ja­kichś zna­lazł. Gdy zbli­żał się już w swo­jej po­dróży do Da­maszku, olśniła go na­gle świa­tłość z nieba. A gdy upadł na zie­mię, usły­szał głos, który mó­wił: «Szawle, Szawle, dla­czego Mnie prze­śla­du­jesz?». «Kto je­steś, Pa­nie?» – po­wie­dział. A On: «Ja je­stem Je­zus, któ­rego ty prze­śla­du­jesz. Wstań i wejdź do mia­sta, tam ci po­wie­dzą, co masz czy­nić»”. To są, pro­szę pana, Dzieje Apo­stol­skie. Roz­dział dzie­wiąty wer­sety od pierw­szego do szó­stego. Może one po­zwolą panu zro­zu­mieć Ju­lię Bry­sty­gier.

***

Naj­istot­niej­sze jest to, że można sa­memu od­po­wia­dać na py­ta­nia. Cał­ko­wi­cie świa­do­mie przy­jąć fakt, że bę­dąc do­ro­słym czło­wie­kiem, do­stę­puje się naj­waż­niej­szego sa­kra­mentu, który gła­dzi grzech pier­wo­rodny, daje ży­cie wieczne i czyni człon­kiem wspól­noty Ko­ścioła ka­to­lic­kiego.

Na­leży sta­nąć w skrom­nym ubra­niu przed księ­dzem, który za­pyta, z jaką prośbą zwraca się do niego star­sza, skromna ko­bieta ubrana w czarną su­kienkę.

Ona od­po­wie, że prosi o chrzest.

Wtedy pad­nie py­ta­nie, czy jest świa­doma, z czym on się wiąże, i czy przy­szła bez py­chy, z otwar­tym ser­cem. Ko­bieta po­twier­dzi. Wów­czas zo­staną jej za­dane ko­lejne trzy py­ta­nia:

Czy wy­rzeka się sza­tana jako źró­dła wszel­kiego zła? Wy­rzek­nie się.

Czy jest go­towa przy­stą­pić do wiel­kiej wspól­noty Ko­ścioła ka­to­lic­kiego? Bę­dzie go­towa.

Czy wie­rzy, że źró­dłem wszel­kiego do­bra jest Bóg w trójcy je­dyny? Wie­rzy.

– Tak by to pew­nie wy­glą­dało – mówi sio­stra Fau­styna, która od­po­wiada za Ar­chi­wum To­wa­rzy­stwa Opieki nad Ociem­nia­łymi w La­skach. – Tak by to się od­by­wało. Mimo wielu ar­ty­ku­łów me­dial­nych i książ­ko­wych do­ty­czą­cych rze­ko­mego chrztu Ju­lii Bry­sty­gier, który tuż przed jej śmier­cią od­był się u nas, w La­skach…

– Hi­sto­rycy, pi­sząc o chrzcie, uży­wają słowa „po­dobno” . Pi­szą też, że zo­stała po­cho­wana na wa­szym ma­łym, le­śnym cmen­ta­rzyku i do­piero póź­niej prze­nie­siona. Jed­nak w do­stęp­nych źró­dłach rów­nież i w tym wy­padku nie­mal za­wsze po­ja­wiają się słowa „po­noć” i „po­dobno”.

– W oby­dwu spra­wach wy­wró­ci­łam do góry no­gami całe na­sze ar­chi­wum. Ju­lia Bry­sty­gier z domu Prajs ni­gdy nie zo­stała po­cho­wana na na­szym ma­leń­kim le­śnym cmen­ta­rzyku.

– A ochrzciła się u was?

– Nie. Była gor­liwą ka­to­liczką, ale rów­nież o chrzcie na­sze ar­chi­wum mil­czy. A nie mil­cza­łoby, gdyby to się wy­da­rzyło.

– Skoro była gor­liwą ka­to­liczką, to dla­czego za­ry­zy­ko­wała śmierć bez chrztu, bez szansy na ży­cie wieczne?

– Pan mnie nie słu­cha. Po­wie­dzia­łam, że nie zo­stała ochrzczona w La­skach.

***

Aleja Przy­ja­ciół 6 leży na te­re­nie pa­ra­fii św. Alek­san­dra. To ko­ściół na placu Trzech Krzyży w War­sza­wie. Uzy­ska­nie po­twier­dze­nia, czy okre­ślona osoba zo­stała ochrzczona, to zło­żona pro­ce­dura. Do­dat­kowo w pa­ra­fii przy Ksią­żę­cej 21 pra­cuje tylko jedna osoba. Trzeba cze­kać.

Na fil­mie do­ku­men­tal­nym o Lu­nie Wło­dzi­mierz So­kor­ski za­nosi się śmie­chem: „Te La­ski to była jej naj­więk­sza per­wer­sja. Fakt, że mo­gła grać na no­sie prze­ra­żo­nemu Mo­raw­skiemu, który nie wie­dział, co jest grane, nie był pe­wien, czy nie to­czy się ja­kaś gra służb prze­ciw niemu, bo mógł Bry­sty­gier po­dej­rze­wać do­słow­nie o wszystko. Ona się ba­wiła ta sy­tu­acją. Może i przy­jęła chrzest. Z cy­ni­zmu. I dla za­bawy. Bo na stare lata naj­bar­dziej do­ku­cza czło­wie­kowi nuda. Więc my­ślę, że stać było Ju­lię, żeby dla jej za­bi­cia wejść w buty swo­ichnie­gdy­siej­szych ofiar, ka­to­li­ków, któ­rych ca­łym ser­cem nie­na­wi­dziła. I ści­gać się mo­skwi­czem z es­be­kami po uli­cach War­szawy. Co jej mo­gli zro­bić? Czym ry­zy­ko­wała?”.

W tym sa­mym fil­mie Ka­zi­mierz Koź­niew­ski ma inna teo­rię: „Strach przed roz­li­cze­niem. Każ­dego do­pada na stare lata eg­zy­sten­cjalny dy­le­mat: pójdę gdzieś czy w ni­cość? I może ze stra­chu przed śmier­cią oraz ze świa­do­mo­ści swo­ich zbrodni po­my­ślała, że za­kład Pas­cala to jest roz­sądne roz­wią­za­nie. Bo jest. Naj­więksi ko­mu­ni­ści na stare lata krzy­żem leżą w ko­ścio­łach. Nie każdy jest tak za­twar­działy jak Ja­ru­zel­ski czy Kisz­czak”.

Sie­dem­na­ście lat po wy­po­wie­dzi Koź­niew­skiego, w przed­dzień swo­jej śmierci ge­ne­rał Woj­ciech Ja­ru­zel­ski po­prosi o spo­wiedź świętą.

Z do­ku­men­tów la­sec­kiego ar­chi­wum wy­nika, że Ju­lia Bry­sty­gier czę­sto od­wie­dzała La­ski w ce­lach du­cho­wych. Przy­jaź­niła się z An­to­nim Ma­ryl­skim. Po­ma­gała mu w spra­wach ad­mi­ni­stra­cyj­nych. Ale w isto­cie po 1956 roku nie­wiele mo­gła. Nie­ty­kal­ność, którą za­pew­niła jej zna­jo­mość z Go­mułką, była wszyst­kim, na co mo­gła li­czyć.

An­toni Ma­ryl­ski, który współ­two­rzył ośro­dek w La­skach i po­nad pół wieku nim kie­ro­wał, przy­jął świę­ce­nia ka­płań­skie do­piero dwa lata przed śmier­cią, w 1971 roku. Oso­bi­ście udzie­lił mu ich Ste­fan Wy­szyń­ski. Po po­wro­cie z in­ter­no­wa­nia, na które wy­słała go m.in. Ju­lia Bry­sty­gier, po­now­nie ob­jął prze­wod­nic­two nad epi­sko­pa­tem. Luna była obecna na uro­czy­sto­ści.

Roz­ma­wiała z Wy­szyń­skim? Spo­tkali się wzro­kiem? Uwie­rzył w jej prze­mianę?

Dwa­dzie­ścia lat po śmierci Luny Ka­zi­mierz Koź­niew­ski po­wie: „By­łem na po­grze­bie pani Ju­lii, był świecki. Nie było ani jed­nego du­chow­nego”.

