Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Polki, kobiety, zbrodniarki…
Oto pięć wciągających opowieści o kobietach, które z katów przeobrażają się w ofiary, a z ofiar w katów; podejrzewane o dokonanie zbrodni stają się najważniejszymi świadkami oskarżenia. Współtwórczyni komunistycznego aparatu bezpieczeństwa, wykorzystującego inwigilację, przemoc i donos, sama wpada w jego sidła, próbując odnaleźć Boga. Piękna osiemnastolatka w samoobronie w bestialski sposób morduje swoją matkę i ćwiartuje jej ciało.
Jeżeli komuś się wydaje, że opisane tu wypadki nie wzbudzą w nim żadnych emocji, jest w błędzie – z każdym przeczytanym słowem szok, niedowierzanie i napięcie będą narastać.
„Zimne. Polki, które nazwano zbrodniarkami” to zbiór wstrząsających reportaży o kobietach, które dopuściły się makabrycznych czynów i musiały odpowiedzieć za swoje brutalne przestępstwa. Marek Łuszczyna, niczym wytrwany dziennikarz śledczy, stara się poznać motywacje bezwzględnych morderczyń. Każda z tych historii jest materiałem na streamingowy miniserial.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 206
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Zimne. Polki, które nazwano zbrodniarkami
Copyright © Marek Łuszczyna, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Zdjęcie na okładce: Andros64 / Wikimedia Commons
Korekta: Aneta Iwan
ISBN 978-91-8076-274-8
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Jest rasa ludzi, którzy „nie pasują”,
Ludzi, których nosi po świecie,
I tacy spokój zatrują, zrujnują
Matce, siostrze, każdej kobiecie.
Truman Capote Z zimną krwią
Tłum. Bronisław Zieliński
(fragment wiersza Perry’ego)
NIEWIDZIALNA
Główny przesłuchujący – przerwa
W ręce władzy ludowej wpadł wróg.
I już się aparatowi bezpieczeństwa nie wymknie.
Jerzy Szafarzyński, szef propagandy PSL, siedzi na taborecie pośrodku gabinetu przesłuchań w gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Piwnice budynku przy Koszykowej 6 w Warszawie przerobiono na areszt śledczy. Znajduje się tutaj „psia buda”, miejsce, o którym z odrazą myślą nawet bezpieczniacy z pawilonu X więzienia mokotowskiego. To maleńki, lodowaty bunkier, w którym najbardziej niebezpiecznych wrogów Polski przetrzymuje się nago. Nie ma wątpliwości, że Szafarzyński zalicza się do grona wrogów najniebezpieczniejszych. Dlatego ostatni tydzień przeleżał skulony w „psiejbudzie”. (Potem funkcjonariusze MBP powiedzą, że pod koniec pobytu w ciasnym karcerze jęczał tak wysokim tonem, jakby „stracił klejnoty jeszcze przed oficjalną kastracją”).
W tej akurat chwili wróg dochodzi do siebie po intensywnych przesłuchaniach, które polegały na biciu go końskim batem po jądrach. Najpierw mocno, aż do sczernienia organów, a później już leciutko, wystarczyło tylko pstryknąć lub poklepać dwoma palcami, żeby peeselowiec ryczał z bólu.
„Jądra i penis wiszą Szafarzyńskiemu na wysokości kolan” 1. Główny przesłuchujący ciągnął z całej siły, szarpał, kopał, rwał, a później, po odczekaniu kilkunastu minut, znowu delikatnie trącał, pukał, uważnie przyglądając się całej operacji, z miną dociekliwego naukowca, który trzyma w rękach kruche szkło probówki.
Teraz na najgorsze szykują się bezpieczniaccy klawisze, obecni wcześniej na wielu przesłuchaniach w więzieniu przy Rakowieckiej. Wiedzą, co wydarzy się za chwilę. Wielu odwróci wzrok. Kiedy główny przesłuchujący zakończy przerwę obiadową, z całą pewnością zarządzi, żeby Szafarzyńskiego ustawić przy biurku i lekko podtrzymywać pod pachami, aż do końca. W otwartej szufladzie musi się znaleźć całe obrzmiałe przyrodzenie przesłuchiwanego.
I wtedy będzie chodziło już tylko o to, żeby w odpowiednim momencie zamknąć tę szufladę jednym mocnym kopnięciem.
Bonifacja – żart
Idzie na palcach, wężykiem, pomiędzy porozstawianymi wszędzie taboretami.
– Ilu ich w tej sali – myśli. – Tysiąc dziewięćset czterdzieści i cztery?
Dużo. Bo chorych odwiedzają całe rodziny, obsiadają łóżka w dziesięć osób i czują się potrzebni.
Nagle się zatrzymuje. Zerka. Czy Bonifacja już wie? Jeszcze tylko kilka kroków do okna.
– Nie nabierze się – powiedziała jej przed momentem salowa, ale zgodziła się pomóc w spisku.
– Bo pani zadanie polegałoby tylko na tym, żeby wejść, głośno zamknąć za sobą drzwi i usiąść na taborecie obok chorej – poprosiła salową ta, która teraz skrada się w kierunku otwartego okna sali szpitala przy ulicy Banacha w Warszawie. Jest ciepły kwiecień 1962 roku. Moment eksplozji wiosny, która spada na wszystkich setkami zapachów.
Ale to nie wystarczy.
– Czuję! – mówi z łóżka niewidoma franciszkanka Bonifacja Goldman. – Stoisz przy oknie.
– Ale nic nie słyszałaś – upewnia się niska kobieta, ubrana w czarną sukienkę.
– Twoje perfumy wystarczą.
– Wszystko zepsułaś, wszyściutko. – Pachnąca z rezygnacją siada na krześle obok łóżka chorej. – Salowa miała udawać mnie, a ja miałam ci zacząć czytać spod okna.
– Trzeba było się nie spryskiwać. Nudzi ci się potwornie, prawda? – mówi z uśmiechem niewidoma siostra Bonifacja, która trafiła do szpitala z ośrodka w Laskach. Rozlany wyrostek robaczkowy. Perforacja jelita. Ledwo uszła z życiem.
– No, straszna nuda, kochana moja. – Kobieta całuje zakonnicę w czoło. – Taka nuda, że aż człowiekowi głupie żarty do głowy przychodzą.
Odwiedzająca leży kilka sal dalej. Szpitalną pidżamę zrzuca zaraz po przebudzeniu. Wstaje szybko, zdecydowanym ruchem otwiera szafkę, wybiera sukienkę, najchętniej czarną, i perfumy. Nigdy nie wkłada szpitalnego szlafroka. Szpital, nie szpital, musi być elegancko. Kiedy uzna, że wygląda jak trzeba, wychodzi na szpitalny korytarz i idzie do swojej przyjaciółki Bonifacji.
– Masz „Tygodnik Powszechny”? – pyta zakonnica z Lasek.
– A jak? Zaczynamy od felietonu Kisiela? Bach, bach, ten facet nie żartuje, zobaczymy, jaką dziś ścianę będzie chciał głową rozwalić. (Głową w ściany to tytuł cyklu felietonów Stefana Kisielewskiego, publikowanych na początku lat sześćdziesiątych w „Tygodniku Powszechnym”).
Marylski – „Kobra”
Trudno powiedzieć, czy w ręce władzy ludowej wpadł wróg. Być może. Przyjechał do Lasek samochodem marki Moskwicz o numerach rejestracyjnych WE 4513. Tak wynika z raportu TW Ksawerego, opisującego całe zdarzenie. Donosi w nim o starszej pani w czarnej sukience, w czerwcu 1962 roku przybyłej doośrodka, aby dowiedzieć się o zdrowie swojej przyjaciółki Bonifacji Goldman, którą kilka tygodni wcześniej poznała w szpitalu. „Lat około 55, niegdyś zapewne przystojna, choć może nieco za tęga i za niska, czarnowłosa” – pisze TW Ksawery 2.
Wyzwanie dla SB stanowi fakt, że podczas wizyty właścicielka moskwicza spotkała się również ze współtwórcą wspólnoty, Prezesem Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi – Antonim Marylskim. To właściwy powód donosu; w bliskim otoczeniu głównego celu operacji o kryptonimie „Kobra” pojawił się ktoś nowy. Tajemnicza kobieta „wyglądała na zdenerwowaną, prawdopodobnie ze względu na duże towarzystwo, które było świadkami jej wyjazdu, paliła dużo papierosów” 3.
Twórcy operacji „Kobra” zarządzają sprawdzenie numerów rejestracyjnych zielonego moskwicza i ustalenie, kim jest kobieta odwiedzająca głównego figuranta. To w lecie 1962 roku priorytet dla pionu SB zwalczającego Kościół katolicki, który zorganizował akcję.
***
Na początku lat sześćdziesiątych Służba Bezpieczeństwa ma powody, żeby prowadzić działalność przeciwko Antoniemu Marylskiemu. „Kobra” kosztuje resort spraw wewnętrznych dużo sił i środków, ale bezpieka nie ma zamiaru oszczędzać. Na terenie ośrodka w Laskach umieszcza – w charakterze etatowych pracowników – kilkunastu agentów, którzy swoimi donosami zapełnią wiele grubych teczek, dostępnych dziś w IPN.
Marylskiego należy tępić jako potencjalnego współtwórcę ruchu opozycyjnego, „zagrożenie ideologiczne”. Sformułowanie „opozycja polityczna” jeszcze się nie pojawia. Kuroń i Modzelewski napiszą Otwarty List do Partii dopiero dwa lata później.
Marylskiego należy także tępić jako byłego żołnierza Armii Krajowej, „groźnego krzewiciela dobra i postępu” 4, przyjaciela prymasa Wyszyńskiego, człowieka otwartego i prawego, który żadnemu nawróconemu grzesznikowi nie odmówi wsparcia oraz ludzkiego ciepła. Bo to fanatyk religijny. Wierzy, że każdy się może nawrócić. Uważa, iż człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boga należy kochać, osądzać zaś tylko jego uczynki. I je wybaczać. To wróg. Stanął przeciw niemu cały IV Departament, utworzony w 1962 roku do walki z Kościołem.
W latach sześćdziesiątych poza stałym gościem – prymasem Stefanem Wyszyńskim – Marylski zaprasza do Lasek Antoniego Słonimskiego, Stanisława Stommę, Jerzego Zawieyskiego, Leszka Kołakowskiego, Tadeusza Mazowieckiego, Stefana Kisielewskiego i wielu innych, wobec których już za kilka lat sformułowanie „opozycja polityczna” będzie jak najbardziej uzasadnione.
Bezpieka chce znać każde słowo ze spotkań „intelektualno-formacyjnych”. O jednym z nich umieszczony w Laskach TW Alfanapisze: „Wywiązało się wyraźne napięcie słowne i słowna niesnaska pomiędzy Wyszyńskim a Kisielewskim, wcześniej mieszkającym w Krakowie” 5.
Być może w 1990 roku Kisielewski wytłumaczy w Abecadle, o co chodziło Alfie. Rozdział poświęcony prymasowi Wyszyńskiemu kończy akapit: „Mnie się podobało, że on miał poczucie humoru. Nie robił z tego dużego użytku, ale pamiętam, jak kiedyś zaprosił nas do Lasek, urządził takie rekolekcje swojego rodzaju. Potem przemawiał i mówił, że Polska jest od kilkuset lat pod specjalną opieką Matki Bożej, a ja się nachylam do Stommy i szepcę, że coś nie bardzo Polska wyszła na tej opiece. A on patrzy na mnie, już wiedział, co ja mówię. Mówi: «Pan chce, żebym pana wyklął, a ja nie. Ja wiem, co pan powiedział». Jednak miał swój humor. Była to wybitna postać” 6.
