Złoto, diamenty, orchidee - William La Varre - ebook

Złoto, diamenty, orchidee ebook

William la Varre

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Podróżnicy ciągle wyjeżdżają! Do Ameryki Południowej, do Afryki, do Azji, do Chin. Boże! Jaki ten świat wielki, a ja, wówczas mały chłopic, tylko chwytałem tchórze w żelaza i sprzedawałem ich skóy po trzy dolary siedemdziesiąt dwa centy za sztukę. Gdybym tylko mógł przyłączyć się do którejkolwiek z tych wypraw, to mógłbym chwytać lamparty, lisy srebrne, jaguary, szynszyle i sobole! To dopiero byłaby uciecha!"
[Fragment] 

 

Cykl: Biblioteka Podróżnicza, 14

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Rok wydania: 1938

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

BIBLIOTEKA

PODRÓŻNICZA

 

14

WILLIAM LA VARRE

ZŁOTO DIAMENTY ORCHIDEE

 

 

NAKŁADEM TRZASKI, EVERTA i MICHALSKIEGO

WARSZAWA, KRAKOWSKIE PRZEDMIEŚCIE 13 GMACH HOTELU EUROPEJSKIEGO

 

Storczyki wartości pięciuset dolarów... i nie ma co z nimi robić!

 

WILLIAM LA VARRE

ZŁOTO DIAMENTYORCHIDEE

 

Z 17 ILUSTRACJAMI

 

 

NAKŁADEM TRZASKI, EVERTA i MICHALSKIEGO

WARSZAWA, KRAKOWSKIE PRZEDMIEŚCIE 13 GMACH HOTELU EUROPEJSKIEGO

 

PRZEŁOŻYŁ

DR FELIKS RUTKOWSKI

 

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

 

DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

SKARBY DŻUNGLI

 

We wnętrzu małego koślawego „hotelu“, pochyło stojącego na popękanych palach tuż przy brzegu dżungli, panował mrok. Olbrzymiego wzrostu Murzyni, drobni Indianie i Metysi, w których żyłach płynęła krew różnych ras i narodów świata, tłoczyli się wokół glinianych garnków z rumem lub kłócili ze sobą przy stołach z grubo ociosanego mahoniu. W izbie panował zaduch od potu i oddechów ludzi dręczonych tropikalną febrą.

Kilkudziesięciu Murzynów przybyło tylko co znad Mazaruni,1 przynosząc ze sobą blaszanki pełne złotego piasku; Indianie chcieliby pić za ich zdrowie, dopóki Murzynom starczyłoby złota; Metysi pożądliwie spoglądali na błyszczące okruszyny cennego kruszcu. Przeszło dwumetrowy olbrzym z czerwoną blizną na hebanowej twarzy rozepchnął łokciami tłum i podniósł wysoko nad głowami wielką bryłę błyszczącego złota. Klasnąłem w ręce i przywołałem go do naszego stołu.

— Słucham, Panie — powiedział starając się ukryć trzymany w ręce samorodek za pazuchą podartej koszuli.

— Pokaż mi to złoto!

Uśmiechnął się z zakłopotaniem i podał mi samorodek. W dotknięciu złoto sprawiało wrażenie chłodnego, miękkiego mydła. — Czyste złoto, niewątpliwie! — powiedziałem na pół do siebie. — I ty to chcesz zaraz przepić, nieprawdaż ?

— O nie, Panie — odpowiedział — ja mam dużo drobnego złota do przepicia, ten duży kawał schowam, by patrzeć na niego. — Nerwowo obejrzał się wokoło izby i pochylił się tak blisko nade mną, że jego twarz była tylko o cal od mojej. — Panie, ja mam też i diament!

Mam jeden duży kamień! — Spracowaną ręką sięgnął za podartą koszulę, pogrzebał w jakimś pasie i wyjął wielki kryształ, ośmiościan doskonałego kształtu, diament tak wspaniały, że aż mnie zatknęło. Nie mógł to ten kamień leżeć sobie tam, gdzie był, i czekać aż go znajdę!

— Dwadzieścia karatów — oceniłem go szybko. — Gdzie go znalazłeś?

— Nad Essequibo. Nas pięciu przyjaciół poszło nad Essequibo kopać złoto! Czterech umarło. Ja przyniosłem złoto i diament przez dżunglę do Mazaruni. Wszyscy myślą, że złoto jest nad Mazaruni. He! He! To mój sekret!

— Kłamiesz — powiedziałem śmiejąc się. — Byłeś może nad Essequibo, ale tam nie znalazłeś ani złota, ani diamentu. Ale mniejsza z tym. Ty jesteś Big London. Mam dla ciebie zajęcie.

— Ja nie potrzebuję teraz zajęcia, Panie. Ja jestem bardzo zmęczony. Ja dużo przecierpiałem w dżungli. Ja teraz chcę żyć spokojnie!

— Oh, to będzie lekkie zajęcie — przerwałem mu. — Tym razem biorę do dżungli ze sobą swą żonę... i chciałbym, abyś był jej panną służącą.

— Ja? — Spojrzał na mnie z przerażeniem, szeroko otwierając oczy. — Pan ze mnie żartuje! Ja nie wiem, jak to być panną służącą!

— No, zapewne, ale jesteś najlepszym przemywaczem złota w dżungli. Gdy już będziemy na miejscu tam, dokąd się wybieramy, będę potrzebował wielu wprawnych przemywaczy; ty będziesz głównym przemywaczem i będziesz uczył Indian, jak to się robi.

— Dokąd się pan wybiera?

— A to — powiedziałem — to już jest mój sekret. Za dużo tu ludzi w tej izbie. Wybieram się w dobre miejsce, jeszcze nikt tam dotychczas nie był. Oddaj swe złoto i diament do banku. Niech leżą tam, dopóki nie wrócimy. Będę ci płacił cztery szylingi dziennie i dam ci dużo do jedzenia.

Zaczął się wahać.

— Ale, Panie — powiedział marszcząc brwi — ja zupełnie nie umiem być panną służącą. Czy nie mogę być kucharzem lub robić coś łatwego?

— E, to tylko tak się będzie nazywało, rodzaj pseudonimu, nom de plume — pocieszyłem go. — W tej wyprawie wszyscy mamy być tym, czym nie jesteśmy. Mamy znaleźć wiele rzeczy i nie chcemy, aby ktokolwiek wiedział, czego szukamy. Gdybym godził ludzi w charakterze przemywaczy złota lub poszukiwaczy diamentów, znalazłoby się wielu takich, którzy by poszli w ślad za nami!

Interes był już ubity, byłem tego pewien. A był to dla mnie dobry interes. Olbrzymi Big London miał być obrońcą mej żony, która brała udział w tej ryzykownej wyprawie. W niejednej przygodzie sam wzrost człowieka może być pożyteczny i dlatego też brałem ze sobą najwyższych ludzi, jakich tylko mogłem znaleźć. Pięćdziesięciu czterech hebanowych olbrzymów miało stanowić załogę moich łodzi, walczyć w razie konieczności oraz przemywać złoto i diamenty, gdy nadarzy się po temu sposobność.

— Dobrze, Panie, ja pójdę! — powiedział London rzucając blaszankę ze złotem na stół. Z głębi swego połatanego worka wydobył flaszeczkę po lekarstwie, w której błyszczały diamenty, i razem z wielkim diamentem położył ją obok złota. Następnie zdjął wieko blaszanki, zanurzył w nią rękę i wydobył garść złotego piasku.

— To biorę, by przepić dzisiaj. Resztę niech Pan trzyma u siebie do jutra.

Dodałem trzymany w ręce wielki samorodek do tego skarbu. — Jutro o dziesiątej rano udajemy się do obozu— powiedziałem mu, zabrałem skarb ze stołu i po trzeszczących schodach udałem się na górę, do swojej izdebki.

Wielki podzwrotnikowy księżyc zalewał swym światłem małą osadę, będącą ostatnim etapem cywilizacji, oświetlał jej jedyną ulicę, wzdłuż której migotały lampy wystaw sklepowych, nadawał tłumowi wałęsających się prospectorów2 wygląd duchów. Ai, Bartica!3Kiedyś dzięki swemu położeniu przy ujściu dwu rzek, nad zatoką morza, może i ty staniesz się, jak Capetown, miastem bogatym i sławnym! Lecz dzisiaj jesteś nędzną osadą leżącą wzdłuż nie zabrukowanej ścieżki w obrębie gorącego tchnienia dżungli. A w dżungli tej nie ma ani jednego białego człowieka!

Zamknąłem skarb Londona w stalowej skrzynce i wychyliłem się przez okno bez szyb. Fale połyskiwały w świetle księżyca i barka mojej pamięci zaczęła płynąć wstecz po morzu życia. Niekoniecznie człowiek musi tonąć, aby panorama jego przeszłego życia rozwinęła się przed nim...

„Wyprawa udaje się na Borneo..” „Słynny podróżnik wyjeżdża do Afryki...44 „Znany badacz wybiera się do Tybetu...” „Wielka ekspedycja ma przeniknąć w głąb Matto Grosso…” Podróżnicy ciągle wyjeżdżają! Do Ameryki Południowej, do Afryki, do Azji, do Chin. Boże! Jaki ten świat wielki, a ja, wówczas mały chłopiec, tylko chwytałem tchórze w żelaza i sprzedawałem ich skóry po trzy dolary siedemdziesiąt dwa centy za sztukę. Gdybym tylko mógł przyłączyć się do którejkolwiek z tych wypraw, myślałem wówczas, to mógłbym chwytać lamparty, lisy srebrne, jaguary, szynszyle i sobole. To dopiero byłaby uciecha!

Ale cóż, byłem tylko małym chłopcem. Podróżnicy zaś byli zawsze bardzo sławni i bardzo starzy. — Chcę być podróżnikiem — powiedziałem raz do swego dziadka. — A czyż nim nie jesteś? Czy nie podróżujesz po Wirginii i czy nie jesteś znakomitym Badaczem Tchórzów?

— Eh, głupstwo! — odpowiedziałem. — Ja chcę zostać prawdziwym podróżnikiem.

— To przyjdzie z czasem — rzekł mój dziadek. — Chłopiec, który zaczyna od chwytania tchórzów, może skończyć na tym, że będzie polował na słonie.

— Lecz co trzeba zrobić, aby stać się prawdziwym podróżnikiem? — nalegałem. — Prawdziwym podróżnikiem, który by jeździł do Afryki, do Azji, do Indii, do Ameryki Południowej, tak jak ci ludzie — zapytałem pokazując swą ukochaną kolekcję pożółkłych wycinków z gazet.

— Sądzę, że przede wszystkim musisz zdać sobie dobrze sprawę z tego, co masz badać, a potem nauczyć się wszystkiego, co o tym wiadomo!

Aha, szkoła! Wiedziałem, że moralizuje, choć tego starał się nie dać znać po sobie. Szkoła! Nie było na to rady. Początkowa szkoła, gimnazjum, uniwersytet. Chłopiec, który całą duszą wyrywał się w świat, musiał ślęczeć nad książkami od dziewiątej do czwartej to w tej, to w innej sali szkolnej. Często przychodziło mi do głowy, że chłopców mieszkających na wsi powinno się uczyć inaczej niż mieszczuchów przyzwyczajonych do szkolnych klitek. Chłopców wiejskich powinno się uczyć w lesie, nad jakimś szemrzącym strumykiem. Ławki, ławki, ławki, napchane rząd za rzędem wśród nagich czterech ścian, sprawiają wrażenie więzienia na przyzwyczajonej do swobody młodzieży.

Z obrzydzenia do czterech ścian sali szkolnej zacząłem coraz więcej przykładać się do nauk mających związek z naturą... geografii, geologii, mineralogii, astronomii. Geografia fizyczna była moją ulubioną nauką; często brano nas na wycieczki w góry i doliny. Tam nie tylko rozkoszowałem się swobodą, lecz nauczyłem się wielu rzeczy z geografii fizycznej. Radowało mnie to, że z wyglądu gór, rzek i kanionów mogłem odczytać ich pochodzenie i dzieje. Wprędce zdałem sobie sprawę z tego, że i pod powierzchnią ziemi dzieją się cuda: krystalizują się minerały, gazy i woda osadzają różne składniki w tym, co pierwotnie zwałem po prostu skałą. Skała! Wszak to cały magiczny świat, którego istnienia nawet nie podejrzewałem. Świat pod naszymi stopami, kryjący w sobie cuda związków chemicznych, minerałów, kryształów... bajeczne skarby... żelazo... miedź... srebro... złoto... platynę... szafiry... szmaragdy... diamenty!

I oto ten chłopiec, który tak nie lubił się uczyć, zaczął szukać książek, pożerać je, czerpać z nich pełnymi garściami wiedzę. — Świat pełny jest jeszcze nie odkrytych minerałów — powiedział mu raz jego nauczyciel. — Dlaczego nie poświęcisz się mineralogii całkowicie? Człowiek posiadający żyłkę włóczęgostwa może, dzięki znajomości mineralogii, połączyć przyjemne z pożytecznym.

— Pożytecznym — powtórzyłem. — Czy pan ma na myśli pieniądze? — Spuścił oczy pod moim natarczywym spojrzeniem; wiedział on o minerałach może więcej niż ktokolwiek na świecie, był człowiekiem wielkiej nauki, lecz nie mógł pochwalić się wielkim kontem bankowym. Wiedział doskonale, co myślałem, lecz nie gniewał się o to na mnie. — Świat nauki — powiedział spokojnie — dzieli się na dwie części: nauki czystej i nauki stosowanej. Jeśli chcesz być molem laboratoryjnym, uniwersytet przyjmie cię z otwartymi ramionami, dostąpisz wielu zaszczytów i... będziesz miał tyle co marny urzędnik bankowy. Nauka zaś stosowana popłaca. Nauka zastosowana do potrzeb. Znajdź cokolwiek, co jest potrzebne ludziom do jedzenia, do picia, do noszenia na sobie, do jakiegokolwiek użytku, a zobaczysz, jak chętnie bankierzy będą mieli z tobą do czynienia.

Potrzeby. Profesor mówił o robieniu pieniędzy! Zapatrywanie ikonoklastyczne... lecz ileż dające do myślenia. Przypomniałem sobie dziesięcioletniego chłopca, który bawiąc się w szperanie po wąwozach odłożył sobie przy tym sporą sumkę pieniędzy. A to dlatego, że gdzieś byli ludzie, co potrzebowali skórek tchórzów. Musi przecie być wiele takich rzeczy, które można znaleźć w lasach, w górach, nawet w dżunglach, a które są ludziom potrzebne i przez nich poszukiwane.

„Wyprawa wyrusza do Jukatanu“... „Wyprawa na poszukiwanie nieznanych szczepów ludzkich nad Amazonką“. Wielkie i małe ekspedycje wyjeżdżają co miesiąc do różnych dalekich krajów. Słowo „eksplorator“ wyzierało ze stronic wszystkich dzienników. Ale to byli bogaci ludzie, którzy mogli jechać, dokąd chcieli! Jakże może być eksploratorem ubogi człowiek? Wszak jachty tyle kosztują!

Wtem nagle szczęście uśmiechnęło mi się!

— Co robisz latem? — pisał do mnie mój przyjaciel z Ameryki Południowej. — Zamiast czynić poszukiwania w Kanadzie, przyjedź do mnie do Ameryki Południowej. Wybieram się na wycieczkę do dżungli, aby przyjrzeć się tam aluwialnym złożom złota. Moglibyśmy urządzić wyprawę razem...

Najwidoczniej los podsuwał mi sposobność zaspokojenia moich najgorętszych pragnień. Do listu była dołączona fotografia Indianina w przepasce na biodrach, z lukiem i strzałami, stojącego nad zabitym jaguarem. Miałem ładną strzelbę, lecz najbardziej egzotycznym zwierzęciem, jakie z niej zabiłem, był niedźwiedź. Jaguary! O to byłaby prawdziwa przygoda!

„Uczeni wyjeżdżają na Wyspę Wielkanocną“...4 „Ekspedycja do kraju Zulusów“. Te ekspedycje jechały na wielkich statkach i o nich się pisało. Ale ta ważna, przynajmniej dla mnie, wiadomość, że ja też wyjechałem na małym brudnym stateczku, nigdy nie była podana przez dzienniki.

Niezmierzona dżungla jak wysoka palisada wznosiła się po obydwóch stronach naszej łodzi. Przez czterdzieści dni walczyliśmy z wartkim prądem rzeki. Rzecz nie do wiary, gdy w lasach cywilizowanej Wirginii nigdy nie szukałem długo celu dla mojego strzału, tu nie miałem do czego strzelać. Ściana splątanych drzew dżungli zasłaniała wszystko. Nie było ani jaguarów, ani wielkich wężów, ani nawet małp!

— Właśnie dlatego tam jeszcze jest złoto! — zauważył mój towarzysz. — Gdyby dżungla nie była tak gęsta i tak nieprzebyta, tysiące ludzi kopałoby tam ten kruszec. W dżungli jest zwierzyny i złota w bród, lecz nie tak łatwo się do nich dostać.

Znaleźliśmy złoto, ja zaś znalazłem diamenty. Wprawdzie małe diamenty, lecz bardzo czystej wody. Pomału zacząłem odkrywać inne rzeczy, które mogły znaleźć nabywców. Gdy wróciliśmy do rzeki, naładowaliśmy całą łódź roślinami, żywicami, okazami minerałów, cebulkami storczyków, skórami zwierząt — wszystko przedmiotami, które później sprzedaliśmy z dużym zyskiem. Pewna firma apteczna, której posłałem okazy nowej rośliny leczniczej, telegrafowała do mnie pytając, ile ton takich liści mógłbym dostarczyć rocznie. Firma londyńska, której posłałem cebulki rzadkich storczyków, zawiadomiła mnie, że kupi każdą ich ilość. Zarządy muzeów chciały wiedzieć, czy nie posiadam duplikatów przywiezionych przeze mnie okazów etnologicznych, gdyż chętnie by je nabyły do skompletowania swoich zbiorów. Po tylu latach przeróżnych wątpliwości nareszcie przekonałem się, że mogę pogodzić moje zamiłowania z koniecznością zdobycia utrzymania, i to dobrego utrzymania. Zajmę się eksploracją z handlowego punktu widzenia, dla zysku. Będę urządzał wyprawy do mało znanych krajów celem zbadania, czy nie zawierają one różnych produktów posiadających wartość handlową.

Wróciłem do uniwersytetu i ochoczo zabrałem się do nauki. Wdałem się w korespondencję z wieloma firmami handlowymi oraz starannie zbierałem wszelkie dane tyczące się wartości handlowej różnych produktów i surowców północnej części Ameryki Południowej.

Niemal natychmiast przekonałem się, że ten pomysł badań krajów dla zysku nie jest bynajmniej oryginalny. Prawie wszystkie firmy, z którymi korespondowałem, posiadały, bezpośrednio lub pośrednio, ludzi wyszukujących dla nich źródła surowców. Nawet fabryki gumy do żucia wysyłały do Środkowej i Południowej Ameryki ekspedycje, których zadaniem było wynajdywanie obszarów porośniętych drzewami dostarczającymi gumy. Poszukiwacz gumy do żucia! Nigdy by mi to nie przyszło do głowy, ale w gruncie rzeczy, czemu nie? Bardzo pragnąłem spotkać takiego handlowego eksploratora: człowieka, który rok po roku, bez rozgłosu, idzie w dziewicze lasy i przynosi ze sobą wiadomości mające takie praktyczne znaczenie.

— Nie jestem romantykiem — powiedział stary Thorpe. — Nie jestem nawet członkiem Klubu Eksploratorów. Dziesięciokrotnie przebyłem Andy, lecz nikt tego nie uważał za wyprawy.

— Ależ pan przecie jest eksploratorem — nalegałem, zdając sobie sprawę z tego, że człowiek ten przeszedł tysiące kilometrów w krajach nieznanych, szukając drzew chinowych. — Jeśli pan nie jest eksploratorem, to któż nim jest?

— Spytaj dziennikarzy, mój chłopcze! Raz jeden, jedyny, robiono ze mną wywiad i nazwano mnie w nim... awanturnikiem!

I tak było zawsze. Wszyscy ludzie, którzy badali nieznane obszary ziemi szukając produktów potrzebnych cywilizacji, byli ogółowi nieznani. Nikt nie wiedział o nich poza ich szczupłym gronem. Wszyscy jednak mieli się dobrze... nawet byli bogaci. Później zetknąłem się z handlowym entomologiem. Takim „Łowcą Pluskiew“, który, jak sądziłem, będzie się starał pozbyć mnie jak najprędzej i jak najgrzeczniej. Zimno mi się robi na myśl, że człowiek może strawić całe swe życie na przyglądaniu się robaczkom przez mikroskop. Gdy wszedłem do pokoju tego entomologa, zastałem go, jak z lubością wpatrywał się w jakieś owady osadzone na szpilkach w starym pudełku od cygar. Lecz sam ten człowiek zupełnie nie wyglądał na konwencjonalnego entomologa. Był ubrany starannie, nawet elegancko. Przyzwyczaiłem się do oceniania człowieka nauki po wyglądzie jego sekretarki: im sekretarka była starsza i brzydsza, tym uczony był większy. Naturalnie, dzisiaj, gdy wielu uczonych wyjeżdża na badania z sekretarkami, trzeba czynić pewne ustępstwa dla wydawców pism ilustrowanych i dobierać sekretarki, na które można patrzeć. Ale ja mam na myśli czasy dawniejsze, przed rozpanoszeniem się ilustracji w pismach. Ta jednak sekretarka, która siedziała obok biurka entomologa, była młoda i przystojna. Widząc to zawróciłem na pięcie i chciałem wyjść. Sądziłem, że trafiłem do niewłaściwego pokoju.

— Poczekaj pan — zawołał ktoś za mną. — Miss Lowell przygotowała dla pana to pudełko z owadami z Wenezueli. Dadzą one panu ogólne pojęcie o najbardziej cennych gatunkach. Ten niebieski owad w środku jest...

— Obawiam się, że profesor Fernald nie poinformował Pana dokładnie — przerwałem mu szybko. Widocznie jednak trafiłem do właściwego pokoju. Poszedłem tam, aby dostać trochę owadów z Wenezueli. — Bardzo słabo znam się na entomologii. Wybieram się niedługo do Wenezueli. Głównie w poszukiwaniu złota, ale gdybym znalazł coś innego, co posiada pewną wartość...

— Właśnie! — powiedział. — Ten oto Cercops w środku wart jest dziesięć tysięcy dolarów... o ile udałoby się panu przywieźć co najmniej dziesięć żywych kokonów. Ja bym nawet był za tym, żeby jeszcze dodać tytułem gratyfikacji pięć tysięcy dolarów, gdyby udała się hodowla tego owada! — Zdębiałem.

— Cóż jest osobliwego w tym owadzie ? — spytałem.

— Z poczynionych przez nas badań wynika, że jest to jedyny owad, który mógłby wytępić chrząszcza niszczącego plantacje trzciny cukrowej. Jak pan wie, Oberea niszczy setki plantacji trzciny. Gdyby udało się zaaklimatyzować tego owada z Wenezueli u nas, ocaliłoby się wiele plantacji. Niech pan nam przywiezie dziesięć kokonów, a pieniądze należą do pana!

Wziąłem jeden okaz kokona i wyszedłem milcząc, pogrążony w myślach. Entomologia, nauka, która zupełnie mnie nie pociągała, nabrała nagle dla mnie wiele powabu.

— Przysyłano po ciebie dwa razy z dziekanatu — oświadczył mi mój kolega, z którym mieszkałem. — Masz się tam stawić. Coś tam mówiono o jakiejś zagadce, której dziekan nie może rozwiązać. Dałeś mu zagadkę, czy co?

Nasz stary i kochany dziekan oglądał moją kartę studiów, gdy wszedłem do jego sanktuarium. — Widziałem w swym życiu wielu studentów usiłujących wyłgać się z przesłuchania obowiązkowych wykładów — powiedział mi dziekan — lecz czegoś podobnego jeszcze nie widziałem. Pan zabiera się do wyższego kursu mineralogii, a nie przesłuchał pan początków chemii. Słucha pan trzeciego roku astronomii, a nie uczęszcza pan na wykłady niemieckiego i francuskiego. Jakże może pan studiować astronomię, jeśli główne dzieła traktujące o tym przedmiocie pisane są w językach niezrozumiałych dla pana?

— Ja nie mam zamiaru być astronomem — wyjąkałem. — Chodzi mi tylko o to, aby tyle wiedzieć o gwiazdach i ich ruchach, żeby przy pomocy teodolitu móc zawsze znaleźć swe położenie na kuli ziemskiej. Potrzebna mi jest tylko umiejętność określania szerokości i długości geograficznej.

Dziekan zdjął okulary i zaczął je starannie wycierać.— To prawdopodobnie pan tyle tylko chce wiedzieć z mineralogii, aby móc odróżnić złoto od pirytu? — spytał zezując na mnie przez swe grube szkła.

Poczułem się nieswojo. Zrozumiałem, że nie powiedzie mi się na uniwersytecie, o ile nie namówię dziekana na rzecz sprzeczną z przepisami. — Bardzo mi przykro — powiedziałem — ale chciałbym mieć niejakie pojęcie o wielu przedmiotach. Właśnie przyszedłem prosić Pana o pozwolenie mi słuchania wykładów czwartego roku entomologii.

— Wielki Boże — zawołał dziekan. — Czwarty rok entomologii. Więc chce Pan opuścić rok pierwszy, drugi i trzeci?

— Chciałbym się czegoś dowiedzieć o Cercopidae — usiłowałem wytłumaczyć. — A o nich mówi się na czwartym roku entomologii.

— Cercopidae! — Dziekan zdjął okulary i gniewnie mi się przyglądał. — Młody człowieku, masz zupełnie źle w głowie!

Ciężka to była godzina, w ciągu której prosiłem i przekonywałem dziekana. Cała trudność polegała na tym, jak obejść przepisy. Ja chciałem uczyć się tego, z czego miałbym korzyść, przepisy zaś wymagały, abym uczył się długiego szeregu przedmiotów zupełnie mi niepotrzebnych. Ja chciałem, na przykład, wiedzieć wszystko o Cercopidae, lecz zupełnie nie miałem ochoty ślęczeć trzy lata nad entomologią, aby dopiero po ich upływie dojść do tego, co mnie interesowało. Chciałem wiedzieć trochę z tej nauki i trochę z tamtej, abym mógł z tymi wiadomościami iść w nie zbadane kraje i przywieźć ze sobą wszystko to, co miało ekonomiczną wartość.

— Widzę, młody człowieku — powiedział wreszcie dziekan — że powinieneś założyć dla siebie swój własny uniwersytet.

— Nie, panie — odpowiedziałem. — Wszystkiego tu mogę się nauczyć, żeby mi tylko pozwolono wybierać, co mi jest potrzebne. Jeśli tylko pan mi nie przeszkodzi, za cztery miesiące będę wiedział wszystko.

— No — rzekł dziekan — już nieraz żałowałem swej ustępliwości. Jeśli to dojdzie do wiadomości rektora... — Nie dokończył zdania.

— Dziękuję! — powiedziałem wzruszony i pobiegłem uszczęśliwiony do domu.

***

Do dżungli pojechałem sam jeden, zabierając ze sobą podręczne połowę laboratorium, narzędzia oraz notatniki, w których starannie zgromadziłem wszelkie informacje tyczące się produktów poszukiwanych przez ludzi, mogących zaś znajdować się w dżungli. W głowie miałem chaos najrozmaitszych wiadomości naukowych. Od dawna wiedziałem, czego mam się nauczyć, obecnie przyszła pora zastosowania nabytej wiedzy.

Znowu pojechałem małym statkiem. Są ludzie, którzy opiewają morze, lecz dla mnie wielkie bałwany morskie i huragany Morza Karaibskiego nie miały najmniejszego uroku. Czuję się tylko wtedy dobrze, gdy mam ziemię pod stopami. Morze, nawet wszystkie morza, niech sobie zabiorą poeci! Jedynym statkiem w moim guście była olbrzymia łódź, na której zagłębiłem się w dżunglę. Znajdowało się na niej dwudziestu dwu nagich wioślarzy, cztery i pół tysiąca kg żywności, połowę laboratorium, aparaty fotograficzne, narzędzia oraz samotny biały, nieco wystraszony chłopiec. Cały mój majątek znajdował się na tej łodzi. Z całej mojej załogi tylko trzech Indian rozumiało nieco po angielsku. Śmiałem się myśląc, że gdybym nawet dziesięć lat uczył się niemieckiego, nic by mi z tego nie przyszło. Przez sześćdziesiąt dni płynęliśmy rzeką w głąb dżungli. Moi ludzie nie mogli wyjść ze zdziwienia, że ciągle kazałem im zatrzymywać się i ostukiwałem skały badając geologię okolicy. Śmiali się z tego między sobą. Chcieli mi pomóc, lecz zawsze przybiegali zdyszani, przynosząc mi kawał kwarcu zamiast diamentu lub mikę zamiast złota. Byliśmy już zupełnie wyczerpani, kiedy wreszcie przybyliśmy do wioski karaibskiej, zapomnianej w górach. Tam rozłożyłem obóz. Mieszkańcy wioski uczcili moje przybycie ucztą. Potem wszyscy zabraliśmy się do roboty.

Byłem w dżungli, dopóki starczyło nam żywności, tzn. przez siedem miesięcy. Gdy wracałem z prądem w dół rzeki, łódź moja zanurzała się znacznie więcej niż wtedy, gdy płynąłem w górę. Poczciwi Indianie przynieśli mi do rzeki wielkie paki ze zbiorami, co nie było rzeczą łatwą. Przepłynęliśmy wiele katarakt i niejednokrotnie myślałem, że rozbiję się na skałach i nic nie zarobię na swojej wyprawie. Lecz jakoś daliśmy sobie radę z rzeką i przybiliśmy wreszcie do nadbrzeżnej metropolii, obdarci i głodni, lecz szczęśliwi. Oto spis tego, co przywiozłem ze sobą z dżungli z podaniem osiągniętej ceny sprzedażnej:

 

3 paki cebulek storczyków $ 5.000

4 paki sasaparylli5 „ 520

1 nadanie na eksploatację sasaparylli,

sprzedane później za „ 5.000

500 funtów gumy balata6 „ 300

1 nadanie na eksploatację gumy balata,

sprzedane później za „ 7.000

501 uncyj7 złotego piasku à $ 20 uncja „ 10.020

5 pak okazów etnologicznych,

sprzedanych muzeom za „ 3.100

 

Cercopsa zdobyłem dopiero później, w czasie następnej wyprawy. Tym razem znalazłem jego kokony, lecz wszystkie były puste. Zebrałem natomiast wielką kolekcję różnych ziół, korzeni i liści, które widziałem, jak Indianie stosowali przeciw febrze, zapaleniom, biegunce i innym chorobom. Z tych środków leczniczych przy późniejszych badaniach laboratoryjnych trzy okazały się szczególnie cenne. Jeden z nich, zwany przez Indian Moku-moku, pobudza działalność gruczołów łzowych, co pomaga przy zapaleniach oczu. Kora drzewa Amapaima jest skutecznym środkiem przeciw dyzenterii. Roztarte i zmieszane z wodą nasiona rośliny Guarana leczą febrę. Badaniom poddano również inne zioła i liczne z nich wzbogaciły zasób naszych środków leczniczych oraz stały się źródłem dochodu.

Ogólny dochód osiągnięty w czasie tej wyprawy, łącznie z $ 570 za trzy paki kadzidła Hiawa oraz z $ 750 za truciznę Urali, sprzedaną angielskim laboratoriom, wyniósł $ 48.855. Koszt wyprawy wynosił $ 17.860,74. Czysty zysk — $ 30.944,26. Ponadto odkryłem najwidoczniej duże złoża cynobru8 i boksytu, z którego otrzymuje się aluminium.

Nie jestem łapczywy na pieniądze, ale też nie uważam pieniędzy za „źródło wszystkiego złego“. Dały mi one możność urzeczywistnienia mej późniejszej szeroko zakrojonej Odysei. Głównie cieszyło mnie to, że odkryłem metodę pozwalającą podróżować i badać dowoli człowiekowi, który nie odziedziczył żadnego majątku. Mój dziadek nie pozostawił mi w puściźnie jachtu; w świecie, w którym on żył, konie wyścigowe, psy myśliwskie i piękne kobiety były niezbędnym warunkiem wygodnego życia, a gdy to „życie“ się skończyło, to pieniędzy pozostało już bardzo mało. Lecz mimo to kochałem go! Był to ten rodzaj starca, do którego młody chłopiec może się przywiązać, choć śmiać mi się chce obecnie, gdy pomyślę, jak różne były nasze charaktery. Ten człowiek nienawidził podróży. Tylko w domu, na własnym zagonie, czuł się dobrze. Sądzę, że zamiłowanie do włóczęgostwa odziedziczyłem po swoim przodku ze strony ojca, Janie Lafite, korsarzu z Nowego Orleanu!

Nie dostałem w spadku żadnych pieniędzy. I jeśli chciałem podróżować, oglądać obce kraje, kroczyć ścieżkami, którymi nikt przede mną nie kroczył, to musiałem na to zarobić, chciałem zaś zarabiać w trakcie podróżowania. I gdy przekonałem się, że w dżunglach Ameryki Południowej jest tyle rzeczy, których ludzie potrzebują, które można zebrać i sprzedać z zyskiem, radość moja nie miała granic.

Lata mijały i wiele butów zdarłem na skałach nieznanych krajów tego lądu. Obecnie byłem tu znowu, tym razem w towarzystwie mej żony, wybierając się w puszczę Ameryki Południowej na poszukiwanie źródła diamentów. W poprzednich podróżach zwiedziłem wiele rzek dżungli i stopniowo zdałem sobie sprawę z prawdopodobnego położenia tego miejsca. W całym północnym obszarze dżungli należało przede wszystkim ustalić, gdzie tego źródła nie ma, potem zaś ześrodkować całą uwagę na pozostałej części. Jakieś tysiąc karatów diamentów można było znaleźć tu i ówdzie w piaskach rzecznych. Był to pewien dochód, pewna suma pieniędzy, lecz nie był to większy majątek. Dlatego też, przyznaję, minąłem tysiąc razy więcej diamentów, niż ich podniosłem. Gdy przekonywałem się, że w rzece znajdują się diamenty, szedłem brzegiem jej w górę, sprawdzając tylko co pewien czas, czy są diamenty w piaskach rzecznego koryta. Gdy stwierdziłem, że aluwia rzeczne zawierają diamenty, zabierałem swe narzędzia i szedłem dalej. Moi młodzi pomocnicy często oburzali się na mnie, że idziemy całymi dniami po diamentonośnym piasku i nie szukamy w nim diamentów, lecz ja wiedziałem, że zatrzymywanie się i szukanie diamentów z rzadka rozsianych w piasku nie prowadziło do żadnego celu. Całe życie można by kopać i nie zarobić wiele. Wielkie fortuny były zawsze oparte na znalezieniu większych rozsypisk. Dla przeszukania piasków rzecznych dość było mieć tu i ówdzie stację handlową i kilka tysięcy czarnych wędrownych przemywaczy grzebiących się w piaskach. Czasem zdarzało się im znaleźć większy kamień i wtedy zawsze mnie to gniewało. Zwykle jednak te kamienie i tak trafiały do mnie — w zamian za solone mięso, suszone ryby lub za szampana.

 

Polowanie na ryby.

 

Nie mieliśmy ani Rady Nadzorczej, ani Zarządu, ani Biura Sprzedaży;złoto, które znaleźliśmy należało wyłącznie do nas.

 

Z marzeń moich zbudziło mnie delikatne, lecz długie pukanie do drzwi. W drzwiach ukazał się Big London uśmiechający się z zakłopotaniem. — Panie, ja potrzebuję nieco mojego złota, aby je wydać. Mam dużo przyjaciół ze wsi na dole!

— Bierz, wariacie — powiedziałem otwierając skrzynkę z samorodkami, w którą natychmiast zanurzył swą łapę. — Dosyć, zostaw! — Zatrzasnąłem wieko. — Złoto jest twoje i możesz je wyrzucić, jeśli chcesz, lecz na pewno będziesz mi później wdzięczny, że ci nie dałem zabrać wszystkiego. Zbyt wielu masz przyjaciół! To przekleństwo każdego górnika, zarówno białego jak i czarnego...

— Tylko jedną noc, Panie. Ja jutro wracam do dżungli, na dużo zmartwienia!

Oh, tak, wiem o tym! Powodzenie i niepowodzenie, zmartwienie i radość, zupełna niewiedza, co czeka nas za następnym zakrętem rzeki — oto, co jest naszym udziałem w podróży przez wszystkie dżungle życia.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

ODJAZD

 

W dziesięć dni później nasz podstawowy obóz, rozłożony o osiemdziesiąt km w górę rzeki, przedstawiał żałosny widok. Nie znam nic bardziej ziejącego taką beznadziejną pustką jak obóz w dżungli w chwili, gdy opuszczają go ludzie. Przestrzeń wycięta w gęstwinie leśnej, celem dania możności ludziom swobodnego oddychania i poruszania się, nabiera wtedy wyglądu grobowca. Tu i ówdzie sterczą z pni drzew gwoździe, na których zawieszano lusterka do golenia. Małe platformy z gałęzi, na których leżało tyle przedmiotów codziennego użytku, sprawiają wrażenie pustych półek w opuszczonym przez mieszkańców domu. Dziury w ziemi po wyciągniętych kołkach namiotów, gasnące ogniska obozowe i różne rozrzucone śmiecie podkreślają jeszcze bardziej dramatyczny efekt rozstania. Za jaki miesiąc zachłanna dżungla obejmie z powrotem w swe posiadanie to, co człowiek wydarł jej na czas krótki, i nikt nie pozna, że na tym miejscu niegdyś przebywali ludzie. Lecz w danej chwili, gdy moi Murzyni kolejno zajmowali miejsce w łodziach, nasze pustoszejące obozowisko jakby tęskniło za człowiekiem. Jeszcze chwil kilka, a wszyscy porzucimy je i wypłyniemy, na wody nowej rzeki zwątpienia.

Siedziałem pośrodku tej sceny opuszczenia na ostatnim, nie zabranym jeszcze krześle polowym i myślałem n tym, co przyniesie nam najbliższa przyszłość. Czułem się zupełnie jak człowiek, który wśród spienionych fal trzyma się skały i wie, że z chwilą gdy opuści tę chwilową przystań, nigdy już do niej nie będzie mógł wrócić. Ileż to razy w życiu porzucałem takie bezpieczne schronienie, aby dobrowolnie rzucić się w walkę z wirami życia. Oto obecnie jestem na skraju tropikalnej puszczy. Miejsce to spokojne, bezpieczne i łatwo stąd wrócić do cywilizowanego świata. Lecz z chwilą gdy żarłoczna dżungla pochłonie mnie, już nie będzie mowy o cofnięciu się. Gdy opuścimy to bezpieczne zacisze, może nas spotkać katastrofa.

O tak, widziałem już wiele katastrof w swym życiu. Widziałem ludzi oszalałych w dżungli — oszalałych od panującego w niej mroku, oszalałych od gorąca, oszalałych od deszczów trwających po czterdzieści dni, oszalałych z powodu siebie samych. Nie ma człowieka, który by przedarł się przez to morze tropikalnej roślinności i nie znienawidził go, i który nie chciałby do niego wrócić po kilkotygodniowym odpoczynku na łonie cywilizacji.

Jest coś w duszy niektórych ludzi, co zawsze, w ciągu długiego szeregu stuleci, pędziło ich po nieznanych morzach i lądach, poprzez wysokie góry i dziewicze dżungle w poszukiwaniu nowych dróg. Czasem była to żądza złota. Lecz nie sądźcie, że to zawsze chęć zdobycia pieniędzy jest bodźcem do tych wędrówek. Wierzcie mi, że znacznie częściej tym bodźcem jest nieprzeparta chęć pojechania tam, gdzie nikt nie był dotychczas, zobaczenia tego, co leży po tamtej stronie horyzontu. Zarówno morze jak i puszcza posiadają urok Cyrce, urok nieodparty, choć nieraz prowadzący do zguby.

— Dlaczego to robisz? — spytałem raz swego przyjaciela. Zastałem go, jak pośpiesznie przerzucał w bibliotece naszego klubu karty dzieł geograficznych. Wybierał się on do wnętrza brazylijskiej puszczy i chciał pobieżnie zapoznać się z doświadczeniami swoich poprzedników. — Wiesz dobrze, że tam czekają cię trudy, niewygody, męki duchowe, może nawet śmierć. Twoja dotychczasowa praca dała ci dobrobyt i zapewniła zasłużony odpoczynek. Jesteś człowiekiem bogatym i nie potrzebujesz zdobywać majątku. Przecie ani ty, ani Fiala i Cherrie nie jesteście młodymi romantycznymi awanturnikami. Zdajecie sobie doskonale sprawę z tego, o co wam chodzi.

— Właśnie że nie wiemy zupełnie, o co nam chodzi! — przerwał mi. Twarz jego rozjaśniła się. — Nie wiemy, po co tam jedziemy! Patrz!

Wyjął wycinek ze starego czasopisma podróżniczego i przeczytał mi głośno:

— Daleko we wnętrzu Brazylii znajduje się rzeka, która płynie nie wiadomo dokąd. Indianie powiadają, że wpada ona do wielkiej laguny, gdzie rosną Czarne Storczyki. Lecz nikt tego nie wie z pewnością. Jest to Rio Dubida — Rzeka Zwątpienia!

Rzeka Zwątpienia! Nie wiadomo, dokąd ona płynie! Tak jakby to miało jakiekolwiek znaczenie w naszym zmaterializowanym świecie, dokąd płynie jedna z setki nieoznaczonych na mapie rzek brazylijskich! A jednak czterech cywilizowanych ludzi znosiło w ciągu roku tortury celem rozwiązania tego zagadnienia, jeden zaś z nich poświęcił temu problemowi dziesięć lat swego życia.

Wszystkie rzeki w dżungli są rzekami zwątpienia. Zwątpienia i niepewności. Nikt nie wie, co stanie się z nim w ciągu najbliższej doby. Od jednego świtu do drugiego człowiek musi mieć się ciągle na ostrożności przed tym, co się rzadko widzi, w ciągłym strachu, że gdy się to coś zobaczy, to już będzie za późno. A oto jesteśmy tutaj, czekając na rozkaz kapitana, tymczasem zaś śmiejąc się, nawołując i żartując. Pięćdziesięciu czterech czarnych olbrzymów, ocierających pot ze swych wielkich ciał, śmiejących się jak dzieci, szczęśliwych, że uwolnili się od ciężkiej i nudnej rutyny pracy na plantacji. Szczęśliwych, że nie muszą, dzień po dniu, patrzeć na czarną ziemię przewracaną ich łopatami. Upojonych uniesieniem ludzi, którzy byli niewolnikami, lecz obecnie są wolni; jednocześnie zaś nieco strwożonych, gdyż dawni angielscy plantatorzy wpoili w ich przodków przekonanie, że dżunglę zamieszkują potwory porywające czarnych i olbrzymie węże dyszące ogniem. Wszyscy kapłani Wudu9 w ich wioskach byli przekupieni przez Anglików, aby tym potomkom wojowników z Konga, sprzedanych portugalskim handlarzom niewolników, w jak najczarniejszych kolorach odmalować dżunglę. Osadnicy angielscy byli sprytniejsi od swoich sąsiadów Holendrów. Tym nigdy nie przyszło do głowy straszyć swoich Murzynów dżunglą i w ten sposób przykuć ich do plantacji. Dlatego też pewnego poranka dwadzieścia pięć tysięcy czarnych niewolników wyrżnęło swych panów, uciekło do dżungli i założyło tam osiedla. Powrócili oni do obyczajów i trybu życia swych afrykańskich przodków.

Ale Cezar, Hektor, Allmann, Hannibal, Job, Ezechiel, Kolumb i Król Jakub nie są murzynami Dżuka.10 Raz na rok przerywali oni swą pracę i stali na baczność pod palącymi promieniami słońca, gdy biali ludzie pili zdrowie dalekiego angielskiego króla. Raz na rok z dumą i zachwytem patrzyli, jak angielskie wojska kolonialne, w barwnych, złotem szytych mundurach, odbywały paradę w dniu imienin Jego Królewskiej Mości. Choćby nawet gdzieś w tajemnej chacie spędzili całą sobotnią noc na modłach do swoich dawnych bożków Wudu, nigdy nie zaniedbali oni w niedzielę śpiewania angielskich hymnów. Byli to „dobrzy Murzyni“, sarkający tylko na to, że plantatorzy nie mogąc znaleźć zbytu dla swego ryżu zaczęli im coraz bardziej obcinać zarobki, aż wreszcie stało się ciężko żyć ludziom lubiącym dużo jeść.

Dlatego też pójście do dżungli z La Varrem miało tyle powabu dla Murzynów we wszystkich nadbrzeżnych wioskach, nawet w takich, których mieszkańcy nie widzieli nigdy ani La Varre’a, ani dżungli. Żaden Murzyn, który był w służbie La Varre’a, nigdy nie był głodny. La Varre mógł udać się w głąb straszliwej dżungli, gdzie przebywały bezgłowe potwory i węże dyszące ogniem, lecz zawsze miał ze sobą dużo dobrego jedzenia! Dużo mąki, herbaty, wołowiny i wieprzowiny, grochu, cukru, solonych ryb, biszkoptów i czekolady na niedzielę. Wobec tak rozkosznej rzeczywistości bladły strachy dżungli.

Zacząłem przechadzać się powoli tam i z powrotem wzdłuż wyciągniętego szeregu ludzi. Poznawałem twarze swych dawnych tragarzy, którzy na wieść o nowej wyprawie przybiegli do mnie ze swych lepianek na plantacjach. Tu i ówdzie zauważyłem nowe twarze. Zawsze naprzód oglądam twarze, potem dopiero ciała i mięśnie. Potężne mięśnie bez uczciwej twarzy mogą być dynamitem. Było mi nieco przykro, ponieważ widziałem przed sobą więcej głodnych ludzi, niż mogłem dać im pożywienia i zajęcia. Wielu musiało zadowolić się jedynie kilkoma szylingami tytułem odszkodowania za daleką podróż z wioski do mego hotelu w Georgetown.

— Dzienna płaca wynosi dwa szylingi. Obowiązkiem waszym będzie wiosłowanie, noszenie pakunków, kopanie. Będziecie w dżungli dwanaście długich miesięcy — powiedziałem im.

Tu i ówdzie jakaś czarna twarz przybladła, lecz gdy już dokonałem wyboru ludzi, wszyscy byli uśmiechnięci. — No — zauważył Hektor — tym razem idziemy do dżungli na dobre. — W poprzednich wyprawach bywał on ze mną cztery, sześć, osiem miesięcy, lecz dwanaście miesięcy było to dla czarnego niemal wiecznością. I u żadnego z moich ludzi nie widziałem jednocześnie tyle wstrętu i chęci do ekspedycji w głąb dżungli co u Hektora.

— Tak jest, tym razem to długa wyprawa. Udajemy się tam, gdzie nikt jeszcze dotychczas nie był przed nami. Kto sobie tego życzy, bank będzie wysyłał jego rodzinie płacę co tydzień.

Po długim okresie organizacji, pakowania, noszenia, wszyscy ludzie byli zgromadzeni przede mną i gotowi zająć swe miejsca w czterech olbrzymich łodziach. Big London, przemywacz diamentów, oraz kilku innych ludzi wypróbowywali nowe wiosła. Dziesięciu karaibskich myśliwców, drobnych, szczupłych, w czerwonych i niebieskich przepaskach na biodrach, co pewien czas szeptało coś do siebie i trzymało się na uboczu. Na plecach ich wisiały na tasiemkach plecionych z łyka tykwy z trucizną do zatruwania strzał. Groty ich włóczni były ostre jak brzytwy, ostrzejsze nawet niż ich opiłowane zęby. Na nas, przyzwyczajonych do patrzenia na ludzi z zębami w stanie naturalnym, robi nieprzyjemne wrażenie widok twarzy ludzkiej z ostro zakończonymi kłami. Nic dziwnego, że Akawojowie, Patamonowie, Wapisanowie byli nieco przerażeni, gdy Karaibowie wchodzili do ich wiosek. Będą znowu przerażeni, gdy w czasie tej wyprawy będziemy przechodzili przez ich posiadłości. Ci Karaibowie to legendarny naród, który dawniej czynił wyprawy dla porywania ludzi innych szczepów i posiadał wielką ilość niewolników. Lecz było to dawno, za czasów Raleigha.11Twierdzą oni, że obecnie nie jedzą już mięsa ludzkiego.

Co za kawalkada! Jimmy, mój czarny major campo, podszedł do mnie starannie obchodząc stojących Karaibów i zameldował, że wszystko w porządku. Wiele razy towarzyszył mi on w wyprawach do dżungli, nosił mój karabin, pracował nieustannie, był uosobieniem lojalności. Znałem go na wylot i nawet gdy nie mówił, wiedziałem, co ma na myśli. Był to, moim zdaniem, najlepszy Murzyn na świecie, przynajmniej dla mnie. Nam, ludziom z południowych Stanów, często czynią zarzut, że wkładamy zbyt wiele poczucia rasy w nasz stosunek do Murzynów. W domu mego dziadka był stary Jozue, majordomo, który będąc już zupełnie zniedołężniały kazał się codziennie ubierać w liberię i przynosić do wielkiego hallu. Tam zasiadał w specjalnym krześle hebanowym i z nabożeństwem przyglądał się, jak jego synowie i wnuki usługiwali jego ukochanemu państwu, któremu służył całe życie. Ludzie z północnych Stanów bardzo pięknie piszą i wymownie rozprawiają o Murzynach, ich wychowaniu, ich stanowisku w społeczeństwie, ich przyszłości, ale zauważyłem pewną wielką różnicę pomiędzy człowiekiem z Południa a człowiekiem z Północy w stosunku do Murzynów. Wykształcony człowiek z Południa ma słabość do poszczególnych Murzynów, lecz nie dba o nich jako o całość. Tymczasem człowiek z Północy mówi i myśli o Murzynach jako o całości, lecz wcale ich nie zna, nie lubi ich, a nawet nienawidzi z całej duszy, gdy się z nimi styka indywidualnie. W Gujanie Brytyjskiej miewałem ze sobą wielu Murzynów, wielu wiernych towarzyszy i doskonałych pracowników, wśród nich zaś wielu takich, którym powierzyłbym wszystko, co posiadam. Jednym z takich jest Jimmy Constant.