We­dług ar­chi­wistki pa­ra­fii św. Alek­san­dra w War­sza­wie nie ist­nieje świa­dec­two chrztu ani Ju­lii Bry­sty­gier, ani Ju­lii Prajs.

Ju­lia – wszel­kie do­stępne ar­chiwa

Nie ma ta­kiego ob­razu. Po pro­stu nie ma, może źle ty­tuł za­pa­mię­ta­łem. Spraw­dzili dwa razy. Są mili i zno­szą cier­pli­wie te­le­fony, ale sły­chać, że za­czyna ich to draż­nić.

To ofi­cjalne sta­no­wi­sko mu­zeum w Bar­ce­lo­nie, pro­szę pana: Pa­blo Pi­casso nie na­ma­lo­wał w la­tach dwu­dzie­stych XX wieku, w swoim ku­bi­stycz­nym okre­sie, ob­razu ze sło­wem „Ju­lia” w ty­tule. Nie ma też „Por­tretu nie­zna­nej ko­biety”. On ra­czej na­zy­wał wtedy wszystko, co te­raz jest w ar­chi­wach. Nie ma­lo­wał za­zwy­czaj ob­ra­zów „bez ty­tułu”.

Cier­pli­wość tracą więc od­po­wie­dzialni za ka­ta­logi w mu­zeum Pi­cassa w Bar­ce­lo­nie, a także Pa­ryżu, Ber­li­nie-Char­lot­ten­burgu, Mün­ste­rze, Ma­la­dze, Horta de Sant Joan, Bu­itrago del Lo­zoya. Szu­kają, bo są mili. Przy­sy­łają ma­ilowo mi­nia­turki wszyst­kich za­cho­wa­nych por­tre­tów ko­biet, które Pi­casso na­ma­lo­wał w la­tach dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych. Kil­ka­dzie­siąt por­tre­ci­ków. Po­rów­ny­wa­nie ich z fo­to­gra­fiami Luny to za­ję­cie bez­na­dziejne.

Je­śli mają być szcze­rzy, to po­wi­nie­nem wie­dzieć, in­for­mują mnie ci z Bar­ce­lony, że szu­kam nie­wi­dzial­nego ob­razu, nie­wi­dzial­nej ko­biety (chcą chyba po­wie­dzieć, że szu­kam ob­razu nie­ist­nie­ją­cego). Szuka pan – mó­wią ła­maną an­gielsz­czy­zną – ta­kiej ko­biety na ob­ra­zie, któ­rego nie było.

Bry­sty­gier – ben­zyna

Ju­lia Bry­sty­gier umiera w spo­koju, ze sta­ro­ści, we wła­snym łóżku, w domu przy alei Przy­ja­ciół. Dzie­wią­tego li­sto­pada 1975 roku.

– Za­pro­wa­dzę pana, żeby pan w łeb nie do­stał.

– Za to, że od­wie­dzam grób?

– Czyj grób! Pa­nie! Prze­cież ona leży dwa me­try obok Łączki Wy­klę­tych – mówi do mnie pra­cow­nik woj­sko­wych Po­wą­zek. – O, pan zo­ba­czy, mapa kwa­ter. Lunę mamy tu­taj (przy­kłada wskaź­nik), D33, rząd drugi, grób trzy­na­sty. Chyba sto razy go de­wa­sto­wano, ob­rzu­cano ka­mie­niami, po­le­wano ben­zyną, pod­pa­lano. Pan jest nor­malny, że taki czas so­bie wy­brał na te od­wie­dziny?

– Za­duszki to zły dzień?

– Na Łączce, wo­kół po­mnika Wy­klę­tych stoi ze sto osób i gło­śno się mo­dli za „Łu­paszkę”, a pan do Bry­sty­gier idzie?

Grób jest za­dbany. Można po­wie­dzieć: ste­rylny. Czarny mar­mur. Imię, na­zwi­sko, dwie daty. Żad­nych kwia­tów. W Za­duszki 2013 roku na gro­bie Ju­lii Bry­sty­gier pali się tylko je­den znicz.

