Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwszy tom "Zrodzonych z legendy" - znakomitej trylogii fantasy Tracy Deonn, autorki bestsellerów z list New York Timesa i laureatki prestiżowej nagrody Coretty Scott King/Johna Steptoe’a dla nowych talentów.
Szesnastoletnia Bree Matthews marzy, by wyrwać się z prowincjonalnego Bentonville. Szansą na zmianę miejsca zamieszkania jest program dla młodych, zdolnych licealistów realizowany na uniwersytecie w Chapel Hill w Karolinie Północnej. Decyzję o przeprowadzce i podjęciu nauki na studiach przyspiesza wypadek, w którym ginie matka Bree.
Na kampusie wszystko wydaje się nowe, fascynujące i… niebezpieczne. Wieczorne skoki z klifu do ciemnego jeziora, nielegalne imprezy, a przede wszystkim… demony żywiące się ludzką energią. Polują na nie Legendarianie, członkowie tajnego stowarzyszenia, którymi dowodzi Selwyn Kane, zwany Merlinem.
Bree już pierwszej nocy staje się świadkiem walki nadprzyrodzonych sił. To zdarzenie odblokowuje ukryte w niej moce oraz niezbyt odległe wspomnienie. Dziewczyna przypomina sobie, że w noc śmierci matki w szpitalu był mężczyzna, który władał magią. Teraz, gdy już wie, że za śmiercią osoby, którą kochała, kryje się coś więcej niż to, co zostało zawarte w policyjnym raporcie, zrobi wszystko, by odkryć prawdę. Musi stać się Legendarianką, dowiedzieć się, jak naprawdę zginęła jej matka, a potem, jeśli będzie trzeba, wymierzyć sprawiedliwość.
„Uwielbiam magiczny świat znajdujący się tuż pod powierzchnią naszego, a ta historia dała mi wszystko, czego pragnęłam: niesamowite postacie, starożytne legendy i tajne stowarzyszenia - zakorzenione w naszym bardzo prawdziwym, pełnym wad świecie…
Leigh Bardugo, autorka cyklu "Cień i Kość"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 680
Tytuł oryginału: Legendborn
Projekt okładki: @ Laura Eckes
Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała
Redaktor prowadzący: Agata Then
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Korekta: Katarzyna Szajowska, Renata Jaśtak
© by Tracy Deonn Walker, 2020
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2023
© for the Polish translation by Adam Olesiejuk
ISBN 978-83-287-2447-1
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2023
–fragment–
Dla mojej matki
Sylwetka policjanta się zamazuje, a potem znowu robi się ostra.
Nie patrzę bezpośrednio na niego. Nie mogę się na niczym skupić na dłużej. Ale kiedy na niego spoglądam, jego twarz migocze.
Jego odznaka, prostokątna tabliczka z nazwiskiem, spinka od krawata? Wszystkie te drobne metalowe elementy falują i błyszczą jak srebrne monety na dnie fontanny. Jakby nie było w nim nic stałego. Jakby nie był prawdziwy.
Ale nie myślę o tym. Nie mogę.
Poza tym kiedy płakało się przez kilka godzin, wszystko wygląda jak nie z tego świata.
Policjant i pielęgniarka zaprowadzili mnie i ojca do małej miętowej klitki. Teraz siedzą po drugiej stronie stołu. Mówią, że „wyjaśnią nam sytuację”. Ci ludzie nie wydają się prawdziwi, tak samo zresztą jak wyjaśniana przez nich „sytuacja”.
Nie płaczę z powodu śmierci matki. Ani nad sobą. Płaczę, ponieważ ci wszyscy obcy w szpitalu – pielęgniarka, lekarz, policjant – nie znają mojej matki, a jednak to oni byli najbliżej niej, gdy umierała. A kiedy umiera ktoś z twojej rodziny, musisz słuchać, jak obcy ludzie swoimi słowami urzeczywistniają twój koszmar.
– Znaleźliśmy ją na drodze numer siedemdziesiąt około ósmej – mówi policjant.
Włącza się klimatyzacja. W twarz uderzają nas ostre zapachy szpitalnego mydła do rąk i płynu do czyszczenia podłóg.
Słucham, jak ci ludzie, których nie znam, mówią o mojej matce w czasie przeszłym, o osobie, która wydała mnie na ten świat i stworzyła moją teraźniejszość. Na moich oczach wstawiają w czas przeszły całe moje serce. Moje bijące, krwawiące, rozdarte na pół serce.
To, co robią, to zbrodnia.
Ci obcy w mundurach tną mnie na kawałki swoimi słowami, ale oni jedynie wykonują swoją pracę. Nie mogę wrzeszczeć na ludzi, którzy robią tylko to, co do nich należy, prawda?
Ale chcę.
Mój ojciec siedzi na tapicerowanym krześle, które skrzypi, kiedy się nachyla, żeby przeczytać kartki zapisane drobnym drukiem. Skąd wzięły się te papiery? Kto ma pod ręką gotowe papiery na wypadek śmierci mojej matki? Dlaczego oni są przygotowani, gdy ja nie jestem przygotowana?
Ojciec zadaje pytania, podpisuje się, mruga, oddycha, kiwa głową. A ja się zastanawiam, jak on może funkcjonować. Życie mojej matki się skończyło. Chyba więc każdy inny też powinien przestać żyć.
Została zmiażdżona w naszym rodzinnym sedanie, jej ciało zgniotła deska rozdzielcza. Ktoś w nią uderzył i uciekł z miejsca wypadku. Była sama, aż wreszcie jakiś dobry samarytanin, pewnie nieźle przerażony, zobaczył na poboczu jej przewrócony na bok samochód.
Krwistoczerwona linia łączy ostatnie słowa, które wypowiedziałam do matki – wczoraj wieczorem, w złości – z wcześniejszym wieczorem w lutym. Kiedy razem z moją najlepszą przyjaciółką Alice siedziałyśmy w piwnicy domu jej rodziców i postanowiłyśmy, że naszym marzeniem jest program wcześniejszych studiów na Carolinie, a dokładniej – na Uniwersytecie Karoliny Północnej w Chapel Hill. „Wyjątkowo zdolni licealiści mogą w ciągu dwóch lat zdobyć pierwsze zaliczenia na UNC, poznać życie w akademiku i stać się samodzielni”. Tak przynajmniej głosiła broszura. Dla mnie i Alice, dwóch niebiałych dziewczyn z małego miasteczka w Karolinie Północnej, ten program stanowił bilet do innego życia. Wczesny początek studiów oznaczał dla nas większe sale i większe idee – no i przygodę. Razem wypełniłyśmy aplikacje, a po szkole pomaszerowałyśmy prosto na pocztę w Bentonville. Jednocześnie wrzuciłyśmy koperty do skrzynki. Gdyby nas przyjęli, mogłybyśmy opuścić liceum Bentonville High i przeprowadzić się do akademika cztery godziny drogi stąd – z dala od rodziców, którzy tak się nami opiekowali, że czasem nie dało się oddychać.
Dziesięć lat przed moimi narodzinami matka, obiecująca chemiczka, też studiowała na Carolinie. Latami wysłuchiwałam tych opowieści. Widziałam oprawione zdjęcia ze skomplikowanych eksperymentów chemicznych: zlewki i szklane pipety; ochronne gogle na jej wydatnych kościach policzkowych. To jej wina, myślałam, bo sama zasiała w mojej głowie ten pomysł. Tak sobie przynajmniej tłumaczyłam.