Wyszyński – wąż w kaplicy
Prymas Polski Stefan Wyszyński – wybitna postać – polecił, by gościa zaprosić w Wielki Piątek o godzinie piętnastej. To wedle Kościoła katolickiego dokładny czas śmierci Jezusa Chrystusa. Gość, którego pod Pałac Borchów przy ulicy Miodowej w Warszawie przywozi citroën traction avant, nie spóźnia się ani minuty. Samochód wjeżdża na dziedziniec rezydencji Prymasów Polski, objeżdża mały skwerek i zatrzymuje się jak najbliżej wejścia do budynku, w którym znajduje się sala audiencyjna, będąca jednocześnie gabinetem prymasa. Jest 23 kwietnia 1949 roku. Za cztery lata ten sam skwerek objadą cztery avanty, z których wybiegnie szesnastu funkcjonariuszy MBP.
Dzisiaj z auta wysiada tęga, czarnowłosa kobieta. Idzie powoli, wchodzi po schodach, puka do drzwi, za którymi czeka na nią Stefan Wyszyński.
– Mam dla pani Pismo Święte. Prezent – mówi prymas po krótkim przywitaniu.
– Jestem wzruszona – odpowiada kobieta, a w jej oczach pojawiają się łzy. Później prymas powie, że jego zdaniem one mogły być autentyczne. – Nie wiem, jak prymasowi dziękować za to spotkanie.
– Proszę podziękować Marii Okońskiej.
– Tak zrobię.
– Wie pani, że ona się teraz za panią modli. Leży krzyżem przed ołtarzem w naszej kaplicy i błaga Chrystusa, żeby się pani choć odrobinę nawróciła.
– Moją ulubioną ewangelią jest Mateusz – odpowiada cicho kobieta. – Nie sądziłam, że prymas się ze mną spotka.
–Zależało pani. Dlaczego miałem odmówić?
– Prymas jest wspaniałym człowiekiem. (Łzy).
Wyszyński zaczyna rozumieć.
– Myślałem, że pani pułkownik przyjedzie do mnie w mundurze.
– Nigdy go nie noszę. Wolę skromne sukienki. Najchętniej czarne. – Milknie na chwilę. – Jednak poza tym muszę powiedzieć, że jest pan, panie Wyszyński, wspaniałym człowiekiem.
– Jestem prymasem Polski.
– Że prymas jest wspaniały… – Kobieta się poprawia.
– Wspaniały jako kto, pani pułkownik?
– No właśnie tu mamy problem, księże prymasie. Musi pan wiedzieć, że ja zdaję sobie sprawę z prawdy.
– Z jakiej? – Kardynał czuje, że się zaczyna. Dodaj mi sił, Panie – myśli.
– Nie dziwi prymasa, że nakazałam cenzurze usuwanie z każdej prymasowskiej homilii słowa „diabeł”?
– Nie dziwi, pani pułkownik. Próbował w tej sprawie interweniować na Mysiej (siedziba Urzędu Cenzury w Warszawie) biskup Bronisław Dąbrowski. No i jakiś cenzor z przenikliwym uśmiechem powiedział: „Proszę księdza, my już dobrze wiemy, że jak prymas pisze «diabeł», to myśli o nas”. – Kardynał rozkłada ręce.
– Ale to przecież prawda.
– Pani pułkownik… – Wyszyński uśmiecha się pobłażliwie.
– Prawda, że wy jesteście – kobieta gładko przechodzi na pluralis maiestatis – nasi przeciwnicy ideologiczni, trzymacie za plecami nóż w ręku i tylko czekacie, kiedy my się obrócimy, żeby nam go wbić. Ale my się nie odwrócimy. My się nie obracamy! –Niespodziewanie ostatnie słowa kobieta wykrzyczy, wściekle wychrypi, wyjazgocze. Przez krótką, króciutką chwilę będzie jak syczący, wijący się w kącie kaplicy wąż. Takie właśnie porównanie nasunie się jej rozmówcy.
Na moment zapada cisza, po której Wyszyński wybucha gromkim śmiechem. Ten radosny, głośny śmiech rozsadza mury całego Pałacu Borchów, wydaje się potężny, tak wielki, że bez trudu rozwiewa grozę sytuacji, neutralizuje wszelki strach, przyciska pełzającego gada butem do podłogi.
– Pani nie ma pojęcia, co to jest Kościół i ludzie Kościoła. Pani o nim tyle wie, ile mówi.
Maria – kochane dziecko
Julia Brystygier potrafi dostrzec ideologicznego wroga.
Pełniąca obowiązki szefa V Departamentu MBP ma z osadzoną Marią Okońską drobny problem, ale wie, jak go rozwiązać. Kobietę aresztowano na jej polecenie 25 marca 1948 roku, celowo w dniu Zwiastowania Pańskiego. Od tego momentu aż do teraz, do stycznia 1949 roku, Okońska zachowuje się, jak gdyby całe życie czekała na to, żeby znaleźć się w areszcie śledczym przy ul. Koszykowej. Wszystkich nawraca, niestrudzenie przekonuje współwięźniarki, że cierpienie musi się skończyć i będzie im przez Boga wynagrodzone po stokroć. To podnosi morale całej celi, hartuje ducha, dodaje sił przed przesłuchaniami. Wprowadzona w „zakres więziennej działalności” Okońskiej agentka SB stwierdza w raporcie, że aktywność osadzonej jest bardzo szkodliwa.
Miarka przebrała się wczoraj. Julii Brystygier doniesiono, że jeden z oficerów niższej rangi zadał koledze pytanie, czy skoro życie jest tak krótkie i gówniane, to ta wiara w Boga nie nadałaby mu jakiegoś sensu, wystarczy spojrzeć na tę Okońską od Wyszyńskiego.
Pełniąca obowiązki szefa V Departamentu MBP, zajmującego się walką z Kościołem, wie, że trzeba natychmiast działać. Ma kilka możliwości. Może Okońską zabić, ale to byłoby zbyt proste i nierozsądne rozwiązanie. To zaufana świecka współpracownica Stefana Wyszyńskiego. Z wykształcenia psycholog. Prymas Polski napisał kilka tygodni wcześniej list, w którym pytał pułkownik Brystygier o powody uwięzienia Marii Okońskiej. Prosił o dobre traktowanie bliskiego mu człowieka. List w sprawie osadzonej dotarł także do ministra spraw wewnętrznych Stanisława Radkiewicza. A więc urząd ma w rękach kogoś, kto może być walutą. Co można za nią kupić? Uległość i złagodzenie linii prymasa wobec władzy ludowej? Umieszczenie w otoczeniu prymasa tajnych współpracowników? A może… Może na przykład doprowadzić do spotkania z samym Wyszyńskim, co pozwoliłoby p.o. szefowej V Departamentu na bezcenny z perspektywy późniejszych działań operacyjnych kontakt z wrogiem będącym opoką wszystkich wrogów.
Brystygier pamięta tamto aresztowanie, mimo że w ciągu kilku ostatnich miesięcy miała bardzo dużo pracy. Okońską nakazała zamknąć, by natychmiast uderzyć w kogoś z bliskiego otoczenia nowo wybranego prymasa Polski. Po śmierci Augusta Hlonda w 1948 roku wszystko wskazywało na to, że jego następcą zostanie biskup łomżyński Stanisław Kostka Łukomski. Ale wtedy wydarzył się straszny wypadek samochodowy – biskupowi Łukomskiemu odmówiły posłuszeństwa hamulce w jego sfatygowanym aucie. Zjechał z drogi, uderzył w drzewo, zmarł niemal od razu.
Wtedy episkopat zdecydował się na wybór biskupa lubelskiego, Stefana Wyszyńskiego. Z deszczu pod rynnę – jeszcze większy przeciwnik komunistów niż nieszczęśliwie zmarły. Władza sprawdziła (istnieje na ten temat notatka SB), że nowy prymas nie prowadzi samochodu, woli raczej podróże jako pasażer na tylnym siedzeniu.
Aresztowanie Okońskiej miało więc wzmóc atmosferę osaczenia w nowej ekipie na Miodowej, a sprawiło, że klawisze obsługujący „psią budę” zaczęli snuć rozważania natury religijno-egzystencjalnej.
Kiedy Okońska wchodzi, już rozkuta, do wielkiego gabinetu p.o. szefowej „piątki”, Julia Brystygier stoi odwrócona do okna. Niewysoka, krępa, czarnowłosa. Jest ubrana w lnianą sukienkę, pachnie znakomitymi, francuskimi (to się później okaże oczywiste) perfumami.
– Usiądź, moje kochane dziecko – mówi do Okońskiej. Odwraca się, patrzy na wymizerowaną, trochę opuchniętą od bicia twarz. Postępuje kilka kroków w kierunku swojego gościa. – Ja jestem szefem urzędu, który cię więzi.
– Dla pani to spotkanie nie jest korzystne, bo pani mnie więzi – odpowiada więźniarka.
Cisza.
– Czy pani jest osobą wierzącą? – pyta spokojna, pogodna Maria Okońska.
Szafarzyński – szybki koniec
– Jak to wierząca, co pani opowiada?
„(…) Pani Brystygierowa kazała mi usiąść. Zwracała się do mnie «moje dziecko», a raz nawet «moje kochane dziecko». Pomyślałam, że muszę zacząć ją nawracać, jest szefem strasznego urzędu. Musi być straszna”.
– Ja nie opowiadam, tylko pytam, czy pani wierzy w Boga.
– To oczywiste, moje dziecko, że nie wierzę.
– Jak to? Doktor filozofii i nie wierzy w Boga?
– Jak ja mam wierzyć? Jestem ateistką, moje dziecko…
„Pani Brystygierowa była bardzo miła. To w ogóle jedna z najmilszych rozmów, które w życiu przeprowadziłam. Nadałam taki ton rozmowie i ona go przyjęła”.
***
Brystygier patrzy na zegarek. Bardzo przeprasza swoją rozmówczynię, ale musi na chwilę wyjść. Jej przerwa obiadowa, którą poświęciła na spotkanie z Marią, dobiegła końca już kilkanaście minut temu. Czy Okońska zgodzi się poczekać w gabinecie? No naturalnie, że sama. A z kim? Z przyzwoitką? Julii Brystygier przyjaźnie gęstnieją zmarszczki wokół oczu.
Najbliższe dwadzieścia minut zaufana prymasa Wyszyńskiego spędzi więc w wielkim gabinecie samej p.o. szefowej V Departamentu MBP. Wyprostowana jak struna, będzie bała się poruszyć nawet głową. Nagła pustka, w której ją pozostawiono, wytworzy wrażenie, że każdy przedmiot uważnie ją obserwuje i czeka na powrót swojej pani, by w szczegółach donieść o zachowaniu wystawionej na próbę.
Każda rzecz patrzy: mahoniowe biurko, dywan w romby, portret Bolesława Bieruta, kałamarz, oszklone regały z półkami uginającymi się od książek (stoją za plecami – jeszcze gorzej), kredens pełen kryształowych kieliszków, półka, na której leży teatralna lornetka, francuskie perfumy Fragonard (osobiście polecone przez Pabla Picassa, o czym Maria wiedzieć nie może), skórzane rękawiczki, zegarek z oderwanym paskiem.
– Zepsuty, dobrze, że łatwo naprawić – myśli automatycznie Okońska, ale nie ma pojęcia, że teleskop cennej szwajcarskiej omegi musiał wypaść podczas przesłuchania. Pewnie Julia w ferworze pracy zapomniała, że zanim zejdzie do więźnia, musi cierpliwie zdjąć całą biżuterię, zsunąć pierścionki, bransoletki, obrączkę. No i odpiąć naszyjnik, żeby w jednej chwili nie eksplodował na cały pokój przesłuchań bezlikiem błyszczących kamieni.
W czasie, kiedy Okońska czeka w gabinecie, Brystygier schodzi jedno piętro, skręca w kierunku gabinetu przesłuchań. Sunie wolno korytarzem. Bezpieczniacy pod bronią stają na baczność, strzelają obcasami. Przyzwyczajono się do tego, że pani pułkownik nigdy nie nosi munduru. Zawsze te ciemne sukienki. Łatwo też zauważyć, czy ma na sobie biżuterię, czy nie. Tym razem nie ma.
Nie chce poświęcać tej sprawie zbyt wiele czasu. Już wie, że rozmowa z Okońską jest ważniejsza i musi potrwać dłużej, niż początkowo zakładała. Dlatego teraz, „schodząc z przerwy obiadowej” jako główny przesłuchujący, skręca do pomieszczenia, w którym czeka na jej powrót Szafarzyński z PSL. Brystygier nie ma zamiaru działać dłużej, niż to konieczne. I tak się już przy nim naharowała. Przesłuchiwany siedzi tyłem do drzwi. Kobieta jednym gestem każe zawiązać mu oczy. Ma nie widzieć jej twarzy, tak jak wszyscy inni osobiście przesłuchiwani więźniowie MBP.
– Szuflada – mówi cicho do najwyższego rangą mundurowego obecnego w celi 7.
***
– Czy ma pani zamiar zawsze nie wierzyć?
– Czy ja zamierzam zawsze nie wierzyć, chyba tak. – Wróciła, usiadła, zapaliła papierosa, patrzy spokojnie na Okońską, odzyskuje rytm porzuconej w pół słowa rozmowy.
– To nie jest możliwe. Wygląda pani na osobę myślącą i inteligentną.
Brystygier zamyśla się, a potem mówi z wahaniem:
– Może jak będę w chorobie…
„Pani Brystygierowa wreszcie mnie zapytała:
– Co pani o nas myśli?
– O Urzędzie Bezpieczeństwa myślę bardzo źle. (…) Mam wrażenie, że jestem w Związku Sowieckim.
– Co też pani mówi?
– Ilekroć prowadzono mnie na przesłuchanie, korytarze były pełne sowieckich oficerów.
– To w ramach przyjaźni polsko-radzieckiej. – Pani Brystygierowa wydmuchuje z uśmiechem dym do góry, podnosząc głowę. – Daję pani mój zastrzeżony telefon, najbardziej osobisty – mówi w końcu. – Zna go niewiele osób. Niech się go pani nauczy na pamięć. Nie wolno go zapisać.
– Dlaczego mi go pani daje? – Poczułam się bardzo wyróżniona.
– Może będzie pani czegoś potrzebować. Proszę przyjść, a wcześniej zadzwonić na ten numer.
Otoczyła mnie ramieniem, a ja ją serdecznie pocałowałam, modląc się w duchu, by ją Bóg kiedyś doprowadził do siebie. Tydzień po tej rozmowie wyszłam na wolność. W Wielką Środę 1949 roku, w rocznicę mojego aresztowania, pomyślałam: Muszę coś zrobić dla pani Brystygierowej. Może coś się w tej duszy odezwało”.
Maria Okońska wpada na pomysł umówienia Brystygier z Wyszyńskim. Za zgodą prymasa dzwoni na tajny numer, który wciąż pamięta (powtarza go w głowie co najmniej raz dziennie).
Szefowa „piątki” zaprasza ją na rozmowę natychmiast, najszybciej jak to możliwe, następnego dnia, w Wielki Czwartek.
***
„(…) Pani Brystygierowa znowu była ładnie ubrana.
– Czym mogę służyć, pani Mario?
– Przysyła mnie ksiądz prymas.
Ona takie oczy.
– Ksiądz prymas, Wyszyński?
– Tak. Jest jeden prymas – Wyszyński!
– W jakim celu panią przysyła?
– Prosił, żebym powiedziała, że codziennie się za panią modli.
– Pewnie o moje nawrócenie?
– Też tak myślałam, ale on mi kazał powiedzieć, że modli się o pani szczęście.
W jej oczach zabłysły łzy. Naprawdę łzy! Powiedziałam potem o tym Ojcu, a on nie mógł uwierzyć.
– Cóż to za cudowny człowiek! To najpiękniejszy człowiek, jakiego znam – powiedziała po chwili pani Brystygierowa.
– Czy chciałaby się pani z nim widzieć?
– Widzieć z nim? Co pani mówi? Jak najbardziej, ale to jest niemożliwe.
– Dlaczego? Ma pani jakieś przeszkody?
– Żadnych, ale prymas mnie nie przyjmie. To przecież przeciwnik ideologiczny.
– To ja za chwilę wrócę i powiem pani, co na ten temat myśli ksiądz prymas. – Wzięłam taksówkę. Wpadam do Ojca jak bomba.
– Ojcze, Brystygierowa chce Ojca widzieć. Chyba, Ojcze, nie odmówisz jej?
– Absolutnie, nikomu nie odmawiam i jej także nie odmówię.
– To kiedy może przyjść? Ona teraz czeka w UB na odpowiedź. Specjalnie tam została. – Przebierałam nogami.
– Jutro. W Wielki Piątek. O godzinie piętnastej”. (…)
Diabeł – wizyta towarzyska
W lecie 1962 roku w gabinetach IV Departamentu SB panuje zamieszanie. Zdjęcia TW Ksawerego są niewyraźne. Nie wiadomo, czy szukać samochodu o numerach rejestracyjnych WE 4513 czy WC. Na domiar złego oba auta to moskwicze. Jeden należy do aparatczyka POP z mleczarni na warszawskiej Woli, drugi – do jakiejś staruszki, o której młodzi pracownicy SB, urodzeni w czasie wojny lub chwilę przed nią, nigdy nie słyszeli. Obie fotografie leżą na ich biurku – na jednym wąsaty działacz, na drugim ładna twarz starszej pani. Ta niewiedza będzie trwała krótko, zaledwie kilkanaście godzin.
Kiedy ktoś z departamentu wchodzi do gabinetu, młodzi pytają: „Widziałeś kiedyś tę babkę?”. W odpowiedzi słyszą: „W życiu”. Ktoś powie: „Zwyczajna, aż mdli”. Ktoś inny: „Nie widziałem. Żydówka? Nieznana jakaś”.
Znana szefowi IV Departamentu, który osobiście przyszedł po południu do młodych, aby sprawdzić, jak posuwają się prace nad operacją „Kobra”. Spojrzał na zdjęcie staruszki, przeczytał w aktach jej nazwisko. Zbladł, usiadł, zapalił papierosa.
– Mamy coś? – spytali smarkacze z SB.
– Mamy diabła, który wpadł do kościoła z towarzyską wizytą – odpowiedział cicho pułkownik Stanisław Morawski, p.o. szefa IV Departamentu do walki z Kościołem. Fundamenty tej struktury położyła kilkanaście lat wcześniej staruszka z moskwicza.
Za kilka dni, 30 czerwca, Morawski zostanie oficjalnie dyrektorem departamentu. Bo przecież ten kamuflaż, „p.o.”, to taka pozycja pozwalająca nie ubrudzić sobie rąk, pozostać nieco w cieniu. Szef, ale w zasadzie żaden szef, bo stanowisko właściwego odpowiedzialnego jest nieobsadzone.
Tyle że Morawski rusza właśnie do wielkiej bitwy. Zwalczając w jednej z najważniejszych operacji MSW twórczynię własnego departamentu, będzie musiał zanurzyć się w gównie aż po łokcie – tak wyjaśnią pułkownikowi powód jego awansu szefowie SB.
W zasadzie to dmuchanie na zimne. Głowa obejmującego takie stanowisko leży, w razie czego, przez cały czas na pieńku. Ale to właściwy moment, żeby odsłonić szyję przed koniecznością ewentualnej publicznej egzekucji.
– Tylko po co ta towarzyska wizyta w Laskach? – pyta głośno Morawski, kończąc papierosa. – W jakim celu ona tam pojechała?
Picasso – ładna buzia
Jeden z najsłynniejszych obrazów świata – Guernica – powstanie dokładnie za dziesięć lat, w 1937 roku. Na razie Pablo Picasso maluje w stylu surrealistycznym. (Guernica będzie kubistyczna). Lubi zaglądać do paryskich kawiarni w poszukiwaniu modelek. Chętnie zaprasza je do swojej pracowni. Już wkrótce skończy się to wielkim romansem z siedemnastoletnią Marią Teresą. Ale skandal ma się zacząć dopiero za kilka miesięcy.
Teraz za blejtramem siedzi niska, czarna Polka, studentka Sorbony. Zagadnięta przez mistrza kilkadziesiąt minut wcześniej w Café Les Deux oniemiała. Nie od razu zgodziła się pozować, bo – jak się wyraziła – niespecjalnie lubi być w centrum zainteresowania.
– Głupia jesteś? – spytały retorycznie przyjaciółki. – To Pablo Picasso, wybitny malarz, znany i sławny.
W latach dziewięćdziesiątych Włodzimierz Sokorski, znawca kobiet, literatury i polityki, człowiek, który osobiście wprowadzał w 1949 roku doktrynę socrealistyczną w sztuce, a siedem lat później został jednym z głównych „odwilżowców”, powie w telewizyjnym wywiadzie: „Brystygier miała ładną twarz, ale zawsze grubą dupę, koślawe nogi, krępa była. Ale to Picassowi przeszkadzać nie mogło, bo on malował krzywe kreski, trójkąty, kwadraty zamiast dup. A twarz miała ładną, to mistrzowi w oko wpadła”.
Gdyby podsłuchać rozmowę w pracowni Picassa przy rue La Boétie, można by się dowiedzieć, że młoda Polka ma dwadzieścia pięć lat i jest lwowianką. Nie do końca wprawdzie, bo urodziła się w miejscowości Stryj, ale we Lwowie skończyła historię na uniwersytecie Jana Kazimierza. Nazywa się Julia Prajs. Jest też coś, czym chciałaby się szczególnie pochwalić. Tuż przed wyjazdem do Paryża zapisała się do Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom.
– Rewolucjonistka, fiu, fiu! – mówi pod nosem malujący Picasso, ubrany w pasiasty podkoszulek. (To z relacji Włodzimierza Sokorskiego, któremu Julia Brystygier miała osobiście opowiadać o tym, co wydarzyło się w paryskim studiu mistrza latem 1927 roku).
Dodatkowo, o czym wielki malarz powinien wiedzieć, Julia działa w komórce techniki partyjnej Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy (KPZU).
– Przecież Lwów to polskie miasto. – Picasso jest średnio zainteresowany, skupia się na obrazie.
– A wie pan, gdzie leży Białystok? – pyta młoda dziewczyna i nie czekając na odpowiedź, mówi dalej: – Na tej samej wysokości geograficznej co Lwów. I tam był w 1920 roku Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski!
– A to nie bolszewicy go założyli, tylko na chwilę, podczas wojny z wami? – Picasso wychyla się zza sztalugi, pojmuje, że niewiele wie. A na pewno nie to, z kim ma do czynienia. – Powiem panience jedno. Proszę nie używać tej koszmarnej, męskiej wody kolońskiej. Proszę sobie kupić perfumy Fragonard. Są świetne. Produkują je od roku. W Paryżu – nowość!
Wiesław – prośba
Pachnąc perfumami Fragonard, publicznie obroni doktorat z filozofii na uniwersytecie we Lwowie. Wyjdzie za mąż za Natana Brystygiera, ale o okolicznościach tego małżeństwa milczą wszelkie źródła. Wiadomo, że mężczyzna zmarł w 1930 roku. Pochłania ją działalność rewolucyjna. Latem 1935 roku obejmuje funkcję sekretarza Komitetu Okręgowego KPZU Stryj – Sambor. Jest jedną z centralnych postaci środowiska komunistycznego na wschodzie, dlatego sanacyjna władza dwukrotnie wsadzi ją do więzienia. Na krótko w 1931 roku i na dwanaście miesięcy w 1932.
We wrześniu 1939 roku Lwów jeszcze się broni, kiedy Julia Brystygier występuje o obywatelstwo radzieckie. NKWD dobrze ją zna i ceni. Bo to żarliwa, oddana międzynarodowej sprawie polska komunistka, ale spoza kręgu Komunistycznej Partii Polski, której Józef Stalin na tyle nie ufał, że w 1936 roku wymordował większość jej członków.
Więc na Julii Brystygier można polegać. Jako obywatelka ZSRR na nowych radzieckich ziemiach otrzymuje funkcję „Wszechzwiązkowego Członka Komitetu Centralnego Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom”. Sama o tę funkcję poprosiła. Ma pomagać tym, których ciemiężyła Polska panów. A że prześladowania komunistów w istocie były elementem polityki rządów sanacyjnych przed 1939 rokiem, Brystygier ma co robić. Z powierzonym zadaniem radzi sobie doskonale.
„Trochę dama, dosyć wykształcona, umiała się zachować. Przydzielono nam lokal, parę pokoi w centrum miasta. Jako nasza opiekunka robiła co mogła, dwoiła się i troiła, by nam pomóc, by nas gdzieś poupychać przez różne znajomości. Nic złego nie mogę o niej powiedzieć” – napisze po latach o tamtym okresie działalności Leon Kasman, późniejszy redaktor naczelny „Trybuny Ludu”.
Pracuje jak szalona we lwowskiej siedzibie MOPR. Teraz akurat siedzi za biurkiem, na którym leży wysoki stos papierów. Widzi zza niego drobnego mężczyznę gniotącego w dłoni czapkę. Pracę by jaką chciał, bo nie ma z czego żyć? A co umie ten działacz komunistyczny z Podkarpacia? Pisać i czytać? To ma szczęście towarzysz, bo akurat jest jedno wolne miejsce w nowo powstałym urzędzie. Praca taka, że idzie się z niej utrzymać. Tylko trzeba wypełnić papier i rano stawić się z nim pod wskazanym adresem, o tutaj – podaje kartkę.
– Jak nazwisko towarzysza? – rzuca Julia.
– Władysław Gomułka, pseudonim „Wiesław”.
– Załatwione. Nie musi towarzysz wychodzić tyłem, kłaniając się z wdzięczności w pas.
Berman – przyjaciel
Na wojnie człowiek kocha się szybko, łapczywie, jak gdyby to był jego ostatni raz. Niezgrabna figura nie musi przeszkadzać mężczyznom. Zwłaszcza jeśli kobieta posiada urok osobisty, czar, wdzięk, intelekt. Na wojnie ludzie uprawiają przygodny seks bez opamiętania, ale Julia Brystygier wybiera akurat z rozmysłem. Nie liczy się uroda mężczyzny. Z całą pewnością nie uwiodły jej króciutkie, przystrzyżone „na Hitlera” wąsiki Hilarego Minca ani rozmazana alkoholem twarz Jakuba Bermana. Trudno, żeby podobała się też kanciasta buzia Eugeniusza Szyra.
Środowisko Związku Patriotów Polskich jest niewielkie, ciężko utrzymać w tajemnicy te trzy romanse jednocześnie, więc przez męską większość Związku Brystygier zostaje nazwana PPŻ – Przechodnią Polową Żoną. Boli. Zwłaszcza kiedy doktora filozofii wyzywają za plecami od kurew prości działacze, którym jeszcze niedawno pomagała w znalezieniu pracy.
Związek Patriotów Polskich okaże się kluczowy podczas projektowania przez Józefa Stalina nowej Polski. Niewielka grupa komunistów, która po agresji Hitlera na ZSRR uciekła w głąb chwiejącego się imperium, nawet nie przypuszczała, jak bardzo się generalissimusowi przyda w międzynarodowych rozgrywkach. Okaże się to w roku 1944, kiedy władca Związku Sowieckiego zacznie planować swoją Polskę. I wtedy stanie się jasne, czy Julia wybrała dobrze swoich kochanków.
Związek Patriotów Polskich z dnia na dzień staje się „słuszną, demokratyczną inicjatywą, bliską wielkiemu Stalinowi”. Na jej czele – wódz ZSRR decyduje osobiście – stanie towarzysz „Tomasz”, czyli Bolesław Bierut. W skład biura politycznego wejdą zaś: Jakub Berman, Hilary Minc, Aleksander Zawadzki i Władysław Gomułka. To ścisłe kierownictwo, główni wykonawcy planu Stalina. Od lipca 1944 roku najważniejsi ludzie w kraju odzyskującym wolność od wojsk hitlerowskich.
– Julia, ja nie jestem w stanie sprzeciwić się Bierutowi ani Gomułce, zwłaszcza w tak delikatnej sprawie. – Jakub Berman tłumaczy swojej kochance decyzję dotyczącą jej przyszłości. – Dlaczego nie chcesz?
– Bo to stanowisko, na którym zbyt dobrze człowieka widać.
– Wprost przeciwnie. To przecież służby specjalne. – Berman wie, że trochę obraża inteligencję Julii.
– Jesteś moim najlepszym przyjacielem. Pomóż.
– No, właśnie widzę. Okazuje się, że nawet lepszym od Bieruta, skoro do mnie zwracasz się z tą prośbą. Julia, ta decyzja już zapadła. Chcesz być w cieniu – bądź. Potrafisz.
Wasilewska – Stalin
– Przecież jesteście przyjaciółmi.
Styczeń 1945 roku jest chyba najzimniejszy od sześciu lat, jak gdyby towarzysząca odchodzącej wojnie pogoda chciała przysporzyć obolałej Europie dodatkowych cierpień.
Julia Brystygierowa rozmawia z Wandą Wasilewską w kijowskim mieszkaniu słynnej komunistycznej działaczki. W Moskwie karty dawno już rozdano. Na terenie Polski funkcjonuje Rząd Tymczasowy, w który przekształcono PKWN.
– To twoje „przecież” – wzdycha Wasilewska. – Jedno z najbardziej manipulatorskich słów po polsku.
– Ja wiem, taka prośba cię naraża.
– Naraża? Co ty myślisz, że ja powiem: towarzyszu Stalin, towarzyszka Brystygier nie chce iść do bezpieczeństwa. Zmieńcie decyzję.
– Przecież się znacie. Jesteście blisko.
– Znamy się bardzo dobrze. Na tyle, Julka, że wiem, iż zwrócenie się z taką prośbą wywoła… Co mam powiedzieć: ja rozumiem, to jest polityka, naturalnie, oczywiście, ale kobitki sobie jednak inaczej zaplanowały strukturę państwa, więc teraz, towarzyszu Stalin – łapcie za telefon i dzwońcie do Bieruta?
– Tak, można to przedstawić również w ten sposób – mówi poirytowana Brystygier. – Zależy od dobrej lub złej woli. Ja chcę robić to, co umiem najlepiej: pomagać ludziom, a nie być twórcą aparatu bezpieczeństwa.
Wasilewska traci cierpliwość.
– A ja chcę żyć. I teraz posłuchaj uważnie. Nikomu o tej naszej dzisiejszej rozmowie nie powiem (opowie o niej wiele lat później Julia Brystygier). Ze względu na naszą długoletnią przyjaźń będę milczeć. Nikt się ode mnie nie dowie, że w momencie najwyższej próby towarzyszka Brystygier nie potrafi udźwignąć rewolucyjnego ciężaru odpowiedzialności.
– Ciężaru rewolucyjnej odpowiedzialności, Wanda.
– Słucham?
– Nic.
Różański – symbol
Można powiedzieć: przemiana. Można rzec, że Julia Brystygier rzuciła się w budowanie aparatu bezpieczeństwa z prawdziwą furią.
Wydaje dokumenty. Pisze sprawozdania. Ale przede wszystkim planuje, jak najlepiej umocnić nowe, narażone na ataki wroga państwo polskie. Należy na przykład zdać sobie sprawę, że w istocie cała polska inteligencja jest przeciwna systemowi komunistycznemu i właściwie nie ma szans na jej reedukację. Pozostaje więc jej zlikwidowanie. Ponieważ jednak nie można zrobić błędu, jaki uczyniono w Rosji po rewolucji w 1917 roku, eksterminując inteligencję i w ten sposób opóźniając rozwój gospodarczy kraju, należy wytworzyć taki system nacisków i terroru, aby przedstawiciele inteligencji nie ważyli się być czynni politycznie 8.
Resztki inteligencji z WiN (wyłapane po lasach w ramach zbrojnych akcji MBP) trzeba jednak zlikwidować. Wrogów Polski Ludowej towarzyszka Julia przesłuchuje osobiście. Wtedy ludzie z najbliższego otoczenia zaczną nazywać ją „Krwawą Luną”. Brystygier nadzoruje „pierwszy etap śledztwa”. Genitalia uwielbia wyszarpywać zwłaszcza młodym mężczyznom. Wielu spośród nich umrze z wycieńczenia. Miejsce ich spoczynku będzie nieznane aż do 2012 roku.
Dopiero w latach osiemdziesiątych dowiemy się, że sadzający więźniów na odwróconym krześle Józef Różański był tylko odbiciem „Krwawej Luny”, wcale nie najokrutniejszym przesłuchującym. To, że jego nazwisko do dziś jest symbolem katowni UB, zawdzięczamy intelektowi Luny. I temu, że miała mnóstwo szczęścia.
***
– Może i mam dla pana jakąś odpowiedź – mówi znany polski seksuolog, któremu dałem do przeczytania to, co do tego momentu napisałem. – Pana dziwi, dlaczego nie waliła pałką w głowę albo nie wpychała długopisu w ucho?
– Dziwi mnie, dlaczego torturowała, koncentrując się na jednym tylko narządzie. Zarzucano jej później realizowanie swoich zboczeń seksualnych.
– Wykluczone, to jej nie mogło podniecać. Niech pan zapomni o wizjach Luny z pejczem w dłoni, wijącej się w orgazmicznych spazmach pośrodku sali pełnej krwi, zębów i odchodów.
– Jaka jest pana opinia?
– Może zemsta? No bo proszę sobie wyobrazić wrażliwą, wykształconą, inteligentną, chorobliwie ambitną kobietę, która robi karierę za wszelką cenę, w paskudnych czasach, poprzez łóżka szpetnych czerwonych buców, na pewno niepachnących męską odmianą perfum Fragonard. Gdyby był pan przez kilka lat PPŻ, to by pan lubił mężczyzn? Minc, Berman i Szyr to wszyscy?
– Nie. Podobno miała ich znacznie więcej.
– Więc właśnie. Zaciskała zęby, nie słuchała krążących na swój temat opinii. Ale narastało w niej poczucie krzywdy i odraza do samej siebie, nie umiała tych emocji odciąć. Była inteligentna i wrażliwa. Długo godziła się, że mężczyźni traktują ją jak szmatę, która ustawia się z wiatrem. Bo może i tak właśnie było, tyle że to bez znaczenia dla tego mechanizmu psychologicznego. Myślała, że dostanie w nowej Polsce funkcję na miarę jej wykształcenia i gigantycznych ambicji. A czerwone buce wiedziały, że ta PPŻ i tak pójdzie robić to, co jej każą. No to poszła na całego. Zatraciła się, całą nienawiść do siebie i karierowych kopulantów nakierowując na młodych, ładnych facetów, których miłości nigdy nie zaznała.
– Wyrywanie jąder młodym WiN-owcom było taką zemstą za Bermana i Minca?
– No i za mężczyzn w ogóle, bo to przecież oni, jako gatunek, doprowadzili do tego, że zrobiła karierę nie taką, jak chciała, za cenę, której w głębi serca nie akceptowała.
– Nikt jej do sypiania z działaczami ZPP nie zmuszał.
– Nie słucha pan. Nikt jej nie usprawiedliwia! Pytał pan o mechanizm psychologiczny. O jedną z możliwych przyczyn jej zachowania podczas śledztw.
Nil – jedno pytanie
Być może byłaby świetna jako minister spraw zagranicznych. Przecież miała doktorat, znała biegle rosyjski, francuski, niemiecki i hebrajski. Mówi o tym głośno w citroënie avant do swojego kierowcy, który kilka minut temu zabrał ją sprzed domu przy alei Przyjaciół 6, skręcił w Ujazdowskie i za chwilę wyjedzie poza nietkniętą hitlerowskimi bombami część Warszawy: byłą niemiecką dzielnicę administracyjną, nazywaną w latach okupacji „Gettemdla Niemców”. Brystygier mieszkała sto metrów w linii prostej od gmachu MBP w stumetrowym apartamencie.
Za chwilę avant (w okresie 1945–54 najpopularniejszy samochód używany przez MBP) minie wznoszony od kilku miesięcy Dom Partii u zbiegu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. Gmach zostanie oddany Komitetowi Centralnemu PZPR za dwa lata, 1 maja 1952 roku. Luna otwiera torebkę, wyjmuje lusterko, maluje usta, sprawdza, czy nie zapomniała teatralnej lornetki. Jest. Można jechać. Najpierw prosto, przez most Poniatowskiego, do tajnej willi MBP na Saskiej Kępie, o istnieniu której wie tylko kilkanaście najwyżej postawionych osób aparatu.
Schwytany bez uprzedzenia w Łodzi i przewieziony do Warszawy generał August Fieldorf już czeka. To jego pierwsze spotkanie z tak wysoko postawionym funkcjonariuszem nowego państwa polskiego. Nikt „Nila” jeszcze nie tknął palcem, nikt nawet nie założył mu kajdanek. UB ma go w rękach od kilku godzin. Wszystko, co najstraszniejsze, ma się wydarzyć w ciągu nadchodzących miesięcy.
Brystygier wchodzi, grzecznie się generałowi kłania, siada. Jej kierowca czeka na zewnątrz. Prosiła, żeby nie wyłączał silnika.
– Chciałam spytać, czy generał zgodzi się wydać odezwę do swoich podwładnych, działających obecnie w WiN. Chcielibyśmy poprosić, by generał zwrócił się do nich o złożenie broni.
– To chyba jakaś kpina. Pani żartuje? Jakim prawem zostałem aresztowany? Przecież ja się ujawniłem już trzy lata temu… – mówi „Nil”, ale pani pułkownik bardzo się spieszy.
Wstaje więc bez słowa, wychodzi, wsiada do samochodu, który stoi akurat w miejscu, w którym w drugiej połowie lat siedemdziesiątych zostanie wytyczona szeroka dwupasmowa aleja Bolesława Bieruta. A w 1990 roku nowe władze nadadzą jej imię człowieka, który teraz wciąż żąda wyjaśnień, choć Julia Brystygier już tego nie słyszy.
– Co dzisiaj? – pyta kierowca.
– Kantata Jana Krenza Dwa miasta. Zazwyczaj kantaty to utwory bez libretta, ale tu jest inaczej. Ciekawe, prawda?
Do filharmonii Brystygier spóźni się nieznacznie. Nie ma to większego znaczenia, bo dla p.o. szefowej V Departamentu MBP zarezerwowane jest „na stałe” oddzielne miejsce w loży. Niemal niewidoczne z innych foteli na widowni. Kiedy dyrektor filharmonii dowiaduje się, że kantatę ma zamiar zobaczyć Julia Brystygier, pozostałe miejsca w loży przestają być tego wieczoru na sprzedaż. Tych, którzy wykupili je wcześniej, odprawi się spod teatru z kwitkiem na mocy zarządzenia dyrektora.
Mikołajczyk – pomoc
Julia Brystygier wjeżdża zardzewiałą windą na szóste piętro jednego z ocalałych budynków w „Getcie dla Niemców”. Puka do drzwi. Zapowiedziała się telefonicznie kilkadziesiąt minut wcześniej. Ale w zasadzie zrozumiałaby, gdyby gospodarz odmówił. Mógłby powiedzieć, że jest chory albo przepracowany. Dochodzi północ, kiedy Adam Humer, pułkownik z MBP, wpuszcza Julię do dużego pokoju, stawia na stole koniak i mówi: „nie mam pomysłu”.
Jest późne lato 1949 roku, stalinowski terror zaciska kleszcze. Katownie UB wypełniają się członkami PSL i WiN, ale jednego człowieka należy potraktować inaczej. To sam szef, światowa wizytówka, Stanisław Mikołajczyk. Józef Stalin zapowiedział, że nie tylko nie ma mowy o procesie, ale i o wyrzuceniu z kraju. To by było fatalnie odebrane na świecie. Jako dławienie opozycji, wprowadzanie zasad państwa niedemokratycznego i autorytarnego. Tak nie wolno.
– Mikołajczyk ma uciec w obliczu demokratycznej klęski swojego ugrupowania – mówi Humer do Brystygier, wychylając kieliszek koniaku. – I nikt, kurwa, nie widzi wewnętrznej sprzeczności w tym zdaniu.
Absolutnie nie ma się czym denerwować, najpierw Julia musi się dowiedzieć, kto wydał rozkaz nastraszenia Mikołajczyka tak, żeby czym prędzej opuścił nową Polskę. Ścieżka nie może być bardziej oficjalna: Humerowi rozkaz wydał Roman Romkowski, prawa ręka ministra bezpieczeństwa Stanisława Radkiewicza. Wcześniej zdecydował o losach Mikołajczyka Bierut, jeszcze wcześniej – była to wola Stalina. I teraz tych dwoje o północy, dzień przed przesłuchaniem Mikołajczyka, ma wymyślić, jak takiego twardego gracza politycznego zmusić do ucieczki.
Po latach zeznania pułkownika Adama Humera, nagrane na kasety magnetofonowe, ujawni dokumentalista Henryk Piecuch. Brystygier podczas tamtej nocnej wizyty przyniosła ze sobą wiele cennych dokumentów. Humer jest zagubiony, nie ma pojęcia, jak się zabrać do najtrudniejszego zadania w karierze. Ale Julia już wie i chętnie, w tajemnicy, pomoże koledze, dobrze, że się do niej zwrócił, bo usłużnie podpowie, jak wykonać zadanie, które nie wymaga pałki, tylko głowy.
– Otóż trzy dni temu pięciu bandytów z lasu zaatakowało samochód Ludowego Wojska Polskiego, zabijając trzech oficerów. Ujęliśmy dwóch sprawców. Oto oni, panie Mikołajczyk. – Humer rozkłada zdjęcia przed zdumionym szefem PSL. – Nie wzywalibyśmy pana, z szacunku, ale robimy to, by poinformować, że w śledztwie pojawiło się pana nazwisko. Kolejnych pięciu złapanych członków WiN stwierdziło, że jest pan w stałym kontakcie z partyzantką, oto ich zeznania, zna pan te pseudonimy (o to, żeby Mikołajczyk je znał, zadbała Julia).
Właściwie to wystarczyło. Plus poinformowanie, na czym polega różnica w traktowaniu przez władzę ludową opozycyjnych polityków (dobrze) i terrorystów z lasu (źle).
Zaciśnięto wokół Mikołajczyka wystarczająco mocną pętlę. Urząd Bezpieczeństwa donosi minuta po minucie, jak szef PSL kontaktuje się z Ambasadą Brytyjską, jak pod osłoną nocy gramoli się na pakę ciężarówki przewożącej do portu w Gdyni bagaże konsula brytyjskiego.
„Do wszystkich funkcjonariuszy: ciężarówka brytyjska z Warszawy to bagaż dyplomatyczny. Nie sprawdzać. Nie udziela się prawa”.
– I tyle? Taka notatka ode mnie wystarczy? – pyta kobietę w czarnej sukience Roman Romkowski, prawa ręka Stanisława Radkiewicza. – Może jednak przeredagujesz jeszcze?
– Wystarczy, bo oni muszą to zrozumieć, ci prości funkcjonariusze z awansu społecznego. Już raz wam tłumaczyłam, dlaczego prosty język jest właściwy. Po co pytacie drugi raz?
– No, ale wtedy nazwaliście, towarzyszko, oficjalny okólnik Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego „Jak złapać PSL-owską reakcję”. Trochę byliśmy zdumieni.
– A funkcjonariusze z pepeszami w powiatach, miasteczkach i wsiach ani trochę – uśmiecha się Brystygier.
Jasienica – kawa
Za kilkanaście lat powstaną bezcenne dla polskiej kultury książki: Polska Piastów, PolskaJagiellonów i Rzeczpospolita Obojga Narodów. Jednak wtedy, w nocy z 8 na 9 sierpnia 1945 roku, przyszły autor Leon Lech Beynar ostrzeliwuje się, leżąc w płytkim okopie. Przeładowuje zdobytego na Niemcach mausera 98k i wypala przed siebie, trochę na oślep, do ledwo widocznych cieni. To błąd, bo funkcjonariusze MBP, wspierani przez 1 Odział Brygady LWP, znają doskonale tereny Lubelszczyzny i już okop Leona Beynara obeszli. Już krzyczą do niego, żeby wyłaził z łapami w górze. Nie wiedzą, że schwytali jednego z dowódców 5 Wileńskiej Brygady AK, którą dowodzi „Łupaszko”. Beynar gramoli się z okopu z podniesionymi rękami. Profilaktycznie – postrzał w ramię. A później podróż na podłodze ubeckiej furgonetki i X pawilon więzienia mokotowskiego.
Leon Lech Beynar, który będzie wydawał swoje książki jako Paweł Jasienica, jest pewien, że umrze i jest to przekonanie w pełni uzasadnione. W wojnie domowej toczonej w Polsce w latach czterdziestych brano niewielu jeńców. Brygadę„Łupaszki” komuniści wybili niemal do nogi.
– Kawy? – pyta Julia Brystygier.
Cisza.
– A ja chętnie. – Luna upija łyk. – Jest pan wolny, jutro opuści pan celę.
Przedwojenny pisarz i dziennikarz czeka na cenę. Patrzy na kalendarz, trzymali go w więzieniu ponad dwa lata i teraz: bach. Na pewno będzie kosztowało.
– Nie jest to werbunek – zaspokaja jego ciekawość p.o. szefowej V Departamentu. – Proszę iść, tworzyć. Tylko nie w „Tygodniku Powszechnym”, osobiście pana o to proszę.
– Przepraszam, ale pozwolę sobie nie wierzyć – mówi Jasienica, który doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje w kraju. – Od kolegów z celi wiem, że wciąż trwa wasza walka z nami.
– Ale pan już nie walczy. Pan jest przecież artystą.
Zygmunt Kałużyński wspominał spotkanie z Julią Brystygier jako równie przyjemne.
„Nosiło mnie trochę po świecie i do Polski postanowiłem wrócić w styczniu 1952. Wracali tylko idioci albo szpiedzy, więc do pierdla trafiłem wprost z lotniska. Posiedziałem tydzień. Wzywa mnie Brystygier i zadaje tylko jedno pytanie. No, dwa.
– Pan jest pisarzem.
– No tak.
– Czy wybaczy pan mi i całej Polsce Ludowej tę fatalną pomyłkę? Prosimy o wybaczenie. Odwieziemy pana do domu.
Wybaczyłem, co mogłem zrobić”.
Kieruje departamentem zwalczającym Kościół, literatów natomiast otacza szczególną troską. Wszystko wskazuje na to, że ma do nich autentyczną słabość. Oczywiście stara się werbować tajnych współpracowników, ale – jak sama wspominała po latach – nigdy spośród dużych nazwisk.
W czasie obowiązywania doktryny socrealistycznej przychodzi na „zbiorowe ceremonie składania samokrytyki”, żeby na własne oczy zobaczyć te surrealistyczne spektakle. Siedzi w kącie i uśmiecha się pod nosem, kiedy słyszy zaciekłość, z jaką pisarze atakują swoje wcześniejsze dzieła i antysocjalistyczną postawę.
„Jestem winny, winny potworności, ohydztw i tego, że uchylam się od obecności na procesach zdrajców ojczyzny i faszystowskich kleryków” – pieje Jerzy Andrzejewski.
Listy obecności na tych groteskowych spektaklach są sporządzane przez dyskretnie asystujących pracowników MBP, ale Brystygier wie, jak zadbać o to, żeby jej nazwisko nie pojawiało się w ich protokołach.
Kiedy po odwilży, już jako pisarka, będzie chciała wstąpić do ZLP, „robotnicy pióra”, którzy jeszcze do niedawna byli „inżynierami dusz ludzkich”, nie zapomną jej tych uśmieszków z końca sali, tego wypuszczania w górę papierosowego dymu. Pomimo usilnych namów towarzysza Putramenta w 1960 roku stwierdzą, że ktoś, kto w czasach socrealizmu robił z pisarzy kapusiów, nie może być teraz jednym z nich.
I to jeszcze po napisaniu takiej książki.
Bierut – spóźniony
Od późnego popołudnia przed piękną, secesyjną kamienicę przy alei Przyjaciół podjeżdżają samochody. To pięćdziesiąte drugie urodziny Julii. Nie zabraknie nikogo. Około dziewiętnastej można przyjrzeć się salonowi mieszkania Luny, w którym rozmawiają ze sobą zaproszeni goście. Jest wśród nich Stanisław Radkiewicz z żoną, zaszczycony, że mógł przyjść. Obok popijają koniak Jakub Berman, Hilary Minc, Roman Romkowski. Anatol Fejgin przyszedł z córką. To dyrektor Biura Specjalnego MBP. W zasadzie są obecni wszyscy najważniejsi ludzie w kraju.
Luna właśnie tłumaczy Radkiewiczowi, na czym polega jej plan, jak widziałaby powstanie i działanie wolnomyślicielskiego klubu dla intelektualistów, których tak lubi. Ale zanim powie szefowi bezpieczeństwa, jak dokładnie, jej zdaniem, powinno stworzyć się strukturę wentyla, zanim Radkiewicz usłyszy, jak należy wiarygodnie skonstruować Klub Krzywego Koła, ktoś szepnie do ucha Julii: „Wciąż go nie ma”. Brystygier przeprosi swojego rozmówcę, podejdzie do telefonu, wykręci numer i powie tylko jedno zdanie: „Tomaszu, o czymś zapomniałeś”.
Dwadzieścia minut później goście usłyszą dzwonek do drzwi, a później zobaczą wielki bukiet róż, zza którego dopiero po chwili wychynie wąsata twarz prezydenta.
Piasecki – prawdziwe diabelstwo
Rok wcześniej, w ciepłą noc 25 września 1953 roku, w tym samym salonie przy alei Przyjaciół zbiera się całe kierownictwo PAX-u. Poza Bolesławem Piaseckim i jego podwładnymi są także funkcjonariusze MBP, którzy za kilkanaście minut wsiądą do kilku citroënów avantów i pojadą do Pałacu Borchów internować prymasa Wyszyńskiego. Zapowiada się ciężka noc. Trzeba skoordynować wiele działań naraz. Uderzyć precyzyjnie i skutecznie.
Luna stoi na rozstawionych nogach, otoczona mężczyznami, i dokładnie tłumaczy, co zaplanowała. Wśród słuchających jest pułkownik Stanisław Morawski, podwładny Brystygier, jedna z najważniejszych osób w V Departamencie, który za dziewięć lat rozpozna kobietę z moskwicza. Jego zadanie na dziś to odczytać osobiście prymasowi przygotowany wcześniej tekst o internowaniu. Ma teraz chwilę, żeby się z nim zapoznać.
Zadanie ubeków jest stosunkowo łatwe. Mają nakłonić głowę Kościoła katolickiego w Polsce, by dobrowolnie wsiadł do samochodu i pozwolił zawieźć się do klasztoru Kapucynów w Rywałdzie Królewskim, niedaleko Jabłonowa Pomorskiego. To tymczasowe miejsce odosobnienia wybrane przez UB.
– A co jeśli będzie stawiał opór? – pyta Morawski, choć wie doskonale, co wtedy. Słyszał to już od Luny wiele razy. Wtedy ma nie być widać śladów bicia ani złamań. Bo więzień musi być gotowy do publicznych wystąpień, w których podporządkuje Kościół nowej władzy. Teraz Brystygier patrzy więc tylko przez moment w oczy Morawskiego i na ułamek sekundy zapala się w nich ten sam blask, który Wyszyński zauważył podczas rozmowy w Wielki Piątek 1949 roku.
Dużo trudniejsze zadanie stoi przed zespołem PAX-owskim.
– Słuchaj zwłaszcza ty, bo ty za to odpowiadasz głową – mówi Luna do Bolesława Piaseckiego, który był „prowadzonym przez nią agentem”, jak powie rok później na falach radia Wolna Europa Józef Światło. Po latach potwierdzi to w wywiadzie z Teresą Torańską Stefan Staszewski – jedna z najważniejszych figur okresu stalinowskiego terroru.
Piasecki więc słucha.
– Po aresztowaniu Wyszyńskiego przewodnictwo Konferencji Episkopatu ma przejąć nasz prymas, Michał Klepacz. Macie pojechać do biskupów elektorów, odczytać im oświadczenie władz w sprawie internowania Wyszyńskiego i powiedzieć, że muszą dobrowolnie oddać głos na Klepacza. I teraz jest miejsce na pytanie „a co jeśli nie”. – Brystygier podpiera się pod boki.
Panuje całkowita cisza. Uzbrojeni, gotowi do akcji oficerowie MBP w długich, czarnych płaszczach i kapeluszach oraz zespół PAX-u, stworzony do zniszczenia struktur kościelnych od wewnątrz, czekają na jej dalsze słowa.
– Każdy z was dostaje innego biskupa – kontynuuje cicho i spokojnie Brystygier. – Jeśli któryś klecha będzie się upierał na tego kontrrewolucyjnego Walentego Dymka z Poznania – aresztujcie. Można grozić bronią.
Jan Nowak-Jeziorański powie o tamtym nocnym zdarzeniu w 1997 roku w wywiadzie telewizyjnym: „To była więcej niż zdrada, więcej niż zbrodnia. Prawdziwe diabelstwo. Episkopat został postawiony przez Brystygier przed wyborem: Albo wybieracie naszego człowieka na szefa, albo niszczymy całą strukturę, wprowadzając księży patriotów z PAX-u”.
Tamtej nocy 25 września, kiedy na dziedziniec Pałacu Borchów wjeżdżają samochody UB, żeby aresztować prymasa Wyszyńskiego, Luna nie może zmrużyć oka. Dawno nie miała tyle pracy. Przyśnie na chwilę, może na godzinę. O siódmej budzi ją telefon Mieczysława Widaja.
Widaj jest sędzią w toczącym się właśnie procesie przeciwko księdzu Czesławowi Kaczmarkowi, któremu władza ludowa zarzuca utworzenie ośrodka dywersyjno-szpiegowskiego, usiłowanie obalenia ustroju PRL oraz wrogą propagandę na rzecz „waszyngtońsko-watykańskich mocodawców”. Sędzia nie pyta, jaki dać wyrok, te instrukcje już dawno odebrał, chce tylko powiedzieć towarzyszce, że w sali będzie bardzo dużo dziennikarzy, którzy co prawda wiedzą, jak pisać, ale pomyślał, że potrzebne będą dokładne instrukcje. Na co położyć w tekście nacisk. Co pominąć. Wielka prośba: nikt nie zrobi tego lepiej niż towarzyszka Brystygier, która przecież pisać potrafi doskonale. Spotkanie jest już zwołane.
„Zebrali nas w pokoju pewnego dnia podczas procesu księdza Kaczmarka – wspominał niedługo przed śmiercią pisarz i dziennikarz Kazimierz Koźniewski. – Wszedł aparatczyk i powiedział, że zaraz przyjdzie ktoś bardzo ważny, ktoś, kto porozmawia z nami na istotny temat. I wtedy otworzyły się drzwi. Pamiętam doskonale tę sylwetkę. Lekko przygarbionej postaci Józefa Różańskiego się nie zapomina”.
Widaj powiedział, że spotkanie jest już zwołane, ale Julia nie ma zamiaru produkować się przed prasą, nie lubi tego, woli pozostać w cieniu. Podnosi słuchawkę i dzwoni, aby wydać polecenie służbowe swojemu oficjalnemu zwierzchnikowi.
MM – rękopisy nie płoną
Tamtej nocy, 25 września, najbardziej wtajemniczeni oficerowie MBP mogli się dowiedzieć, że istnieje jeszcze jedna możliwość. Można dzisiaj przetrząsać tygodniami archiwa IPN, żeby znaleźć jakąkolwiek poszlakę, ale praca ta doprowadza tylko do dziennikarza (nazwijmy go MM), który twierdzi, że rozpisany w szczegółach przez Lunę plan zamordowania prymasa Wyszyńskiego został spalony w papierni w Konstancinie-Jeziornej latem 1989 roku.
Dokumenty dotyczące zwalczania Kościoła szły na pierwszy ogień, bo w odczuciu generałów nadciągająca zmiana władzy miała wiązać się z ogromnymi wpływami duchowieństwa. To czarni mieli wieszać czerwonych na latarniach. Strach przed zemstą powodował, że niekończąca się fala ciężarówek pełnych teczek płynęła do „młyna w Konstancinie” lub do zakładów celulozowych w Świeciu. Spłonęły tony akt. Kiszczak powierzył osobisty nadzór nad niszczeniem dokumentów generałowi Edmundowi Bule, szefowi WSW.
Jeśli istniał rozkaz zamordowania prymasa Wyszyńskiego, z całą pewnością nie było w nim nic spektakularnego w kwestii samej egzekucji. Gdyby nadszedł krytyczny dzień, Luna nie biłaby prymasa po jądrach szpicrutą. Pewnie siedziałaby w swoim gabinecie w V Departamencie. Padłby jeden strzał w tył głowy. Egzekucji z całą pewnością nie poprzedziłyby proces ani wyrok, władza ludowa nie ryzykowałaby rozruchów społecznych, skazując na śmierć cieszącego się popularnością wśród milionów katolików charyzmatycznego duchownego. Prymas by zniknął. Kula – w X pawilonie więzienia mokotowskiego; byle nie u niej przy Koszykowej. A później zapewne w detalach opracowana, promowana przez prasę opowieść o ucieczce do Argentyny tajnym kanałem stworzonym przez Odessę. Bo przecież faszysta.
– Rękopisy nie płoną – mówi MM, który nie ujawnia nazwiska, bo jego artykuły o UB i SB sprowadziły na niego w latach dziewięćdziesiątych już jedno nieszczęście. – Może pan jeszcze trafi na ślad tego dokumentu.
– Zapewne już zostałby odnaleziony.
W Instrukcjach i wytycznych dotyczących działań V DepartamentuUB opublikowanych w 2012 roku znajdujemy jedno zagadkowe zdanie pani dyrektor: „Należy być otwartym na wszelkie możliwości ostatecznego nacisku fizycznego na najwyższych hierarchów kleru”.
Morawski – do Damaszku
– Jaki cel? Po co jej te Laski? – zastanawia się pułkownik Morawski latem 1962 roku.
I zarządza: pełna inwigilacja, agenci umieszczeni wokół Antoniego Marylskiego mają donosić o każdym słowie, które usłyszą z ust tej starszej pani z moskwicza.
Po kilku tygodniach wrzeszczy na cały gabinet:
– Chcecie mi, kurwa, powiedzieć, że ona tam jeździ się modlić?! Że nikt jej nie podejrzewa o to, że dla nas pracuje? Nikomu również nie mówi o tym, że Marylski jest inwigilowany? Bo co, może nie wie, jak działamy? Nie wie, czego nas nauczyła? Zapomniała o precyzyjnym mechanizmie do miażdżenia Kościoła, który zbudowała? O tym, że chciała pozbyć się prymasa, już nie pamięta? Z głowy jej wyparowało? O czym… o kurwa, co tu jest napisane w raporcie?!
Długa rozmowa o istocie wiary Antoniego Marylskiego z Julią Brystygier. Duchowny zwrócił jej uwagę na opis podróży świętego Pawła do Damaszku. Odpowiedziała, że czytała 9.
– To jest jakiś kod? Ten Damaszek? O czym oni rozmawiają?
– Stolica Syrii – melduje młody esbek. – A tego Pawła sprawdzimy. Ona się przyjaźni z zakonnicami. Z niewidomą Bonifacją Goldman, na przykład, mają taką grę polegającą na tym, że zakonnica musi zgadnąć, w którym miejscu pokoju stoi Brystygier. Tylko po zapachu perfum. Może to coś znaczy. Brystygier czyta tej niewidomej na głos „Tygodnik Powszechny”. Wiemy to od laseckich TW.
– Pierdolę „Tygodnik Powszechny”. – Morawski pochyla się nad kolejnym raportem TW Rawskiego. Czyta, co szef zakładu w Laskach powiedział w obecności agenta: „Ona teraz uświadomiła sobie, ile zła i nieszczęścia wielu ludziom swym nieludzkim postępowaniem sprawiła, i stara się obecnie nowym chrześcijańskim życiem jeszcze wiele naprawić” 10.
***
Na krótko przed śmiercią Włodzimierz Sokorski powiedział o Lunie cztery zdania:
„No, zmieniła się. Nawróciła. Przyjęła chrzest. Zdarza się”.
Krzysztof Kozłowski wierzył w autentyczność przemiany. Poza tym, że był opozycjonistą, filozofem i wieloletnim pracownikiem „Tygodnika Powszechnego”, pełnił także funkcję pierwszego szefa MSW w III RP. Znał się na służbach specjalnych. Czytał wiele akt.
Spytany o Julię Brystygier przez reżysera Ignacego Szczepańskiego, twórcę dokumentu Świat Luny, odpowiedział:
„Wiem, że wszystko zmieniło się w niej samej”.
Gomułka – pamięta siebie, swoje oczy wielkie
Zmiany nadchodzą gwałtownie. W 1956 roku winni „błędów i wypaczeń” zostają z partii usunięci. Natomiast funkcjonariuszy UB, którzy katowali więźniów politycznych lub bezpośrednio za to odpowiadali, czekają procesy.
Luna siedzi ubrana w skromną czarną sukienkę, czeka na sądowym korytarzu, aż padnie jej nazwisko i będzie mogła wejść do sali rozpraw. Ale nie jako oskarżona. Będzie zeznawała w charakterze świadka przeciwko Anatolowi Fejginowi i Romanowi Romkowskiemu.
Czeka z dala od grupki innych świadków siedzących w korytarzu warszawskiego sądu. Widzi na ich twarzach blizny grubości palca, zdeformowane nosy, oczodoły zasłonięte przepaskami. Patrzy w ziemię. Zgniata papierosa za papierosem w chybotliwej popielniczce na długiej nóżce.
Osobny proces czeka Józefa Różańskiego. Fejgin dostanie od odwilżowej władzy wyrok dwunastu lat więzienia, Romkowskiego, który osobiście zamęczył rotmistrza Witolda Pileckiego, czeka piętnastoletnia odsiadka. Józef Różański otrzyma wyrok pięciu lat.
Luna zeznaje jako świadek w obydwu tych procesach. Mówi, że to jest po prostu przerażające, czego dowiaduje się o swoich kolegach, najbliższych współpracownikach, przełożonych i, można rzec, przyjaciołach, których przecież zapraszała do siebie do domu.
Obciążą ją wszyscy, między innymi Romkowski, który powie, że ze zwolnienia Jasienicy nie musiała się tłumaczyć ani pytać o zgodę jego czy Radkiewicza. Ani nawet Bolesława Bieruta. Zabijała lub ocalała życia wedle własnego uznania. Miała nieograniczoną władzę, z której korzystała mądrze, nigdy jej nie manifestując. Jak to możliwe w tak złożonym aparacie terroru? Wypuścić jednego z szefów bandy „Łupaszki”, schwytanego w walce z narażeniem życia żołnierzy LWP? Trzeba być ważniejszym, niż się wydaje. I ten jej pseudonim przecież nie wziął się z niczego, „Krwawa Luna” o niej wszyscy mówili. Bo biło od niej światło odbite od słońca – Józefa Stalina.
Brystygier może się bać. Zanim zostanie świadkiem w sprawach byłych kolegów, pod jej piękne mieszkanie w alei Przyjaciół podjedzie samochód Służby Bezpieczeństwa. Od kilku miesięcy Luna nie ma już żadnej władzy. Jest osobą prywatną.
– A więc i na mnie czas – myśli, kiedy słyszy słowa młodych chłopców, którzy przyszli po nią w eleganckich garniturach. Po długich płaszczach i kapeluszach nie ma już śladu. Moda, nawet jeśli trwa dość długo, potrafi się zmienić niemal z dnia na dzień.
– Proszę nie zabierać żadnych rzeczy, nie pakować się. Ubiór normalny – mówią jej ci, których po nią wysłano. Pół godziny później najważniejszy człowiek w kraju, pierwszy sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka, kończy krótką, serdeczną rozmowę z Julią Brystygier. On doskonale pamięta siebie z czasów tamtego okropnego, wojennego Lwowa. Pamięta siebie jako człowieka młodego, ideowego komunistę, bez pracy, bez szans, w beznadziei, swoje wielkie oczy pełne strachu sobie przypomina, a także to, jak się cofał z czapką w dłoni. Ale wtedy, idąc tyłem, już przecież miał z czego żyć.
Putrament – perwersja
Dla członków ZLP nie jest ważne, że w książce Julii Prajs Przez ucho igielne, wydanej przez PIW w 1962 roku, pojawiają się ostre sceny erotyczne. Nie to bulwersuje najbardziej. Nawet mniej niż – pozornie logiczne – ukrycie przez autorkę prawdziwego nazwiska pod panieńskim. Może Brystygier nie zostałaby nawet wpuszczona na obrady ZLP, gdyby nie wstawiennictwo towarzysza Putramenta. Owszem, oburza, że taka osoba chce wstąpić do grona, które darzyła za socrealizmu „szczególną troską”. Ale najbardziej perwersyjne jest chyba to, że pani Julia Prajs napisała swoją książkę w pierwszej osobie rodzaju męskiego.
Narratorem tego dzieła o wątpliwej wartości literackiej jest młody chłopak, więzień sumienia, bezwzględnie torturowany w śledczaku przez swoich politycznych przeciwników. Pani Prajs w szczegółach, z ogromną empatią i znawstwem opisuje jego cierpienia, poczucie krzywdy, błagania o litość, bezsilność i lęk. I to właśnie jest perwersyjne najbardziej, proszę towarzysza Putramenta. Proszę więc nie namawiać kolegów ze Związku Literatów Polskich, by przyjęli do swojego grona panią Prajs. Prezes ZLP Jarosław Iwaszkiewicz, pełen niesmaku, całkowicie podziela opinię swoich kolegów.
Prajs – Laski
„Wypierdalaj z Polski, żydowska świnio”. Ciekawe, kto napisał te słowa na drzwiach mieszkania sześćdziesięciosześcioletniej Julii Brystygier. Oprychy raczej nie grasują po kamienicach przy alei Przyjaciół. Luna z doświadczenia wie, że oprychy piszą raczej „won”. Może to któryś z tych panów. Widzi ich teraz dobrze w lusterku swojego samochodu. Mogą mieć jej dosyć. Czekają jak zawsze na chodniku po drugiej stronie ulicy. I jak zawsze pojadą tą samą trasą. Znają ją od kilku lat. Kwiecień 1968 roku spada na mieszkańców Warszawy cudną słoneczną pogodą i nieznośną duchotą Marca, która potrwa jeszcze wiele miesięcy.
Zielony moskwicz najpierw skręci w Koszykową, później dojedzie Kruczą aż do Centralnego Domu Towarowego na skrzyżowaniu z Alejami Jerozolimskimi. Moskwicz A 70 ma pod maską trzydzieści pięć koni, ale dociśnięty na żółtym świetle sprawnie skręci ostro w lewo, by za kilkanaście sekund być już przy Czapce Generalskiej. Mało kto nazywa powstały dwa lata wcześniej modernistyczny budynek Rotundą.
Teraz trzeba jechać cały czas prosto ul. Marszałkowską, mijając po prawej stronie rozgrzebaną „ścianę wschodnią”, największą warszawską budowę końca lat sześćdziesiątych. Wzniesione zaraz po wojnie domy z odzyskanych w ruinach cegieł ustępują właśnie miejsca całkiem nowej pierzei, złożonej z trzech wieżowców i jednolitego zespołu budynków. Ciągnie się on aż do skrzyżowania ze Świętokrzyską. Na placu Dzierżyńskiego samochód nie skręci, pojedzie prosto w Nowotki.
W odbudowanej Warszawie nie ma miejsca na słynną przed 1939 rokiem ulicę Tłomackie, przy której stała Wielka Synagoga. Niemcy, rozkazem Jürgena Stroopa, wysadzili ją w 1943 roku, symbolicznie kończąc w ten sposób likwidację getta. Na razie jest tylko pomysł, jak zasłonić tę ranę pośrodku miasta – wzniesieniem wielkiego wieżowca. Prace rozpoczną się za kilka lat i potrwają aż do 1991 roku. Trudno powiedzieć, co sprawnym zazwyczaj szwedzkim (a później jugosłowiańskim) budowniczym będzie przeszkadzało w ukończeniu błękitnego wieżowca. Deprymujące spojrzenie spiżowego Feliksa Dzierżyńskiego czy klątwa, którą zdaniem dziennikarza „Trybuny Ludu” nałożyli na to miejsce rabini? Jacy rabini mogli znajdować się w Warszawie i zajmować nakładaniem klątwy 16 maja 1943 roku – tego gazeta nie precyzuje.
Ulica Nowotki przejdzie gładko w Mickiewicza i doprowadzi do placu Komuny Paryskiej. Warszawa zacznie się zwijać, jeszcze tylko kawałek Żoliborza, skręt w Żeromskiego i za chwilę Julia Brystygier będzie miała miasto za sobą. Teraz musi tylko jechać cały czas prosto ul. Pierwszego Maja, a później małymi laseckimi uliczkami do Brzozowej 75.
Od pięciu lat SB jeździ za Julią Brystygier do Lasek. Operację „Kobra” dawno zamknięto, a pułkownik Morawski wciąż obsesyjnie wydaje resortowe pieniądze na śledzenie swojej byłej zwierzchniczki. Za każdym razem, kiedy zamierza zamknąć dochodzenie, okazuje się, że jednak istnieje jakaś wroga działalność: ostatnio Luna obiecała Antoniemu Marylskiemu pomoc w załatwieniu formalności paszportowych. I znowu trzeba zacząć jeździć, co jest bez sensu, bo esbecy wiedzą, że gdyby starsza pani chciała pojechać gdzieś indziej niż do Lasek, raczej nie zabierałaby ich na tę przejażdżkę. No, ale rozkaz Morawskiego obowiązuje – jeździć i kropka.
***
W Laskach na ulicy Brzozowej 75 trzeba zostawić auto na małym parkingu i iść kilka minut do Domu Rekolekcyjnego. Siostra Teresa spokojnie słucha, nie przerywa, można się plątać, poprawiać, przerywać na kilka sekund, szukać zgubionych wątków, zakonnica uważnie patrzy i cierpliwie czeka. Potem wstaje, zdejmuje z półki Pismo Święte. Znalezienie właściwego fragmentu zajmie jej pół minuty. Czyta głośno: „Szaweł ciągle jeszcze siał grozę i dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich. Udał się do arcykapłana i poprosił go o listy do synagog w Damaszku, aby mógł uwięzić i przyprowadzić do Jerozolimy mężczyzn i kobiety, zwolenników tej drogi, jeśliby jakichś znalazł. Gdy zbliżał się już w swojej podróży do Damaszku, olśniła go nagle światłość z nieba. A gdy upadł na ziemię, usłyszał głos, który mówił: «Szawle, Szawle, dlaczego Mnie prześladujesz?». «Kto jesteś, Panie?» – powiedział. A On: «Ja jestem Jezus, którego ty prześladujesz. Wstań i wejdź do miasta, tam ci powiedzą, co masz czynić»”. To są, proszę pana, Dzieje Apostolskie. Rozdział dziewiąty wersety od pierwszego do szóstego. Może one pozwolą panu zrozumieć Julię Brystygier.
***
Najistotniejsze jest to, że można samemu odpowiadać na pytania. Całkowicie świadomie przyjąć fakt, że będąc dorosłym człowiekiem, dostępuje się najważniejszego sakramentu, który gładzi grzech pierworodny, daje życie wieczne i czyni członkiem wspólnoty Kościoła katolickiego.
Należy stanąć w skromnym ubraniu przed księdzem, który zapyta, z jaką prośbą zwraca się do niego starsza, skromna kobieta ubrana w czarną sukienkę.
Ona odpowie, że prosi o chrzest.
Wtedy padnie pytanie, czy jest świadoma, z czym on się wiąże, i czy przyszła bez pychy, z otwartym sercem. Kobieta potwierdzi. Wówczas zostaną jej zadane kolejne trzy pytania:
Czy wyrzeka się szatana jako źródła wszelkiego zła? Wyrzeknie się.
Czy jest gotowa przystąpić do wielkiej wspólnoty Kościoła katolickiego? Będzie gotowa.
Czy wierzy, że źródłem wszelkiego dobra jest Bóg w trójcy jedyny? Wierzy.
– Tak by to pewnie wyglądało – mówi siostra Faustyna, która odpowiada za Archiwum Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach. – Tak by to się odbywało. Mimo wielu artykułów medialnych i książkowych dotyczących rzekomego chrztu Julii Brystygier, który tuż przed jej śmiercią odbył się u nas, w Laskach…
– Historycy, pisząc o chrzcie, używają słowa „podobno” . Piszą też, że została pochowana na waszym małym, leśnym cmentarzyku i dopiero później przeniesiona. Jednak w dostępnych źródłach również i w tym wypadku niemal zawsze pojawiają się słowa „ponoć” i „podobno”.
– W obydwu sprawach wywróciłam do góry nogami całe nasze archiwum. Julia Brystygier z domu Prajs nigdy nie została pochowana na naszym maleńkim leśnym cmentarzyku.
– A ochrzciła się u was?
– Nie. Była gorliwą katoliczką, ale również o chrzcie nasze archiwum milczy. A nie milczałoby, gdyby to się wydarzyło.
– Skoro była gorliwą katoliczką, to dlaczego zaryzykowała śmierć bez chrztu, bez szansy na życie wieczne?
– Pan mnie nie słucha. Powiedziałam, że nie została ochrzczona w Laskach.
***
Aleja Przyjaciół 6 leży na terenie parafii św. Aleksandra. To kościół na placu Trzech Krzyży w Warszawie. Uzyskanie potwierdzenia, czy określona osoba została ochrzczona, to złożona procedura. Dodatkowo w parafii przy Książęcej 21 pracuje tylko jedna osoba. Trzeba czekać.
Na filmie dokumentalnym o Lunie Włodzimierz Sokorski zanosi się śmiechem: „Te Laski to była jej największa perwersja. Fakt, że mogła grać na nosie przerażonemu Morawskiemu, który nie wiedział, co jest grane, nie był pewien, czy nie toczy się jakaś gra służb przeciw niemu, bo mógł Brystygier podejrzewać dosłownie o wszystko. Ona się bawiła ta sytuacją. Może i przyjęła chrzest. Z cynizmu. I dla zabawy. Bo na stare lata najbardziej dokucza człowiekowi nuda. Więc myślę, że stać było Julię, żeby dla jej zabicia wejść w buty swoichniegdysiejszych ofiar, katolików, których całym sercem nienawidziła. I ścigać się moskwiczem z esbekami po ulicach Warszawy. Co jej mogli zrobić? Czym ryzykowała?”.
W tym samym filmie Kazimierz Koźniewski ma inna teorię: „Strach przed rozliczeniem. Każdego dopada na stare lata egzystencjalny dylemat: pójdę gdzieś czy w nicość? I może ze strachu przed śmiercią oraz ze świadomości swoich zbrodni pomyślała, że zakład Pascala to jest rozsądne rozwiązanie. Bo jest. Najwięksi komuniści na stare lata krzyżem leżą w kościołach. Nie każdy jest tak zatwardziały jak Jaruzelski czy Kiszczak”.
Siedemnaście lat po wypowiedzi Koźniewskiego, w przeddzień swojej śmierci generał Wojciech Jaruzelski poprosi o spowiedź świętą.
Z dokumentów laseckiego archiwum wynika, że Julia Brystygier często odwiedzała Laski w celach duchowych. Przyjaźniła się z Antonim Marylskim. Pomagała mu w sprawach administracyjnych. Ale w istocie po 1956 roku niewiele mogła. Nietykalność, którą zapewniła jej znajomość z Gomułką, była wszystkim, na co mogła liczyć.
Antoni Marylski, który współtworzył ośrodek w Laskach i ponad pół wieku nim kierował, przyjął święcenia kapłańskie dopiero dwa lata przed śmiercią, w 1971 roku. Osobiście udzielił mu ich Stefan Wyszyński. Po powrocie z internowania, na które wysłała go m.in. Julia Brystygier, ponownie objął przewodnictwo nad episkopatem. Luna była obecna na uroczystości.
Rozmawiała z Wyszyńskim? Spotkali się wzrokiem? Uwierzył w jej przemianę?
Dwadzieścia lat po śmierci Luny Kazimierz Koźniewski powie: „Byłem na pogrzebie pani Julii, był świecki. Nie było ani jednego duchownego”.
Według archiwistki parafii św. Aleksandra w Warszawie nie istnieje świadectwo chrztu ani Julii Brystygier, ani Julii Prajs.
Julia – wszelkie dostępne archiwa
Nie ma takiego obrazu. Po prostu nie ma, może źle tytuł zapamiętałem. Sprawdzili dwa razy. Są mili i znoszą cierpliwie telefony, ale słychać, że zaczyna ich to drażnić.
To oficjalne stanowisko muzeum w Barcelonie, proszę pana: Pablo Picasso nie namalował w latach dwudziestych XX wieku, w swoim kubistycznym okresie, obrazu ze słowem „Julia” w tytule. Nie ma też „Portretu nieznanej kobiety”. On raczej nazywał wtedy wszystko, co teraz jest w archiwach. Nie malował zazwyczaj obrazów „bez tytułu”.
Cierpliwość tracą więc odpowiedzialni za katalogi w muzeum Picassa w Barcelonie, a także Paryżu, Berlinie-Charlottenburgu, Münsterze, Maladze, Horta de Sant Joan, Buitrago del Lozoya. Szukają, bo są mili. Przysyłają mailowo miniaturki wszystkich zachowanych portretów kobiet, które Picasso namalował w latach dwudziestych i trzydziestych. Kilkadziesiąt portrecików. Porównywanie ich z fotografiami Luny to zajęcie beznadziejne.
Jeśli mają być szczerzy, to powinienem wiedzieć, informują mnie ci z Barcelony, że szukam niewidzialnego obrazu, niewidzialnej kobiety (chcą chyba powiedzieć, że szukam obrazu nieistniejącego). Szuka pan – mówią łamaną angielszczyzną – takiej kobiety na obrazie, którego nie było.
Brystygier – benzyna
Julia Brystygier umiera w spokoju, ze starości, we własnym łóżku, w domu przy alei Przyjaciół. Dziewiątego listopada 1975 roku.
– Zaprowadzę pana, żeby pan w łeb nie dostał.
– Za to, że odwiedzam grób?
– Czyj grób! Panie! Przecież ona leży dwa metry obok Łączki Wyklętych – mówi do mnie pracownik wojskowych Powązek. – O, pan zobaczy, mapa kwater. Lunę mamy tutaj (przykłada wskaźnik), D33, rząd drugi, grób trzynasty. Chyba sto razy go dewastowano, obrzucano kamieniami, polewano benzyną, podpalano. Pan jest normalny, że taki czas sobie wybrał na te odwiedziny?
– Zaduszki to zły dzień?
– Na Łączce, wokół pomnika Wyklętych stoi ze sto osób i głośno się modli za „Łupaszkę”, a pan do Brystygier idzie?
Grób jest zadbany. Można powiedzieć: sterylny. Czarny marmur. Imię, nazwisko, dwie daty. Żadnych kwiatów. W Zaduszki 2013 roku na grobie Julii Brystygier pali się tylko jeden znicz.
– Od obsługi zapalamy, na każdej płycie coś powinno być. To najważniejszy polski cmentarz – mówi administrator. – W końcu wojskowe Powązki. Mamy tu większość ze Smoleńska, Gosiewskiego na przykład. Mnóstwo akowców, powstańców warszawskich.
Łączka to inaczej kwatera „Ł”. Luna leży grób w grób z tymi, których mordowano w MBP przy Koszykowej i w X pawilonie więzienia mokotowskiego. Bezimienne zbiorowe mogiły ekshumowano w 2012 roku. Kiedy chowano Brystygier, nikt nie miał pojęcia, że jej zwłoki spoczną tak blisko „Łupaszki”, „Zapory”, „Żbika”, „Trzmiela” i dwustu innych „żołnierzy wyklętych”. Ich pochówków nie zapisywano, strzał w głowę, nocny transport do zbiorowej mogiły i wieczna niepamięć – o to chodziło stalinowcom i to udało się im osiągnąć na pięćdziesiąt lat. Brystygier chowano za Gierka i jest niemal stuprocentowo pewne, że załoga cmentarza oraz inni decydujący o miejscu złożenia zwłok nie mieli pojęcia, że chowają główną przesłuchującą w jednym miejscu z przesłuchiwanymi.
– W przeciwnym razie nikt nie dopuściłby do takiej perwersji. – Administrator jest pewny. – Żeby się prochy Luny zmieszały z peeselowcami, winowcami, akowcami? Dmuchano by na zimne, położyliby ją pod innym murem. Na pewno nie leżałaby wśród swoich ofiar.
– Ale ona nie leży wśród nich.
– No nie, faktycznie. Niby grób w grób, ale jakoś tak z boku. Jakaś taka niewidzialna jest, pewnie przez ten skromny marmur i ledwie dwa słowa na tablicy. Ale blisko, bliziuteńko. No bo gdzie może leżeć ten, co pan mi o nim opowiadał, ten Szafarzyński z PSL? – Administrator robi cztery duże kroki w kierunku symbolicznego pomnika pomordowanych. – Tutaj? Julia Brystygier leży razem z tym, którego zamęczyła? Ciekawe. Bo że leży wspólnie z Fieldorfem „Nilem”, to już w ekshumacjach ofiar „Łączki”stwierdzono.
1 – Z relacji Anny Rószkiewicz-Litwinowiczowej, Trudne decyzje, Warszawa 1991.
2 – AIPN, 01178/591.
3 – Tamże.
4 – Tamże.
5 – Tamże.
6 – Kisielewski S., Abecadło Kisiela, Warszawa 1990.
7 – Szafarzyński umiera w celi kilka godzin po przesłuchaniu. W książce Anny Rószkiewicz-Litwinowiczowej jeden ze współwięźniów zamęczonego peeselowca powie o Brystygier: „To zbrodnicze monstrum przewyższało okrucieństwem niemieckie dozorczynie z obozów koncentracyjnych”.
8 – Adam Dziurok, Filip Musiał, Instrukcje, wytyczne, okólniki Dyrektor Departamentu V MBP dotyczące działań przeciwko Kościołowi katolickiemu w latach 1945–1953, Kraków 2012.
9 – AIPN, 01178/591.
10 – Tamże.