– Od ob­sługi za­pa­lamy, na każ­dej pły­cie coś po­winno być. To naj­waż­niej­szy pol­ski cmen­tarz – mówi ad­mi­ni­stra­tor. – W końcu woj­skowe Po­wązki. Mamy tu więk­szość ze Smo­leń­ska, Go­siew­skiego na przy­kład. Mnó­stwo akow­ców, po­wstań­ców war­szaw­skich.

Łączka to ina­czej kwa­tera „Ł”. Luna leży grób w grób z tymi, któ­rych mor­do­wano w MBP przy Ko­szy­ko­wej i w X pa­wi­lo­nie wię­zie­nia mo­ko­tow­skiego. Bez­i­mienne zbio­rowe mo­giły eks­hu­mo­wano w 2012 roku. Kiedy cho­wano Bry­sty­gier, nikt nie miał po­ję­cia, że jej zwłoki spo­czną tak bli­sko „Łu­paszki”, „Za­pory”, „Żbika”, „Trzmiela” i dwu­stu in­nych „żoł­nie­rzy wy­klę­tych”. Ich po­chów­ków nie za­pi­sy­wano, strzał w głowę, nocny trans­port do zbio­ro­wej mo­giły i wieczna nie­pa­mięć – o to cho­dziło sta­li­now­com i to udało się im osią­gnąć na pięć­dzie­siąt lat. Bry­sty­gier cho­wano za Gierka i jest nie­mal stu­pro­cen­towo pewne, że za­łoga cmen­ta­rza oraz inni de­cy­du­jący o miej­scu zło­że­nia zwłok nie mieli po­ję­cia, że cho­wają główną prze­słu­chu­jącą w jed­nym miej­scu z prze­słu­chi­wa­nymi.

– W prze­ciw­nym ra­zie nikt nie do­pu­ściłby do ta­kiej per­wer­sji. – Ad­mi­ni­stra­tor jest pewny. – Żeby się pro­chy Luny zmie­szały z pe­eselow­cami, wi­now­cami, akow­cami? Dmu­chano by na zimne, po­ło­ży­liby ją pod in­nym mu­rem. Na pewno nie le­ża­łaby wśród swo­ich ofiar.

– Ale ona nie leży wśród nich.

– No nie, fak­tycz­nie. Niby grób w grób, ale ja­koś tak z boku. Ja­kaś taka nie­wi­dzialna jest, pew­nie przez ten skromny mar­mur i le­d­wie dwa słowa na ta­blicy. Ale bli­sko, bli­ziu­teńko. No bo gdzie może le­żeć ten, co pan mi o nim opo­wia­dał, ten Sza­fa­rzyń­ski z PSL? – Ad­mi­ni­stra­tor robi cztery duże kroki w kie­runku sym­bo­licz­nego po­mnika po­mor­do­wa­nych. – Tu­taj? Ju­lia Bry­sty­gier leży ra­zem z tym, któ­rego za­mę­czyła? Cie­kawe. Bo że leży wspól­nie z Fiel­dor­fem „Ni­lem”, to już w eks­hu­ma­cjach ofiar „Łączki”stwier­dzono.

1 – Z re­la­cji Anny Rósz­kie­wicz-Li­twi­no­wi­czo­wej, Trudne de­cy­zje, War­szawa 1991.

2 – AIPN, 01178/591.

3 – Tamże.

4 – Tamże.

5 – Tamże.

6 – Ki­sie­lew­ski S., Abe­ca­dło Ki­siela, War­szawa 1990.

7 – Sza­fa­rzyń­ski umiera w celi kilka go­dzin po prze­słu­cha­niu. W książce Anny Rósz­kie­wicz-Li­twi­no­wi­czo­wej je­den ze współ­więź­niów za­mę­czo­nego pe­eselowca po­wie o Bry­sty­gier: „To zbrod­ni­cze mon­strum prze­wyż­szało okru­cień­stwem nie­miec­kie do­zor­czy­nie z obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych”.

8 – Adam Dziu­rok, Fi­lip Mu­siał, In­struk­cje, wy­tyczne, okól­niki Dy­rek­tor De­par­ta­mentu V MBP do­ty­czące dzia­łań prze­ciwko Ko­ścio­łowi ka­to­lic­kiemu w la­tach 1945–1953, Kra­ków 2012.

9 – AIPN, 01178/591.

10 – Tamże.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki