Żona mordercy - Victor Methos - ebook + audiobook

Żona mordercy audiobook

Victor Methos

4,6

Opis

Victor Methos, autor bestsellerowego „The Neon Lawyer” (Neonowy prawnik), tym razem stworzył wciągający thriller o prawniczce, która musi się zmierzyć z najmroczniejszym okresem swojej przeszłości i najgorszymi obawami o przyszłość…

 

Czternaście lat temu mąż prokurator Jessiki Yardley trafił do więzienia, oskarżony o serię brutalnych morderstw. Jessice udało się podnieść po tej traumie – zajęła się córką oraz została szanowaną prawniczką. Zapomniała o najgorszych latach swojego życia. Jednak kiedy nowa fala brutalnych zabójstw wygląda zupełnie jak zbrodnie jej byłego męża Eddiego, koszmar z przeszłości powraca z nową siłą.

FBI prosi o pomoc w szukaniu naśladowcy, a to oznacza, że Jessica będzie musiała współpracować z byłym mężem, mężczyzną, który zniszczył jej życie. 

Kiedy motywy naśladowcy stają się jasne, Jessicę zaczyna otaczać coraz większy mrok. Kobieta musi zadać sobie pytanie, komu może zaufać i czy zdoła powstrzymać seryjnego zabójcę, a także poradzić sobie z nieludzko inteligentnym i przebiegłym mężczyzną, dla którego każda zbrodnia to krwawa randka. Prokurator Jessica Yardley obawia się, że nigdy nie zdoła od tego uciec…

 

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 17 min

Lektor: Lena Schimscheiner
Oceny
4,6 (646 ocen)
451
131
59
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AniaKicia

Nie oderwiesz się od lektury

Wow, zatyka dech. Świetnie napisana, mimo okrucieństw i zła dobrze się czyta. Polecam
10
Duende

Nie oderwiesz się od lektury

naprawdę dobra książka
00
jolant33

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
83Inka

Nie oderwiesz się od lektury

Super, polecam
00
Aniag1233

Nie oderwiesz się od lektury

trzyma w napięciu do końca
00

Popularność




Tytuł oryginału: A KILLER’S WIFE

Text copyright © 2020 by Victor Methos

All rights reserved.

This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com, in collaboration with Graal, SP. Z.O.O.

Projekt okładki: Izabela Surdykowska-Jurek

Redakcja: Agnieszka Pawlikowska

Korekta: Łucja Oś

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora.

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:

Wydawnictwo Czarna Dama

www.czarnadama.com

[email protected]

ISBN EPUB 978-83-67053-08-2

ISBN MOBI 978-83-67053-09-9

To, co ujawnia się nam jako świadomy umysł, jest tylko iskrą w płomieniach podświadomości. Pod naszą świadomością kryje się las grozy, wielki mrok natury. U niektórych jednostek te efemeryczne popędy mogą się uwolnić, a wtedy z otchłani wypełzają potwory [1].

1

Jordan Russo otworzyła drzwi od strony pasażera i wyskoczyła z jadącego samochodu.

Najpierw poczuła ostre, gorące drapnięcie asfaltu na swoich nagich nogach. Przy uderzeniu w jezdnię zdarła sobie skórę z kolan i ud, ból przeszył ją jak ogień.

Krzyczałaby, ale przez upadek straciła dech w piersi. Spomiędzy warg buchnęła krew, metaliczny smak wzbierał jej w ustach, językiem wyczuła nierówne krawędzie połamanych zębów.

Kiedy próbowała się podnieść, powaliła ją kolejna fala bólu, jakby ciało przebiły jej dziesiątki noży. Zaczęła się zastanawiać, czy połamała sobie żebra. Pomimo to zmusiła się, żeby usiąść, choć każdy ruch sprawiał nieznośne cierpienie.

Rozejrzała się. Tak daleko w głębi pustyni w Nevadzie na wiele mil rozciągał się tylko krajobraz jasnego, błękitnego nieba, czerwonych skał, wydm i pojedynczych kaktusów.

Z przodu usłyszała zgrzyt. Samochód gwałtownie zahamował.

– Nie – wymamrotała ze szlochem.

Podniosła się z trudem, ale kiedy stanęła, prawa noga załamała się pod ciężarem ciała. Jordan zmusiła się jednak, żeby wstać znowu, pomimo bólu, a potem pokuśtykała w kierunku dużej formacji skał tuż za najbliższą wydmą.

Obejrzała się, gdy kierowca wysiadał z samochodu.

– Nie, nie…

Zataczając się, zaczęła biec. Upadła dwa razy. Płakała, myślała o matce. Jeżeli ona tutaj zginie, matka zostanie zupełnie sama w wielkim pustym domu i nigdy się nie dowie, jaki los spotkał córkę.

Nogi się pod nią ugięły, gdy znalazła się tuż przy formacji skał. Upadłaby znowu, gdyby nie złapała się wysuniętego głazu. Zatoczyła się i oparła o porowaty kamień. Między skałami dostrzegła niewielką wnękę – szczelina nie była duża, ale może wystarczy…

Dziewczyna opadła na kolana, a potem na czworaka przecisnęła się między głazami. Znowu zdarła sobie skórę i ścisnęła poranione żebra. Ból był tak wielki, że musiała dłonią zatkać sobie usta, żeby stłumić krzyk.

Wnęka nie była większa od zwykłej szafy. Jordan przysunęła się do skały i spojrzała w górę. Przez wąski wyłom sączyły się promienie słońca. Ręce jej się trzęsły, gdy wyjęła z kieszeni komórkę. Ekran był popękany, ale telefon działał.

– Błagam – wyszeptała. – Błagam, och, błagam…

Na wyświetlaczu nie pojawiły się słupki zasięgu. Jordan wbiła numer alarmowy, ale nie uzyskała połączenia. Siły ją opuściły, gdy po przyłożeniu telefonu do ucha usłyszała tylko ciszę.

Na piasku zachrzęściły kroki.

Dziewczyna jęknęła i przycisnęła dłoń do ust. Oczy miała załzawione, a mocz przesiąkał szorty i kapał na podrapane, pokrwawione nogi.

Do wnęki wsunęło się ramię, mężczyzna chwycił Jordan za kostkę.

– Nie! Pomocy! Błagam! Niech mi ktoś pomoże!

Poczuła brutalne szarpnięcie, które omal nie wyrwało jej nogi ze stawu. Próbowała złapać się czegoś, czego mogłaby się przytrzymać, ale palce zanurzały się tylko w sypkim piachu. Kolejne, jeszcze silniejsze szarpnięcie wyciągnęło ją na palące słońce. Wrzasnęła, gdy padł na nią cień.

2

Krzyk przeszył ciszę sali rozpraw.

Jessica Yard­ley oparła się plecami o osłonę miejsca dla świadków, gdy oskarżony, Donald Burrow, przeskoczył przez biurko obrońcy. Yard­ley widziała jego gniew, czystą nienawiść. Na okamgnienie nawet adwokat zamarł. Nikt nie próbował Burrowa powstrzymać.

Zaraz jednak wszyscy się zerwali. Strażnik w randze szeryfa federalnego uderzył napastnika w brzuch. Kolejny doskoczył i wbił oskarżonemu kolano w plecy, a potem mocno wykręcił mu ramiona do tyłu, dopóki długopis, który Burrow złapał jak broń, nie wypadł mu z ręki.

Yard­ley wypuściła powietrze, choć nawet nie zdawała sobie sprawy, że wstrzymała oddech.

Sędzia zastukała młotkiem i kazała się wszystkim uspokoić. Yard­ley odwróciła się do młodej kobiety na krześle, studentki, którą Burrow więził w swojej piwnicy, lecz ta zdołała uciec i wezwać policję. Trzęsła się, mnąc w palcach chusteczkę. Yard­ley ujęła ją za rękę i zapewniła:

– Już nie może cię skrzywdzić.

– Obrona i oskarżenie, proszę podejść – rozkazała sędzia.

Yard­ley i Martin Salinger podeszli do trybuny. Sędzia wyłączyła mikrofon.

– Na pewno chce pan zgłosić wniosek, mecenasie Salinger – stwierdziła.

– Oczywiście trzeba unieważnić rozprawę, wysoki sądzie. Nie ma mowy, żeby ława przysięgłych zachowała bezstronność po tym, co przed chwilą zobaczyła.

Yard­ley uniosła brwi.

– Nie zgadzam się – zaoponowała. – Sąd Najwyższy w procesie stan Oregon przeciw Kennedy’emu orzekł jednoznacznie, że unieważnienie procesu jest po to, aby chronić oskarżonych przed uprzedzeniami oskarżenia lub ławników, nie przed własnym zachowaniem. W innym przypadku za każdym razem, gdy rozprawa toczyłaby się nie po jego myśli, oskarżony mógłby po prostu zaatakować kogoś na sali długopisem i poczekać na kolejny proces.

Sędzia potwierdziła skinieniem głowy.

– Mecenas Yard­ley ma rację. Wniosek obrony zostaje oficjalnie zaprotokołowany, a my wracajmy do rozprawy.

– Wysoki sądzie – sprzeciwił się Salinger – równie dobrze można już powiesić mojego klienta, bo po tym, co się stało, przysięgli na pewno nie będą obiektywni.

– Może powinien pan powiedzieć swojemu klientowi, żeby następnym razem nie próbował nikogo zaatakować na ich oczach – rzuciła Yard­ley.

– Podjęłam decyzję, mecenasie Salinger. Będzie miał pan prawo złożyć apelację. Proszę wrócić na swoje miejsca.

Gdy tylko sędzia odroczyła posiedzenie do następnego dnia, Salinger wychylił się zza swojego stołu do Jessiki.

– Wciąż możemy zawrzeć ugodę? – zapytał. – Trzydzieści lat?

– Tak.

– Daj mi pół godziny. I dzięki, że propozycja ugody wciąż jest możliwa. Niewielu prokuratorów by się na to zdobyło.

– Nie chcę się mścić, Martin. Wierz mi lub nie, ale jestem tutaj także po to, by chronić prawa twojego klienta.

I wtedy zawibrował jej telefon. Uniosła dłoń, żeby potwierdzić, że poczeka i zajmą się ustanowieniem ugody, gdy Salinger porozmawia z klientem. Kiedy zerknęła na wyświetlający się numer, poczuła ucisk w brzuchu o wiele silniejszy niż wtedy, gdy Burrow próbował się na nią rzucić. Dzwoniono ze szkoły jej córki.

Odebrała.

– Co tym razem nabroiła Tara? – zapytała bez wstępów.

– Myślę, że najlepiej będzie, jeżeli pan Jackson sam pani opowie. – Denise, sekretarka w liceum córki, miała głos, który brzmiał zarówno rzeczowo, jak i współczująco. – Tara jest w jego gabinecie. Może pani podjechać?

– Dobrze. Będę za pół godziny.

Jessica podniosła skórzaną aktówkę i ruszyła do wyjścia. Dopiero przy drzwiach zauważyła dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach, którzy czekali pod salą rozpraw. Jeden z nich miał legitymację agenta FBI przyczepioną na smyczy przy pasie, aby nie musiał jej wciąż wyciągać i mógł swobodnie sięgnąć po broń. Nosił długie włosy i kilkudniowy zarost. Jego zwierzchnicy w Las Vegas często go krytykowali za niedbały wygląd, ale – jak wiedziała Yard­ley – agent ani myślał się zmienić, była to dla niego niemal sprawa honoru. Cason Baldwin powtarzał Jessice przy niejednej okazji: „Pieprzyć Hoovera i jego nadętych japiszonów”.

Mężczyzna, który towarzyszył Baldwinowi, był niskim, przysadzistym Latynosem, z wyblakłą blizną po usuniętym tatuażu wystającą spod prawego mankietu.

– Trzydzieści lat za zwabienie dziewczyny do samochodu, porwanie spod kościoła i za to, co zrobił jej później? – Baldwin wyszczerzył zęby, gdy Jessica podeszła bliżej. – Jak dla mnie, to zwyczajne dożywocie.

Uśmiechnęła się szeroko. Cason nic się nie zmienił od czasów, gdy chodzili na randki, a było to bardzo dawno temu i nie trwało długo.

– Sprawiedliwość dotyczy albo każdego, albo nikogo. Taki okres odsiadki wynikał z kalkulacji, więc tyle mu zaproponowałam.

– Tyle wyszło, bo to jego pierwsze przestępstwo, ale i tak jest gnojem.

– Jednak ma też swoje prawa jak wszyscy inni. Nie mogłabym mu ich odebrać.

Baldwin zaśmiał się cicho.

– Zawsze miałaś miękkie serce. – Skinieniem głowy wskazał swojego towarzysza. – To Oscar Ortiz. Oscar, poznaj Jessicę.

Ortiz właśnie odebrał SMS, dlatego nawet nie oderwał wzroku od telefonu w dłoni, tylko powiedział krótko:

– Hej.

Yard­ley odstąpiła na bok, żeby przepuścić rodzinę Donalda Burrowa do dwuskrzydłowych drzwi. Większość na nią nie spojrzała, ale matka oskarżonego wbiła w prawniczkę zaczerwienione, załzawione oczy.

– Oby miała pani syna i jemu przydarzyło się to samo co mojemu. Dopiero wtedy zrozumie pani, jak się czuje matka, która wie, że jej dziecko umrze za kratami.

Yard­ley w milczeniu odczekała, aż rodzina odejdzie.

– Phi, jasne – mruknął Ortiz, gdy znaleźli się już dość daleko. – Powiedz swojemu synowi, żeby nie wkurzał Boga, a nic mu się nie stanie.

Baldwin popatrzył na niego, a potem odwrócił się do Jessiki.

– Możemy porozmawiać?

– Nie możemy. Właśnie dzwoniono ze szkoły Tary i muszę tam pojechać.

– To tylko chwila.

– Zaparkowałam na podziemnym. Możemy pogadać po drodze.

– Nie. Jeśli to możliwe, wolałbym prywatnie. Przyrzekam, że to nie potrwa długo.

Ortiz również przyglądał się jej w napięciu. Jessica popatrzyła najpierw na jednego, potem na drugiego z agentów. Zwykłe sprawy mogli załatwić przez telefon. Jednak skoro stawili się osobiście, znaczyło to jedno: Baldwin chciał ją o coś poprosić, a Jessica wiedziała, że na pewno jej się to nie spodoba.

– Dobrze, ale mam tylko kilka minut.

*

Budynek sądu federalnego w Las Vegas miał cztery kondygnacje i przypominał kostkę ze stali i szkła. Wielu pracowników nazywało go Sześcianem Borg, ale Yard­ley nie rozumiała, skąd wzięli tę nazwę.

Gabinety do poufnych rozmów między prawnikami i ich klientami były przestronne, z ciemnymi dębowymi stołami i oknami z widokiem na ulicę ocienioną szpalerem palm. Yard­ley usiadła i postawiła aktówkę na podłodze. Ortiz zatrzasnął drzwi.

– No i załatwiłaś Porywacza z Garrett Street – oznajmił Baldwin. – Zamknęłaś całkiem dużą sprawę. Okoliczni mieszkańcy mają szczęście, że Burrow nie zdążył nikogo zamordować.

– Ta dziewczyna zasługuje na uznanie za to, że wymyśliła, jak mu uciec. No, śmiało, Cason, poproś.

– O co?

– Chcesz mnie o coś poprosić i obawiasz się, że odmówię. Dlatego zjawiłeś się osobiście. Jest popołudnie, a dobrze wiesz, że o tej porze marzę tylko o tym, żeby wrócić do domu, więc istnieje spora szansa, że zgodzę się na wszystko tylko dla świętego spokoju. No to nie marnujmy czasu. Mów, o co chodzi.

Baldwin odchrząknął nerwowo i zerknął na Ortiza, który wyglądał na rozbawionego tym, że Jessica tak łatwo przejrzała jego partnera. Cason wyjął iPada, włączył i podsunął Yard­ley.

Zdjęcie pokazywało parę w sypialni. Kobieta z długimi ciemnymi włosami była ubrana w czarną koszulkę i zielone szorty, a mężczyzna obok miał na sobie tylko czarne bokserki. Oboje leżeli na brzuchu. W białą pościel wsiąkła ciemna krew. Na ścianie nad wezgłowiem widać było rozbryzgi, jakie mogłoby zrobić dziecko bawiące się puszką czerwonej farby, a Yard­ley domyśliła się, że obu ofiarom podcięto gardła.

Po plecach przebiegł jej zimny dreszcz. Westchnęła cicho, ale nie była pewna, czy mężczyźni tego nie usłyszeli. Widziała już taką scenę. Widziała ją wiele razy. Czas, co zdumiewające, stłumił i rozmył wspomnienia, ale teraz w okamgnieniu napłynęły ponownie. Najbardziej wyraźnie Jessica przypomniała sobie ten wieczór, gdy jej obecnie już eksmąż, Eddie Cal, stał przed nią w kuchni ich apartamentu z jedną sypialnią. Za oknami wyły syreny policyjne, a ciężkie buty funkcjonariuszy z oddziału SWAT łomotały na betonowych schodach, gdy wbiegali na pierwsze piętro. Jessica była wtedy w zaawansowanej ciąży, a ojciec nienarodzonego jeszcze dziecka położył jej ręce na ramionach i powiedział:

– Wybacz. Tak mi przykro. Próbowałem przestać.

Były to ostatnie słowa, jakie między nimi padły. Wróciły do Jessiki wyraźnie, pomimo że od tamtej pory minęło już prawie szesnaście lat.

– Sophia i Adrian Deanowie – powiedział Baldwin. – Zginęli prawie miesiąc temu w swoim domu na północy Las Vegas. Mieli dwoje dzieci, trzy- i siedmiolatka. To właśnie one znalazły rano rodziców. Przespały całą noc i nie wiedziały, co się stało, a to oznacza…

– Dlaczego mi to pokazujesz, Cason? – przerwała mu Yard­ley.

Baldwin zerknął na Ortiza, a potem wyświetlił kolejne zdjęcie. Gdyby nie szczegóły, można by uznać, że to ta sama fotografia. Brunetka z długimi włosami leżała twarzą w dół na łóżku, tym razem jednak pościel była szara, a mężczyzna miał na sobie spodnie w kratkę i podkoszulek, kiedyś zapewne biały.

– To Ryan i Aubrey Olsenowie. Znalezieni dwa dni temu w swoim domu w St. George w stanie Utah. Na pewno zauważyłaś, że rozbryzgi krwi są…

– O wiele gorsze – stwierdziła chłodno Yard­ley, gdy odsunęła iPad w stronę Baldwina.

– Właśnie.

– Wciąż nie rozumiem, dlaczego mi to pokazujesz.

Baldwin i Ortiz zerknęli na siebie. Ten drugi szybko spuścił wzrok, jakby zawstydzony.

– Sądzimy, że to naśladowca Eddiego, Jess. I potrzebujemy twojej pomocy.

3

Yard­ley popatrzyła jeszcze raz na zdjęcie Olsenów. Byli zbryzgani krwią od szyi po barki, ramiona i plecy. Włosy Aubrey skleiły się i pociemniały od skrzepów. Głowa Ryana przekrzywiła się na bok, szkliste oko spoglądało w nicość. Przypominało oczy ryb ze straganów na targowisku w Santa Monica, gdzie Jessica spędziła dzieciństwo.

– To nie moja działka. Znajdź ślady, sprawdź je i…

– Nie, żadnych śladów. Właściwie… niewiele mamy.

– Gówno mamy – wtrącił Ortiz.

Baldwin popatrzył na fotografię.

Nie zabrał iPada ani nie pozwolił, aby włączył się wygaszacz ekranu, pomyślała Jessica. Chce, żebym wciąż widziała to zdjęcie. Jest zdesperowany.

– Oscar ma sporo racji – przyznał Baldwin. – Nie mamy praktycznie nic. A kiedy mówię, że nic, to naprawdę znaczy nic. Nie było gwałtu, sprawca się nie włamał i, na ile można stwierdzić, nic nie zginęło. Za pierwszym razem policja z północnego Vegas sądziła, że to może być cokolwiek. Wkurzony partner z firmy, który nie dostał pieniędzy, zemsta, romans i zdrada jednego z małżonków… Jednak kiedy technik kryminalistyczny z St. George rozpoznał scenę i powiadomił detektywów, zorientowali się od razu. I zadzwonili do nas. Sam nie od razu rozpoznałem sygnaturę zabójcy, ale poprzedniego wieczoru przypinałem zdjęcia Deanów na tablicy w biurze FBI i dopiero wtedy przypomniałem sobie, gdzie widziałem podobne. Wyciągnąłem akta Eddiego i zdjęcia jego miejsc zbrodni. Okazały się prawie identyczne.

– Prawie?

– Kobiety nie zostały rozebrane do naga, jak widać, bo nie było napaści na tle seksualnym. I sprawca zamknął za sobą drzwi sypialni. Eddie nigdy tego nie robił. – Oparł ręce na stole i splótł palce. – Jessico, potrzebuję twojej pomocy. Nikt nie zna Eddiego lepiej od ciebie.

Yard­ley pamiętała, że ostatnia apelacja Eddiego Cala odbędzie się wkrótce, a potem zaplanowana została jego egzekucja. Wolałaby mieć to już dawno za sobą.

– Chyba żartujesz. – Spojrzała na Baldwina. – Jestem ostatnią osobą, która zna Eddiego Cala. Na dodatek to nie jest moja działka, Cason. To ty jesteś śledczym. Kiedy coś znajdziesz, przynieś do sprawdzenia, a jeżeli zostanę przydzielona do tego dochodzenia, przyjrzę się śladom i zdecyduję, co robić dalej. Dopóki jednak nie znalazłeś ani tropu, ani nawet podejrzanego, mam związane ręce. I właściwie dlaczego właśnie ty prowadzisz to śledztwo? Skoro nie było gwałtu, sprawy nie powinno prowadzić FBI. Niech się tym zajmie miejscowa policja.

– Adrian Dean pracował jako informatyk w DEA. Siedział tylko przy biurku, pisał kody, programował, szkolił innych i tym podobne, ale, technicznie rzecz biorąc, był agentem federalnym. Dlatego poprosiłem, aby przydzielono mi to śledztwo. Uznałem, że do tej sprawy można dodać też Olsenów i… – zająknął się – i wszystkie ofiary, które znajdziemy po nich.

Jessica pozostała opanowana i niewzruszona, ale czuła coraz mocniejszy ucisk w żołądku i zaczęła się pocić. W organach federalnych panował twardy patriarchat, dlatego przez całą swoją karierę prokuratora Yard­ley walczyła, aby nikt z tych macho nie dostrzegł u niej oznak słabości. Jej poprzednia przełożona, która przeszła na emeryturę, gdy skończyła pięćdziesiątkę, i prowadziła teraz restaurację, wyjaśniła kiedyś Jessice: „Okaż uczucia, a zostaniesz uznana za słabą kobietę ulegającą emocjom, której nie można ufać. Nie okazuj uczuć, a będziesz zimną suką, której nie można ufać. Wybierz sobie”.

– Jest coś jeszcze, Jess – powiedział Baldwin. – Nigdy nie słyszałem o tak absolutnie czystym miejscu zbrodni. Ekipa zabezpieczająca ślady przeszukiwała sypialnię przez dwanaście godzin. Nic nie znalazła. Nie potrafimy nawet określić, jakiego ostrza użył sprawca, bo rozdarł i poszerzył rany, żeby to ukryć.

– Pomiędzy kolejnym zabójstwami minął prawie miesiąc – dodał Ortiz. – Co oznacza, że mamy niecałe dwa i pół tygodnia do kolejnej jatki, chyba że zabójca przyśpieszył albo wydarzy się coś nieoczekiwanego. No, oczywiście mógł przestać, ale nie wydaje mi się, żeby tak się stało. Prawda? Znasz się na tym lepiej od nas.

– Znam się?

Baldwin zerknął na nią i na Ortiza.

– Oscar źle się wyraził. Chciał powiedzieć, że dzięki twojemu wykształceniu i doświadczeniu możesz dostrzec więcej, a nam bardzo by to pomogło.

Yard­ley roześmiała się bez radości.

– Macie do dyspozycji tłumy wyspecjalizowanych psychologów i psychiatrów, którzy chętnie wam pomogą. Wcale mnie nie potrzebujecie.

– Jasne, bardzo chętnie pomogą. Głównie po to, żeby pokazać swoją twarz w wiadomościach. Nie zależy im, żeby złapać sprawcę.

Yard­ley podniosła aktówkę i wstała.

– Wybaczcie, ale nie jestem śledczą, tylko prokuratorem. Znajdźcie podejrzanego i powiadomcie mnie, gdy będziecie potrzebować nakazu. Nic więcej nie mogę zrobić.

Wyszła z gabinetu i poczekała, dopóki nie usłyszy trzasku zamykanych drzwi. Dopiero wtedy przycisnęła dłoń do ściany i oparła o nią czoło. Z trudem nabrała tchu, jakby próbowała oddychać przez piasek.

Eddie Cal.

Był z zawodu malarzem i rzeźbiarzem. Należał do mężczyzn, którzy zawsze nosili jeansy i podkoszulek poplamiony różnokolorowymi farbami. Jessica właśnie to w nim uwielbiała – jego obojętność na opinię innych. Nie interesowało go, co ludzie powiedzą albo pomyślą. Uważała, że to pociągające.

Dopiero później, gdy jego zbrodnie wyszły na jaw, uświadomiła sobie, że nie było to coś, co Eddie robił świadomie. W bardzo dosłownym sensie nie potrafił sobie nawet wyobrazić, że inne istoty ludzkie istniały, chyba że ich doświadczał podczas mordowania. Nie pojmował, że ludzie mieli własne przekonania i emocje, które się z nim w żaden sposób nie wiązały. „To tylko takie wyższe świnie” – zażartował kiedyś o krytykach sztuki. Teraz jednak Jessica wiedziała, że Eddie w ten właśnie sposób postrzegał cały gatunek ludzki. Czy ona także wydawała się mężczyźnie, którego pokochała, „trochę wyższą świnią”?

Zamknęła oczy i wzięła dwa głębokie wdechy, a kiedy wrócił jej spokój, uniosła powieki. Ruszyła pośpiesznie korytarzem do wyjścia z budynku sądu. Mijający ją zastępca szeryfa życzył jej miłego wieczoru, ale Yard­ley patrzyła prosto przed siebie i udawała, że go nie słyszy.

4

Liceum przy White Sands było jeszcze nowszym budynkiem niż sąd, równie błyszczącym od szkła i chromu. Władze hrabstwa chciały uchodzić za nowoczesne, dlatego postarały się, aby szkoła dysponowała wszystkimi udogodnieniami, jak choćby kilkoma pracowniami informatycznymi z najnowszymi komputerami Apple’a czy biblioteką, przy której ta publiczna wydawała się bardzo skromna. W korytarzu prowadzącym do biur dyrekcji wisiały plakaty. Ogłaszały występy muzyczne i przedstawienia szkolnego teatru, wystawy prac uczniów z kółka artystycznego, a także przypominały o zbliżającej się potańcówce.

Yard­ley dobrze pamiętała swoje lata w liceum. Gdy miała trzynaście lat, ojciec porzucił ją i matkę, a ta zaczęła coraz częściej pić, aby jakoś to znieść. Odbiło się to na jej zarobkach, z pełnego wymiaru godzin zrobiło się pół etatu, aż w końcu matka straciła pracę i jedynym dochodem stały się zapomogi z opieki społecznej. Yard­ley zaczęła pracować jako czternastolatka – pakowała zakupy w hipermarkecie, sprzedawała owoce na poboczu drogi. Liceum było dla niej wytchnieniem od prawdziwego życia i jedyną okazją, aby czytać Chaucera albo uczyć się anatomii. Miała niewielu znajomych, interesowało się nią jeszcze mniej chłopaków, ale Jessice to wystarczało – mogła się uczyć wieczorami, gdy skończyła zmianę i zaopiekowała się matką wracającą z rajdu po barach, w których przepuszczała cały swój zasiłek.

Matka zapiła się na śmierć, gdy Yard­ley miała osiemnaście lat. Jessica pamiętała chłód i deszcz tamtego dnia. Pogrzeb pochłonął wszystkie jej oszczędności. Na ceremonii nie było nikogo oprócz Jessiki. Jakaś daleka ciotka przysłała kartkę z kondolencjami, a jedna z sąsiadek zapytała, czy Yard­ley czegoś nie potrzebuje, ale nic więcej. Mogłoby się wydawać, że matka nigdy nie istniała. Na myśl, że można przeżyć całe życie i nie zostawić nikogo, kto by pamiętał zmarłego, Jessicę ogarniało przerażenie.

W recepcji przy pomieszczeniach biurowych zapytała o wicedyrektora i została skierowana na tyły, gdzie w korytarzu siedziała Tara i przyglądała się uważnie otoczeniu. Nic nie umykało jej spojrzeniu. Yard­ley, gdy czasem popatrzyła w te głębokie, szafirowe oczy, przechodził dreszcz. Znała tylko jedną osobę, która miała tak intensywnie niebieskie tęczówki – ojca Tary.

Cody Jackson, szczupły mężczyzna w drucianych okularach i muszce, wstał zza biurka i uścisnął jej dłoń, po czym zaprosił obie do swojego gabinetu. Yard­ley dostrzegła, jak jej córka zatoczyła się lekko przy wstawaniu z krzesła, jej ciało zdryfowało na skutek utraty równowagi, typowego skutku nadużycia alkoholu. Oznaczało to, że Tara nie przejdzie próby Romberga, testu stosowanego zazwyczaj przez policję, aby sprawdzić trzeźwość kierowców.

– Nie wiem, co powiedzieć – przyznała Yard­ley, gdy usiedli.

Jackson skinął głową i popatrzył na Tarę.

– Nauczyciel chemii wyczuł od niej zapach alkoholu. Kiedy zapytał o to Tarę, wpadła w gniew. Obawialiśmy się, że dojdzie rękoczynów, ale tylko zwymiotowała na korytarzu. Zabrałem ją do pielęgniarki, żeby ocenić, czy trzeba wezwać karetkę. Na szczęście nie było to konieczne, ale niewiele brakowało.

Yard­ley wbiła niedowierzające spojrzenie w córkę, ale ta unikała jej wzroku.

– Jest wczesne popołudnie, Taro.

Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami.

– Skąd wzięłaś alkohol? – zapytała Yard­ley.

– Od znajomego.

– Którego?

Córka znowu wzruszyła ramionami.

Yard­ley uniosła jej podbródek i zmusiła, aby Tara popatrzyła jej w oczy.

– Od. Którego. Znajomego?

Dziewczyna odwróciła głowę.

Jessica zwróciła się do Jacksona:

– To się więcej nie powtórzy. Nigdy. Zapewniam. Tara nie będzie miała żadnej możliwości, aby znowu się upić, bo zamierzam dać jej szlaban do końca semestru i wyłączyć komórkę.

– Co?! – wykrzyknęła Tara. – Nie możesz!

– Przekonajmy się – odparła spokojnie Jessica.

Córka założyła ramiona na piersi i potrząsnęła głową.

– Ale z ciebie suka.

Yard­ley poczuła, jak wzbiera w niej gniew. Skłębił się gorącem w brzuchu i uniósł do twarzy, jednak gdyby nie zaciśnięte zęby, nikt nie zauważyłby nawet tej reakcji na obelgę.

– Jak chcesz ją ukarać, Cody?

– Twoja córka w napadzie złości omal nie uderzyła nauczyciela. Myślę, że zawieszenie na trzy tygodnie to odpowiednia kara. Na jeden dzień Tara dołączy także do sprzątaczek i popracuje razem z nimi, aby wynagrodzić im czas, który poświęciły na czyszczenie pobrudzonej przez nią podłogi. Załączę też stosowny wpis do akt, a kiedy Tara wróci do szkoły, znajdzie się pod ścisłym nadzorem. Po tym, co się stało, miałbym prawo ją relegować, ale ze względu na świetne wyniki w nauce jestem skłonny potraktować ten incydent z wyrozumiałością.

Yard­ley wiedziała, że Tara wcale się nie uczy – wystarczyło, że córka wysłuchała kilku wykładów, i mogła zaliczyć sprawdzian czy egzamin na najlepszą ocenę. Jej inteligencja była zarówno zachwycająca, jak i niepokojąca. Gdy miała sześć lat, Tara przy kolacji wyjaśniła Jessice zasadę nieoznaczoności Heisenberga. W wieku ośmiu lat czytała Nietzschego – Yard­ley zastała córkę na balkonie ze wzrokiem wbitym w strony „Tako rzecze Zaratustra”.

Wielu nauczycieli nakłaniało ją, aby pozwoliła Tarze przeskoczyć kilka klas albo wysłała ją do szkoły dla utalentowanych dzieci, ale Jessica stanowczo odmawiała.

Czasami gdy myślała o inteligencji córki, przechodziły ją ciarki. Dla Jessiki szkoła była okresem radosnym, ale też wypełnionym ciężkim zakuwaniem. Tara jednak odziedziczyła inteligencję po ojcu – Eddie Cal miał IQ 175.

– Taro – powiedział Jackson cicho – zostaw nas na chwilę samych.

Kiedy dziewczyna wyszła, popatrzył na Yard­ley.

– Twoja córka tu nie pasuje, Jessico. Pani McCombs przyłapała ją niedawno na gryzmoleniu podczas lekcji. Myślała, że to jakiś szkic, ale okazało się, że Tara rozwiązywała zadanie matematyczne z wykorzystaniem wektorów w przestrzeni i skalarów. Musiałem sprawdzić w Google, co to jest, ale i tak nic nie zrozumiałem. Na dodatek Tara zaliczyła już wszystkie zaawansowane kursy wymagane przez wyższe uczelnie, więc dostanie się bez żadnych problemów na każdą. Jednak tutaj po prostu nie ma warunków, żeby zaproponować komuś takiemu coś interesującego. Nauka w liceum już nie stanowi dla niej wyzwania. Tara jest znudzona, dlatego tak się zachowuje. Powinna uczęszczać do szkoły dla utalentowanych albo aplikować na uniwersytet. I to od razu na poziom zaawansowany.

Yard­ley pokręciła głową.

– Znasz naszą przeszłość. Poświęciłam dużo czasu, Cody, naprawdę dużo czasu, żeby dać jej chociaż namiastkę normalnego życia. Nie chcę, żeby czuła się wyrzutkiem, pod żadnym względem. Właśnie dlatego nie szukałam dla niej szkoły specjalnej. Zresztą Tara po raz pierwszy w życiu ma przyjaciół. Na pewno nie chce zmieniać liceum.

Wicedyrektor westchnął i splótł ręce na biurku.

– Ktoś o inteligencji takiego kalibru może wybrać jedną z dwóch dróg. Jeżeli otrzyma wsparcie i miłość oraz odpowiednią dozę intelektualnych wyzwań, wyrośnie na nowego Alberta Einsteina albo Steve’a Jobsa. Jeżeli zaś będzie znudzony i na własną rękę zacznie szukać sobie rozrywek, stanie się…

– Tylko nie mów, że Eddiem Calem.

– Nie. – Jackson pokręcił głową. – Miałem na myśli Billy’ego Mackerusa. To dżentelmen, którego czasami widuję, jak żebrze o drobne pod restauracją w pobliżu mojego domu. Kiedyś był profesorem filozofii i opracowywał teorie, których nazw nie potrafię nawet poprawnie wymówić. Dzisiaj tuła się między ośrodkami rehabilitacji dla narkomanów a aresztem. Billy wybrał drugą drogę. Tara potrzebuje wyzwań, Jessico, a ja nie potrafię jej tego zapewnić, nie przy zasobach, którymi dysponuje ta szkoła.

Yard­ley skinęła głową.

– Dziękuję, że do mnie zadzwoniłeś, Cody. Postaram się, żeby podobne incydenty już się nie powtórzyły.

Wstała i wyszła z gabinetu. Gdy tylko znalazła się na korytarzu, przywołała córkę.

– Chodźmy.

*

Kiedy tylko zajęły miejsca w samochodzie, Yard­ley wyciągnęła rękę.

– Komórka.

– Mamo, przepraszam za to, co powiedziałam. Byłam tylko…

– Komórka.

Tara zawahała się, ale wyjęła telefon z kieszeni i podała Jessice. Yard­ley schowała aparat do torebki. Do domu dojechały w całkowitym milczeniu. Córka przez całą drogę siedziała ze splecionymi ramionami i grymasem na twarzy.

Kiedy Jessica zaparkowała na podjeździe, zapytała:

– Czy to Kevin?

– Nieważne.

– Dla mnie ważne. Kto kupił ci alkohol?

– Kazałam mu. To nie był jego pomysł.

– Jak mu się to udało?

Tara nie odpowiedziała.

– Przysięgam, Taro, że jeżeli mi nie powiesz, wezwę znajomego z FBI i jeszcze dziś Kevin zostanie zabrany na przesłuchanie. Sprzedawanie alkoholu nieletnim jest karalne, agenci będą mieli prawo zamknąć go w areszcie.

Tara popatrzyła na nią bez słowa. Yard­ley wyciągnęła swój telefon i zaczęła wybierać numer.

– Czekaj, mamo. Nie dzwoń. Nie chcę, żeby miał kłopoty.

– Już ma kłopoty. Kto to był?

– Tata Kevina.

– Naprawdę?

– Jego tata jest bardzo wyluzowany.

Jessica z niedowierzaniem pokręciła głową. Wreszcie odetchnęła, żeby się uspokoić.

– Muszę wracać do pracy – oznajmiła. – Zostań w domu. Żadnych znajomych i żadnych wyjść bez mojej zgody. Jeżeli nie zapytasz mnie wcześniej i wyjdziesz bez pozwolenia, uziemię cię nie na semestr, lecz na dwa, a komórkę wyrzucę do śmieci. Czy to jasne?

Tara skinęła głową i ruszyła do drzwi.

– I jeszcze jedno, Taro. – Yard­ley zatrzymała ją w progu. – Jeżeli kiedykolwiek jeszcze nazwiesz mnie suką, wypiszę cię ze szkoły i będę cię uczyć w domu. Nie zobaczysz swoich przyjaciół, dopóki nie skończysz osiemnastu lat i się ode mnie nie wyprowadzisz. Rozumiesz?

Tara ponownie skinęła głową.

– Chcę to usłyszeć – zastrzegła Yard­ley. – Zrozumiałaś?

– Tak, zrozumiałam.

Dziewczyna weszła do domu, trzaskając drzwiami. Jessica rozmasowała sobie skronie, napięcie za oczami zwiastowało migrenę.

Musiała sobie powtórzyć, że choć Tara odziedziczyła niektóre cechy po Eddiem Calu, wcale nie była do niego podobna. Przynajmniej nie w tych aspektach, które się liczyły i czyniły z niej córkę Jessiki.

Yard­ley wzięła głęboki wdech i zawróciła samochód. Skierowała się do sądu.

5

Jessica próbowała się skupić na bieżących rozprawach, ale myślami wciąż wracała do pary leżącej na łóżku, w pidżamach przesiąkniętych zakrzepłą krwią i klejących się do śmiertelnie bladych ciał. Zastanawiała się, czy jedno z małżonków Olsen patrzyło na śmierć drugiego, czy też oboje zmarli zbyt szybko, aby do tego doszło.

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy ruszyła do domu.

Dojazd do White Sands ze śródmieścia Las Vegas, gdzie znajdowały się biura FBI i budynek sądu federalnego, zajmował około czterdziestu minut. Yard­ley wolała mieszkać daleko od centrum, żeby wyraźnie rozdzielić pracę i życie prywatne.

Jej dom stał na wzgórzu z widokiem na dolinę. Miał duże przeszklenia, wpuszczające mnóstwo słonecznego światła. Wokół roztaczał się pustynny krajobraz Nevady, a w pogodne noce można było zobaczyć feerię świateł i neonów Strip, najsławniejszej części Las Vegas, z hotelami i kasynami.

Już od progu Yard­ley usłyszała muzykę dudniącą z pokoju Tary. Chciała wejść, ale drzwi były zamknięte.

Jessica westchnęła. Uniosła rękę, żeby zapukać, ale zrezygnowała. Wiedziała, że niczego to nie zmieni. Córka była zarówno bardziej inteligentna od Yard­ley, jak i o wiele bardziej uparta. Zdawało się, że potrafiłaby chować urazę do końca życia.

Ciekawe, czy synów wychowuje się tak samo trudno jak córki? – zastanawiała się Jessica.

Wesley właśnie nakładał kraby i purée na dwa talerze, a na kontuarze kuchni oddychało już otwarte wino. Miał na sobie koszulkę polo, a jego złoty zegarek błyskał w promieniach zachodzącego słońca.

– Ciężki dzień? – zapytał ze swoim lekkim, przeciągającym samogłoski akcentem z Tennessee.

Yard­ley odstawiła aktówkę i usiadła na barowym stołku przy wyspie kuchennej. Wesley wprowadził się kilka miesięcy temu i od tamtej pory co wieczór rozpieszczał Jessicę domowym jedzeniem.

– A jakże. Chyba coraz częściej mam takie dni. – Westchnęła. – Nie podoba mi się ten chłopak, z którym Tara się spotyka. Nie ufam mu.

Wesley wzruszył ramionami i polał ziemniaki sosem.

– A twoja matka ufała chłopakom, z którymi się spotykałaś?

– Moja matka musiałaby się najpierw oderwać od butelki, żeby w ogóle zauważyć, że mam chłopaka. – Jessica zanurzyła palec w sosie i oblizała. – Tara nie ma żadnego pojęcia o świecie. Nie wie, jak mężczyźni na nią patrzą. Nie rozumie, jacy naprawdę są ludzie.

Wesley ujął jej dłoń i pocałował.

– Ale ty jesteś wspaniałą matką. A Tara, pomimo wyskoków, to cudowny dzieciak. Nie przejmuj się. Zresztą przecież sami decydujemy, jacy chcemy być, nieprawdaż? Dziewczyna na pewno zdecyduje, jak należy. Wystarczy dać jej trochę czasu – zapewnił. – A na razie zjedzmy, zanim te kraby wystygną.

*

Siedzieli przy stole na balkonie z widokiem na pustynię. Słońce zaszło, na niebie pojawiły się gwiazdy niczym migotliwy koc na ogromnej przestrzeni głębokiej czerni.

Pili dobre białe wino i jedli kraby, a Wesley opowiadał o swoim dniu. Był profesorem prawa na uniwersytecie w Nevadzie, ale wykładał nie tylko w ramach etatu, lecz także po godzinach – jako mentor ochotnik nadzorował praktykantów i młodych prawników w biurze kuratorów sądowych, występował też jako pełnomocnik w sprawach dotyczących dzieci.

Większość kuratorów i pełnomocników uczestniczyła w procesach rozwodowych i reprezentowała dzieci podczas nieprzyjemnych sporów o opiekę, ale Wesley zgłaszał się tylko do tych spraw, w których dziecko nie mogło liczyć na ochronę. Jeżeli oboje rodziców zostało uznanych za niezdolnych do opieki nad nieletnim, Wesley przejmował obowiązki opiekuna i pomagał w sądzie ocenić, co jest najlepsze dla takiego malca – życie pod opieką dalszych krewnych czy oddanie do rodziny zastępczej. Pragnienie tego mężczyzny, aby pomagać bezbronnym i pozbawionym przywilejów, stanowiło jeden z powodów, dla których Yard­ley się w nim zakochała.

Poznali się na wydziale prawa, gdzie Wesley wykładał podstawy procesowe na drugim roku. Jessice wydał się podniecający. Był przystojny – wszystkie dziewczyny z jej grupy tak uważały – ale Yard­ley pociągał bardziej jego umysł. Wesley miał zdolności do rozkładania skomplikowanych zagadnień na czynniki pierwsze, a potem umiał je wyjaśnić tak prosto, że każdy mógł to zrozumieć. Dla Yard­ley prostota była najwyższą formą elegancji. Od tamtej pory Jessica zapisywała się na każde zajęcia, które prowadził profesor Paul, niezależnie, czy ich potrzebowała, czy nie.

Ich znajomość rozwijała się bardzo banalnie – Yard­ley została jego asystentką na uczelni, a kiedy skończyła studia, pozostali bliskimi przyjaciółmi. Umawiali się na lunch lub na kolację, czasami wychodzili na drinka, żeby odpocząć po ciężkim dniu. Spędzili nawet weekend w Yellowstone, gdy chłopak Jessiki ją wystawił – umawiała się wtedy, jak na ironię, z Casonem Baldwinem. Wesley uparł się wtedy, żeby spać na sofie.

Jednak po latach przyjaźni Wesley powiedział Jessice, że chociaż wróciła do panieńskiego nazwiska, obcięła włosy na krótko i nigdy nie mówiła o swojej przeszłości, to przecież wie, kim ona jest, zna historię Eddiego Cala. Właśnie dlatego czekał, aż Yard­ley dotrze do takiego momentu w swoim życiu, gdy znowu odważy się pomyśleć o poważnym związku. Taka cierpliwość mówiła wiele o Wesleyu Paulu.

Po Calu Yard­ley postanowiła, że nigdy już nie zwiąże się z żadnym mężczyzną. Nie chciała oddawać swojego serca komuś, kto je złamie i będzie się jeszcze z tego śmiał. Jednak Wesley traktował Jessicę z życzliwością oraz rewerencją. Był intelektualistą, ale interesowały go praktyczne zagadnienia, jak prawo i polityka, w przeciwieństwie do Eddiego Cala, którego zajmowała tylko sztuka i architektura. Różnili się też wyglądem, Cal należał do mężczyzn wysokich i muskularnych, Wesley był niższy i bardziej przysadzisty. Pod wieloma względami stanowił całkowite przeciwieństwo Cala. Jessica zaczęła się umawiać na randki z Wesleyem ponad rok temu, a dziewięć miesięcy później pozwoliła mu się wprowadzić.

– Nie słyszałaś ani słowa z tego, co mówiłem, prawda? – zauważył Wesley.

Yard­ley przepraszająco dotknęła jego dłoni.

– Aż tak to widać?

– O czym myślałaś?

Westchnęła i upiła wina, a potem popatrzyła na snopy świateł samochodu pokonującego drogę przez kanion.

– Pamiętasz Casona Baldwina? Tego agenta, który rozpracowywał ze mną sprawę Bulwarowego Gwałciciela?

Wesley skinął głową, po czym zrzucił buty i rozparł się na krześle.

– Mówisz o tym dżentelmenie, z którym spotykałaś się przede mną?

– Właśnie o nim – uśmiechnęła się Jessica.

– Miły facet. Tylko wygląda bardziej na kogoś, kto pali trawkę i gra w kapeli, niż na agenta federalnego. Powinien zadbać, żeby lepiej dopasować się do profesji, inaczej nikt nie będzie go traktował poważnie. Co z nim?

– Przyszedł do mnie dzisiaj. – Yard­ley zawahała się lekko. – Chciał, żebym mu pomogła.

– Tak? Interesująca sprawa?

– Uważa, że pojawił się naśladowca Eddiego Cala.

Wesley długo milczał. Tak długo, że Jessica zerknęła na niego, aby się upewnić, czy ją usłyszał.

– Czego od ciebie chciał? – zapytał w końcu.

– Mojej pomocy. Znaleziono dwie pary, jedną w północnym Vegas, drugą w St. George. Pomiędzy zdarzeniami minęły cztery tygodnie. Cason sądzi, że będzie więcej ofiar.

– Jesteś prokuratorem. Co masz z tym wspólnego?

– Właśnie to mu powiedziałam, ale Cason myśli, że dopatrzę się więcej ze względu na przeszłość.

– To absurd – prychnął Wesley. – Mam nadzieję, że kazałaś mu się wypchać?

– Tak. Odmówiłam. – Zawahała się znowu, dłużej niż zamierzała, i od razu zorientowała się, że nie umknęło to uwadze jej partnera.

– Jednak wciąż o tym myślisz.

– Wcale nie.

– Owszem, myślisz. Nie okłamuj mnie, Jessico.

Yard­ley odetchnęła głęboko i zapatrzyła się na refleksy księżycowego blasku na lampce wina.

– Coś w tym jest… Sama nie wiem. Nie muszę już wspominać przeszłości. To mój wybór, czy się na to zdecyduję, czy nie. Po prawie szesnastu latach czuję, jakbym miała nad tym kontrolę. Może mój wkład okaże się przydatny?

– Zawsze zaprzeczasz, że Eddie miał na ciebie duży wpływ. Uważasz, że sama podejmowałaś decyzje, jednak nikomu nie jest łatwo spojrzeć na siebie obiektywnie. Przed Eddiem byłaś fotografką, ale rok po jego aresztowaniu robiłaś już magisterium z psychologii kryminalistycznej, a potem zaczęłaś studiować prawo. Zostałaś prokuratorem, ale takim, który specjalizuje się w przemocy domowej i napaściach na tle seksualnym. Naprawdę wierzysz, że ten epizod z Eddiem nie miał wpływu na twoje życie? I nie twierdzę, że twoje życie ukształtowała reakcja na małżeństwo z Calem, nie o to chodzi. Jestem z ciebie dumny, ze wszystkiego, co robisz. Tyle osiągnęłaś. Wspaniale sobie poradziłaś. Jednak nie wydaje mi się, że powinnaś wracać do tamtych zdarzeń. Minęło już dużo czasu, myślisz, że warto ryzykować i wracać do przeszłości?

Yard­ley upiła trochę wina.

– Wiem, powtarzałeś mi tysiące razy, że nie jestem odpowiedzialna za Eddiego. Moja terapeutka też mi powtarza, że nie jestem odpowiedzialna, nawet rodziny ofiar mi to powiedziały… Ale czuję się odpowiedzialna. Byłam żoną Eddiego Cala, Wesley. Byłam jego żoną. Wszędzie znajdowały się ślady tego, co robił, a ja po prostu byłam ślepa.

– Jasne, wszędzie znajdowały się ślady. Wszystkie odkryte po fakcie. Spoglądanie w przeszłość prowadzi właśnie do takiego myślenia. Zaczyna ci się wydawać, że życie jest przewidywalne. Nie jest. Eddie Cal należał do tych rzadkich wybryków natury, które pojawiają się raz na kilka lat. Rodzą się i wyglądają jak ludzie, zachowują się jak ludzie. Można je całować i czuć dotyk ich ust, można się im zwierzać i myśleć, że te wynaturzenia okazują współczucie, ale wewnątrz tak naprawdę są puste. Jak czarne dziury. Tacy jak Eddie po prostu nie potrafią inaczej. Nikt, kto by znalazł się na twoim miejscu, nie zachowałby się inaczej niż ty.

– Możesz mi to wmawiać, ile dusza zapragnie. Czasami sama próbuję to sobie wmówić, ale wrażenie, że mogłam zrobić coś inaczej, coś zauważyć, nie znika. A emocje to przecież rodzaj inteligencji. Mam poczucie, że mogłam to powstrzymać.

– I co? Praca z Baldwinem nad jego sprawą ma być jakimś rodzajem odkupienia? Tak się nie da. Nic to nie zmieni, twoje uczucia pozostaną… a mnie przeraża myśl, co taki powrót do przeszłości może ci zrobić. – Wesley popatrzył na pustynię. – Zeszłej nocy znowu miałaś koszmar. Zaczęłaś się rzucać, jakbyś walczyła. Trwało to tylko kilka minut. Nie wydaje ci się, że przez takie epizody twój umysł próbuje ci coś przekazać? Naprawdę uważasz, że ta sprawa złagodzi twoje poczucie winy?

Yard­ley nie odpowiedziała.

– Wyświadcz mi przysługę, dobrze? Porozmawiaj o tym ze swoją terapeutką. Podejrzewam, że powie to samo co ja: nie rób tego. Nie cofaj się.

Jessica dopiła wino. Odniosła wrażenie, że Wesley domyślił się już jej decyzji. Postanowiła przynajmniej przyjrzeć się sprawie.

Po kolacji zadzwoniła do Baldwina na jego prywatny numer.

6

Baldwin przesłał jej pliki sprawy e-mailem i powiadomił detektywów na posterunku w St. George, że Yard­ley zjawi się tam wieczorem. Jeden z funkcjonariuszy miał czekać w domu Olsenów.

– Jesteś pewna, Jess? – zapytał Baldwin przez telefon, gdy Jessica już jechała. – Nie chcę cię do niczego zmuszać, zwłaszcza do czegoś, czego nie chcesz robić.

– Pokazałeś mi akta sprawy, bo miałeś nadzieję, że właśnie tak postąpię, Cason. Daruj sobie fałszywe współczucie. Zresztą chcę się tylko przyjrzeć. Jeszcze nie zdecydowałam, czy ci pomogę.

Autostrada była prawie pusta, tylko kilka samochodów i ciężarówek mknęło przez kaniony z Nevady do Utah. Za dnia taka przejażdżka sprawiłaby przyjemność każdemu, kto lubi pustynię, a Yard­ley do takich osób należała, jednak nocą wokół nie widziało się nic oprócz mroku i pustki. Wokół roztaczała się czerń, a w miejscu, gdzie za dnia wznosiły się góry, kładły się pokraczne cienie.

Do St. George nie było daleko i Yard­ley bez trudu znalazła dom Olsenów. Miasteczko znajdowało się w płaskiej kotlinie otoczonej czerwonymi skałami i wydmami. Jessice przypominała wielką misę.

Dom wzniesiono nad wąwozem z widokiem na miasto. Z podjazdu dostrzegało się wschodnią fasadę świątyni mormonów w centrum St. George.

Jessica zaparkowała za wozem patrolowym policji. Otyły mężczyzna w opiętym mundurze podszedł do niej, gdy tylko wysiadła.

– Czekam już od dwudziestu minut – oznajmił z urazą.

Technicznie rzecz biorąc, jako prokurator federalny Yard­ley sprawowała jurysdykcję na terenie całych Stanów Zjednoczonych, a sąd federalny stał wyżej niż stanowy. Wywoływało to ukryte napięcia, zwłaszcza gdy miejscowe służby obawiały się, że prokurator federalny, na dodatek kobieta, wtrąci się w ich dochodzenie i, jeśli będzie miała takie widzimisię, odbierze im sprawę.

Yard­ley uśmiechnęła się uprzejmie.

– Proszę wybaczyć. Nie znam tej okolicy. Doceniam pańską pomoc, funkcjonariuszu.

Policjant zmarszczył brwi, ale podał jej klucze.

– Gdy pani skończy, proszę oddać je na komendzie. Albo mogę poczekać tutaj, jeżeli to nie potrwa zbyt długo.

– Pewnie nie.

Prawdę mówiąc, Yard­ley nie miała pojęcia, ile czasu zejdzie jej w środku, ale wolała, żeby policjant został. Obawiała się swojej reakcji.

– No dobra. Poczekam.

Yard­ley ruszyła do domu. Większość prokuratorów nigdy nie pojawiała się na miejscu zbrodni, a wielu nawet nie rozmawiało z ofiarami, pozostawiając ten nieprzyjemny obowiązek pracownikom socjalnym i adwokatom poszkodowanych. Yard­ley podawała numer swojego telefonu każdej ofierze w każdej sprawie, którą nadzorowała jako prokurator, i przynajmniej raz oglądała każde miejsce zbrodni.

Dom należał do niskich brązowych budynków w stylu pueblo, z kaktusem rosnącym przy wejściu. Nie było tu trawnika, lecz żwir, typowa cecha posesji na pustyni, i długi podjazd do garażu na dwa samochody. Yard­ley zdarła żółtą taśmę policyjną z drzwi i odłożyła ją na ganek.

Wewnątrz panował zaduch, od trzech dni nie otwierano tu okien. Wkrótce rodzina ofiar zatrudni ekipy sprzątające, specjalizujące się w porządkowaniu miejsc zbrodni, i przygotuje posesję do sprzedaży. Właściciele i agenci nieruchomości w Utah nie mieli obowiązku ujawniania, że w danym miejscu popełniono przestępstwo lub samobójstwo, chyba że zostaną o to bezpośrednio zapytani. Yard­ley poczuła smutek na myśl, że rodzina, która się tutaj wprowadzi, dopiero od sąsiadów dowie się, co zdarzyło się w tym domu.

Zapaliła światło. Salon umeblowany był nowocześnie i udekorowany dość spartańsko. Na dywanach Jessica dostrzegła znajomy wzór maszyny elektrostatycznej do pobierania odcisków stóp i mikrośladów. Zespół techników kryminalistyki z FBI rozłożył arkusze z mylaru i włączył maszynę, która wzbudziła wyładowania elektrostatyczne w materiale. Potem technicy użyli miękkich wałków i przesunęli nimi po arkuszach. Wszystko, co leżało luzem na dywanach – włosy, włókna, piasek, nawet ślady butów odciśnięte w kurzu lub piasku – zostawało wciągnięte na tkaninę. Cokolwiek technicy znaleźli, przesłali do Laboratorium Kryminalistycznego Badania Śladów w centrali FBI w Waszyngtonie, aby poddano to specjalistycznej analizie.

Dziesiątki spraw o zabójstwo lub porwanie rozwikłano dzięki dopasowaniu mikrośladów pobranych przez maszynę. Ludzie nie pamiętali, że włókna z ich dywaników w samochodzie lub domu są unikalne, a przez to łatwe do identyfikacji. Zapominali, że łatwo przenoszą je w różne miejsca na podeszwach lub ubraniach. Gdy tylko śledczy wytypowali podejrzanego, laboratorium sprawdzało, czy może dopasować włókna znalezione na miejscu przestępstwa do tych, które pobrano z dywanu w domu lub samochodzie potencjalnego sprawcy.

Technicy zwykle rozkładali arkusze tylko tam, gdzie sprawca lub podejrzany mógł przechodzić. Tutaj jednak charakterystyczny wzór po użyciu maszyny widać było w każdym kącie. Baldwin nie przesadzał, miejsce zbrodni zostało przeszukane bardzo dokładnie, a mimo to nie udało się nic znaleźć.

Yard­ley wyjęła telefon i otworzyła pliki, które przesłał jej agent – pierwsze raporty policji z St. George, dokumentację FBI dotyczącą sprawy, włącznie z portretem psychologicznym sprawcy i szczegółową analizą rozbryzgów krwi, a także wyniki badań toksykologicznych oraz raport z autopsji. Raporty z autopsji, choć dopiero wstępne, zajmowały już ponad pięćdziesiąt stron.

Patolog wywnioskował, że obie ofiary zmarły na skutek wykrwawienia. Na rękach Ryana Olsena znajdowało się wiele skaleczeń, zwłaszcza po wewnętrznej stronie dłoni i na palcach. Prawdopodobnie próbował walczyć, nawet z już poderżniętym gardłem.

Ustawienie noża i kierunek cięcia oraz rodzaj ostrza, jakim zadano śmiertelną ranę, pozostały nieznane. Jak powiedział Baldwin, patolog dostrzegł oznaki, że rany zostały rozdarte i zniekształcone, aby nie dało się stwierdzić, jakim ostrzem je zadano. Yard­ley zastanawiała się, czy sprawca zrobił to w rękawiczkach, czy też chciał poczuć śliskość krwi na swojej nieosłoniętej skórze.

Policję wezwali sąsiedzi po tym, jak Isaac, jedyne dziecko Olsenów, następnego ranka otworzył drzwi do sypialni rodziców i ujrzał scenę jak ze swojego najstraszniejszego koszmaru.

Yard­ley schowała komórkę do torebki i weszła do kuchni. Nad kuchenką wisiała drewniana tabliczka z napisem: „Kuchnia to serce domu”. Jessica otworzyła lodówkę i od razu rozpoznała charakterystyczne produkty, które kupowała, gdy Tara miała kilka lat – małe opakowania pizzy, hot dogi, wafle z jagodami, soki. Zamknęła lodówkę. Nie chciała jeszcze wchodzić do sypialni, więc zajrzała do pokoju zabaw na końcu korytarza. Znajdował się tam duży telewizor z systemem głośników i odtwarzaczem DVD. Na dolnej półce szafki ze sprzętem telewizyjnym leżał elektroniczny tablet. Yard­ley podniosła urządzenie. Nie było zabezpieczone hasłem ani zablokowane. Kleiło się, jak się domyśliła, od resztek z cukierków lub czekolady. Tablet Isaaca. Kliknęła na folder zdjęć i filmików, a potem włączyła pierwsze video i zaczęła oglądać.

Filmik nagrano z wysokości odpowiadającej wzrostowi dziecka. Rodzice przygotowywali kolację. Ryan opowiadał Aubrey o artykule, który właśnie przeczytał w magazynie, a Isaac ukrywał się za rogiem przy kuchni. Ojciec udał, że go nie zauważa, i oznajmił żonie:

– I wydaje mi się, że powinniśmy oddać Isaaca do dziadków. Nie sprząta po sobie, więc chyba będzie lepiej, żeby zamieszkał u nich.

– Zgadzam się – odpowiedziała Aubrey z uśmiechem.

– Tato! – wykrzyknął Isaac z oburzeniem.

– Co?! Isaac? Byłeś tu cały czas?

Yard­ley musiała się uśmiechnąć.

Ryan złapał syna i zaczął go łaskotać. Isaac, chichocząc, upuścił tablet i nagrywanie się wyłączyło.

Jessica odłożyła urządzenie na półkę. Wiedziała, że polubiłaby Olsenów.

Odetchnęła głęboko i skierowała się do sypialni.

[1] N.H. Legrand, The Psychopathology of the subconscious drives [pol. Psychopatologia podświadomych popędów].

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

Rozdział 32

Rozdział 33

Rozdział 34

Rozdział 35

Rozdział 36

Rozdział 37

Rozdział 38

Rozdział 39

Rozdział 40

Rozdział 41

Rozdział 42

Rozdział 43

Rozdział 44

Rozdział 45

Rozdział 46

Rozdział 47

Rozdział 48

Rozdział 49

Rozdział 50

Rozdział 51

Rozdział 52

Rozdział 53

Rozdział 54

Rozdział 55

Rozdział 56

Rozdział 57

Rozdział 58

Rozdział 59

Rozdział 60

Rozdział 61

Rozdział 62

Rozdział 63

Rozdział 64

Rozdział 65

Rozdział 66

Rozdział 67

Rozdział 68

Rozdział 69

Rozdział 70

Rozdział 71

Rozdział 72

Rozdział 73

Rozdział 74

Rozdział 75

Rozdział 76

Rozdział 77

Rozdział 78

Rozdział 79

Rozdział 80

Rozdział 81

Posłowie

Koniec darmowego fragmentu