Wczoraj przyszły listy z uczelni. Rodzice Alice wiedzieli, że zgłosiła się do programu. Nie posiadali się z radości, jakby to oni zostali przyjęci.
Zdawałam sobie sprawę, że w moim domu będzie zupełnie inaczej. Złożyłam aplikację za plecami matki, przekonana, że kiedy już się dostanę, kiedy będę już miała w ręku pozytywną odpowiedź, wyleczy się z potrzeby trzymania mnie cały czas blisko siebie. Wręczyłam jej list na błękitno-białej papeterii Caroliny, szczerząc się, jakby to była nagroda.
Nigdy nie widziałam, żeby tak się wściekła.
Mój mózg nie akceptuje miejsca, gdzie znajduje się moje ciało. Kataloguje ostatnie trzydzieści sześć godzin, próbując zrozumieć tę salę szpitalną.
Wczoraj wieczorem: krzyczała o zaufaniu i bezpieczeństwie i że nie można się spieszyć z dorastaniem. Ja krzyczałam o niesprawiedliwości, o tym, na co zasługuję, i że muszę się uwolnić od tych wiejskich dróg.
Dziś rano: byłam ciągle zła, kiedy się obudziłam. Jeszcze w łóżku złożyłam sobie milczącą obietnicę, że przez cały dzień nie będę się do niej odzywać. Dobrze się z tym poczułam.
Dzisiaj: zupełnie nic, zwyczajny wtorek, ale nad głową cały czas wisiało milczące „porozmawiamy później”.
Dziś wieczorem: jak co dzień wyszła z pracy i ruszyła w drogę do domu.
Potem: samochód.
Teraz: ten jasnozielony pokój i zapach środków dezynfekujących, który parzy z każdym oddechem.
Na zawsze: „porozmawiamy później” to nie to samo co „już nigdy ze sobą nie porozmawiamy”.
Czerwona linia z lutego zaciska się ciasno wokół mnie, nie pozwala zaczerpnąć tchu. Ale z jakiegoś powodu policjant cały czas mówi, cały czas migocze, cały czas błyszczy.
Otaczające go powietrze wydaje się żywe. Jakby spowijała go magia.
Ale kiedy cały twój świat się rozpada, nawet magia znaczy tyle, co nic.
Student pierwszego roku biegnie przez mrok i zeskakuje z klifu w objęcia księżycowej nocy.
Jego krzyk podrywa do lotu śpiące ptaki. Odbija się echem od skalnej ściany kamieniołomu Eno. Światła latarek podążają za jego ciałem, gdy leci, młócąc powietrze rękami i nogami, aż w końcu z głośnym pluskiem przebija taflę wody. Powyżej, na skraju urwiska, wiwatuje trzydziestu innych studentów, ich entuzjazm unosi się i wije między sosnami. Niczym ruchoma konstelacja, stożkowate snopy światła wędrują po powierzchni jeziora. Cała grupa jednocześnie wstrzymuje oddech. Wszystkie pary oczu wypatrują, czekają. Wreszcie chłopak z dzikim rykiem wynurza się z wody, a widownia eksploduje.
Skakanie z klifów to wymarzona zabawa dla białych chłopaków z Południa: lekkomyślność, wyzwanie i środki ostrożności ograniczone do światła kieszonkowej latarki. Nie mogę oderwać od tego wzroku. Każde kolejne podejście sprawia, że sama przesuwam się kilka centymetrów bliżej krawędzi. Każdy skok w otchłań, każdy zawieszony w czasie moment przed upadkiem rozpalają w mojej piersi iskrę nieposkromionej tęsknoty.
Tłumię w sobie to uczucie. Zamykam je na klucz i zabijam deskami.
– Ma fart, że nie połamał sobie nóg – mamrocze Alice miękkim głosem. Prychając, wygląda ponad krawędzią, żeby zobaczyć, jak wyszczerzony od ucha do ucha skoczek wspina się z powrotem po skale, chwytając się wystających głazów i odsłoniętych pnączy.
Jej proste, czarne jak węgiel włosy są niczym przyklejone do skroni. Na skórze czujemy ciężki, lepki dotyk wilgotnego sierpniowego powietrza. Ja już dawno upięłam swoje kręcone włosy w wielki kok, żeby odsunąć je jak najdalej od szyi, więc wręczam jej zapasową gumkę, którą noszę na nadgarstku. Bierze ją bez słowa i związuje włosy w kucyk.
– Po drodze czytałam trochę o tym miejscu. Co kilka lat jakiś dzieciak robi tu sobie krzywdę, ląduje na kamieniach albo tonie. My na pewno nie będziemy skakać, a zaczyna się robić późno. Chodźmy już.
– Dlaczego? Bo komary cię gryzą? – pytam, odpędzając ręką mały bzyczący punkcik przy jej ramieniu.
Wbija we mnie wzrok.
– Uwłaczają mi twoje słabe riposty. Tak się nie zachowuje najlepsza przyjaciółka. Zwalniam cię. – Alice chce skończyć socjologię, a potem może pójść na prawo. Przesłuchuje mnie, odkąd skończyłyśmy dziesięć lat.
Przewracam oczami.
– Zwolniłaś mnie ze stanowiska najlepszej przyjaciółki z pięćdziesiąt razy, odkąd byłyśmy dziećmi, a jednak ciągle zatrudniasz mnie z powrotem. Ta praca jest do bani. Dział kadr to jakiś koszmar.
– A jednak ciągle wracasz. To dowód, przynajmniej poszlakowy, że podoba ci się ta praca.
Wzruszam ramionami.
– Przynajmniej dobrze zarabiam.
– Wiesz, dlaczego mi się to nie podoba.
Wiem. I wcale nie zamierzałam łamać prawa naszej pierwszej nocy na kampusie, ale po kolacji pojawiła się okazja w postaci Charlotte Simpson, dziewczyny, którą znamy z Bentonville High. Jeszcze zanim skończyłyśmy się rozpakowywać, Charlotte zajrzała do naszego pokoju w akademiku i zażądała, żebyśmy towarzyszyły jej podczas nocnego wyjścia. Po dwóch latach w ramach wczesnego startu Charlotte od tego roku oficjalnie rozpoczęła studia na Carolinie i najwyraźniej gdzieś w międzyczasie zmieniła się w prawdziwą imprezowiczkę.
W ciągu dnia Park Stanowy Eno River jest dostępny dla miłośników kempingu, kajaków i pieszych wędrówek, ale wkradanie się na jego teren po zamknięciu bram, tak jak zrobiły to te wszystkie dzieciaki dzisiaj, jest niemal na pewno nielegalne. Nie jest to coś, co normalnie mam w zwyczaju, ale Charlotte wyjaśniła, że noc przed pierwszym dniem zajęć to specjalna okazja. Zgodnie z tradycją niektórzy studenci trzeciego i czwartego roku urządzają wtedy imprezy w kamieniołomie. Kolejna tradycja? Skoki pierwszoroczniaków z klifu do bogatego w minerały jeziora pośrodku skał. Obszar parku, obejmujący część hrabstw Orange i Durham, znajduje się na północ od autostrady międzystanowej I-85 i jakieś dwadzieścia minut od kampusu UNC. Charlotte przywiozła nas tu swoim starym srebrnym jeepem, przez całą drogę czułam, jak Alice siedząca obok na tylnym siedzeniu denerwuje się z powodu nielegalności całego przedsięwzięcia.
Nieskrępowany śmiech skoczka dociera na górę, jeszcze zanim znad krawędzi wyłania się jego głowa. Nie pamiętam już, kiedy ja ostatni raz się tak śmiałam.
– Nie podoba ci się to, bo… – przechodzę w dramatyczny szept – to wbrew zasadom?
Ciemne oczy Alice płoną za szkłami okularów.
– Jeśli nas złapią poza terenem kampusu w nocy, zostaniemy wydalone.
– Spokojnie, Hermiona. Charlotte mówiła, że studenci robią tak co roku.
Przez las biegnie kolejny skoczek. Rozlega się jeszcze głośniejszy plusk. I aplauz. Alice ruchem głowy wskazuje na grupę nad krawędzią.
– Może oni. A dlaczego ty chcesz tu być?
„Bo nie mogę w tej chwili siedzieć w naszym pokoju. Bo odkąd zginęła moja matka, jakaś część mnie chce tylko krzyczeć i wszystko niszczyć”.
– Bo nie ma jak szczypta buntu na początek naszej przygody? – mówię, unosząc ramię.
Nie wygląda na rozbawioną.
– Czy ktoś powiedział „bunt”? – odzywa się Charlotte. Gdy do nas idzie, liście i sosnowe igły chrzęszczą pod jej butami. Ten ostry dźwięk przebija się przez jednostajny szum świerszczy i niskie, basowe dudnienie dobiegające z głośników. Zatrzymuje się obok mnie i strąca z ramienia swój kasztanowy kucyk. – Będziecie skakać? To tradycja – stwierdza z drwiącym uśmiechem. – I niezły ubaw.
– Nie – niemalże wykrzykuje Alice. Moja twarz musiała coś zdradzić, bo Charlotte szczerzy zęby, a Alice dodaje: – Bree…
– Czy ty czasem nie zamierzasz iść na medycynę, Charlotte? – pytam. – Jak to możliwe, że jesteś jednocześnie taka inteligentna i dajesz innym taki zły przykład?
– To jest college. – Charlotte wzrusza ramionami. – Tak samo można by opisać połowę tutejszych studentów.
– Char? – odzywa się męski głos dochodzący zza lichego ostrokrzewu.
Twarz Charlotte rozjaśnia szeroki uśmiech, jeszcze zanim się odwraca, żeby zobaczyć wysokiego rudowłosego chłopaka, który idzie w naszą stronę. W jednej ręce trzyma czerwony plastikowy kubek do piwa, a w drugiej latarkę.
– Hej, skarbie – mruczy Charlotte i chichocząc, całuje go na powitanie.
– Char? – powtarzam bezgłośnie do krzywiącej się Alice.
Kiedy się od siebie odklejają, Charlotte macha do nas, żebyśmy podeszły.
– Skarbie, to są nowe dziewczyny z mojego miasta, Bree i Alice. Są w programie wczesnego startu. A to mój chłopak, Evan Cooper. – Mówiąc to, owija się wokół jego ręki jak koala.
Evan przygląda się nam tak długo, że zaczynam się zastanawiać, co sobie o nas myśli.
Alice pochodzi z Tajwanu, jest niską i giętką dziewczyną z bystrymi oczami i na wpół ironicznym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. Ma w zwyczaju ubierać się tak, aby zrobić dobre wrażenie, „tak na wszelki wypadek,” a dziś wieczorem wybrała ciemne jeansy i bluzkę w grochy z kołnierzykiem w stylu Piotrusia Pana. Pod badawczym spojrzeniem Evana poprawia okulary na nosie i macha do niego nieśmiało.
Ja mam metr siedemdziesiąt – przynajmniej pod względem wzrostu mogę uchodzić za studentkę – i jestem czarna. Na szczęście krągłości i kości policzkowe odziedziczyłam po mamie, po tacie zaś pełne usta. Przed wyjściem wciągnęłam po prostu stare jeansy i T-shirt. A nieśmiałość raczej nie jest w moim stylu.
Kiedy Evan przenosi na mnie wzrok, oczy mu się rozszerzają.
– Ty jesteś tą dziewczyną, której matka umarła, prawda? Bree Matthews?
W środku czuję bolesne ukłucie i wokół mnie znów wyrasta mur. Śmierć tworzy alternatywny wszechświat, ale po trzech miesiącach nauczyłam się w nim żyć.
Charlotte szturcha swojego chłopaka łokciem w żebra i piorunuje go wzrokiem.
– Co? – Evan podnosi ręce. – Ty tak przecież powie…
– Wybacz – wchodzi mu w słowo, rzucając mi przepraszające spojrzenie.
Mój mur działa na dwa sposoby: ukrywa to, co muszę ukryć, i pomaga mi pokazać to, co muszę pokazać. Szczególnie przydaje się w rozmowach z cyklu „Tak mi przykro”. W mojej wyobraźni mur jest teraz wzmocniony. Silniejszy niż drewno, żelazo, stal. Musi taki być, bo wiem, co się stanie za chwilę. Charlotte i Evan zaczną mówić te same wyświechtane banały co każdy, kto zdaje sobie sprawę, że rozmawia z Dziewczyną, Która Straciła Matkę.
To jak „bingo pocieszania ludzi w żałobie”, z tą różnicą, że kiedy wszystkie kratki się zapełnią, wszyscy przegrywają.
Charlotte podnosi głowę. „Uwaga…”
– Jak się trzymasz? Mogę coś dla ciebie zrobić?
„Podwójne uderzenie”.
Prawdziwa, taka naprawdę szczera odpowiedź na te dwa pytania brzmi: „niezbyt dobrze” i „nie”. Ale ja mówię tylko:
– Jakoś sobie radzę.
Nikt nie chce usłyszeć prawdziwej odpowiedzi. W zabawie w „Tak mi przykro” chodzi tylko o to, żeby osoba zadająca pytanie była z siebie zadowolona. Nienawidzę tej gry.
– Nawet nie umiem sobie tego wyobrazić – mamrocze Charlotte, a na naszej karcie do bingo można skreślić kolejną kratkę. Oczywiście, że umiesz. Tylko nie chcesz.
Są prawdy, których może nas nauczyć jedynie tragedia. Pierwsza, którą poznałam, to, że gdy ludzie zauważają twój ból, chcą reakcji zwrotnej. Muszą zobaczyć twoje cierpienie, doświadczyć go w czasie rzeczywistym – w przeciwnym razie nie wywiązujesz się ze swojej roli. Głodne niebieskie oczy Charlotte wypatrują moich łez, drżącej dolnej wargi, ale mój mur stoi na swoim miejscu, więc nie doczeka się ani jednego, ani drugiego. Evan także poluje wzrokiem na oznaki żałoby i rozpaczy, ale kiedy jedynie wyzywająco wysuwam podbródek, odwraca głowę.
„I dobrze”.
– Tak mi przykro.
„Cholera”.
I tak tymi najbardziej znienawidzonymi przeze mnie słowami Evan trafia bingo.
Dla mnie to brzmi banalnie, jakbym coś zgubiła. Jakby coś mi się zawieruszyło, ale może jeszcze się odnajdzie. Ale moja matka się nie zgubiła. Jej już nie ma.
Dawnej Bree też już nie ma, chociaż udaję, że jest inaczej.
Nowa Bree narodziła się dzień po śmierci mamy. Tamtej nocy zasnęłam, a gdy obudziłam się rano, ona już tam była. To Nowa Bree poszła na pogrzeb. To ona otwierała drzwi sąsiadom, którzy przynosili nam wyrazy współczucia i zapiekankę z brokułów. Nowa Bree była ze mną, kiedy wszyscy goście w końcu poszli do domu. Chociaż ze szpitala pamiętam jedynie mgliste urywki – typowa utrata pamięci będąca wynikiem traumy, według dziwacznej książki o żałobie, którą kupił mój ojciec – w zamian mam Nową Bree. Jest niechcianą pamiątką, którą zostawiła mi śmierć.
W mojej wyobraźni Nowa Bree wygląda prawie zupełnie jak ja. Jest wysoka, wysportowana, ma ciepły brązowy odcień skóry, nieco za szerokie ramiona. Ale podczas gdy ja zwykle upinam swoje czarne gęste loki na czubku głowy, Nowa Bree nosi je rozpuszczone, pozwalając, by rozpościerały się na wszystkie strony jak korona żywego dębu. Moje oczy są brązowe, jej mają kolor ciemnej ochry, karmazynu i obsydianu, niczym roztopione żelazo w piecu kowalskim, bo Nowa Bree stale znajduje się na skraju eksplozji. Najgorzej jest w nocy, kiedy napiera na moją skórę od wewnątrz, a ból jest nie do zniesienia. Szepczemy razem: „Przepraszam, mamo. To wszystko moja wina”. Żyje i oddycha w mojej piersi, jest zawsze o jeden oddech, o jedno uderzenie serca za mną, jak rozwścieczone echo.
Trzymanie jej pod kontrolą to zajęcie na pełen etat.
Alice nie wie o Nowej Bree. Nikt nie wie. Nawet mój tata. Zwłaszcza mój tata.
Alice odchrząkuje, a ten odgłos rozbija się niczym fala o moje myśli. Na jak długo odpłynęłam? Na minutę? Dwie? Z powrotem koncentruję się na całej trójce. Twarz bez wyrazu, mur w górę. Evan zaczyna się czuć nieswojo w tej ciszy i wypala:
– A przy okazji, masz totalnie hardkorowe włosy!
Bez patrzenia wiem, że loki wystające z mojego koka zaczęły żyć własnym życiem, w tej nocnej wilgoci próbują dosięgnąć nieba. Od razu się najeżam, bo zabrzmiało to nie tyle jak komplement, ile jakby zobaczył jakąś zabawną osobliwość – a ta osobliwość to czarne włosy czarnej Bree. Cudownie.
Alice rzuca mi współczujące spojrzenie, którego Evan, oczywiście, zupełnie nie zauważa.
– Chyba już nam wystarczy – mówi Alice. – Możemy iść?
– Jeszcze pół godzinki! – Charlotte wydyma usta. – Obiecuję. Chcę jeszcze pójść na imprezę.
– O tak! Przyjdźcie zobaczyć, jak się shotgunuje piwo! – Evan przyciska dziewczynę ramieniem i odprowadza ją, zanim zdążymy zaprotestować.
Alice marudzi coś pod nosem i rusza za nimi, podnosząc wysoko nogi, żeby przejść ponad długimi chwastami rosnącymi na skraju lasu. Widzę głównie proso włosowate i przymiotno kanadyjskie. Mama mówiła na to „wiedźmia trawa” i „płesznik”, kiedy jeszcze żyła i mogła uczyć mnie nazw roślin.
Alice jest już prawie przy drzewach, gdy się orientuje, że za nią nie podążyłam.
– Idziesz?
– Zaraz was dogonię. Chcę jeszcze chwilę popatrzeć na skoki – wyjaśniam, pokazując kciukiem za siebie.
Zawraca, ciężko stawiając nogi.
– To poczekam z tobą.
– Nie, nie trzeba. Możesz iść z nimi.
Przypatruje mi się, ponieważ nie wie, czy może wierzyć mi na słowo.
– Zostajesz, żeby patrzeć, a nie skakać?
– Tylko patrzeć, nie skakać.
– Matty… – Nadała mi ten przydomek, gdy byłyśmy jeszcze małe. Matty to skrót od mojego nazwiska. Jego dźwięk porusza coś głęboko w mojej piersi. Ostatnio tak reaguję na wspomnienia z dawnych czasów, nawet te, które nie są o niej, i zaczynam mieć tego dość. Wzrok nieco mi się rozmazuje, bo do oczu cisną się łzy, i muszę szybko mrugać, żeby obraz Alice – jej blada twarz, okulary notorycznie zsuwające się z nosa – znów odzyskał ostrość.
– Ja… wiem, że nie jest tak, jak sobie wyobrażałyśmy. Mam na myśli nasze pierwsze dni na Carolinie. Ale… Uważam, że twoja mama w końcu dałaby się przekonać. Prędzej czy później.
Patrzę gdzieś przed siebie, tak daleko, jak tylko pozwala światło księżyca. Po drugiej stronie jeziora spowite cieniem czubki drzew stanowią ledwie widoczną granicę między kamieniołomem a ciemnym niebem.
– Tego już nigdy się nie dowiemy.
– Ale…
– Zawsze jakieś ale.
W jej głosie pobrzmiewa twardsza nuta, gdy dodaje:
– Gdyby tu była, myślę, że nie chciałaby, żebyś… żebyś…
– Żebym co?
– Stała się inną osobą.
Kopię jakiś kamyk.
– Muszę przez chwilę pobyć sama. Baw się dobrze na imprezie. Niedługo przyjdę.
Patrzy na mnie, jakby próbowała ocenić mój nastrój.
– Nie znoszę kameralnych przyjęć. Zmuszają człowieka do nieustannego wysiłku.
Mrużę oczy, próbując zlokalizować w pamięci znajomo brzmiące słowa.
– Czy ty mnie właśnie poczęstowałaś Jane Austen?
– Kto jest większym nerdem? – pyta Alice z błyskiem w oku. – Ten, kto cytuje książkę, czy ten, kto rozpoznaje cytat?
– Czekaj – kręcę głową z rozbawieniem – a teraz jeszcze mi dokładasz Gwiezdnymi wojnami?
– Ależ nie. – Uśmiecha się szeroko. – Dokładam ci Nową nadzieją.
– Ej, idziecie? – Niczym strzała ląduje między nami bezcielesny głos Charlotte dobiegający od strony lasu. W oczach Alice wciąż widać cień niepokoju, ale ściska mnie za rękę i odchodzi.
Kiedy nie słyszę już szelestu jej kroków, wypuszczam z siebie powietrze. Wygrzebuję z kieszeni telefon.
Hej, szkrabie, Ty i Alice już się zadomowiłyście?
Drugi SMS przyszedł piętnaście minut później.
Wiem, że jesteś naszą Dzielną Bree, która była gotowa uciec z Bentonville, ale nie zapominaj o nas, maluczkich w domu. Przynieś Mamie chlubę. Zadzwoń, jak będziesz mogła. Kocham Cię, Tata.
Chowam telefon z powrotem.
Tak, chciałam uciec z Bentonville, ale nie dlatego, że byłam taka odważna. Na początku chciałam zostać w domu. To wydawało się najrozsądniejsze, po tym wszystkim, co się wydarzyło. Ale miesiące mieszkania pod jednym dachem tylko z moim ojcem sprawiły, że mój wstyd stał się nie do zniesienia. Oboje opłakujemy tę samą osobę, ale w zupełnie inny sposób. To jak te magnesy na lekcjach fizyki – można przyciskać do siebie pasujące bieguny, ale nigdy się nie zetkną. Moja żałoba nie może się zetknąć z żałobą mojego ojca. Tak naprawdę wcale tego nie chcę. W ostatecznym rozrachunku wyjechałam z Bentonville, ponieważ za bardzo bałam się tam zostać.
Spaceruję nad krawędzią klifu, z dala od tłumu, kamieniołom mam po lewej stronie. Z każdym krokiem wzbijam w górę zapach wilgotnej gleby i sosnowych igieł. Jeśli wciągnę go dostatecznie głęboko, mineralna woń kamiennego podłoża łaskocze tył gardła. O krok dalej ziemia nagle się urywa, osuwa się spod nóg, a w dole rozciąga się szerokie jezioro, w którym odbijają się niebo i gwiazdy, i nieskończone możliwości nocy.
Stąd widzę lepiej, z czym mierzą się skoczkowie. Cokolwiek wyżłobiło ziemię i skałę, żeby uformować kamieniołom, musiało kopać pod kątem trzydziestu stopni. Żeby bezpiecznie minąć ścianę klifu, trzeba wziąć porządny rozbieg i odbić się jak najdalej. Nie wolno się zawahać.
Wyobrażam sobie, że biegnę przed siebie, a moją metą jest księżyc. Pędzę, jakbym mogła w ten sposób zostawić za sobą złość i wstyd, i wszystkie plotki. Niemal czuję w mięśniach to rozkoszne pieczenie, ten słodki strumień adrenaliny w żyłach, gdy wzbijam się w powietrze ponad przepaścią i szybuję prosto w czarną pustkę. Bez ostrzeżenia w trzewiach rozbłyskuje iskra Nowej Bree, rozwija się jak płonąca winorośl, ale tym razem nie odpycham jej od siebie. Rozprostowuje się tuż za moimi żebrami, a gorące ciśnienie jest tak potężne, że czuję się, jakbym miała eksplodować.
Część mnie chce eksplodować.
– Nie robiłbym tego na twoim miejscu.
Cierpki głos dochodzący zza moich pleców płoszy mnie tak samo jak kilka ptaków skrytych w baldachimie z drzew, które skrzecząc, wzlatują ku niebu.
Nie słyszałam żadnych zbliżających się kroków, ale gdy się odwracam, widzę wysokiego, ciemnowłosego chłopaka. Stoi oparty niedbale o pień drzewa, jakby był tam przez cały czas, z założonymi rękami i nogami skrzyżowanymi na wysokości kostek. Ma znudzony, na wpół pogardliwy wyraz twarzy, jakby nawet okazanie pełni swojej pogardy było niewarte jego zachodu.
– Wybacz, że przeszkadzam – mówi wolno, przeciągle. – Wyglądało, jakbyś zamierzała skoczyć z urwiska. Sama. W ciemności.
Jest niepokojąco piękny. Ma ostre arystokratyczne rysy i wysokie, blade kości policzkowe. Reszta ciała wydaje się zrodzona z cieni: czarna kurtka, czarne spodnie, czarne jak atrament włosy opadające na czoło i skręcające się tuż poniżej uszu, w których tkwią małe, czarne, gumowe wkręty. Nie może mieć więcej niż osiemnaście lat, ale w jego wyglądzie jest coś, co nie pasuje do nastolatka – linia żuchwy, kształt nosa. Jego bezruch.
Chłopak, który wydaje się jednocześnie młody i stary, pozwala mi na siebie patrzeć, ale tylko przez chwilę. Potem wyzywająco podnosi na mnie swoje złotobrązowe oczy. Kiedy nasze spojrzenia się krzyżują, od stóp do głów przebiega mnie przeszywający dreszcz, który pozostawia po sobie lęk.
Przełykam ślinę i odwracam wzrok.
– Dałabym radę skoczyć.
On prycha.
– Skakanie z klifów jest głupie.
– Nikt cię nie pytał o zdanie. – Uparci ludzie wyzwalają we mnie moje własne pokłady uporu, a on z pewnością się kwalifikuje.
Robię krok, a on ze zwinnością kota wyciąga po mnie rękę, udaje mi się jednak wykręcić, zanim zdoła mnie złapać. Unosi brwi, a kącik jego ust lekko drga.
– Nie widziałem cię tu wcześniej. Jesteś nowa?
– Muszę już iść. – Odwracam się, ale on w dwóch krokach jest znów przy mnie.
– Wiesz, kim jestem?
– Nie.
– Nazywam się Selwyn Kane.
Pod jego spojrzeniem na moim policzku zaczynają tańczyć niewidzialne elektryczne iskry. Wzdragam się i podnoszę rękę, trzymam ją między nami jak tarczę.
Jego palce, zbyt silne, zbyt gorące, zaciskają się natychmiast na moim nadgarstku. Czuję mrowienie, sięgające aż do łokcia.
– Dlaczego zasłoniłaś twarz?
Nie umiem na to odpowiedzieć ani jemu, ani sobie. Próbuję się wyrwać, ale trzyma mnie w żelaznym uścisku.
– Puszczaj!
Oczy Selwyna lekko się rozszerzają, potem znów się zwężają. Widać, że nie jest przyzwyczajony do tego, że ktoś na niego krzyczy.
– Czy ty… Czy ty coś czujesz? Kiedy na ciebie patrzę?
– Co? – Ciągnę za rękę, ale trzyma mnie mocno i bez żadnego wysiłku. – Nie.
– Nie kłam.
– Nie kła…
– Cicho! – przerywa mi. W mojej piersi płonie jasny płomień oburzenia, ale jego oczy przeczesują moją twarz i ogień natychmiast gaśnie.
– Dziwne, myślałem…
Nagle nocne powietrze przeszywa krzyk, ale tym razem to nie żaden ze skoczków. Oboje odwracamy się w stronę lasu, za którym na polanie trwa impreza. Kolejne krzyki – i nie brzmią jak typowe odgłosy zakrapianej alkoholem zabawy.
Blisko ucha słyszę niskie warczenie i aż podskakuję, kiedy zdaję sobie sprawę, że dźwięk wydobywa się z gardła aroganckiego chłopaka, który wciąż mocno trzyma mnie za rękę. Stoi ze wzrokiem wbitym w ścianę drzew, a jego usta wykrzywiają się w zadowolony z siebie uśmiech, odsłaniając dwa kły, które niemal dotykają dolnej wargi.
– Mam cię.
– Masz kogo? – pytam.
Selwyn patrzy na mnie zaskoczony, jakby zupełnie zapomniał, że ciągle tu jestem, po czym puszcza mnie, burcząc coś pod nosem. I rzuca się biegiem w kierunku lasu, porusza się jak bezgłośny cień między drzewami. Znika mi z oczu, zanim zdążę zareagować.
Z polany znów dobiega zgrzytliwy krzyk. Słyszę podniesione głosy skoczków, którzy też ruszają w tamtą stronę. Krew zastyga mi w żyłach.
Alice.
Z walącym sercem biegnę w ślad za Selwynem, ale pod zasłoną drzew panuje taki mrok, że ledwo widzę grunt pod stopami. Trzy kroki i potykam się o coś, a potem wpadam prosto w kolczaste krzaki. Gałęzie boleśnie drapią mnie po rękach i dłoniach. Staram się opanować rwany oddech, pozwalam oczom przyzwyczaić się do ciemności. Staję nieruchomo, nasłuchując krzyków studentów. Czuję nagły przypływ adrenaliny i startuję, przebiegam dobre pół mili we właściwym kierunku, stawiając szybkie, ale ostrożne kroki. Zastanawiam się, jakim cudem Selwyn umie się przemieszczać przez las tak szybko bez latarki.
Gdy w końcu wypadam chwiejnie na polanę, panuje tam już całkowity chaos. Studenci przepychają się wzajemnie, próbując się dostać do wąskiej ścieżki prowadzącej do samochodów zaparkowanych na żwirowym placu. Za drzewami słychać warkot zapalanych jeden po drugim silników. Dwaj goście walczą, żeby dźwignąć z ziemi beczki piwa i wrzucić je na tył pick-upa, podczas gdy mała grupka stara się ich „odciążyć”, pijąc prosto z węża. Obok ogniska stoi krąg jakichś dwadzieściorga dzieciaków z plastikowymi kubkami w rękach, którzy podnoszą telefony. Nie wiem, na co czy na kogo patrzą, ale z pewnością nie na Alice. Ona na pewno mnie teraz szuka, tak jak ja szukam jej. Wyciągam telefon, ale nie mam żadnych SMS-ów ani nieodebranych połączeń. Na pewno jest przerażona.
– Alice!
Wypatruję jej w tłumie ludzi, wypatruję kucyka i koszulki Charlotte, rudych włosów Evana, ale nigdzie ich nie widać. Obok mnie przepycha się jakaś półnaga, przemoczona dziewczyna.
– Alice Chen!
Powietrze wypełniają gęste kłęby dymu z ogniska, prawie nic nie widzę. Przeciskam się między spoconymi, kotłującymi się ciałami, cały czas wykrzykując imię Alice.
Wysoka blondynka patrzy na mnie ze złością, kiedy krzyczę za blisko jej twarzy, więc i ja piorunuję ją wzrokiem. Jest piękna, w taki sam sposób, jak piękny może być dobrze utrzymany sztylet: ostra, lśniąca, zimna. Trochę wymuskana. Absolutnie w typie Alice. „Gdzie ona, do diabła, jest…”
– Wszyscy uciekajcie, zanim ktoś zadzwoni po gliny! – woła blondynka.
„Gliny?”
Patrzę na krąg ludzi z kubkami w rękach. Wystarczy sekunda, żeby się zorientować, jaka była przyczyna tych wcześniejszych wrzasków. I dlaczego ktoś mógłby wezwać policję. Bójka. I to chyba poważna. Na ziemi turla się i szamocze czterech pijanych, napakowanych chłopaków. Pewnie futboliści po treningu, nabuzowani adrenaliną, piwem i kto wie czym jeszcze. Jeden z tych osiłków trzyma drugiego za koszulę, a materiał napina się tak mocno, że słyszę, jak puszczają szwy. Trzeci zrywa się na nogi i szykuje się, żeby kopnąć czwartego w brzuch. To jak oglądanie walki gladiatorów, z tym że tam, gdzie powinna być zbroja, są jedynie kolejne warstwy mięśni, wszyscy mają szyje grubości mojego uda, a zamiast broni wymachują pięściami wielkości dorodnych grejpfrutów. Otacza ich taki huragan pyłu i dymu, że dopiero po chwili zauważam dziwny błysk i ruch nad ich głowami.
„Co do…?”
Tam! Znowu to widzę. W powietrzu nad chłopakami coś jakby skrzy się i tańczy. Jakiś migający zielono-srebrny kształt, który wznosi się i opada, raz bardziej, raz mniej przezroczysty, jak niestabilny hologram.
Ten widok porusza we mnie jakieś ukryte wspomnienie. Dziwne uczucie, które wyzwala to migoczące światło, wystarczy, by całkiem pozbawić mnie tchu.
Już to kiedyś widziałam, ale nie pamiętam gdzie…
Bez tchu odwracam się do stojącej najbliżej osoby, chłopaka z wielkimi oczami, w T-shircie uniwersyteckiej drużyny Tar Heels.
– Widziałeś to?
– Chodzi ci o tych kretynów, którzy tłuką się bez powodu? – Stuka palcem w telefon. – No pewnie. A co niby cały czas nagrywam?
– Nie, to światło. – Pokazuję palcem migoczący kształt. – Tam!
Chłopak przeszukuje wzrokiem niebo, a potem się krzywi.
– Paliłaś coś?
– No dalej! – Wysoka blondynka przepycha się przez krąg widzów i staje między nimi a walczącymi z rękami na biodrach. – Czas się zmywać!
Chłopak obok mnie macha na nią, żeby się odsunęła.
– Wyjdź z kadru, Tor!
Tor przewraca oczami.
– Musisz się stąd zabierać, Dustin! – Jej groźne spojrzenie sprawia, że większość publiki się rozpierzcha i zaczyna uciekać.
To coś wciąż tam jest, unosi się na niebie za głową blond dziewczyny. Serce wali mi jak oszalałe, gdy jeszcze raz ogarniam wzrokiem całą scenę. Nikt inny nie zauważył srebrzystego kształtu wiszącego w powietrzu nad bijącymi się chłopakami. Albo to, albo w ogóle nikt poza mną tego nie widzi. Wypełnia mnie lodowaty strach.
Żałoba robi nam dziwne rzeczy z głową. Wiem o tym. Jednego ranka, kilka tygodni po śmierci mamy, tata stwierdził, że czuje zapach jej kaszy kukurydzianej z serem gotującej się na kuchence – to było moje ulubione danie i specjalność mamy. Innym razem wydawało mi się, że słyszę jej głos w korytarzu pod moim pokojem, jakby nuciła jakąś melodię. Było to coś tak prostego i zwyczajnego, tak drobnego i codziennego, że na krótką chwilę poprzednie tygodnie stały się jedynie złym snem, z którego się obudziłam, a ona znów żyła. Śmierć działa szybciej niż ludzki umysł.
Wypuszczam powietrze, zaciskam oczy i znowu je otwieram. „Nikt inny tego nie widzi”, myślę, po raz ostatni rozglądając się dokoła. „Nikt…”
Z wyjątkiem samotnej postaci stojącej po drugiej stronie ogniska, skrytej między pniami dwóch dębów.
Selwyn Kane.
Patrzy w górę, jakby oceniał sytuację. Ma zirytowany wyraz twarzy. Jego przenikliwe oczy także obserwują ten kształt nie kształt. Porusza długimi palcami, w mroku błyskają srebrne pierścienie. Bez ostrzeżenia, przez kłęby dymu odrywające się falami od ogniska, Selwyn odnajduje mnie wzrokiem. Wzdycha. Naprawdę wzdycha, jakbym zaczęła go nudzić teraz, gdy pojawił się hologramowy stwór. Przez mój strach przebija się poczucie zniewagi. Selwyn, wciąż patrząc mi w oczy, wykonuje szybki, gwałtowny ruch głową i moje ciało nagle owija niewidzialny prąd, jak wrzynająca się w skórę lina, która szarpie mnie do tyłu – oddalając mnie i od niego, i od tego czegoś na niebie. Ciągnie tak mocno i tak szybko, że ledwo utrzymuję się na nogach. Jego usta się poruszają, ale nie słyszę, co mówi.
Opieram się, ale niewidzialna lina odpowiada, przeszywający ciało ból skrapla się i przybiera formę jednego słowa:
„Odejdź”.
To polecenie materializuje się w mojej głowie jak moja własna myśl, o której po prostu zapomniałam. Odciska się piętnem tuż za oczami i odbija echem niczym dzwon bijący głęboko w mojej piersi, po chwili zagłuszając już wszelkie inne dźwięki. Przytłacza usta i nos odurzającymi zapachami dymu, potem także cynamonu. Cały mój świat zalewa nieodparta potrzeba odejścia z tego miejsca, przygniata mnie tak bardzo, że opadają mi powieki.
Kiedy znowu otwieram oczy, stoję już obrócona twarzą w kierunku parkingu. Z następnym oddechem zaczynam iść przed siebie.
ODEJDŹ. NATYCHMIAST.
Odchodzę. Natychmiast.
To wydaje się słuszne. Dobry pomysł. Najlepszy.
Obok mnie jest Dustin. Też odchodzi.
– Muszę iść – stwierdza i kręci głową, jakby nie pojmując, dlaczego wcześniej tego nie zrobił. Kiwam głową, w pełni się z nim zgadzając. Tor kazała nam przecież się stamtąd zabierać i powinniśmy byli jej posłuchać. Jesteśmy teraz na żwirowej ścieżce, od parkingu dzieli nas kilka minut drogi przez las.
Potykam się o gałąź, przewracam się na bok i łapię pnia drzewa, ocierając sobie ręce o chropowatą sosnową korę. Nagłe pieczenie w już i tak podrapanych dłoniach pozwala mi się przebić przez mgłę rozbrzmiewającą uporczywymi „Odejdź” i „Natychmiast”, aż oba słowa rozpływają się w powietrzu. Przygniatający ciężar tego rozkazu kurczy się do rozmiarów natrętnego komara latającego wokół głowy.
Dustina już dawno nie ma.
Łykam tlen, dopóki nie odzyskam pewności, że moje myśli są naprawdę moje, dopóki nie powrócę do własnego ciała na tyle, żeby poczuć przepocony materiał T-shirtu klejący się do pleców.
Pamięć wypływa na powierzchnię, wolno i ociężale jak bąbelki powietrza w oleju, aż wreszcie odzyskuje ostrość w intensywnym technikolorze.
Selwyn. Jego znudzona mina. Jego usta wyrzucające z siebie słowa jak mroźny wiatr, który zdmuchnął moją wolę, żeby zostać, i zastąpił jego wolą, żebym uciekała. Jego rozkaz owinął się wokół mojego wspomnienia latającej istoty i starł je na kupkę pyłu i popękanych obrazów, a potem uformował ten stos w coś nowego: widok zwyczajnej, pustej przestrzeni ponad ogniskiem, pozbawionej jakichkolwiek tajemniczych kształtów. Ale to nowo wykreowane wspomnienie nie wydaje się prawdziwe: to jedynie cienka, przezroczysta powłoka stworzona ze srebrnego dymu, pod którą wyraźnie widać namacalną prawdę.
„Zaszczepił nam obojgu fałszywe wspomnienie, ale teraz pamiętam prawdę. Przecież to niemożliwe…”
Nagle słyszę czyjś głos i odruchowo kryję się za drzewem.
– Została tylko ta czwórka. Reszta jest już na parkingu. – Głos należy do Tor, tej blondynki, która na wszystkich wrzeszczała. – Możemy to szybko załatwić? Mam randkę z Sar. Idziemy na drinka do Tap Rail.
– A Sar zrozumie, jeśli się spóźnisz. – To Selwyn. – Ten był prawie materialny. Musiałem wymazać pamięć tym dwóm ostatnim dzieciakom na wszelki wypadek.
Z trudem udaje mi się zachować ciszę. Tor i Selwyn ciągle są na polanie kilka metrów ode mnie. Cokolwiek robią, pracują razem. Między drzewami widzę ich oboje, jak okrążają ognisko, patrząc w górę. Niewyraźny zielonkawy kształt wciąż unosi się na niebie, na przemian pojawia się i znika. Czterej futboliści muszą być totalnie pijani, bo dopiero teraz zaczynają się uspokajać. Siadają, ciężko dysząc, z zakrwawionymi twarzami i rozglądają się wkoło zagubionym wzrokiem. Jeden próbuje wstać, ale Selwyn w mgnieniu oka jest przy nim – jego ręka opada na ramię osiłka jak kowadło i sadza go z powrotem tak mocno i szybko, że słychać, jak kolana gruchoczą o ziemię. Chłopak ryczy z bólu i przewraca się do przodu, podpierając się rękami, podczas gdy ja tłumię własny krzyk.
– Stary! – woła drugi z futbolistów.
– Zamknij się – warczy Selwyn.
Ranny chłopak próbuje się wyswobodzić, ale Selwyn dalej trzyma go przy ziemi bez wysiłku i nawet na niego nie patrzy. Przez cały ten czas ani na chwilę nie spuścił wzroku z migoczącego kształtu poruszającego się nad ich głowami. Po kilku zbolałych oddechach chłopak wydaje cichy jęk.
– Reszta siadać tu obok niego! – rozkazuje Selwyn. Pozostali trzej patrzą po sobie w milczeniu. – Teraz! – dodaje, a oni, gramoląc się na kolanach, dołączają do swojego kontuzjowanego kumpla.
W tym momencie zdaję sobie sprawę, że mam wybór. Mogę iść szukać Alice i Charlotte. Alice na pewno odchodzi od zmysłów. Mogę stąd odejść, tak jak kazał Selwyn. Mogę znowu postawić swój mur, tym razem odgradzając się od tego, co się dzieje, i od dzieciaków, których nie znam, ze szkoły, której nawet jeszcze nie zaczęłam. Mogę ukryć swoją ciekawość, tak jak ukrywam Nową Bree, tak jak ukrywam swoją żałobę. Albo mogę zostać. Jeśli to nie jest iluzja wywołana przez pogrążony w smutku umysł, to w takim razie co? Pot kapie mi z czoła i szczypie w oczy. Przygryzam wargę, rozważając możliwości.
– Gdy tylko ich stąd zabiorę, on zacznie uciekać – ostrzega Selwyn.
– Co ty nie powiesz? – odpowiada sucho Tor.
– Sarkazm zachowaj na później. Najpierw polowanie.
„Polowanie?”. Zaczynam szybciej oddychać.
– Przyganiał kocioł… – prycha Tor, ale sięga za ramię, żeby chwycić coś, czego nie widzę.
Wybór, który miałam jeszcze przed chwilą, wyparowuje, kiedy znikąd pojawia się srebrny dym. Wije się i gęstnieje wokół Selwyna jak żywa istota, spowija jego ręce i klatkę piersiową, zamazuje jego ciało. Jego bursztynowe oczy świecą – naprawdę świecą – jak dwa małe słońca, a końce ciemnych włosów skręcają się i podnoszą, otoczone przez jasne błękitnobiałe płomienie. Palce wyciągniętej prawej ręki zaciskają się i napinają, jakby ciągnął i ugniatał samo powietrze. Choć to niewiarygodne, wydaje się jednocześnie jeszcze piękniejszy i jeszcze bardziej przerażający niż przedtem.
Srebrny dym się materializuje i okrąża siedzących na ziemi chłopaków. Żaden na to nie reaguje, bo tego nie widzą.
Ale ja tak. Podobnie jak Selwyn i Tor.
Kiedy Tor robi krok do tyłu, w końcu mogę zobaczyć, co trzyma w rękach: ciemny metalowy pręt, nieco zagięty. Tor wykonuje nim gwałtowny ruch i pręt rozkłada się w łuk. Cholerny łuk.
Na widok jej broni futboliści zaczynają krzyczeć i odsuwają się nerwowo jak kraby.
Ale Tor nie zwraca na nich uwagi. Z jednego końca łuku wyciąga srebrną cięciwę i sprawnie ją zakłada; widać, że ma to przećwiczone. Sprawdza naciąg. Dziewczyna, którą uznałam za wymuskaną, wysuwa strzałę z kołczana ukrytego między łopatkami i bez patrzenia umieszcza ją na cięciwie. Wciąga powietrze i jednym płynnym ruchem podnosi i napina łuk, dociągając strzałę aż do swojego ucha.
Jeden z futbolistów unosi drżący palec.
– Co…
– Gdzie sobie życzysz? – pyta głośno Tor, kompletnie go ignorując. Widzę jej naprężony biceps i mięśnie przedramienia.
Selwyn przechyla głowę, oceniając istotę.
– W skrzydło.
Tor celuje, cięciwa jest napięta do granic.
– Daj sygnał.
Mija sekunda.
– Teraz!
Trzy rzeczy dzieją się jedna za drugą.
Tor wypuszcza strzałę.
Selwyn przechyla się w kierunku siedzących na ziemi chłopaków, rozpościerając szeroko ręce i mamrocząc pod nosem coś, czego nie słyszę.
A chłopaki wstają i zaczynają maszerować gęsiego wokół ogniska, zmierzając w moją stronę.
Strzała Tor przeszyła migoczący kształt. Przez ułamek sekundy w dymie ogniska widać skrzydła. I szpony. Rozlega się huk i stworzenie wije się na ziemi, rozrzucając naokoło liście i piach. Wystaje z niego wbita do połowy strzała. Cokolwiek to jest, nie jest większe od oposa. Ale równie jak on rozwścieczone. Wzdragam się na tę myśl. Opos ze skrzydłami.
Tymczasem futboliści są już blisko, więc odskakuję i chowam się, pozwalając im przejść obok. Robi mi się zimno, kiedy widzę ich twarze: półotwarte usta, tępe spojrzenia. Ruszają się, jakby byli pod wpływem narkotyków.
Czy ja też tak wyglądałam?
Powietrze przeszywa skrzek, odwracam się z powrotem w stronę Selwyna i Tor. Słyszę syk. I głos jak metal drapiący o szkło.
– Merlin…
Mrugam oczami, całkiem już zdezorientowana. „Merlin? Jak ten od króla Artura?”
Selwyn podchodzi do drgającego stwora przebitego strzałą Tor. Wyciąga rękę i przy czubkach jego palców pojawia się pięć cienkich jak igły nitek światła. Strzela nadgarstkiem, świetliste kolce odrywają się od palców i przygważdżają stwora do ziemi, jak motyla do deski. Stwór skowycze, a Selwyn śmieje się pod nosem.
– Nie taki sobie zwykły merlin.
Stwór syczy z bólu i bezsilnej wściekłości.
– Królewski mag!
Na twarzy Selwyna pojawia się drapieżny uśmiech.
– Tak lepiej.
Moje serce zamiera. Mag. Magia.
– Daj spokój, Sel, patrz, jaki jest mały. – Tor wydyma usta, na cięciwie ma już kolejną strzałę.
– Nieważne, czy mały, czy duży – oponuje Selwyn. – I tak nie powinno go tu być.
Stwór łopocze skrzydłami, próbuje się uwolnić.
– Co tu robisz, mały iselu? – pyta Sel, cmokając pogardliwie.
– Wścibscy Legendarianie! – Isel brzmi, jakby pociągał nosem. – Wścibscy zdraj…
Sel mocno przydeptuje mu skrzydło. Stwór skowycze.
– Dość już o nas. Dlaczego ty tu jesteś?
– Chciałem jeść!
Sel przewraca oczami.
– Tak, widzieliśmy. Znalazłeś sobie iskierkę agresji i rozdmuchałeś ją, aż zmieniła się w całą ucztę. Tak bardzo chciałeś się nażreć, że nawet nas nie zauważyłeś, chociaż staliśmy dokładnie pod tobą. Ale tak daleko od kampusu? Jesteś żałosnym słabeuszem. Ledwie materialnym. Tam chyba byłoby ci łatwiej się najeść, bliżej twojej bramy.
Od strony schwytanego isela dobiega zgrzytliwy, rytmiczny odgłos. Dopiero po chwili orientuję się, że ten dźwięk to jego śmiech. Sel też to słyszy i groźnie wykrzywia wargi.
– Powiedziałem coś śmiesznego?
– Taaak – skrzeczy isel. – Bardzo śmiesznego…
– Gadaj. Nie mamy całej nocy – ostrzega Sel. – A raczej ty nie masz całej nocy. Umrzesz tu dzisiaj. A może tego też się jeszcze nie domyśliłeś?
– To nie moooja Brama – rzęzi.
Twarz Selwyna tężeje.
– Co to znaczy: nie twoja?
Stwór znowu zanosi się śmiechem, ten odgłos ma w sobie coś atonalnego i wypaczonego. Sel zerka na Tor, która, wciąż mierząc do isela z łuku, wzrusza ramionami. Żadne z nich nie rozumie, co to znaczy.
– Nie moja Brama. Nie moja Brama…
Sel bez ostrzeżenia zaciska pięść, a świetliste igły nagle łączą się ze sobą. Błysk, mrożący krew w żyłach wrzask i migoczący kształt stwora eksploduje, zmieniając się w chmurę zielonego pyłu.
Stoję jak przyklejona do ziemi.
„Znajdą mnie”, myślę, „bo jestem zbyt przerażona, żeby uciekać”.
– Może być ich więcej. – Tor opuszcza łuk. Sel patrzy w dół, zatopiony w myślach. – Sel? – Cisza. – Słyszysz mnie?
Podnosi na nią wzrok.
– Słyszę.
– No to polujemy czy nie, królewski magu?
Selwyn odwraca się w stronę lasu, plecami do mojej kryjówki. Widzę jego napięty kark i ramiona. Po chwili podejmuje decyzję.
– Polujemy.
Wypowiada szeptem jakieś niezrozumiałe słowo i znów pojawia się ten sam srebrny dym co wcześniej. Obłok zaczyna wirować wokół ogniska i płomienie gasną, a polana pogrąża się w ciemności.
– Idziemy.
Wstrzymuję oddech, ale Tor i Sel nie patrzą w moją stronę. Wchodzą do tej części lasu, na którą patrzył. Czekam, aż ich głosy dostatecznie się oddalą. Nawet gdy nie muszę się już bać, co mi zrobią, jeśli mnie znajdą, mija bardzo długa chwila, zanim udaje mi się opanować drżące kończyny. W końcu obydwoje całkiem znikają.
Po kilku sekundach ciszy znów zaczynają grać świerszcze. Nawet nie zauważyłam, że ucichły.
Ptak siedzący na gałęzi nade mną pozwala sobie na ciche, niepewne ćwierknięcie. Ja też wolno wypuszczam powietrze. Chyba rozumiem, jak się czuje. Isel był nierealnym potworem, który w jakiś sposób karmił się ludźmi, ale Selwyn jest czymś innym… czymś jeszcze gorszym.
Każde żywe stworzenie w tym lesie chciało się przed nim ukryć.
Stoję tak jeszcze przez moment, bojąc się poruszyć, a potem wreszcie uciekam. Biegnę przez mrok najszybciej, jak potrafię, i nie oglądam się za siebie.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz