Żółtko - Mary H. K. Choi - ebook

Żółtko ebook

Mary H. K. Choi

4,0

Opis

Jayne i June Baek nie mają ze sobą nic wspólnego.

June jest o trzy lata starsza, ma całe życie pod kontrolą, jest wszystkowiedzącą narcyzką z nudną pracą i mieszkaniem bez duszy (według Jayne).

Jayne ma problemy z emocjami, musi w końcu skupić się na studiach i przestać marnować pieniądze rodziców (jeśli zapytać June).

Kiedyś były bliskie sobie jak nikt inny, teraz nie łączy ich praktycznie nic, oprócz wspólnego pochodzenia i mieszkania w Nowym Jorku.

Do czasu, gdy June zachoruje, a Jayne będzie jedyną osobą, która może jej pomóc.

Czy zbieg okoliczności, problemy mieszkaniowe i rodzinne sekrety sprawią, że siostry dowiedzą się o sobie więcej, niż są skłonne przyznać? A co, jeśli pomagając June, Jayne będzie musiała zmierzyć się z faktem, że sama też może być chora?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 417

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Mike’a

za bycie pierwszym

OSTRZEŻENIE

Ta książka porusza tematy takie jak zaburzenia odżywiania, dysmorfofobia, choroba nowotworowa, bezpłodność, znęcanie się, rasizm, korzystanie z używek. Kontakty do miejsc, które oferują pomoc, znajdziesz na końcu książki.

Jest to powieść, która odzwierciedla aspekty moich własnych doświadczeń z zaburzeniami żywienia, dysmorfią i bulimią. Tych, którzy borykają się z własnym obrazem ciała i z jedzeniem, ta historia może wiele kosztować. Proszę, bądźcie dla siebie wyrozumiali – delikatność jest supermocą. I proszę, wiedzcie, że nie ma czegoś takiego jak złe ciało. Naprawdę. Zajmuj przestrzeń, to twoje prawo.

Całuję,

Mary

I could lie,

say I like it

like that.

– BILLIE EILISH

Rozdział 1

W zależności od tego, na czym się skupię i jak mocno zacisnę gardło, mogę go skutecznie wymazać. To, że jest Jeremym. Że nigdy się nie zamyka. Że jest moim eks. Że ma zarzuconą rękę na krzesło w kawiarni, na którym siedzi inna dziewczyna. Jest niesamowicie piękna. Przejrzysta i chuda. Boleśnie. Ma mieniące się, lawendowe włosy i szeroko rozstawione oczy o pustym wyrazie. Jej imię to Rae i kiedy podaje mi zimną dużą rękę, instynktownie szukam na jej twarzy jakiegokolwiek śladu po operacjach plastycznych. Jej powieki, usta, czubek nosa. Kozaki ma od Ann Demeulemeester – te z długimi sznurówkami, nosi też wystrzępioną męską kurtkę Comme.

– Podobają mi się twoje buty – mówię, czując potrzebę uświadomienia jej, że wiem, co to za marka, i od razu wypełnia mnie odraza do samej siebie. Jestem tak onieśmielona, że mogłabym tu zejść.

Uśmiecha się tak słodko i dobrotliwie, że jest mi jeszcze gorzej. W ogóle nie czuje się zagrożona moją osobą.

– Kupiłam je tutaj – odpowiada nienaganną angielszczyzną.

Nie pytam jej, gdzie może znajdować się „tam”.

Jeremy powtarza, że mam obsesję na punkcie innych kobiet. Może i ma rację. Jednak ktoś raz opisał mi energię roztaczaną przez Jeremy’ego jako kokainę w ludzkiej formie, z czym muszę się zgodzić.

– Zatrważające. – Przechodzą go ciarki, gdy ociera gładkie usta czarną serwetką.

Tylko Jeremy je pełnowymiarowy posiłek tutaj, w Léon. Lunch, coq au vin. Wdycham głęboko aromat karmelizowanej cebuli. Ziemisty, przypalony cukier.

– Wyobrażacie sobie tak publiczne zawalenie Nowego Jorku, że aż musicie „wrócić do domu”? – Wykonuje gest cudzysłowu, a jego palce drżą przy ostatnim wyrażeniu.

Robi to, nie zważając na fakt, że dla niego powrót do domu oznaczałby podróż koleją podmiejską na północ stanu, do miasta o nazwie Tuxedo. Zręcznie unika tego szczegółu, kiedy określa się mianem rodowitego nowojorczyka.

Obserwuję, jak Rae z lekkim grymasem na twarzy nakłada filtr na zdjęcie na instastories. Przedstawia pustą filiżankę po espresso pod kątem. Opieram się na wiklinowym krześle i wracam do przeglądania jej profilu, co mogę robić bez oporów, bo mam profil prywatny.

Na jej stronie głównej można znaleźć typowy dla popularnej laski, enigmatyczny syf, bułeczki wyłożone na marmurowym blacie okraszone mąką, ją w letniej sukience na łące. Zdjęcie, jak robi sobie zdjęcie w lustrze aparatem analogowym.

Na fotografii niżej Rae ma na sobie białą bluzkę, czarną czapkę i togę. Szczerzy się. Bije od niej zupełnie inna energia. Kiedy zatrzymuję się na opisie, zamykam oczy. Potrzebuję chwili. Jakoś wyczuwam te słowa, zanim je rejestruję. Studiowała na Oksfordzie. Dobijający jest fakt, że większość tekstu jest po koreańsku. Jest jak ja, ale o wiele lepsza.

Moja chęć życia wypełza spod skóry i rozmywa się w powietrzu. Powinnam być na zajęciach. Raz to przeliczyłam i kurs w poniedziałek, środę i piątek kosztuje czterdzieści siedem dolarów, nie wliczając w to wynajmu. Licząc wynajem, to jakiś zylion.

– Hej, cześć. – Jeremy zagaja przechodzącą obok kelnerkę. Zaokrąglona kobieta ze stylowym afro odwraca się do nas, w rękach ciąży jej taca pełna jedzenia. – Mogłabyś przynieść mi czystą szklankę z wodą? – Unosi swoją upaćkaną szklankę pod światło.

– Mogę – wycedza przez zęby, zwężając przy tym oczy i kiwając głową w sposób, który sugeruje, że ma ochotę go udusić.

– To nie nasza kelnerka – szepczę, kiedy odchodzi.

Jako dziecko wychowane w restauracji, aczkolwiek w punkcie panazjatyckim w niewielkiej galerii handlowej wydającej zestawy na wynos za ćwierć dolara, cała się skręcam ze wstydu. Jeremy wzrusza ramionami.

Zerkam na swoje odbicie w wąskim starym lustrze ponad głowami Rae i Jeremy’ego. Przysięgam, że teraz moja twarz wydaje się szersza niż rano. A dżinsy o kroju mom wpijają mi się w brzuch, odcinając dopływ krwi do podbrzusza i ud. Czuję bicie serca w okolicach intymnych. To tępy ból. Porządne odwrócenie mojej uwagi od tej sytuacji. Zastanawiam się, czy rozmawiali o mnie, zanim się zjawiłam.

Mój wzrok spoczywa na wspólnych frytkach. Za dziąsłami zbiera mi się ślina. Keczup to moja pięta achillesowa. Zwłaszcza taki pomieszany z kremowym sosem, który odstawiłam. Rae tego świata nawet by o tym nie pomyślały. Albo by pomyślały, ale byłoby to ekscentryczne i pożądane.

Obwód jej nogi jest równy obwodowi mojej ręki.

Uśmiecham się w sposób, który w filmie o złamanym sercu wydawałby się promienny, a jednocześnie znudzony. Kocham to miejsce. Nikt by nie przypuszczał, że zapyziała francuska knajpa z lat siedemdziesiątych będzie nowo odkrytym hitem, ale to kolejna kwestia, w której Jeremy jest dobry: zna trasy migracyjne różnych atencyjnych potworów. To i ignorowanie turystów, kiedy szepcze słodkie słówka Oni, hostessie, by usadziła nas za tętniącym życiem barem, jak najbardziej z tyłu.

Pewnego dnia zjem posiłek w nowojorskiej restauracji całkiem sama i nie spalę się ze wstydu.

– Muszę mieć tego psa, nie? – zaczyna Rae, unosząc frytkę do ust. Kiedy przeżuwa, na jej skroni pulsuje mięsień. Nachyla się do mnie i pokazuje mi szczeniaczka rasy pomeranian. – Chcę adopciaka, ale tylko spójrz na niego. – Głaszcze ekran telefonu kciukiem. – Nie wiem, czy dam radę poczekać.

Zerkam na Jeremy’ego, którego ręka z widelcem zawisła w połowie drogi do ust.

– O której to mamy? – pyta ją.

– Co macie? – rzucam, zanim zdążę się zastanowić.

Oczy Rae wędrują do oczu Jeremy’ego, a następnie z powrotem do mnie.

Pozwalają, żeby moje pytanie niedogodnie zawisło między nami.

– Ach, nie przejmujcie się – ratuję sytuację ze sztywnym uśmiechem. – Mam plany.

– Nie, chodź z nami! – wykrzykuje Rae, ściskając moje ramię dla podkreślenia swoich słów. – Matko, potrafię być tak niezręczna. – Śmieje się żałośnie z samej siebie. – To po prostu kameralne spotkanie w domu przyjaciela. To bezpieczna przestrzeń, więc muszę się upewnić, że nikt nie ma nic przeciwko. – Jej oczy zwężają się znacząco. Kładzie rękę na moim kolanie. – Ale mam nadzieję, że jeśli ktoś będzie miał z tym problem, to nie potraktujesz tego personalnie.

– Serio – mówię, przekonana, że wszyscy jej przyjaciele są powabni i przerażający. – Muszę się zmywać zaraz po naszym spotkaniu.

Jeremy odsuwa od siebie talerz. Podaję mu swoją wodę, zanim o nią poprosi. Jego wzrok mija mnie, by omieść wszystko wokół nas. Oczy imprezowicza. Lśniące. Stanowcze. Wypatrujące ludzi, z którymi można się przywitać. Rozumiem to. Właśnie dlatego kocham Nowy Jork. Kultura. Wibracje. Bycie na czasie. Ekscytujący dreszcz możliwości. Kiedy się poznaliśmy, najbardziej polubiłam w nim ten promienny i wygłodniały aspekt. Jego magnetyzm był zaraźliwy, zwłaszcza kiedy zasypywał cię swoimi wielkimi planami. Miało się wrażenie, że gra się w jego drużynie.

Wyciąga okulary przeciwsłoneczne i czyści je serwetką. Nie tak dawno temu był dla mnie piękny. Częściowo dlatego, że jest wysoki. Nawet nie tak po nowojorsku, tylko tak obiektywnie. Ponad metr osiemdziesiąt. Jednak przyciągnęła mnie jego ambicja. Nigdy nie spotkałam kogoś, kto by mówił w takim tempie. To zdumiewające. Ale teraz postrzegam go tak, jak mogą to robić inni. Jego włosy w kolorze słomy i odcień skóry tworzą bliżej nieokreśloną mieszankę, zacierają wątpliwy już sam w sobie podbródek.

Ale w takiej chwili zawsze mówi coś tak fundamentalnie i ujmująco nowojorskiego, że boję się pozwolić mu odejść. Poza tym zna wszystkich. Od modelek po portierów. Raz zamówiliśmy do mieszkania zioło i okazało się, że Jeremy grał kiedyś w koszykówkę z dostawcą. Gdy zbili żółwika, przepełniała mnie taka zazdrość, że nie byłam w stanie nic z siebie wykrztusić. Sytuacji nie poprawia też fakt, że kiedy już przedstawia mnie swoim przyjaciołom, ich spojrzenia pełne obojętności omiatają mnie pobieżnie.

Jeremy nazywa się poetą. I performerem. Jednak dla niego żadne z tych określeń nie oznacza nic konkretnego, a razem znaczą jeszcze mniej. Głównie skupia się na czasopiśmie literackim, do którego stworzyłam layout, ale którego nigdy nie widziałam na oczy. W skrócie jest barmanem w Clandestino przy East Broadway. Staram się nie myśleć o tym, ile wisi mi pieniędzy. I o tym, jak całymi miesiącami dzieliliśmy łóżko, zanim nagle przestaliśmy.

Nie nienawidzę go tylko wtedy, kiedy wydaje mi się, że jest na mnie zły.

– Wolałabym umrzeć, niż wrócić do domu – rzucam w eter.

Rozdział 2

– Zaraz wrócę.

Wstaję, biorę portfel i przemykam w tłumie zgromadzonym przy barze. Przełykam głośno ślinę, ciążą mi wnętrzności. Czuję się niedojrzale i naiwnie, a do tego okropnie smutno. Muszę zapomnieć o tym, że wcześniej ubrałam się tak, jakby moje luźne plany z Jeremym oznaczały randkę.

– Cześć, Mike. – Witam się skinięciem głowy z barmanem, który w dziwny sposób jest klonem Jeremy’ego, z tym że ma obleśnego wąsa i więcej tatuaży.

– Hej, mała, co dla ciebie? – Podnosi mnie na duchu fakt, że zdaje się pamiętać mnie bez Jeremy’ego obok jako wskazówki.

– Wódka z wodą gazowaną. Tania. – Swoje drinki zawsze kupuję osobno. Jestem zbyt biedna, by dzielić się kosztami przy stoliku.

– Muszę zobaczyć dowód, mała. – Podaję mu go, a on nalewa mi hojną porcję alkoholu. – Otwieramy rachunek?

– Ureguluję go teraz – odpowiadam, podsuwając mu kartę kredytową. – Dzięki.

Podaje mi szklankę, po której cieknie woda. Jakaś cząstka mnie już jej nie chce. Biorę łyk tam, gdzie stoję, ignorując gniewne spojrzenia i ostre łokcie par czekających na wolne stoliki. Drink jest mocny. I kompletnie paskudny. Czuję, jak od razu uderza mi do głowy.

Chowam kartę i nie mój dowód. To zabawne, że nikt nigdy nie sprawdza, czy imiona się zgadzają. I że na zdjęciu nie ma mojej twarzy. Po części pewnie dlatego, że nie spodziewają się, że przestępca będzie wyglądał jak ja, studentka sztuki pochodzenia azjatyckiego ubrana na czarno, ale potwierdza to też paskudne przeczucie: że nikt nigdy na mnie nie patrzy. Nie patrzy tak naprawdę.

Wpatruję się w jej aureolę, zanim dociera do mnie prawda. Stoi tam, w lustrze za barem. Jak zjawa. Japoński horror. Mam ochotę się roześmiać, bo nie dowierzam. Przeciska się w tłumie, lustruje skupiska stolików w bistro przy oknie, jawnie analizuje twarze. Kiedy znika mi z pola widzenia, prawie odwracam za nią głowę, ale waham się – niemal przesądnie – myśląc, że jej tam nie będzie. Dotykam dłonią ust, obserwuję, jak moje odbicie robi to samo, potwierdzając moją obecność, kiedy wraca do mnie. Teraz obie jesteśmy w lustrze, a ja nadal nie zwracam się do niej twarzą. Ma inne włosy – krótsze – ale to niewiarygodne, jak wielki jest jej łeb. Nawet bez naszych imion rodem z dziecięcych rymowanek – Jayne i June – widać, że jesteśmy ze sobą powiązane. Nasze głowy są bliźniaczo ogromne.

Mamy taki żart, że w zasadzie wyślizgnęłam się z mamy po tym, jak wypchnęła June. Mimo że dzielą nas dwa lata z hakiem. Głowy o normalnych rozmiarach wyglądają tak, jakby mogły orbitować wokół mojej, a głowa siostry jest jeszcze większa. Innym żartem jest to, że June, spóźniona o jedenaście dni, ważąca pięć kilogramów, nie chciała wcale wychodzić. Jest jak jajo pasożyta, który wykluwa się na gąsienicy, wysysając z niej wszystko, by się pożywić, i bez skrupułów wykorzystuje ją jako schronienie. Gdyby miało być tak, jak chce June, tylko by rosła i nosiła mamę jak kapelusz.

Kiedy widziałam ją ostatni raz, ukryłam się. Przesiadała się na linię 4 w stronę centrum na stacji Union Square. Nos trzymała w telefonie, miała na sobie szaroniebieską biznesową spódnicę do kolan i wyglądała jak ktoś, z kim nie chciałabym się zadawać.

Dopiero wtedy uderza mnie ten fakt: moja siostra mnie szuka.

Z plecami przy ścianie, niczym muchołówka, czekam, aż do mnie dojdzie. Zerkam na swój stolik. Rae i Jeremy siedzą w telefonach.

Jest zaskoczona, kiedy ją łapię.

– Co ty tu robisz? – szepczę ze złością, zaciągam ją za strefę dla hostess i przyciskam do ściany, ukrywając nas obie.

Wie, że kłamstwo nie ma sensu. To nie jest jej część miasta. Szybko oceniam jej wygląd. Jest ubrana zupełnie nie tak. Bejsbolówka na głowie z napisem DARPANA MUTUAL. Prochowiec w kolorze kitu do okien, który rozpoznaję, jednak pod nim ma dziwną pomarańczową koszulkę, zniewieściałe srebrne spodnie do ćwiczeń i intensywnie niebieskie gumowe chodaki.

– Czemu nie jesteś na zajęciach? – żąda wyjaśnień, strącając z siebie moją rękę i odsuwając się.

Prycham. Typowe. Oczywiście, że od tego zaczyna rozmowę po prawie roku.

– Czemu nie jesteś w pracy? – kontruję. – I co ty masz na sobie?

Nie widziałam jej bez garnituru od lat. Poważnie, i to pojebane, ale jest ubrana jak Chińczyk z wiejskich terenów na wakacjach. Robię krok w tył. Chcę dać do zrozumienia wszystkim, którzy na nas patrzą, że nie jesteśmy razem. Że to najście.

– Dzwoniłam – mówi. Czuję, że oceniająco omiata wzrokiem szklankę w mojej dłoni. Biorę spory łyk, patrząc jej prosto w oczy. – Zostawiłam ci jakieś trzy wiadomości głosowe.

– Nie zauważyłam – kłamię.

Wszystkie wiadomości brzmiały: „Zadzwoń”.

– Nie można na tobie polegać.

– Więc mnie wystalkowałaś?

– Nie nazwałabym tego stalkowaniem – odpowiada.

Muszę przestać oznaczać na każdym zdjęciu lokalizację. Zapominam, że moja siostra w ogóle korzysta z Instagrama. Ostatnie zdjęcie, jakie widziałam na jej profilu, jest z Halloween i przedstawia ją przebraną za postać z serialu anime Yu-Gi-Oh!. Tak mnie to zestresowało, że ją wyciszyłam.

Krzyżuje wyniośle ręce.

– Wiesz, mogłaś po prostu pójść do San Antonio Community College, jeśli tak ci zależy na zostaniu menelką – komentuje.

Mam ochotę ją uderzyć, ale zostajemy przyparte do ściany przez grupkę ludzi przeciskających się obok nas.

– Poważnie, co, do kurwy? – szepczę wściekle. – Co ty tu robisz?

Na moment znowu jesteśmy w liceum. Moja adrenalina buzuje. Dla równowagi odsuwam do tyłu lewą stopę. Ale zamiast mnie odepchnąć, bierze głęboki wdech i unika mojego spojrzenia.

Moje serce drży.

– Kurwa, chodzi o mamę? – pytam.

Nie żyje. Jestem o tym święcie przekonana. Tylko to skłoniłoby moją siostrę do wyśledzenia mnie, będąc w takim stanie.

– Nie – odpowiada. – Ale musimy porozmawiać.

– Więc mów, kurwa.

Moje wzburzenie brzmi nienaturalnie nawet dla mnie. Zdaję sobie sprawę, że jestem pijana. Szklanka w mojej dłoni jest nagle pusta.

– Jak się czujesz? – zagaduje mnie, przy okazji ściągając brwi, jakby się martwiła.

– Chyba sobie żartujesz.

Naprawdę zaczyna mnie lekko przerażać. Nie jesteśmy dla siebie takie.

– Dobra – stwierdza pospiesznie. – Ale nie chcę ci tego mówić tutaj.

Wyciąga do mnie rękę. Robię błyskawiczny unik, jej paznokcie muskają moje nagie przedramię. Podnoszę je między nami, wpatrując się w nią oskarżycielsko, mimo że nic a nic nie boli. Stoimy tak, a promieniująca od nas obu niechęć wręcz pulsuje.

– Czekają na mnie moi przyjaciele – rzucam śpiewnie.

To moje typowe zagranie, że prowokuję w ten sposób siostrę. Obnoszę się z moją względną popularnością. Nie lubię siebie, gdy to robię.

– Słuchaj – mówi. – Nie chodzi o mamę, ale to ważne. Napisz do mnie, jak skończysz. Wyślę samochód.

– Dobra – zgadzam się.

Jeremy ledwo na mnie zerka, kiedy zajmuję swoje miejsce.

– Jaki to przywilej, skoro to loteria? Nikt nie prosi o to, żeby urodzić się białym. Zwłaszcza dzisiaj. – Autentycznie dobija mnie fakt, że muszę dołączyć do tej rozmowy. – To problem klasowy, nie rasowy. To jest przekręt. Dlaczego to w zasadzie nielegalne, żeby cis, hetero, biali mężczyźni byli teraz kulturowo znaczący?

– Wiesz – mówi Rae ze wzrokiem wbitym w telefon. – Możemy pojechać linią J.

Biorę kurtkę i torbę.

– Ja muszę tylko…

Kiedy zmierzam do przodu lokalu, drzwi łazienki otwierają się. Zamglona szklana szyba, na której napisane jest „TOILETTE”, prawie uderza mnie w twarz.

Wchodzę do środka i zamykam się na klucz. Jest ciasno. Jedna komódka i umywalka przypominająca klejnot w rogu. Pomieszczenie rozmiaru trumny zdobi kwiecista tapeta, jest tu też ten rodzaj europejskiej toalety, w której trzeba pociągnąć za sznurek, żeby spuścić wodę.

Odnotowuję toalety w mieście. Lubię wiedzieć, gdzie ich szukać. Centrum LGBT w Chelsea z muralem Keitha Haringa na pierwszym piętrze. Whole Foods przy ulicy Bowery na tyłach części restauracyjnej centrum handlowego, gdzie potrzebny jest kod z paragonu. Wykafelkowana kwiatowa piękność na klatce schodowej New Museum, gdzie można zahaczyć o darmowe instalacje filmowe. Zapuszczone irlandzkie speluny w całym East Village też stanowią bezpieczną ostoję, a do tego są zawsze otwarte. Prawdziwe perełki znajdują się w hotelach i niektórych klubach. Te, które mają drzwi kabinowe od ziemi po sufit, są najlepsze do skrywania za nimi sekretów.

Sikam i sprawdzam telefon. Wystarczająco długo, żeby June trochę poczekała.

Kiedy zerkam z powrotem na stolik, jest pusty.

Rozdział 3

Miasto, które zastałam, nie jest takie, jakim je zostawiłam. Światło przygasło, robi się też głośno. Panuje gorączkowy pomruk, który się skrzy. To jak to dezorientujące uczucie, kiedy wychodzisz z kina w Midtown i atakuje cię blask wieżowców.

Nowy Jork jest zasadzką.

Na zewnątrz jest jak w IMAX-ie.

W dodatku pijany Nowy Jork to jest to. Kocham pijany Nowy Jork. Lśni potencjałem. To jak hazard.

– June? – pyta kierowca, kiedy opuszcza szybę.

– Ta. – Nawet nie wysilam się, żeby go poprawić, wsiadam do auta. To klimatyczny czarny SUV. Zastanawiam się, czy dostałam upgrade, czy może June wysyła tylko samochody w opcji premium. Jednego kiedyś zatrzymałam przez przypadek i na fali nieświadomości pojechałam nim do domu, pijana i z zezem, wybrawszy opcję bez zbierania innych ludzi po drodze. Czułam się bogata. Kiedy następnego ranka mój rachunek został obciążony osiemdziesięcioma dolarami, popłakałam się.

To nie fair, myślę sobie, gdy jedziemy ulicą Pierwszą. Nowojorskie noce są dla wszystkich, tylko nie dla rodziny. Jednak moje niezadowolenie słabnie, kiedy opieram się o barwioną szybę i wyglądam przez nią. To cud, że tu żyję. To miejsce wymaga zupełnego podporządkowania, inaczej cię wywali. Naprawdę wolałabym umrzeć, niż wrócić do domu.

Nowy Jork nigdy nie był dla szaraków. Ma to swoją cenę. Eloise z serii książek dla dzieci była spoko, jeśli identyfikowało się z sześcioletnią palantką mieszkającą w Plazie, ale mnie nigdy to nie urzekało. Dajcie mi Hotel Chelsea. Dorastając, rozpływałam się na Tumblrze nad zdjęciami Debbie Harry, Patti Smith, Basquiat, Daang Goodman, Anny Sui, Madonny żyjących, jakby nie było jutra. Nad nawiedzonymi dziećmi Diane Arbus. Nad Tavi, autentycznym dzieckiem siedzącym w pierwszym rzędzie na New York Fashion Week dzięki swoim własnym osiągnięciom. Nad Max Fish. Nad Lafayette Street. Nad faktem, że współzałożycielką marki Opening Ceremony jest Koreanka, Carol Lim.

Tu kryły się obietnice. Młoda Chloë Sevigny wyłowiona ze sklepu w SoHo, by odegrać główną rolę w Dzieciakach. Lady Gaga, Nicki Minaj i Timothée Chalamet chodzący do tego samego jebanego liceum. To ten klimat.

Kocham to tak mocno, ale tak samo kocham fakt, że ludzie w moim lokalnym sklepiku wiedzieli, jaką zamawiam kawę. Że wiem, że należy unikać pustego wagonu metra jak zamkniętego małża w misce.

Samochód się zatrzymuje.

Kocham nawet fakt, że dotarcie do domu June trwa szesnaście minut taksówką i trzynaście minut pociągiem linii F, gdybym wsiadła na Drugiej Alei. Nic nie ma sensu i to jest piękne.

Mam jako takie pojęcie, gdzie mieszka June, ale nie jestem gotowa na szklaną wieżyczkę. I na to, że jej mieszkanie i moją szkołę dzieli półtorej długiej przecznicy.

W lobby jest tak cicho jak w muzeum. Oświetlenie wpuszczone w sufit, ciemne ściany i zawieszone wielkie dzieło sztuki, większe niż rzeczywisty rzut poziomy mojego całego mieszkania. Są szykowne miejsca do siedzenia i książki o sztuce na stoliku kawowym, które aż się proszą, by ukradł je ktoś, kogo nie stać na mieszkanie tutaj.

Wkraczam na lśniący marmur i podchodzę do recepcji, trzymając prawą piętę uniesioną, żeby drobne stukanie odsłoniętego w obcasie gwoździa nie zdradziło, że jestem biedna.

– Jesteście siostrami? – pyta młodszy portier w jasnoszarym uniformie, kiedy rzucam jej imię. Trochę rasistowskie, nawet jeśli prawdziwe.

Ma taki strój, jakby rządził na mostku w statku kosmicznym. Wysokie kołnierze i wyszywane emblematy.

Jest dwóch gości od drzwi. Obaj to biali mężczyźni z brązowymi włosami. Jeden młody, drugi stary. Zastanawiam się, czy młodzi drzwiowi wyrastają na starych drzwiowych. I czy potrzeba po jednym z obu rodzajów przez cały czas.

– Może pan jej przekazać, że przyszłam?

Jestem poirytowana, że zostałam wezwana. Poirytowana, że łączy mnie pokrewieństwo z kimś tak nudnym, że mieszka w idealnym przykładzie fallicznej niedoskonałości architektury. Nawet takiej z Chipotle przecznicę dalej i spożywczakiem dosłownie wewnątrz budynku.

Wpuszczają mnie. Mijam kantorek pocztowy i mieszaną rasowo parę ubraną w pasujące do siebie puchowe kamizelki z pieskiem shih tzu. Nie muszę im się przyglądać, żeby wiedzieć, że on jest biały, a ona to Azjatka.

W windzie strzela mi w uszach.

June zajmuje się funduszami hedgingowymi. Co oznacza, że układa ryzykowne plany warte wysokich stawek dla despotów i oligarchów, a to dostaje za zaprzedanie duszy.

Górne oświetlenie włącza się, kiedy się zbliżam. Fajne. I trochę straszne. Jak budynek, który usiłuje cię zabić, gdy system ochrony zyskuje świadomość.

Trzydzieści cztery F. Dwa piętra pod penthouse’em. To małostkowe, ale cieszę się, że jest coś, do czego może dążyć. Stoję przez chwilę przed jej drzwiami. Gdyby nie wiedziała, że już tu przyszłam, zmyłabym się stąd.

Dzwonię dzwonkiem. Czekam. Nic nie słyszę. Czekam jeszcze chwilę. Dzwonię znowu – nic. Pukam.

– Idę! – woła zwięźle June, kiedy jest przy drzwiach.

– Wybacz – rzucam, kiedy je otwiera.

Stoimy.

– Hej – mówi.

Jakkolwiek absurdalnie by to brzmiało, wydaje się zdziwiona moim widokiem. Zmieniła się. Teraz ma na sobie jasnoszary jedwabny szlafrok, który ukazuje jej dekolt i szyję. To dziwnie seksowne. Jak dziewczyna na telefon.

– Hej – odchrząkuję, żeby nie zaśmiać się z niezręczności. – Jestem.

– Wejdź – zaprasza, prowadząc mnie do kuchni.

W powietrzu wisi oficjalność, której żadna z nas nie może odpędzić. Ściągam buty całe wieki. Nie rozpoznaję żadnej z jej par, nie licząc żałosnych gumowych chodaków, które widziałam wcześniej na jej nogach. Zauważam kozaki z owczej skóry, podobne do tych, które sama mam na oku, ale kosztują ponad sto dolarów. Założę się, że te są jeszcze droższe.

– Masz na coś ochotę? – pyta.

Drepcze w kierunku srebrnej lodówki z wbudowaną w drzwi kostkarką i zbiornikiem na wodę. Kredensy są wąskie i białe, a na środku stoi pasująca do kompletu wyspa z dwoma stołkami barowymi, która oddziela kuchnię od części salonowej.

– Wody? – Spogląda na mnie. – Mam gazowaną. Wina?

Dużo kosztuje mnie nieprzewrócenie oczami. Mam wrażenie, że moja siostra udaje silną karierowiczkę z jakiejś marnej komedii romantycznej. Chcę, żeby od razu przeszła do sedna i powiedziała, o co chodzi.

– Tak, poproszę wina.

Robię to głównie po to, żeby zobaczyć, co się stanie, jeśli o nie poproszę. Nigdy nie piłyśmy razem. Wtedy przypominam sobie o jej dowodzie w moim portfelu. Kurwa. To pułapka.

Wchodzę dalej do jej mieszkania, w gąszcz szykownych, beżowych i piaskowych mebli. Zamiast jednej ściany jest szyba, a widok rozciągający się za nią zapiera dech w piersiach.

– Czerwone czy białe? – pyta.

– June – rzucam beznamiętnie. – Może być i niebieskie. Mam to gdzieś.

W biurowcu naprzeciwko widzę dwie kobiety w boksach piszące coś na klawiaturach. Zastanawiam się, czy są przyjaciółkami. Albo czy konkurują ze sobą, żeby zobaczyć, która z nich wyjdzie z pracy szybciej. Szkoda, że nie mam lornetki.

Nigdy nie byłam tak wysoko. Niepojęte, jak mało wspólnego z moim Nowym Jorkiem ma Nowy Jork widziany przez June. To jak czyjeś wiadomości ze świata różniące się zupełnie od twoich albo inne ustawienia w telefonie mimo tych samych ikon. Część mnie jest z niej dumna, że ma to wszystko – wiem, że pochodzimy z tego samego miejsca i że na to zapracowała. Inna część mnie zastanawia się, czy skrycie jest za republikanami.

Zajmuję miejsce na pikowanej kanapie, wpatrując się w małą dwuosobówkę do kompletu. Nigdy nie poznałam w Nowym Jorku nikogo, czyj salon zmieściłby dwie kanapy.

Podaje mi kieliszek białego wina.

– Czerwone jest lepsze – mówi.

Obie na nie patrzymy. Nigdy nie potrafię ocenić, czy mnie wkręca.

– Nie mogłam znaleźć korkociągu – wyjaśnia i siada naprzeciwko mnie.

Czuję się jak na terapii. Obracam kieliszek w dłoni. Kusi mnie ułamanie jego delikatnej nóżki. Jeśli przyniesie deskę serów i włączy nostalgiczny jazz, przygaszając światło, uciekam.

– Dzięki – odpowiadam, upijając łyk. Smakuje jak trawa. – Masz fajne mieszkanie. To chyba wyznacznik sukcesu, nie? Kiedy nie masz nic z Ikei.

– Tak – potwierdza ze słabym chichotem. – Dzięki. A ty wciąż mieszkasz w…?

– Windsor Terrace.

– To w Queens?

Próbuję doszukać się w tym żartu.

– Na Brooklynie.

June przekrzywia głowę.

– No tak, mieszkasz przy tym cmentarzu.

– Bliżej mam do parku. – Na bank mnie szpieguje. Nigdy jej nie powiedziałam, dokąd się przeprowadziłam. Nie mogłam ryzykować, że powie mamie, że śpię niedaleko zwłok. Upijam kolejny łyk wina. – Mamy park na Brooklynie, nie wiem, czy wiesz. Jest starszy od Central Parku. No i nie wypędzili czarnoskórych lokatorów, żeby go stworzyć.

June wie wszystko w kilku tematach. Co do całej reszty jest obojętna. Bardzo długo mówiła „w każdym bądź razie” zamiast „w każdym razie”, utrzymując, że jestem wredotą, bo ją ciągle poprawiam, mimo że każdy wie, co ma na myśli.

– Czyli dobrze ci? – pyta.

Jeszcze dwa pytania i wybuchnę.

– Tak – odpowiadam. – Dobrze. Praca jest okej. Szkoła jest okej.

– Mama mówiła, że w ostatnim semestrze…

– Ostatni semestr był ostatnim semestrem – przerywam jej. Czyli o to chodzi. Mama zmusiła ją, żeby sprawdziła, co u mnie. Pieprzona kablara. Pierworodni są najgorsi. – Ten rok jest lepszy. Był taki jeden nauczyciel, Hastings, totalny zbok, naprawdę się na mnie uwziął. I wszyscy w mojej grupie projektowej byli walnięci. W zasadzie szaleńcy i narkomani. Ten semestr… – zbywam ją.

– Nienawidziłam projektów grupowych – rzuca szlachetnie June. – Zawsze kończyło się tak, że robiłam wszystko sama.

Upija łyk wody. Nachodzi mnie myśl, że jest w ciąży. Kurwa. To dopiero byłoby dziwne.

– Ta. – Prostuję się i odstawiam wino na szeroki, lustrzany blat stolika kawowego. – I w pracy idzie mi dobrze – ciągnę. – Serio, ten rok jest o wiele lepszy. Jest w porządku. – Drażni mnie, że brzmię tak defensywnie. Fakt, że moja starsza siostra jest geniuszką, która zgarnęła pełne stypendium na Columbię, nie wpływał pozytywnie na moją zawodową samoocenę. – Słuchaj. – Krzyżuję ręce. – Jest okej. Powiedz mamie, że może być spokojna.

June wzdryga się i rzuca mi wredne spojrzenie. O, właśnie. To June, którą znam.

– Kto w ogóle wspominał o mamie? To ja pytam. Jesteś mądra, kiedy się skoncentrujesz. Męczy mnie to, że ludzie dają ci taryfę ulgową, bo jesteś emocjonalna.

Wpatruję się w nią długo i intensywnie. Jest jak mama, jeśli idzie o zdrowie psychiczne. June uważa, że stany lękowe są dla mięczaków. Że można się ich pozbyć dzięki hartowi ducha. Według niej depresja to lenistwo, które można pokonać dobrym treningiem interwałowym i kofeiną.

– Czego chcesz, June?

Prostuje się i nachyla. Ja też się nachylam. Papuguję ją.

– Jestem chora – oznajmia.

– Okej, w jakim sensie chora?

– Mam raka.

Rozdział 4

Zamykam usta. Z tyłu głowy odnotowuję, że się uśmiecham. Okropny tik. Mały pogodny gest zastępczy, kiedy mój umysł próbuje nadążyć.

– Co?

Czuję mrowienie na skórze głowy. Wszystko inne jest zdrętwiałe.

Rak.

Moja siostra umrze.

Zastanawiam się, czy za parę lat to będzie najgorsza rzecz, jaka mnie spotkała. Czy jednak sytuacja może być jeszcze gorsza. Jeśli ten moment definiuje mnie jako osobę dorosłą, muszę teraz wiedzieć na ile. „Moja siostra umarła” – wyobrażam sobie, że to mówię. „Moja siostra umarła. Cóż, moja siostra umarła”. Zastanawiam się, czy śmierć siostry jest gorsza od śmierci matki. Uznaję, że tak.

Wyobrażam sobie czuwanie. Jestem ubrana w vintage’owy garnitur Diora, którego nie mam. Lśniąca trumna siostry spoczywa na podeście nad nami, odwracam się do mamy, jej pusta twarz jest ogarnięta żałobą, kiedy koreańskie pieśni unoszą się wokół nas, a powietrze pachnące kwiatowymi perfumami oblepia moje gardło.

Kurwa.

Moja terapeutka, Gina Lombardi, mówi, że powinnam nazwać pięć rzeczy, które widzę, czuję i słyszę, kiedy orientuję się, że tracę kontrolę.

Moje płuca przyjmują tylko taką dawkę powietrza, jaką są w stanie.

Stukam paznokciem w chłodne szkło kieliszka, który z powrotem znalazł się w mojej dłoni.

Czarne skarpetki na tle kremowego dywanu.

Kurwa.

Najdalej spojrzeniem docieram do kolan siostry. Spoczywają na nich jej ręce. Mój wzrok wycofuje się, przemyka do okna za nią.

Chryste, to nie do zniesienia.

Chwytam swoje skupienie i kieruję je na jej twarz. Staram się nie mrugać. Przez sekundę boję się, że ziewnę.

– Mogę mieć raka – mówi rzeczowo. – Jestem dość pewna, że mam raka. – Siostra kiwa kilka razy głową z ponurym przekonaniem. Jakby już klamka zapadła. Jakby decydowała, co jest rakiem. – Mam raka – mówi w kolejnym podejściu. – Nie wiem jeszcze, jak bardzo.

– Co?

Wstaję. Ona również.

Wypijam resztę wina, odchylając głowę do tyłu.

– To masz raka czy nie?

Nie czuję rąk.

– Cóż – zaczyna. – Wciąż mamy nadzieję, że to coś innego. Na przykład endometrioza albo zespół policystycznych jajników.

Nie wiem, co te słowa oznaczają, ani dlaczego mówi w liczbie mnogiej.

– Czyli twoi lekarze biorą pod uwagę, że to może nie być rak.

– Mówią mi, że to nie rak, odkąd skończyłam osiemnaście lat. Sądziliśmy, że to polipy albo włókniaki, albo…

– Ale teraz mówią, że to rak?

– Badają, czy to może być rak.

Z powrotem siadam. Ona również.

– Ech. Czy to coś w stylu: „miałam dziwny wymaz”, czy masz skupiska cieni na prześwietleniu czy tam czymś… badaniach?

Przywołuję w myśli każdy odcinek Chirurgów, jaki widziałam.

– To masy – mówi.

– Co to, kurwa, znaczy?

– Nie chcą powiedzieć – dodaje. – Najpierw chcą, żebym zobaczyła się z onkologiem. Ale to rak. Czuję to.

Warto zapamiętać, że moja siostra to wariatka. Wierzy w swoje racje jak w stygmaty. Jej dłonie krwawiłyby na zawołanie, byle wygrać kłótnię. W trzeciej klasie przez tydzień spóźniała się wszędzie godzinę, bo uznała zmianę czasu za bzdurę. Poszła z tym do dyrektora, powiedziała, że administracja szkoły narusza jej prawa gwarantowane przez pierwszą poprawkę i jej wolność wyznawania wiary. Spędziła w kozie pięć dni, zanim zagrozili jej obniżeniem ocen, co wreszcie skłoniło ją do złożenia broni.

Siostra patrzy wprost na mnie.

– Przysięgam na martwą córkę mamy, że mam raka.

To mnie ucisza.

Sporo czasu minęło, odkąd June przysięgała na martwą córkę mamy. Odkąd którakolwiek z nas przysięgała. Kiedy byłyśmy bardzo małe, robiłyśmy to kilka razy dziennie. Zamiast: „Założę się o milion dolarów”, rzucałyśmy: „Założę się o martwą córkę mamy”. Przysięgałyśmy na nią jak na Biblię. To najpoważniejsze, co przychodziło nam do głowy. Mówiłyśmy tak, póki raz przez przypadek nie powiedziałyśmy tego przy mamie. Wyraźnie zesztywniała, mimo że zawsze myślałyśmy, że nie słucha nas, kiedy nie mówimy po koreańsku. To była dziewczynka starsza ode mnie, a młodsza od June. Często sądziłam, że stanowiła brakujące ogniwo. Środkową część łączącą wszystkie pozostałe, jak w diagramie Venna, która nadawała sens mi i June. Ten migdałowaty kształt, oko, nazywa się vesica piscis. Myślę o niej non stop. Wyobrażam sobie, że byłaby wszystkim, czym June nie jest.

– Nie mów mamie – prosi. – O niczym.

Wzdrygam się.

– Obiecaj mi.

– Jezu, w życiu. – Czuję się urażona. – Dlaczego teraz nagle miałabym do niej dzwonić?

Nie rozmawiałam z mamą od ponad miesiąca. I wiem, że nie warto jej nakręcać, bo pobiegnie prosto do kościoła, będzie podpalać świeczki i zastraszać wszystkich koreańskich katolików w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów, by dołączyli do jej koła modlitwy.

– Okej.

– Więc co wiesz?

– Zrobili mi badanie miednicy, transwaginalne USG i biopsję. Wciskają w ciebie taki giętki kij i skrobią…

Nie ma takiego medycznego reality show, którego June by nie uwielbiała Ja wymiękam. Wypuszczam drżący oddech.

– Czyli jest w twojej macicy?

– Lub na jajnikach – odpowiada. – Albo w sumie tu i tu.

Wizualizuję sobie głowę kozy, która symbolizuje kobiecy układ rozrodczy we wszystkich schematach, jakie kiedykolwiek widziałam. To bardzo żenujące, ale nie jestem w stanie stwierdzić, czy jajniki są w macicy, czy wokół niej. Pewnie wokół, jak te popularne wśród chamskich biegaczy słuchawki, które zakłada się za głową. Później to wygugluję. To i do czego odnosi się tak naprawdę „łono”.

– I co teraz?

– Więcej wizyt lekarskich.

Wydaje się upiornie spokojna. Staram się sobie wyobrazić, jak moja siostra wyglądałaby z rakiem. Zastanawiam się, czy straci włosy. Zawsze miała lepszą twarz od mojej. Z orlim nosem odziedziczonym nie wiadomo po kim. Dobrze by jej było w krótkiej fryzurze, co oznacza, że łysa też pewnie wyglądałaby ładnie. Do tego trzeba mieć bardzo konkretną budowę twarzy. Czuję stare ukłucie zazdrości, a zaraz po nim spory przypływ nienawiści do siebie samej. Nie wolno mi być zazdrosną o raka mojej siostry.

June zapatrzyła się w bliżej nieokreślony punkt w salonie. Jej oczy są jak u rekina, ręce ma złożone między kolanami.

Wzbiera we mnie palące uczucie, kiedy wstaję. Moje serce zaraz wyskoczy z piersi. Biorę telefon.

– Czyli dasz mi znać, jeśli będziesz wiedzieć coś więcej?

Kiwa głową.

– Odprowadzę cię.

Nie odzywamy się w windzie.

Prawie klepię ją po ramieniu, ale się powstrzymuję. Staram się kontrolować oddech, choć narasta we mnie panika. Obserwuję zmieniające się cyfry na wyświetlaczu w windzie, kiedy gnamy w stronę ziemi. Silę się na bezgłośny wydech.

Rozdział 5

– Pojadę metrem, będzie szybciej – rzucam teatralnym szeptem do June.

Nie mogę się doczekać, żeby dać do zrozumienia ludziom w holu, że jestem z lokatorką. Tak samo jak zawsze pilnuję, by mieć torebkę, kiedy niosę reklamówkę, żeby nikt nie pomylił mnie z dostawcą jedzenia.

– Okej – odpowiada.

Na szlafrok zarzuciła prochowiec. Gdyby miała kręcone włosy, wyglądałaby jak wyjęta z sitcomu mama z przedmieść, czekająca na autobus szkolny. Ta wizja mnie porusza. Zastanawiam się, co operacja macicy oznacza w kwestii posiadania dzieci. June jest okropną siostrą, ale byłaby dobrą mamą. A już na pewno nie byłaby gorsza od naszej.

– Okej. – Macham do niej niemrawo.

– Okej – mówi.

Nie ruszam się. Nie wiem nawet, na co czekam. Przecież się nie przytulimy.

– Dzięki – rzucam, co w ogóle nie jest na miejscu. – Yyy, odzywaj się.

– Dzięki, że wpadłaś – rzuca.

Kiedy sztywno kiwam głową i się odwracam, prawie wpadam na kobietę z wielkim przezroczystym workiem na śmieci pełnym rzeczy do recyklingu, przerzuconym przez ramię.

– Ach – wyrywa mi się.

Kobieta jest drobniutka, ma ze sto lat, jest bardzo pochylona. Jej wymiary są surrealistyczne. Niesie głównie plastikowe butelki i puszki, ale jej ładunek jest dwa razy większy od niej. Przywodzi na myśl babciowatego, azjatyckiego świętego mikołaja. Albo Atlasa. Z fioletowymi żyłami odznaczającymi się na dłoni ściskającej worek. Uśmiecha się i wyciąga drugą rękę przed siebie. Trzyma kawałek papieru. Stoi bliżej mnie, ale mnie ignoruje i zwraca się do June.

– Kalambosewko – mówi, podając jej karteczkę i kiwając głową.

Wszyscy proszą June o wskazanie drogi. Tak już jest. Oczy kobiety znikają, kiedy się uśmiecha, a jej usta są tak pomarszczone, że wygląda, jakby nie miała zębów. Włosy ma spięte w koczek.

– Nie czytam po chińsku – wyjaśnia June, wyraźnie akcentując każde słowo, jakby głośność wypowiedzi miała w czymś pomóc.

Mama kazała nam uczyć się mandaryńskiego, bo to „język przyszłości” według katolickiej koreańskiej stacji radiowej. Chodziłyśmy na zajęcia z niego przez trzy lata, zanim się poddała. Zaskakująco niewiele wiedzy zostało z nami.

– Pewnie jedzie na East Broadway, nie? – pyta mnie June.

– Przykro mi. – Wzruszam ramionami, uśmiecham się przepraszająco i rozkładam ręce w powszechnym geście zupełnej bezsilności.

Kobieta odpowiada kilkukrotnym skinieniem głowy, wciąż z uśmiechem, i odwraca się do wyjścia.

– Chwila! – June wyciąga telefon. – Mam aplikację do tłumaczenia w czasie rzeczywistym. Powtórzy pani?

Kobieta robi, jak June kazała. Tym razem mówi głośniej.

– O mój Boże. – Odsuwam June na bok. – Jedzie do Columbus Circle. Mówi po angielsku. Ale z nas idiotki.

Daję jej wskazówki, jak dojść do stacji R i W, pokazując jej mapkę na telefonie.

– Żółta linia. – Wyciągam długopis i piszę na jej karteczce „R/W na ulicę 57. Columbus Circle” wyraźnym drukowanym pismem, w razie gdyby po drodze musiała prosić o pomoc kogoś jeszcze.

Kobieta ponownie się uśmiecha, jednocześnie nie wyrażając żadnych emocji. Kiwa głową z wdzięcznością i odchodzi. Radośnie przechodzi przez ulicę po skosie, daleko od przejścia dla pieszych.

– Columbus Circle? Po co niby tam jedzie?

Wzruszam ramionami.

– Założyłabym się, że chce jechać do East Broadway albo Flushing – ciągnie June, potrząsając głową. – Kiedy stałam się taką rasistką?

Odwracam się do siostry, gotowa, by powiedzieć jej, że zawsze nią była, ale staję jak wryta. June ma cienie pod oczami i tłuste włosy. Zaskakuje mnie to. Rozpoznaję ją tak wyraźnie, że równie dobrze mogłaby być awatarem. Jest chora. Nie sądziłam, że June może być chora. Czuję potrzebę dotknięcia jej.

– Wiesz, nigdy wcześniej nie widziałam pani z recyklingiem w pociągu – rzuca.

Patrzy, jak kobieta odchodzi. Stoję obok siostry, lekko szturchając ją ramieniem.

– Ja też nie.

To spostrzeżenie przypomina mi o każdej chwili w ciągu tych dwóch lat, w której chciałam do niej zadzwonić. O liście spraw na moim telefonie, na których temat June z pewnością chciałaby się wypowiedzieć.

– Myślisz, że pani od churros na stacji Union Square jeździ pociągiem? – pytam.

Nigdy nie widziałam, żeby znosiła wózeczek na dół.

– Nie ma opcji. Jej facet ją wozi. Pomaga jej na schodach. Ona za to wstaje o czwartej rano, żeby przyrządzić churrosy, i je sprzedaje, bo on ciągle narzeka na to, że ona musi stać. Wynagradza jej to podwózką.

Obie obserwujemy, jak w oddali pani od recyklingu robi się coraz mniejsza.

– Nigdy nie widziałam pani od recyklingu w nocy – rzucam.

– Naprawdę? – Siostra odwraca się do mnie. – Ja nie widziałam żadnej w ciągu dnia.

Wyobrażam sobie kobietę w pociągu, ściskającą słupek, bo nikt nie ustąpi jej miejsca. Mam ochotę pobić ich wszystkich.

– Nie korci cię, żeby pójść z nią? Upewnić się, że dostanie się tam, dokąd zmierza?

– Korci.

Kobieta zdaje się tak malutka, a jednak pewna swego. Skręca. Miałam nadzieję, że się odwróci i nam pomacha.

– Jak zamierzasz utrzymać to wszystko w tajemnicy przed mamą? – pytam wreszcie June.

Nie widziałam ich obu od ponad dwóch lat, ale ona i June rozmawiają codziennie. June uderza mnie w pierś wierzchem dłoni, śmiejąc się. Odwracam się do niej, zaskoczona.

– Mama byłaby taka wkurwiona, że przez tę starą babkę o niej pomyślałaś.

Szturcham ją w odpowiedzi z uśmiechem na twarzy.

To prawda.

Rozdział 6

Gapię się na innych pasażerów w żółtawym świetle. Nic tak nie wygładza nierówności jak pociąg linii F. Naprzeciwko mnie siedzi przysadzisty blondyn w limonkowej koszulce do gry w rugby.

Obok niego, z wyciągniętymi przed siebie nogami rozparła się raczej młoda dziewczyna w wielkiej bluzie z kapturem i tenisówkach na platformie. Jej pozycja jest tak opryskliwa, że nie mogę powstrzymać uśmiechu. Zastanawiam się, z czym mierzą się oni. To absurdalne, że tylu ludzi nie jest chorych.

I jednocześnie tylu jest. Wyguglowałam to. Każdego roku pojawia się siedemnaście milionów przypadków raka. Nie wiem, jak wyobrazić sobie tę liczbę. Nie wiem nawet, jak wygląda milion osób. Nastolatka ze strąkowatą grzywką przewraca oczami w moją stronę. Przenoszę swoją uwagę za okno.

Kilka niebieskawych wieżowców zdobi horyzont. Jeśli mam być szczera, gdybym miała pieniądze, pewnie też bym w takim mieszkała. Zawsze czułam się bezpieczniej na górze. Otwieram metalową furtkę prowadzącą do mojego mieszkania. Kolana bolą mnie od butów, a plecy od wciągania brzucha. Nie mogę się doczekać, aż się wydostanę z tych pierdolonych dżinsów. Chcę zdjąć ten kostium, wziąć prysznic, zjeść, ile się da, i iść spać.

Coś mi mówi, żeby podsłuchać, co dzieje się w środku, zanim włożę klucze do zamka.

Cisza.

I dobrze.

Kiedy otwieram drzwi, wszystkie światła są włączone.

Kurwa.

Byłam tak pewna, że będzie poza domem. On to znaczy Jeremy.

Na blacie kuchennym stoją dwa kieliszki z atramentowymi resztkami czerwonego wina, jest tam też nieznana mi pomarańczowa skórzana torba. Przez jej środek biegnie niebiesko-biała wstążka.

Szukam jej butów przy drzwiach, ale znajduję tylko jego new balance’y i moje sandały. Nie wierzę, że pozwala tej suce nosić buty w moim domu. Założę się też, że są drogie.

Klucze wbijają mi się w dłoń, kiedy na palcach skradam się pod drzwi sypialni. Materac ledwo przylega do wszystkich czterech ścian. A to tylko podwójny materac. Zanim przykładam ucho do drzwi, słyszę to. Śmiech. Gniew ściska mi gardło. Zalewa mnie żółć.

Dla ścisłości: wiem, że Jeremy nigdy nie był moim prawdziwym chłopakiem. Sypialiśmy ze sobą, a potem przestaliśmy. Ale wciąż tu mieszka. Jeśli go spytać, powie, że znaleźliśmy się przez serwis ogłoszeniowy. Że zgłosił się na mojego współlokatora.

To nie do końca prawda.

Widziałam go wcześniej. Latem, kiedy przeprowadziłam się do Nowego Jorku, nie znałam tu nikogo. June pożyczyła mi pieniądze na materac, a ja znalazłam duszny kąt w trzypokojowym mieszkaniu, w którym były już dwie inne dziewczyny, Megan i Hillary, przyjaźniące się od liceum. Miałam wrażenie, że biorą udział w konkursie na ignorowanie mnie. Nie udało się go rozstrzygnąć. Zauważyłam Jeremy’ego przed kawiarnią w Bushwick, miał swój kremowy rower. Kiedy mi się przedstawił, wyciągając do mnie dłoń, byłam w szoku. Czułam się, jakby przemówił do mnie obraz. Całe tygodnie marzyłam o tym, żeby ktoś zwrócił się do mnie bezpośrednio. Moje współlokatorki wszędzie chodziły razem i wszystko robiły wspólnie. Na początku były uprzejme. Póki nie popełniłam straszliwego błędu i nie kupiłam złych worków na śmieci – wtedy zaczęła się passa rzeczowych, pasywno-agresywnych liścików wytykających mi moje potknięcia. Ostentacyjnie mnie ignorowały, kiedy odważyłam się wejść do salonu. Tak więc chodziłam wszędzie, gdzie chodzili ludzie w moim wieku – studenci sztuki i projektowania, aspirujący muzycy, aktorzy. Siedziałam w ich otoczeniu z książką, licząc, że ktoś mnie do siebie zaprosi.

Poprosił mnie, bym przypilnowała jego rower, kiedy on pójdzie po kawę, bo zapomniał zapięcia, a ja się zgodziłam. Gdy mi podziękował i odjechał, czułam się osamotniona.

Miał na sobie białą koszulę, która trzepotała za nim jak peleryna, fascynowało mnie też to, że nie miał nic ze sobą, choć ja targałam ładowarki, batoniki i książki, które potencjalnie mogłyby być punktem wyjścia do rozmowy. Wszystkie dotychczasowe publikacje Sally Rooney. Trochę poezji.

Kiedy cztery miesiące temu mój dzwonek zabrzęczał – prawie dwa lata później – i patrzyłam na czuprynę Jeremy’ego wchodzącego po schodach, miałam wrażenie, że to przeznaczenie.

Utknęłam w ciągłym, chaotycznym poczuciu, że życie w Nowym Jorku nie było idealne. Nie chodziło tylko o chłodne traktowanie mnie przez współlokatorki. Badałam każdą twarz w poszukiwaniu cienia zrozumienia. Porozumiewawcze przewrócenie oczami, zakłopotany uśmiech – w obliczu ich braku przekonałam samą siebie, że robię to źle. College był nieprzenikniony. Ludzie z tego samego pokoju w akademiku szybko tworzyli sojusze. Studenci projektowania podzielili się według specjalizacji. A dziewczyny o surowych rysach twarzy – nowojorczanki z krwi i kości – ze swoim artystycznie nałożonym makijażem, te, które wiedziały, gdzie są wszystkie imprezy, obracały się tylko w swoim towarzystwie. Ja studiowałam marketing w szkole mody i mieszkałam godzinę od kampusu. Modowa Aleja, bo tak nazywali Siódmą Ulicę, wcale nie była szykowna.

Niewiele pamiętam z pierwszego roku, nie licząc wrażenia, że chłód nie odstępował mnie na krok. Na drugim roku zaczęłam wychodzić. W barze znanym z darmowych personalizowanych pizz dodawanych do każdego drinka poznałam Ivy. Usiadła obok mnie, natychmiastowo skomplementowała moją torbę od Telfara, jako że miała dokładnie taką samą, tylko zieloną, po czym zaczęła wskazywać wszystkie osoby w zacienionym, zawilgoconym pomieszczeniu, z którymi spała. Ivy ma dwadzieścia trzy lata, rozjaśniane blond włosy, brązowe oczy i jest tak blada, że niebieskie rozgałęzienia jej żył na czole przypominają mi rozświetlone płody na zdjęciach. Darmowa pizza jest idealną metaforą naszej przyjaźni. To anemiczne faksymile rzeczywistości, ale kiedy jestem pijana, to cud.

Taką osobą jest Ivy: pod łóżkiem trzyma worek na śmieci pełen duplikatów różnych rzeczy – lampek nocnych, spieniaczy do mleka, suszarek – jednorazowe badziewie, które wydębia od Amazona, pisząc im, że wysłali nie to, co zamawiała.

Imprezowałyśmy co noc. Było prościej. Nie byłam nawet pewna, czy zna moje nazwisko. To moja wina, że współlokatorki mnie wykopały, ale byłam zaskoczona, że Ivy nie odpisywała mi przez tydzień. Ale to nie moja wina, że te podłe harpie kompletnie już na mnie wsiadły. Byłam zszokowana zachowaniem Meg i Hill. Albo Małpy i Hieny, jak określiła je Ivy, kiedy wreszcie zadzwoniła.

Nie mogłam prosić o pomoc June. W tamtym momencie nie rozmawiałyśmy już ponad rok. Współlokatorki dały mi tydzień, a ja nie dyskutowałam z nimi, bo byłam zastraszona bijącą od nich wrogością. W szale przeszukałam różne serwisy i podejrzane tablice ogłoszeń, szukając nowego współdzielonego kąta, ale w końcu wylądowałam w najtańszym możliwym mieszkaniu z jedną sypialnią. Mimo tego i tak potrzebowałam współlokatora, który zająłby salon. Zdjęcia w ogłoszeniu były wzięte z satelity, nie grzeszyły więc wyrazistością: przedstawiały cały blok, dorzucono też miniaturkę różowej umywalki. Zadzwoniłam pod podany numer, na południowym Brooklynie spotkałam się ze smukłym Latynosem o imieniu Frankie, noszącym siatkowaną kamizelkę. Miałam ze sobą pieniądze na kaucję, które wzięłam z tego, co mama i tata dali mi na jesienne czesne. Mężczyzna przykazał mi nie narzekać i w razie gdyby ktoś pytał, mówić, że jesteśmy dalekimi kuzynami.

Teraz uważam za cud to, że cała sprawa nie okazała się oszustwem.

Jeremy tamtego dnia znowu miał na sobie swoją letnią koszulę, a na jego szyi lśnił wąski złoty łańcuszek. Na nim wisiał delikatny wisiorek w kształcie róży. Od razu stwierdziłam, że to pamiątka, którą dostał od babci, bo był jej ulubieńcem. Domyślałam się, że miał trzech braci, a on był najmłodszy, jak ja.

Okazało się, że Jeremy jest jedynakiem. Jedynakiem, który nic przy sobie nie nosi, bo dobroć obcych jeszcze go nie zawiodła.

Znalazł ten naszyjnik z wisiorkiem w toalecie w barze, gdzie pracował, i nawet nie próbował szukać jego właściciela lub właścicielki.

Od późnego maja Jeremy pomieszkuje ze mną. Nie wiem, gdzie podziewa się nocami, kiedy go tu nie ma, ale udaję też, że nie zauważam, kiedy wraca. Czasem, gdy śpi, bezgłośnie mówię: „kocham cię” do jego zamkniętych oczu, żeby zobaczyć, jak to jest. Nie uprawialiśmy seksu od miesiąca, ale liczę na to, że coś się zmieni.

Więcej śmiechu. Następnie kapka jęku. A później bez wątpienia ciągły odgłos uderzania materaca o ścianę.

Nie wiem, gdzie kończy się upokorzenie, a zaczyna gniew ani czy te dwa stany kiedykolwiek się rozdzielają.

Mam ochotę rzucić się na drzwi. Wyrwać je z zawiasów. Dobrać się do niego i do niej i wywalić ich z mojego domu. Ale nie mogę tego zrobić, ogarnia mnie zbyt duże zażenowanie, by wydać z siebie jakikolwiek dźwięk.

Przekornie podsłuchuję. Kim ona jest? Zna mnie? Co, jeśli jest kimś ważnym? To musi być Rae. Przekonanie, że to piękna, smukła Rae, która studiuje na pierdolonym Uniwersytecie Oksfordzkim, kłuje mnie w piersi. Dziwi mnie, że ją tu przyprowadził. Do tego syfu, w którym przez ostatnie kilka tygodni do spania wkładamy kurtki, bo ogrzewanie zawodzi, i do którego lato zagania skrzydlate potwory.

Nie mogę znieść bycia we własnej skórze, patrzenia własnymi oczami. I nie mogę zasygnalizować swojej obecności. Jeśli mnie złapią, nie mogę udawać, że mnie tu nie ma. Niczym włamywacz we własnym domu ogarniam się, cichutko myję ręce i twarz. Zdejmuję spodnie. Wkładam brudny T-shirt i jakieś spodenki. Przypominam sobie o pralce i suszarce June. Co by o mnie pomyślała, gdyby zobaczyła, jak żyję.

Wdrapuję się na kanapę i kładę na boku, żeby zmieścić się na tej dwuosobówce. Nie wiem nic o finansach Jeremy’ego. Pierwszy miesiąc po jego wprowadzce mu odpuściłam, jako że od razu skończyliśmy w łóżku. Drugi miesiąc też, bo rozmowa o tym to jakaś udręka. Osiem tygodni temu, kiedy sądziłam, że nas eksmitują, przelał mi siedemset dolarów. Jego połowa za sierpień. Siedziałam na podłodze, a on stał nade mną w okularach przeciwsłonecznych, jedną nogą w zasadzie za drzwiami. Kliknął parę razy w telefon. Nic wielkiego. Równie dobrze mógłby rzucić mi w twarz zgniecionymi banknotami. Jako notatkę do przelewu wysłał emotkę nadmuchiwanego flaminga. Tej samej nocy przyprowadził kogoś do domu.

Burczy mi w brzuchu. Muszę napić się wody. Pomarańczowa torba kłuje mnie w oczy. Jest droga. Pewnie od Clare V. Staram się sobie przypomnieć, czy na krześle Rae wisiała jakaś torba. Ta pomarańczowa mnie onieśmiela. Jej odcień jest bardzo kapryśny, co sugeruje, że jest jedną z wielu toreb właścicielki. Środowa torebeczka za osiemset dolców.

Ta torba mnie prowokuje i bez namysłu, jakbym była prowadzona przez niewidzialne sznurki, wstaję, podchodzę do niej i zerkam do środka, zanim biorę ją za obie rączki i otwieram szeroko.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 17

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 18

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 19

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 20

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 21

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 22

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 23

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 24

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 25

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 26

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 27

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 28

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 29

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 30

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 31

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 32

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 33

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 34

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 35

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 36

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 37

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 38

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 39

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 40

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 41

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 42

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 43

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 44

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 45

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 46

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 47

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 48

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Yolk

Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik

Wydawczyni: Maria Mazurowska

Redakcja: Marta Stochmiałek

Korekta: Małgorzata Denys

Ilustracja na okładce: © 2021 by ohgig

Projekt okładki: Lizzy Bromley

Opracowanie graficzne okładki: Marta Lisowska, Wojciech Bryda

Copyright © 2021 by Mary H.K. Choi

Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Natalia Laprus, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2024

ISBN 978-83-8371-167-6

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka