Zrozumieć szaleństwo - Cahalan Susannah - ebook + książka

Zrozumieć szaleństwo ebook

Cahalan Susannah

3,6

Opis

Finalistka z 2020 roku w konkursie Royal Society Science Books - corocznej nagrody przyznawanej za wybitne książki popularno-naukowe.

Najlepsza książka 2020 roku według The Guardian, The Telegraph i The Times

NAJGŁOŚNIEJSZY EKSPERYMENT W HISTORII PSYCHIATRII I MROCZNA PRAWDA, KTÓRA SIĘ ZA NIM KRYŁA


Czym jest obłęd? W jaki sposób go zdiagnozować i jak go leczyć?
W poszukiwaniu odpowiedzi, psycholog z uniwersytetu stanfordzkiego David Rosenhan i siedmioro innych, zdrowych osób udali się pod przykrywką do szpitali psychiatrycznych na terenie Ameryki, żeby sprawdzić zasadność diagnoz psychiatrycznych. Zmuszeni do pozostania na oddziale zamkniętym, dopóki nie ""udowodnią"", że są normalni, wszyscy ośmioro wyszli ze szpitala z niepokojącymi diagnozami i jeszcze bardziej alarmującymi historiami z czasu ich hospitalizacji. Przełomowe badanie Rosenhana rozbiło całą dziedzinę psychiatrii, doprowadzając do zamknięcia wielu zakładów psychiatrycznych i na zawsze zmieniając sposób diagnozowania chorób psychicznych.

Nowe niezwykłe badania Calahan - prawdziwa detektywistyczna historia - pokazuje, że niewiele rzeczy w tej historii było dokładnie takie, jakimi się wydają. Co tak naprawdę zdarzyło się za zamkniętymi drzwiami oddziałów psychiatrycznych?


Finalistka z 2020 roku w konkursie Royal Society Science Books - corocznej nagrody przyznawanej za wybitne książki popularno-naukowe.

Najlepsza książka 2020 roku według The Guardian, The Telegraph i The Times

Jedna z najodważniejszych młodych amerykańskich dziennikarek i autorka bestselerowego pamiętnika Mózg w płomieniach, nr 1 na liście najlepszych książek według New York Times, bada szokującą tajemnicę spowijającą dramatyczny eksperyment, który zrewolucjonizował współczesną medycynę (NPR)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 520

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (33 oceny)
11
8
7
3
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IwonaK86

Nie polecam

źle sformatowana, nie da sie czytać
10
jussti86

Nie oderwiesz się od lektury

szukałam czegoś o innym eksperymencie, ale to wciągnęło mnie i nie chciało wypuścić aż do ostatniej strony
00
Chochlikowebooki

Całkiem niezła

Spodziewałam się czegoś innego, a i tak dostałam ciekawy reportaż.
00
hanyoxox

Z braku laku…

Ciężko zrozumieć, jest chaotyczna. Bardzo słabo napisana.
00
paulciaaa92

Dobrze spędzony czas

"Zrozumieć szaleństwo" od Wydawnictwa Filia to pozycja, z półki literatura faktu. Jak to u Was jest, sięgacie po tego typu opowieści i to niekoniecznie w formie papierowej, ale na przykład oglądacie filmy czy seriale? Sama wzmianka na początku lub na końcu o tym, że wydarzenia, które są zamieszczone w książce wydarzyły się naprawdę wpływają na odbiór całości. Przynajmniej u mnie. Szczerze mówiąc uwielbiam takie historie, bo mam jeszcze większe wrażenie, że to wszystko mogło się dziać tuż obok i nawet o tym nie wiem, a do tego powiązanie z medycyną i ja jestem kupiona! Tylko wiadomo, że nie zawsze jest tak świetnie i może się okazać, że opowieść jest zwyczajnie nudna, napisana nieciekawym językiem lub po prostu nie przypada do gustu, prawda? Już Wam mówię jak było w przypadku tej konkretnej pozycji. Ośmioro psychologów postanowiło przeprowadzić bardzo ciekawy eksperyment. Postanowili pod przykrywką przyjąć się na oddziały psychiatryczne, zamknięte dodajmy, aby sprawdzić, czy postawione...
01

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

Dla tych, którzy muszą wierzyć

 

 

Trzeba być szalonym, żeby dać się zamknąć w szpitalu dla wariatów.

Shock Corridor, film z 1963 roku

 

 

 

PRZEDMOWA

 

 

 

 

 

 

Poniższa historia jest prawdziwa – i jednocześnie nie jest.

 

Jest to pierwsza hospitalizacja pacjenta nr 5213. David Lurie ma trzydzieści dziewięć lat, pracuje jako autor tekstów reklamowych, jest żonaty, ma dwójkę dzieci i słyszy głosy.

Psychiatra otwiera wstępny wywiad kilkoma pytaniami: Jak masz na imię? Gdzie jesteś? Który dziś dzień mamy? Kto jest prezydentem USA?

Lurie odpowiada na wszystkie powyższe pytania poprawnie: David Lurie, szpital stanowy Haverford, 6 lutego 1969 roku, Richard Nixon.

A potem psychiatra pyta o omamy słuchowe.

Pacjent twierdzi, że głosy mówią: „Pusty, wymarły. Głuchy”.

– Rozpoznajesz te głosy? – pyta psychiatra.

– Nie.

– Czy głosy należą do mężczyzny, czy do kobiety?

– Zawsze do mężczyzny.

– A czy słyszysz je w tej chwili?

– Nie.

– Uważasz, że są prawdziwe?

– Nie. Jestem pewien, że nie, ale nie mogę ich powstrzymać.

Rozmowa przenosi się na życie poza głosami. Lekarz i pacjent rozmawiają o uczuciu paranoi, braku satysfakcji i o tym, że ostatnio Lurie czuje się gorszy niż inni. Dyskutują o dzieciństwie pacjenta – syna bardzo religijnych ortodoksyjnych żydów, i o jego więzi z matką, niegdyś bardzo bliskiej, która ochłodziła się w miarę upływu czasu. Wywiad ciągnie się przez trzydzieści minut, podczas których psychiatra gromadzi niemal dwie pełne strony notatek.

Lekarz przyjmuje Luriego na oddział z diagnozą psychozy schizoafektywnej.

Jest jednak pewien problem. David Lurie nie słyszy żadnych głosów. Nie jest też autorem tekstów reklamowych i nie nazywa się Lurie. Tak naprawdę David Lurie nie istnieje.

 

Nazwisko kobiety nie ma znaczenia. Po prostu wyobraźcie sobie kogoś, kogo znacie i kochacie. Ma dwadzieścia kilka lat i jej świat właśnie zaczyna się walić. Nie może skoncentrować się na pracy, przestaje sypiać, czuje się źle w tłumie, a potem wycofuje się do swojego mieszkania, gdzie widzi i słyszy rzeczy, które nie istnieją – głosy znikąd, które wywołują u niej poczucie paranoi, strachu i gniewu. Kobieta krąży po swoim mieszkaniu, aż wreszcie czuje, że za chwilę wybuchnie. Wychodzi więc z domu i szwenda się po zatłoczonych ulicach miasta, próbując unikać świdrujących spojrzeń przechodniów.

Jej rodzina coraz bardziej się o nią niepokoi. Zabierają ją do siebie, ale kobieta ucieka od nich, przekonana, że są częścią wymyślnego spisku mającego na celu zniszczenie jej życia. Rodzina zabiera ją do szpitala, gdzie kobieta coraz bardziej zaczyna odrywać się od rzeczywistości. Zaniepokojeni pracownicy oddziału podają jej środki uspokajające i wkładają w pasy. Pacjentka zaczyna mieć „napady” – wymachuje ramionami, wpada w drgawki. Lekarze są zaskoczeni i bezradni. Podwyższają jej dawkę leków antypsychotycznych. Kolejne testy medyczne niczego nie wykazują. Zachowanie kobiety staje się coraz bardziej psychotyczne i agresywne. Dni zmieniają się w tygodnie. Potem pacjentka nagle wpada w skrajne przygnębienie – jest jak sflaczały przekłuty balon. Traci zdolność czytania, pisania, w końcu przestaje mówić i całymi godzinami po prostu wpatruje się niewidzącym spojrzeniem w telewizor. Czasami ożywia się i jej nogi zaczynają tańczyć pod wpływem spazmów mięśniowych. Szpital uznaje, że nie jest w stanie dłużej się nią zajmować. Karta choroby kobiety zostaje opatrzona zaleceniem PRZENIESIENIE NA PSYCHIATRIĘ.

Lekarz wpisuje również diagnozę: schizofrenia.

 

* * *

Kobieta, w przeciwieństwie do Davida Luriego, jak najbardziej istnieje. Widziałam ją w oczach ośmioletniego chłopca, osiemdziesięciosześcioletniej kobiety i nastolatka. Istnieje również we mnie, w najmroczniejszych zakamarkach mojej psychiki. Jest odzwierciedleniem tego, co bardzo łatwo mogło się stać ze mną, kiedy miałam dwadzieścia cztery lata, gdyby geniusz i przypadek nie pomógł pewnemu mądremu, kreatywnemu lekarzowi ocalić mnie od zamknięcia na oddziale psychiatrycznym. Człowiek ten wykrył fizyczne przyczyny moich problemów, a mianowicie zapalenie mózgu, w ten sposób ratując mnie przed mylną diagnozą. Gdyby nie ten szczęśliwy traf, najprawdopodobniej zaginęłabym w głębinach naszego chorego systemu leczenia zdrowia psychicznego. Gorzej, mogłabym się stać jego ostateczną ofiarą, wszystko za sprawą poddającej się leczeniu choroby autoimmunologicznej, która maskowała się jako schizofrenia.

Jak się okazało, nasz nieistniejący „David Lurie” był pierwszym „pseudopacjentem” z ośmiu zdrowych na ciele i umyśle mężczyzn i kobiet, którzy niemal pięćdziesiąt lat temu zgłosili się na ochotnika do instytucji psychiatrycznych, aby osobiście przekonać się, czy lekarze i pracownicy tych miejsc potrafią odróżnić szaleństwo od normalności. Ludzie ci byli częścią znanych, przełomowych badań, które w 1973 roku doprowadziły do rewolucji w dziedzinie psychiatrii i fundamentalnie zmieniły podejście do kwestii zdrowia psychicznego. Ów eksperyment, opublikowany pod tytułem O ludziach normalnych w nienormalnym otoczeniu[1], drastycznie zmienił psychiatrię, wywołując żywą debatę nad tym, co powinno być uznane za prawidłowe leczenie chorych umysłowo pacjentów, ale również nad tym, w jaki sposób definiujemy i wprowadzamy w życie tak brzemienny w znaczenie termin „choroba psychiczna”.

Z bardzo wielu powodów i w różny sposób „David Lurie” i ja odegraliśmy podobną rolę. Byliśmy ambasadorami między światem normalności i choroby psychicznej – pomostem, który pomógł innym ludziom zrozumieć podział: co jest prawdziwe, a co nie.

A przynajmniej tak mi się wydawało.

Idąc za słowami historyka medycyny, Edwarda Shortera, „historia psychiatrii jest polem minowym”. Czytelniku, strzeż się rykoszetu.

 

 

 

[1] David L. Rosenhan, On Being Sane in Insane Places, „Science” 179, nr 4070 (19 stycznia 1973). Wyd. pol. O ludziach normalnych w nienormalnym otoczeniu, w: Przełom w psychologii, red. K. Jankowski, Czytelnik, Warszawa 1978. Cytowane fragmenty artykułu, podobnie jak innych przytaczanych artykułów i książek, w przekładzie tłumaczki, o ile nie zaznaczono inaczej. Przypisy również pochodzą o tłumaczki, o ile nie zaznaczono inaczej.

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

Czyste Szaleństwo to najwyższy Rozum –

Gdy je przeniknąć Zrozumienia błyskiem –

A czysty Rozum to upadek w Obłęd –

Lecz Większość – jak we Wszystkim –

Narzuca swoje Kategorie –

Przyjmij je – jesteś normalny –

Odrzuć – czekają na Furiata

Kajdany i Kaftany –[2]

Emily Dickinson

 

 

 

[2] Tłum. Stanisław Barańczak.

 

1

 

LUSTRZANE ODBICIE

 

 

 

 

 

 

Psychiatria jako osobna gałąź medycyny bardzo się rozwinęła, jak na krótki czas jej egzystencji. Odrzuciła haniebne praktyki nie tak dawnej znów przeszłości: lobotomie, sterylizację pod przymusem czy „składowanie” ludzi. Współcześni psychiatrzy mogą się pochwalić sporym arsenałem skutecznych leków i generalnie porzucili nienaukowe pułapki psychoanalitycznej sofistyki, oskarżającej „schizofrenogenne” matki „lodówki”[3] o wywoływanie szaleństwa w ich potomstwie. Minęły już dwie dekady XXI wieku i psychiatria oficjalnie uznaje, że poważne choroby psychiczne są następstwem autentycznych schorzeń mózgu.

Pomimo całego tego postępu dziedzina owa nadal pozostaje w tyle za resztą medycyny. Większość naszych największych innowacji – lepsze leki, usprawnione terapie – pojawiło się mniej więcej w czasie, gdy człowiek postawił stopę na Księżycu. Chociaż Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne APA (American Psychiatric Association) zapewnia nas, że psychiatrzy są szczególnie kompetentni, aby „diagnozować zarówno umysłowe, jak i fizyczne aspekty problemów psychologicznych”, ich metody i narzędzia są ograniczone, podobnie jak reszty lekarzy. W chwili gdy powstaje ta książka, nie ma żadnych jednolitych i powtarzalnych obiektywnych metod, które mogą doprowadzić do ostatecznej diagnozy psychiatrycznej. Innymi słowy, żadne testy krwi nie pomogą zdiagnozować depresji, a skany mózgu nie potwierdzą schizofrenii. Zamiast tego psychiatrzy polegają na obserwacji symptomów, w połączeniu z historią pacjenta oraz szczegółowym wywiadem rodziny i przyjaciół. Badają wszak umysł – ośrodek osobowości, tożsamości i indywidualnej odrębności. Nie powinno zatem nikogo dziwić, że jest to sztuka dużo trudniejsza niż zrozumienie, dajmy na to, biologii nowotworów skóry lub mechanizmu chorób serca.

„Psychiatria ma przed sobą trudne zadanie. Aby znaleźć odpowiedzi, których potrzebujemy, zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje, musimy zgłębić nasz najbardziej skomplikowany narząd, czyli mózg”, powiedział doktor Michael Meade. „Musimy zrozumieć, w jaki sposób ten fizycznie istniejący system tworzy świadomość, emocje, motywację i wszystkie skomplikowane funkcje, które my ludzie postrzegamy jako wyznaczniki odróżniające nas od reszty zwierząt”.

Choroby takie jak ta, która w 2009 roku doprowadziła do „szaleństwa” mój własny mózg, określane są często „wielkimi mistyfikatorami”, ponieważ stoją na pograniczu dwóch medycznych światów: ich objawy naśladują zachowanie charakterystyczne dla chorób umysłowych, jak schizofrenia czy zaburzenia dwubiegunowe, jednak wiemy, że mają one przyczyny fizyczne: reakcje autoimmunologiczne, infekcje lub inne wykrywalne zaburzenia w funkcjonowaniu organizmu. Lekarze używają w stosunku do takich chorób jak moja określeń „somatyczne” lub „organiczne”, podczas gdy choroby psychiczne uważane są za „nieorganiczne”, „psychologiczne” lub „funkcjonalne”. Na tym rozróżnieniu – kategoryzowaniu danej dolegliwości – opiera się cały system i w konsekwencji dyktuje ono sposób traktowania pacjentów.

Czym zatem jest choroba psychiczna? Sposób oddzielenia normalności od szaleństwa lub nawet sama kwestia zdefiniowania choroby psychicznej wyrastają ponad semantykę i to, który specjalista będzie się zajmował tobą lub twoimi najbliższymi w okresie największej potrzeby. Znalezienie tego sposobu kształtuje wszystko, począwszy od rodzaju stosowanych leków, przez terapię, zapewnienie bezpieczeństwa i hospitalizację, do działań prawnych wymagających interwencji policji i decyzji o tym, kogo postanowimy uwięzić. Kiedy lekarze zdiagnozowali u mnie chorobę „organiczną” (czyli fizyczną, realną) w przeciwieństwie do psychiatrycznej (umysłowej, a zatem w jakiś sposób mniej realnej), oznaczało to, że zamiast automatycznego oddzielenia mnie od reszty medycyny dostałam leki, które uratowały mi życie. Separacja opóźniłaby lub nawet zniweczyła wysiłki moich medycznych opiekunów, aby rozwiązać zagadkę mojego umysłu, najprawdopodobniej prowadząc do mojego upośledzenia lub nawet śmierci. Stawka nie mogła być wyższa, chociaż, jak skomentował psychiatra Anthony David, „laicy byliby przerażeni, gdyby zdali sobie sprawę, jak niedoskonała i arbitralna jest większość diagnoz medycznych”.

Rzeczywiście, co roku jeden na pięcioro dorosłych zamieszkujących Stany Zjednoczone i doświadczających objawów choroby psychicznej ponosi poważne, zmieniające życie konsekwencje działania tego „niedoskonałego i arbitralnego” systemu diagnostycznego. Jeszcze mocniej dotkniętych jest około 4% Amerykanów, którzy borykają się z poważną chorobą psychiczną[4]. Jest to część populacji, której życie często zostaje skrócone średnio o dziesięć do dwudziestu lat. Pomimo wszystkich dotychczasowych postępów (z których sama skorzystałam), stan tych najpoważniej chorych wśród nas nadal się pogarsza.

Nawet jeśli należycie do tych nielicznych szczęściarzy, którzy nigdy nie kwestionowali prawidłowości działania synaps w ich mózgu, owe ograniczenia dotyczą również was. Kształtują one bowiem sposób, w jaki postrzegacie własne cierpienie, w jaki tłumaczycie swoją ekscentryczność na tle grupy i jak rozumiecie siebie samych. Koniec końców psychiatrzy kiedyś byli określani mianem „alienistów” – był to świadomy wybór, wyrażający nie tylko odmienny status takiego lekarza względem reszty medycyny, alienację pacjenta w stosunku do siebie samego, ale także inność czy obcość. „Szaleństwo nie daje spokoju ludzkiej wyobraźni. Fascynuje i przeraża jednocześnie. Nieliczni są odporni na jego terror”, napisał socjolog Andrew Scull w swojej książce Madness in Civilization (Szaleństwo w cywilizacji). „Rzuca ostateczne wyzwanie naszemu zrozumieniu, co to znaczy być człowiekiem”. Nie można zaprzeczyć, że osoba, która nie podziela naszej percepcji rzeczywistości, wywołuje w nas głęboki niepokój, a nawet strach, mimo że nauka dowodzi wciąż, że mapy mentalne świata wytwarzane przez każdego z nas są całkowicie unikalne. Nasze mózgi interpretują otoczenie w bardzo specyficzny sposób. Mój niebieski może nie być tym samym niebieskim, co twój. Mimo to boimy się nieprzewidywalności psychicznie chorych „innych”. Strach ów wynika z nurtującej nas świadomości, że bez względu na to, jak zdrowi naszym zdaniem jesteśmy fizycznie i psychicznie – jak normalni – to nasza rzeczywistość również może być zniekształcona.

 

Wszystko, co przed dwudziestym czwartym rokiem życia wiedziałam o szaleństwie, pochodziło z lektury skradzionej książki Idź, zapytaj Alice, jeszcze w podstawówce, z wieści o moim przyrodnim bracie, u którego rozpoznano schizofrenię i z przypadkowych spotkań na ulicy, kiedy odwracałam wzrok od jakiejś bezdomnej osoby, szarpiącej się z niewidocznym wrogiem. Najbliżej otarłam się o szaleństwo chyba wtedy, gdy jako reporterka pewnego brukowca zrobiłam w więzieniu wywiad z cieszącym się złą sławą socjopatą, którego cięty dowcip zdecydowanie poprawił jakość artykułu. Choroba psychiczna była zjawiskiem filmowym: jak genialny matematyk John Nash, wypisujący równania na tablicach, sportretowany przez Russella Crowe’a w Pięknym umyśle, albo seksowna osobowość typu borderline odmalowana przez Angelinę Jolie w Przerwanej lekcji muzyki. Coś takiego wydawało się niemal do pozazdroszczenia – był to elitarny klub torturowanych, lecz wyrafinowanych dusz.

A potem przyszła choroba – autoimmunologiczne zapalenie mózgu – która mnie zniszczyła, na chwilę odzierając mnie z normalności i zmieniając moje życie. Fragmenty wspomnień – skrawki własnych myśli, historie rodziny i archiwa medyczne – z tamtego okresu nadal pozostają ze mną, choć minęło już dziesięć lat: wczesna depresja i objawy przypominające grypę, psychoza, niemożność chodzenia i mówienia, punkcje lędźwiowe, operacja na mózgu. Pamiętam bardzo wyraźnie nieistniejące pluskwy, które, moim zdaniem, opanowały całe moje mieszkanie. Pamiętam, jak zupełnie załamałam się w pokoju redakcyjnym „New York Post”, jak niemal wyskoczyłam z okna mieszkania mojego taty na trzecim piętrze. Pamiętam absolutną pewność, że pielęgniarki są tak naprawdę reporterkami incognito, szpiegującymi mnie. Pamiętam unoszące się na wodzie oczy, które przerażały mnie w łazience; wiarę, że potrafię postarzyć ludzi siłą umysłu. Pamiętam również zadufanego w sobie, pozbawionego współczucia psychiatrę, który zajmował się mną w szpitalu. Nazwał mnie „interesującym przypadkiem” i naszprycował mnie całkowicie niepotrzebnie (jak się potem dowiedziałam) szeregiem leków antypsychotycznych. Było to mniej więcej w czasie, gdy zespół medyczny zaczął się powoli poddawać z diagnozą mojego przypadku i zawisło nade mną widmo wpisania „transferu na oddział psychiatryczny” w moją kartę pacjenta.

Moja rodzina, tak jak wiele innych przed nimi, walczyła z tyranią etykietki choroby psychicznej. Moi rodzice byli nieugięci: zachowywałam się jak wariatka, to prawda, ale nie byłam wariatką, a to duża różnica. Być może wydawałam się agresywna, ogarnięta paranoją i urojeniami, ale to z powodu choroby. To nie byłam ja. Dopadło mnie coś, w taki sam sposób, w jaki człowieka dopada grypa, rak lub zwykły pech. Kiedy jednak lekarze nie potrafili natychmiast znaleźć fizycznej przyczyny mojego stanu, nie mieli niczego, czemu mogliby to przypisać i co mogliby leczyć, tak jak w przypadku infekcji czy nowotworów, ich postrzeganie się zmieniło. Zaczęli mówić o możliwym rozpoznaniu schorzenia dwubiegunowego, a potem, w miarę pogarszania się mojej psychozy, schizoafektywnego. Biorąc pod uwagę moje objawy, diagnoza psychiatryczna miała sens. Miałam halucynacje, napady psychoz i doświadczałam pogorszenia się funkcji poznawczych. Żadne testy nie potrafiły wytłumaczyć tej nagłej zmiany. Lekarze widzieli we mnie pacjentkę dwubiegunową. Osobę schizoafektywną. Mylili się, chociaż niemal w każdym innym przypadku najprawdopodobniej mieliby rację.

Psychiatria to niejedyna dyscyplina, która błąka się w tej diagnostycznej mgle. Z dość dużym prawdopodobieństwem w którymś momencie życia dotknie was choroba, której przyczyny i leczenie nadal są nieznane, albo padniecie ofiarą istotnego błędu medycznego, który opóźni leczenie, przyczyni się do pogorszenia waszego stanu, a nawet do śmierci. Lista schorzeń bez znanej przyczyny i metod leczenia jest bardzo długa; od alzheimera, poprzez sercowy zespół X[5], po zespół nagłej śmierci niemowląt[6]. Ocenia się, że jedna trzecia osób, które odwiedzają swoich lekarzy pierwszego kontaktu, cierpi na objawy niemające żadnej znanej przyczyny lub uznane za „medycznie niewyjaśnione”. Tak naprawdę wcale nie wiemy, jak dokładnie działają popularne leki takie, jak Tylenol[7], ani nie mamy pojęcia, co dzieje się z mózgiem podczas narkozy, chociaż stosuje się ją u 250 milionów ludzi rocznie.

Spójrzmy na rolę, jaką odegrała chciwość, arogancja i motywowane zyskami nadmierne przepisywanie recept w wywołaniu epidemii opiatowej. Przepisywanie wysoce uzależniających leków jako środków przeciwbólowych było nader częstą praktyką, dopóki nie zorientowaliśmy się, jak niewypowiedziane szkody i jak wysokie żniwo śmierci one zebrały. Dogmaty często podlegają powtórnej analizie.

Czy chcesz, czy nie, medycyna często opiera się bardziej na przekonaniu niż na pewności. W niektórych specjalnych przypadkach możemy zapobiec chorobom za pomocą szczepionek (jak w przypadku czarnej ospy, choroby Heinego i Medina czy też odry) lub wprowadzenia zdrowych zasad życia (na przykład filtrowanie wody pitnej lub rzucenie palenia) oraz badań prewencyjnych (jak w przypadku prostaty lub nowotworów piersi czy skóry), jednak w większości przypadków nasza zdolność leczenia jest ograniczona.

Pomimo tej niepewności psychiatria różni się od pozostałych specjalizacji medycznych w podstawowych aspektach: żadna inna dziedzina nie może wymusić na pacjencie leczenia ani przetrzymywać ludzi w zamknięciu wbrew ich woli. Żadna inna specjalizacja nie boryka się z problemem anosognozji, kiedy to chory człowiek nie zdaje sobie sprawy ze swojego stanu, w związku z czym to lekarz musi podjąć trudną decyzję o tym, kiedy i jak interweniować. Psychiatria wydaje werdykt w sprawie pacjentów – ich osobowości, przekonań i moralności. Jest lustrem pokazywanym społeczeństwu, w którym jest praktykowana. Jedna opinia w waszej historii medycznej, zapisana przez jednego lekarza, może nader łatwo sprawić, że znajdziecie się nagle w innym szpitalu, z osobną historią psychiatryczną, oddzieloną od karty pacjenta.

Tutaj właśnie moja historia odróżnia się od wielu innych. Dzięki szeregowi czynników i łutowi szczęścia, które pomogły wyselekcjonować mnie spośród grupy innych pacjentów (mój wiek, rasa, miejsce zamieszkania, sytuacja socjoekonomiczna oraz wysokie ubezpieczenie medyczne), lekarze nalegali na kolejne testy. Dzięki temu została wykonana punkcja, która ujawniła obecność przeciwciał skierowanych przeciwko tkance mojego własnego mózgu. Lekarze stanęli więc wobec namacalnych dowodów, które obaliły ich diagnozę psychiatryczną. Mój problem stał się na szczęście chorobą neurologiczną. Na potwierdzenie miałam wyniki punkcji, badania poziomu przeciwciał i rozmaite badania naukowe. Lekarze potrafili w jednym zdaniu wyjaśnić, co się stało: moje ciało zaatakowało mój własny mózg. Istniały również rozwiązania, które mogły prowadzić do poprawy mojego stanu, a nawet do wyleczenia. Chłodne traktowanie zostało zastąpione nadzieją, jasnością sytuacji i optymizmem. Nikt mnie nie obwiniał ani nie podawał w wątpliwość moich objawów. Nie pytano mnie o spożycie alkoholu, poziom stresu i sytuację rodzinną. Ludzie przestali sugerować, że problem tkwi wyłącznie w mojej głowie.

Moja historia stała się przykładem triumfu postępu medycznego dzięki najnowocześniejszym osiągnięciom neurologii. Dziewczyna była szalona: teraz jest wyleczona. Medycyna wynosi się na piedestale tego typu przypadków: ojciec z rakiem płuc w stadium czwartym, u którego po terapii celowanej następuje remisja nowotworu; noworodek, któremu wszczepiono implanty ślimakowe, dzięki którym nigdy nie będzie musiał żyć w świecie bez dźwięków; chłopiec z rzadkim schorzeniem skóry, ocalony przez przeszczep tkanki wyhodowanej z komórek macierzystych. Tego typu historie przyczyniają się do popularnego przekonania o linearnych postępach medycyny. Wierzymy, że przez cały czas posuwamy się do przodu, odkrywając kolejne tajemnice ciała i przekraczając nowe granice naszych umysłów, w drodze do znalezienia leku na całe zło.

Po otrzymaniu diagnozy cztery lata spędziłam na zbieraniu faktów dotyczących mojej choroby; w jakim wieku najczęściej się objawia, jakie są najnowsze osiągnięcia w leczeniu infuzyjnym. Był to rodzaj ochrony przed samotną irracjonalnością tego wszystkiego. „Jestem dowodem na postęp”. Mimo to nadal dręczy mnie wszechobecna obawa, że psychoza powróci. Pisząc te słowa, w połowie mojej ciąży bliźniaczej, nadal nie mogę zapomnieć tego, jak moje własne ciało potrafiło (i nadal potrafi) mnie zawieść. Kiedy w wieku kilkunastu lat wykryto u mnie czerniaka złośliwego skóry, nie czułam, żeby dotknęło to moją duszę w ten sam sposób, co doświadczenie z psychozą. Jest to bodaj najbardziej przerażająca rzecz, jaka mi się kiedykolwiek przytrafiła. To prawda, miała źródło neurologiczne, „organiczne”, ale narodziła się we mnie, w samym wnętrzu mojego jestestwa – a to było dużo straszniejsze niż jakakolwiek dolegliwość „fizyczna”. Zachwiało to poczuciem własnego ja, moim postrzeganiem świata, komfortem przebywania we własnej skórze – wstrząsnęło fundamentami mojej osobowości. Nic – żadne badania i gromadzenie faktów – nie mogło mnie przygotować na prawdę: jaźń każdego z nas wisi na bardzo cieniutkim włosku i niektórzy z nas nie przetrwają upadku.

Napisałam Umysł w ogniu, aby podnieść poziom wiedzy o moim schorzeniu. W następstwie zostałam zaproszona do wygłoszenia serii referatów w akademiach medycznych i na konferencjach neurologicznych, gdzie mogłam szerzyć informacje na temat mojej dolegliwości niczym misjonarka, zdeterminowana, aby nikt inny nie pozostał bez właściwej diagnozy. W którymś momencie miałam okazję zwrócić się do sporej grupy psychiatrów wewnątrz działającego szpitala psychiatrycznego. Był zlokalizowany w odnowionych barakach wojskowych, ale sprawiał wrażenie lekkiego, białego i nowoczesnego. Jak prawdziwy szpital, tak właśnie pomyślałam na ten widok. Pakując się w tę podróż, pamiętałam o zabraniu mojego najbardziej dorosłego, wyrafinowanego, nieszalonego stroju, czyli prostej czarno-turkusowej luźnej sukienki od Ann Taylor oraz czarnego blezera.

Po moim wystąpieniu tamtego dnia do naszej grupy występujących podszedł psychiatra. Przedstawił się i cicho, lecz naglącym tonem zreferował sprawę jednej z jego pacjentek. Zdiagnozował schizofrenię u pewnej młodej kobiety, ale sam powiedział: „Miałem wrażenie, że coś jest nie tak”. Muszę powiedzieć, że z opisu owa kobieta bardzo przypominała mi mnie samą. Była w podobnym wieku, otrzymała podobną diagnozę i miała podobne objawy. Z drugiej strony, nie wydawała się aż tak bardzo różna od morza innych pacjentów, cierpiących na poważne zaburzenia psychiczne, którzy byli leczeni w tym samym miejscu. Pytanie, w jaki sposób dostrzec różnicę? Jak zdecydować, kto odpowie na interwencję, którą zastosowano u mnie (leczenie infuzyjne, dzięki któremu moje ciało przestało atakować samo siebie), a kto na terapię psychiatryczną?

Grupka obecnych tam lekarzy przedyskutowała kolejne kroki, testy krwi, punkcje i rezonans magnetyczny, które mogły pomóc w uzyskaniu alternatywnej diagnozy u owej młodej kobiety. Później, kiedy przechodziłam obok jednego z oddziałów szpitala, mijając salę, w której odbywało się spotkanie dotyczące terapii, nie mogłam się powstrzymać od myśli: „Czy ona tam jest?”.

Po jakimś czasie dowiedziałam się, że owa pacjentka rzeczywiście cierpiała na autoimmunologiczne zapalenie mózgu, czyli tę samą chorobę, która mnie dotknęła. Ponieważ jednak pozostawała źle zdiagnozowana przez dwa lata (w przeciwieństwie do miesiąca, który ja spędziłam w szpitalu), najprawdopodobniej nigdy już nie miała odzyskać zdolności poznawczych, które utraciła. Nie umiała się już sobą zajmować nawet na podstawowym poziomie. Właściwa diagnoza nie pomogła i kobieta miała do końca życia funkcjonować na poziomie dziecka, jak wyjaśnił mi jeden z lekarzy.

 

Sądziłam, że po opublikowaniu moich pamiętników skończyłam z dłubaniem w swojej własnej historii. Kiedy jednak człowiek wychodzi zwycięsko z bliskiego spotkania z prawdziwym szaleństwem, gdy raz znajdzie się na moście łączącym dwa światy, nigdy nie może odwrócić się plecami do takich reminiscencji. Nie mogłam pozbyć się wspomnienia słów TRANSFER NA ODDZIAŁ PSYCHIATRYCZNY w mojej własnej karcie chorego. To, co stało się z tamtą młodą kobietą, mi również niemal się przytrafiło. Miałam wrażenie, że widzę moje własne odbicie w lustrze – ta kobieta była odbiciem mnie samej, tego, kim mogłam się stać.

W jaki sposób ja i moje odbicie różnimy się od milionów ludzi z poważnymi chorobami umysłowymi? Dlaczego tak łatwo było postawić błędną diagnozę? Co właściwie oznacza choroba psychiczna i dlaczego jeden problem miałby być bardziej „realny” niż inny? Te pytania prześladowały mnie od czasu publikacji mojego pamiętnika, kiedy w mojej skrzynce kontaktowej pojawiły się po raz pierwszy opowieści o bataliach toczonych przez ludzi z systemem medycznym. Niektórzy pisali z nadzieją, że cierpią na to samo, co ja. Jak to się mówi: wszystko, tylko nie choroba umysłowa.

Jeden z e-maili pochodził od ojca trzydziestosześcioletniego mężczyzny, który przez dwadzieścia lat borykał się z upośledzającymi psychozami. Autor listu opowiedział mi, jak niewiele była w stanie zaoferować jego dziecku współczesna medycyna. „Wydaje się, że winią mojego syna za jego »chorobę psychiczną«, ponieważ wydaje się nie mieć żadnej »dolegliwości fizycznej«, którą mogliby uleczyć”, zwierzał się. Lekarstwa – jedyny rodzaj terapii, jaki mu zaproponowano – nie pomogły, a nawet pogorszyły stan syna. Pomimo błagań rodziny o zbadanie innych opcji odpowiedź brzmiała: „Niech bierze leki albo go do tego zmusimy”.

W mojej historii ów ojciec rozpoznał walkę jego własnej rodziny i zainspirowała go postawa aktywnego sprzeciwu moich rodziców wobec systemu medycznego. Fakt mojego wyzdrowienia wzmocnił jego determinację do poszukiwania lepszych, bardziej znaczących odpowiedzi dla swojego syna. Jednak coś, co powiedziałam później, zaniepokoiło go. W swoim e-mailu wysłał mi również link do YouTube, dokumentujący moje wystąpienie związane z publikacją pamiętników. Oglądając ten krótki filmik, poczułam się, jakby spoliczkowała mnie moja własna dłoń. Ojciec zacytował moje własne słowa: „Moja choroba objawiła się jak schorzenie psychiatryczne, tymczasem nie była schorzeniem psychiatrycznym, lecz chorobą fizyczną”.

Ten ojciec poczuł się zdradzony, kiedy usłyszał, że wypowiadam na głos słowa tego samego niesprawiedliwego rozróżnienia, które tak często słyszał od lekarzy swojego syna. „Mózg jest narządem fizycznym i w jego obrębie pojawiają się fizyczne schorzenia. Dlaczego robimy z tego chorobę »psychiczną« zamiast »fizycznej«? Czego ja tu nie rozumiem?”, napisał.

Oczywiście miał rację. Jak to się stało, że tak całkowicie zaakceptowałam tę samą nieudowodnioną dychotomię, która mogła z łatwością uwięzić mnie na oddziale zamkniętym albo nawet zabić? Czy chciałam wierzyć, że ponieważ moja choroba miała naturę „fizyczną”, zostałam uleczona w sposób, który odróżnia mnie od ludzi z problemami umysłowymi? Co jeszcze ja – my wszyscy – zaakceptowaliśmy jako fakt, co w rzeczywistości jest niebezpiecznym uproszczeniem? Jak wiele zwodniczych stereotypów dotyczących umysłu i mózgu braliśmy za pewnik? Gdzie leży granica między chorobą mózgu a chorobą umysłu i dlaczego w ogóle wprowadzamy między nimi rozróżnienie? Czy nasze podejście do chorób psychicznych było od początku niewłaściwe?

Aby odpowiedzieć na te pytania, muszę posłuchać rady, którą mój ulubiony lekarz, osobisty doktor House, neurolog Souhel Najjar często udziela swoim rezydentom: „Musicie spojrzeć w przeszłość, żeby zobaczyć przyszłość”.

 

 

 

[3] Teoria matki „lodówki” powstała w latach 50. XX wieku; zgodnie z nią autyzm jest spowodowany brakiem matczynego ciepła.

[4] Poważna choroba psychiczna zdefiniowana jest przez Narodowy Instytut Zdrowia Psychicznego NIMH (National Institute of Mental Health) jako „dolegliwość psychiczna, behawioralna lub emocjonalna (…) wywołująca poważne upośledzenie funkcjonowania organizmu, w znaczący sposób przeszkadzające lub ograniczające jedną lub więcej podstawowych czynności życiowych” – przyp. aut.

[5] Dławica mikronaczyniowa, postać choroby wieńcowej, zwykle wiążąca się z patologią mikrokrążenia wieńcowego.

[6] Tzw. SIDS (ang. sudden infant death syndrome) – śmierć łóżeczkowa.

[7] Amerykańska nazwa handlowa acetaminofenu (paracetamolu).

 

2

 

NELLIE BLY

 

 

 

 

 

 

NOWY JORK, 1887 ROK

Młoda kobieta koncentruje się na swojej twarzy, ledwie dostrzegając szerokie smutne oczy, wpatrujące się w nią z lustra. Uśmiecha się. Złości. Wykrzywia twarz. Czyta na głos historie o duchach, aż wreszcie zaczyna się bać tak bardzo, że musi włączyć lampkę gazową, zanim odważy się wrócić przed lustro. Ćwiczy potworne spojrzenia aż do świtu. Potem myje się, zakłada starą, nadgryzioną przez mole sukienkę i próbuje stłumić rosnącą w niej niepewność wobec tego, co wkrótce ma się odbyć. Istnieje niebezpieczeństwo, że kobieta nigdy nie wróci do domu, a nawet jeśli – że jej zadanie zmieni ją na zawsze. „Wysiłek wkładany w odgrywanie szaleństwa może zmienić mój własny umysł tak, że nigdy nie wrócę do dawnej siebie”, pisze.

Pomimo głodu nie je śniadania. Zamiast tego udaje się do Domu Przejściowego dla kobiet na Drugiej Alei. Tego poranka nazywa siebie Nellie Brown, chociaż urodziła się jako Elizabeth Jane Cochran, a jako profesjonalna dziennikarka pisała pod pseudonimem Nellie Bly. Jej zadanie, przydzielone przez wydawcę w „New York World” Josepha Pulitzera, polegało na zinfiltrowaniu okrytego złą sławą zakładu psychiatrycznego dla kobiet na Blackwell Island. Miała się tam znaleźć jako pacjentka, żeby napisać „bezpośrednie, nieupiększone” sprawozdanie z pierwszej ręki o panujących wewnątrz warunkach. Żeby dostać się do wariatkowa na Blackwell Island, musiała „udowodnić”, że naprawdę jest chora na umyśle. To dlatego nie przespała całej nocy, z nadzieją, że fizyczne zmęczenie i brak snu, w połączeniu z zaniedbanym wyglądem i dzikim spojrzeniem, może skłonić przełożoną do zawiadomienia władz, które zabrałyby Nellie do zakładu, w ten sposób inicjując cały plan.

Kiedy rząd USA zaczął prowadzić statystyki zapadalności na choroby psychiczne, miał tylko dwie kategorie: „ciężki niedorozwój umysłowy” oraz „obłęd”. Przed 1880 rokiem spis zawierał już siedem kategorii chorób psychicznych (mania, melancholia, monomania, porażenie, demencja, epilepsja i dypsomania[8]), ale w pierwszej połowie XIX wieku lekarze uważali, że jest tylko jeden rodzaj szaleństwa, czyli Einheitspsychose[9]. Innymi słowy, jeśli zachowujesz się jak szaleniec, to jesteś szaleńcem.

Niemal wszystko mogło uczynić z człowieka podopiecznego państwa. „Kompulsywna epilepsja, schorzenia metaboliczne, syfilis, zmiany osobowości wywołane epidemicznym zapaleniem mózgu, niekorzystny stan psychiczny, wywołany konkretnymi wydarzeniami, takimi jak utrata bliskich, problemy zawodowe, obciążenie psychiczne, uniesienie religijne, udar słoneczny i przegrzanie”, opisuje jeden z dzienników przyjęć z archiwum kalifornijskiego szpitala stanowego Patton. Jedną z przyczyn, dla której ludzie trafiali do wariatkowa była nadmierna masturbacja, inną – „kopnięcie w głowę przez muła”. Inne zapiski archiwalne ze szpitali wskazują, że niektórzy biedacy znaleźli się w domu bez klamek za „notoryczną konsumpcję miętówek” lub „przesadne użycie tytoniu”. Zagubiona po śmierci dziecka? Mogłaś trafić do wariatkowa. Użyłaś kilku niecenzuralnych słów? Bierzemy cię w kaftan. Wystarczyło, że kobieta nie dostała okresu, i również mogła zostać wysłana do zakładu zamkniętego. Tego rodzaju „wygodne” diagnozy, stawiane obywatelom, którzy nie chcieli lub nie mogli się dostosować do reszty, zaśmiecają annały psychiatrii. Kobietom, które śmiały przeciwstawiać się konwencjom towarzyskim, wciskano histerię. W Anglii „buntownicza histeria” była ulubioną diagnozą stawianą walczącym sufrażystkom. Dziewiętnastowieczny lekarz z Luizjany wymienia dwie „przypadłości” charakterystyczne dla niewolników, których ów człowiek badał: dysaesthesia aethiopica, czyli patologiczne lenistwo, oraz drapetomania, czyli (najwyraźniej nieposkromione) pragnienie wolności. Obie „dolegliwości” leczyło się za pomocą batożenia. Oczywiście, nie były to prawdziwe choroby lub dolegliwości, w medycznym lub naukowym sensie. To czysta pseudonauka, ewidentne restrykcje społeczne podszywające się pod medycynę.

Pod koniec pierwszej dekady XIX wieku istniało duże prawdopodobieństwo, że w każdej przypadkowo napotkanej grupie ludzi był ktoś, kto spędził jakiś czas w zakładzie zamkniętym. U tych, którzy zostali tam wysłani, malały szanse na wyjście stamtąd bez uszczerbku na umyśle. Człowiek raz uznany za szaleńca mógł na zawsze stracić prawo opieki nad dziećmi, swój dom i prawo do dziedziczenia. Wielu pozostawało w zakładzie zamkniętym przez bardzo długi czas, jeśli nie do końca życia. Ci, którzy się buntowali, byli bici lub „leczeni” za pomocą upuszczania krwi, przystawiania pijawek, lewatyw oraz wymuszanych intensywnych wymiotów (były to podstawowe składniki arsenału medycznego w tamtych czasach). Spora liczba ludzi przyjmowanych wtedy do szpitali psychiatrycznych umierała w ciągu kilku miesięcy, a nawet tygodni od zamknięcia na oddziale, chociaż nie można definitywnie stwierdzić, czy było tak dlatego, że cierpieli na niezdiagnozowane, zagrażające życiu schorzenia, czy też doprowadziły do tego warunki panujące w szpitalach. Może zresztą była to kombinacja tych dwóch czynników.

Płynność definicji szaleństwa w tamtej erze oznaczała, że każdy człowiek o odpowiednim rodowodzie i środkach mógł zwyczajnie zapłacić lekarzowi lub dwóm i wysłać do wariatkowa każdą osobę, której chciał się pozbyć: na przykład nieposłuszną żonę lub niewygodnego krewnego. Naturalnie wzbudzało to powszechne obawy przed fałszywymi diagnozami. Gazety podsycały dodatkowo ów strach, publikując cały szereg artykułów o zdrowych ludziach, których zesłano do szpitali psychiatrycznych.

Była na przykład Lady Rosina, otwarta, szczera brytyjska pisarka, której feministyczne poglądy skłóciły ją z jej sławnym mężem, pisarzem sir Edwardem Bulwer-Lyttonem (twórcą najbardziej szablonowego początku powieści: „Była ciemna, burzowa noc”). Sir Bulwer-Lytton nie miał czasu na taką pyskatą żonę, zwłaszcza że jego miejsce w parlamencie było zagrożone. Próbował więc przymknąć ją w wariatkowie, żeby zamknąć jej usta. Dzięki swojemu własnemu statusowi i sławie oraz naciskom prasy na jej męża Lady Rosina wydostała się z zakładu zamkniętego trzy tygodnie później i opisała swoje doświadczenia w powieści z 1880 roku, A Blighted Life (Zniszczone życie). „Nigdy nie wprowadzono bardziej zbrodniczego i despotycznego prawa niż to, które pozwala teraz mężowi zamknąć swoją żonę w zakładzie dla obłąkanych na podstawie zaświadczenia dwóch medyków, którzy nierzadko w pośpiechu, często za łapówkę, poświadczają szaleństwo tam, gdzie go nie ma”.

Elizabeth Packard kontynuowała walkę Lady Rosiny w Ameryce. Starła się ze swoim mężem, prezbiteriańskim duchownym Theophilusem, co do swojego zainteresowania spirytualizmem. Jej religijne zainteresowania sprawiły, że Packard stała się bezpośrednim zagrożeniem dla pozycji męża w społeczeństwie. Aby więc ocalić reputację, ten zatrudnił lekarza, żeby oskarżyć żonę o „lekkie szaleństwo” i uwięzić Elizabeth w zakładzie dla obłąkanych w Jacksonville, gdzie spędziła trzy lata. Kiedy została zwolniona i przekazana pod opiekę męża, udało jej się uciec z zamkniętego pokoju dzięki liścikowi, który wyrzuciła przez okno. List dotarł do jej przyjaciela, a ten zorganizował grupę mężczyzn, którzy w imieniu Elizabeth zażądali sądowego nakazu zwolnienia osoby bezprawnie uwięzionej (habeas corpus). Packard zyskała dzięki temu możliwość obrony swojej normalności przed sądem. Ława deliberowała tylko przez siedem minut i stwierdziła, że bez względu na zeznania męża i lekarzy Elizabeth była w pełni władz umysłowych. Packard opublikowała później książkę The Prisoners’ Hidden Life (Ukryte życie więźniów), w której opisała również doświadczenia innych kobiet zesłanych do szpitali psychiatrycznych przez swoich najbliższych. Dzięki jej pracy stan Illinois przegłosował „ustawę o ochronie wolności osobistej”, gwarantującą możliwość obrony przed sądem wszystkim ludziom oskarżonym o szaleństwo. Uznano bowiem, że lekarze najwyraźniej mogą zostać przekupieni (oczywiście reformy Packard miały swoje minusy, ponieważ sędziowie przeważnie byli niedoświadczeni, jeśli chodzi o sprawy związane z chorobami psychicznymi).

Po tym, jak Bly udało się zrobić w pensjonacie wystarczające przedstawienie, aby została wezwana policja, kobietę odwieziono na kolegium Essex Market na Manhattanie, gdzie sędzia miał zdecydować, czy powinna zostać zamknięta w zakładzie dla obłąkanych. Na szczęście dla Bly (a raczej dla „New York World”) sędzia uznał wydarzenia tego poranka za wystarczający wyznacznik.

– Biedne dziecko – litował się sędzia Duffy. – Jest dobrze ubrana, z dobrego domu… założyłbym się, że jest dobrą dziewczynką.

Mimo że Nellie miała na sobie najgorsze ubranie i udawała szaleństwo najlepiej, jak potrafiła, jej dystyngowany wygląd i maniery utrudniły sędziemu kolejny krok. Człowiek ten wiedział, że Blackwell Island nie jest miejscem bezpiecznego schronienia, więc wahał się przed odesłaniem tam kogoś, kto jego zdaniem był zbyt wysoko urodzony, żeby cierpieć tamtejsze upokorzenia.

– Nie wiem, co zrobić z tym biednym dzieckiem – powiedział. – Trzeba się nim zająć.

– Niech pan ją odeśle na wyspę – zasugerował jeden z oficerów.

Sędzia wezwał „eksperta od obłędu” – potoczne określenie lekarzy, którzy zdecydowali się na pracę z chorymi psychicznie ludźmi. Ci specjaliści, zwani również alienistami i medycznymi psychologami, często wyszydzani jako „lekarze z wariatkowa”, „konowały” albo „lekarze od głowy”, spędzali większość swojej kariery zamknięci, podobnie jak ich podopieczni, w domach wariatów. Określenie „psychiatra” stało się powszechnie preferowane dopiero na początku XX wieku.

Specjalista od obłędu kazał Bly powiedzieć „aaa”, żeby zobaczyć jej język. Zaświecił jej w oczy światłem, zbadał puls i posłuchał bicia serca. Bly wstrzymała oddech. „Nie miałam najmniejszego pojęcia, jak bije serce osoby obłąkanej”, napisała później. Najwyraźniej jej ciało przemówiło za nią: jakiekolwiek były podstawy, które odróżniały ją od osób normalnych, ekspert zabrał ją do zakładu dla psychicznie chorych w Bellevue. Tam została przebadana przez kolejnego lekarza, który stwierdził, że jest „zdecydowanie chora umysłowo” i wysłał ją na Blackwell Island.

Kiedy Bly zeszła z łodzi na brzeg, przesiąknięty whisky pielęgniarz przywitał ją w zakładzie zamkniętym dla kobiet: „nienormalnym miejscu, z którego nigdy się nie wydostaniesz”.

Słowo „azyl” pochodzi od starogreckiego wyrazu oznaczającego „chroniony przed pochwyceniem” (powiedzmy, przed pochwyceniem przez homeryckiego wojownika). Rzymianie nadali temu słowu obecne znaczenie: schroniska, oazy, enklawy. Pierwsze przytułki zbudowane dla umysłowo chorych pojawiły się w Cesarstwie Bizantyjskim około 500 roku naszej ery i z nastaniem nowego tysiąclecia wiele miast w Europie, na Bliskim Wschodzie i w regionie śródziemnomorskim miało takie azyle. Rewolucyjne myślenie, powiecie – owszem, ale znane nam dzisiaj szpitale wariatów to współczesna koncepcja. Na początku azyle nie różniły się wiele od więzień, przytułków dla biedaków czy szpitali i znane były z brutalnego traktowania swoich podopiecznych.

Przeważająca większość psychicznie chorych ludzi mieszkała ze swoimi rodzinami, ale to również brzmi bardziej idyllicznie, niż jest w rzeczywistości. W osiemnastowiecznej Irlandii obłąkani członkowie rodziny byli trzymani w przykrytych z wierzchu dziurach o głębokości półtora metra poniżej podłogi domu, dla większości zbyt małych, żeby móc w nich stanąć. „Tam zazwyczaj umierali”. Reszta Europy w tamtych czasach nie była dużo bardziej postępowa. W Niemczech nastolatek cierpiący na bliżej niezidentyfikowaną przypadłość psychiczną był przetrzymywany w łańcuchach w chlewiku tak długo, że stracił władzę w nogach. W Anglii psychicznie chorych przybijało się do ziemi w przytułkach, a w jednym ze szwajcarskich miast obłąkanych trzymało się w domu, przez cały czas unieruchomionych więzami.

Najstarszy europejski szpital psychiatryczny, Bethlem Royal (nazywany również „Bedlam”), powstał w Londynie w 1247 roku jako klasztor i był hospicjum w średniowiecznym sensie: instytucją charytatywną dla potrzebujących. Bethlem zaczął zajmować się wyłącznie obłąkanymi dopiero stulecie później; pomysłem na leczenie było unieruchamianie pacjentów pasami, a potem batożenie ich i głodzenie – w ten sposób choroba miała zostać ukarana i „wyjść” z delikwenta. Jeden z nieszczęśników, zamknięty w Bethlem przez czternaście lat, miał na szyi „ciężki żelazny pierścień”, przyczepiony do ściany krótkim łańcuchem, tak że mógł zrobić tylko mały krok. Wierzono wtedy, że chorzy psychicznie nie są lepsi od zwierząt i powinni być traktowani gorzej niż one, ponieważ w przeciwieństwie do zwierząt gospodarskich są bezużyteczni.

W połowie pierwszej dekady XIX wieku amerykańska aktywistka Dorothea Dix przeznaczyła swój całkiem spory posag na walkę z tym problemem. Poświęciła się sprawie z niespotykanym oddaniem i zaciętością, którym jak dotąd jeszcze nikt nie dorównał. Przez trzy lata przemierzyła niemal 50 tysięcy kilometrów, podróżując po całej Ameryce, aby ujawnić brutalne traktowanie chorych psychicznie. Opisywała „najsmutniejsze obrazy istot ludzkich cierpiących i zdegradowanych”, kobietę obdzierającą się z własnej skóry, mężczyznę zmuszonego do życia w przegrodzie w oborze, kobietę przetrzymywaną w podziemnym dole bez dostępu do światła oraz ludzi na całe lata przywiązanych łańcuchami do jednego miejsca. Najwyraźniej system amerykański nie był dużo lepszy od starych „dobrych” europejskich metod. Dix, niezmożona adwokatka, zaapelowała do władz ustawodawczych stanu Massachusetts, aby podjęli „uświęcony obowiązek” zadbania o ludzi niezdrowych na umyśle – zrobiła to w czasie, gdy kobiety mieszające się do polityki nie były mile widziane. Dzięki jej wysiłkom zbudowano trzydzieści dwa nowe ośrodki terapeutyczne oparte na filozofii leczenia moralnego. Dorothea Dix zmarła w 1887 roku. W tym samym czasie nasza dzielna Nellie Bly udała się jako tajna agentka do azylu na Blackwell Island. Można powiedzieć, że kontynuowała ona dzieło Dix, ujawniając, jak niewiele tak naprawdę zmieniło się w traktowaniu obłąkanych.

Ośrodek na Blackwell Island miał być inny. Zbudowano go jako „drogowskaz dla całego świata”. Mieścił się na 147 akrach gruntu na środku East River i miał wcielać ideę terapii moralnej, którą propagowała Dix. Główne zasady tej koncepcji zostały zdefiniowane przez francuskiego medyka Philippe’a Pinela, który jako pierwszy uwolnił swoich podopiecznych z łańcuchów (dosłownie) i zaczął traktować chorych psychicznie zgodnie z duchem praw każdego człowieka, chociaż historycy sugerują, że jego spuścizna jest bardziej mitem niż rzeczywistością. „Obłąkani nie są ludźmi winnymi, zasługującymi na karę. Wręcz przeciwnie, są ludźmi chorymi, których godny pożałowania stan zasługuje na całą wyrozumiałość, jaką jesteśmy winni cierpiącemu człowieczeństwu”, powiedział Pinel.

Eli Todd, lekarz z Connecticut, wprowadził terapię moralną w Stanach Zjednoczonych i wskazał na kilka niezbędnych warunków: spokój i ciszę, zdrową dietę oraz codzienną rutynę. Te nowe rodzaje „schronisk” zastąpiły stare zakłady dla obłąkanych czy „domy wariatów” i przeniosły się w spokojne, kojące okolice z dala od stresu miast. W niektórych przypadkach azyle rozrastały się do wielkości małych miasteczek, w których nadzorcy szpitala, lekarze i pielęgniarki mieszkali wraz z pacjentami. Razem prowadzili uprawy i hodowle zwierząt, gotowali potrawy, a nawet robili własne meble i mieli prywatną kolej. Opierało się to wszystko na koncepcji, że uporządkowane, rutynowe czynności i codzienna praca tworzą cel, ten zaś nadaje znaczenie, co z kolei prowadzi do wyleczenia. Podstawą tej terapii były wzajemne stosunki między lekarzem i pacjentem. Ludzie byli traktowani po ludzku, a chorzy mogli zostać wyleczeni.

A przynajmniej takie były intencje. Być może zakład na Blackwell Island powstał w 1839 roku na fundamentach takich ideałów, ale zanim nastała era Nellie Bly, zdążył sobie solidnie zasłużyć na złą sławę jednego z najbardziej nieludzkich szpitali dla psychicznie chorych w całym kraju. Kiedy w 1842 roku odwiedził go Charles Dickens, natychmiast zapragnął uciec z tej wyspy i jej „wszechobecnej, osowiałej atmosfery szaleństwa”. Dodajmy, że Dickens próbował później zamknąć w zakładzie psychiatrycznym swoją żonę, Catherine, aby móc rozpocząć romans z młodszą aktorką. Skończony z niego łajdak – bo przecież wiedział, co się dzieje w takich miejscach. Zakład na Blackwell Island przetrzymywał pacjentki w liczbie daleko wybiegającej poza możliwości przestrzenne. W którymś momencie w pokoju jednoosobowym upchnięto aż sześć kobiet. W raportach czytamy o „ciągłej fali nędzy”, włączając w to kobietę, która musiała urodzić dziecko, zamknięta w izolatce całkiem sama, w dodatku w kaftanie bezpieczeństwa. Inna z kolei umarła po zjedzeniu trutki na szczury, którą omyłkowo wzięła za deser.

Mieszkanki azylu, które Bly spotkała w czasie pobytu na Blackwell Island, wyglądały na zagubione i pozbawione nadziei. Niektóre krążyły w kółko, mówiąc do siebie samych, inne nieustannie powtarzały, że nie są obłąkane, ale nikt ich nie słuchał. Bly tymczasem porzuciła wszelkie udawanie szaleństwa w momencie, gdy znalazła się wewnątrz placówki. „Mówiłam i zachowywałam się tak, jak zwykle, co dzień. Mimo to, o dziwo, im bardziej normalnie się zachowywałam i wypowiadałam, za tym bardziej szaloną mnie uważano”, napisała. Jej obawy (które wkrótce zmieniły się w nadzieję), że zostanie odkryta jako osoba podszywająca się pod wariatkę, wyparowały w momencie, gdy pielęgniarki wrzuciły ją do lodowatej kąpieli, a potem szorowały ją, dopóki wyziębiona skóra nie zrobiła się całkiem fioletowa, wylewając na nią w trakcie jeszcze trzy wiadra wody. Ponieważ stało się to z zaskoczenia, Bly miała wrażenie, że tonie (przypuszczam, że podobne uczucie ma się podczas tortur podtapiania). „W końcu zaczęłam wyglądać jak prawdziwa wariatka”, pisała dalej. „Niezdolna powstrzymać się, widząc opłakany widok, jaki sobą prezentowałam, wybuchnęłam gromkim śmiechem”.

Pierwszego dnia bardzo szybko dowiedziała się, jak to jest być wyrzutkiem społeczeństwa. Jej dystyngowane maniery, które nie umknęły sędziemu tutaj nie miały najmniejszego znaczenia. Nellie była na Blackwell Island tylko kolejną z serii nic niewartych osób korzystających z opieki państwa. Pacjenci, nawet ci z otwartymi wrzodami syfilitycznymi, musieli myć się w tej samej brudnej wannie, dopóki nie stała się tak gęsta od ludzkiego brudu, odchodów i martwych pasożytów, że pielęgniarki musiały ją zmienić. Jedzenie było tak zepsute, że nawet masło jełczało. Mięso, jeśli w ogóle je podawano, było tak twarde, że kobiety zaciskały zęby na brzegu i ciągnęły obiema rękami w przeciwną stronę, żeby jakoś rozerwać je na mniejsze, możliwe do przełknięcia kawałki. Nawet korzystanie z toalety było traumatycznym przeżyciem, chociaż Bly miała zbyt dobre maniery, żeby informować o tym w swoim artykule. W łazienkach stały długie koryta wypełnione wodą, którą pracownicy mieli regularnie wymieniać, ale oczywiście jak wszystko na tej przeklętej wyspie, to, co powinno się stać, rzadko kiedy było wprowadzane w czyn.

Bly słuchała opowieści jej sióstr z oddziału szóstego. Louise Schanz, niemiecka imigrantka, wylądowała w tym piekle po prostu dlatego, że nie znała angielskiego. „Porównajcie to z przestępcą, któremu daje się wszelkie szanse udowodnienia swojej niewinności. Któż nie wolałby być choćby mordercą, z szansą na przeżycie, zamiast człowiekiem obłąkanym, bez nadziei na ucieczkę?”, napisała Bly.

Inna pacjentka opowiedziała Nellie o młodej dziewczynie, którą pielęgniarki pobiły za odmowę kąpieli tak dotkliwie, że zmarła następnego dnia. Jedną z metod „leczenia” stosowanych na wyspie była „kołyska” – przerażająca konstrukcja: kobieta zmuszona była leżeć w klatce tak ciasnej, że całkowicie uniemożliwiała ruchy. Zupełnie jak w grobie.

W ciągu kilku dni Bly zgromadziła więcej dowodów, niż potrzebowała do swojego tekstu, ale teraz martwiła się, że nigdy nie odzyska wolności. „Ludzka pułapka na szczury”, tak nazywała szpital na Blackwell Island. „Łatwo się tutaj dostać, ale ucieczka stąd jest niemożliwa”. Nie było w tym zbytniej przesady: według raportu z 1874 roku pacjenci przebywali w ośrodku na Blackwell Island przeciętnie od dziesięciu do trzydziestu lat.

Oczywiście Bly wkrótce zaczęła przekonywać o swojej normalności wszystkich, którzy chcieli słuchać, ale „im bardziej starałam się zapewnić ich o moim zdrowiu psychicznym, tym bardziej w nie wątpili”.

– Po co wy tutaj jesteście? – spytała jednego z lekarzy.

– Po to, żeby zajmować się pacjentami i testować ich normalność – odparł.

– W takim razie przeprowadźcie na mnie wszystkie swoje testy i powiedzcie mi, czy jestem zdrowa, czy chora.

Bez względu na jej błagania o ponowną ocenę stanu psychicznego odpowiedź zawsze pozostawała ta sama: „Nie zważali na mnie, ponieważ sądzili, że przemawia przeze mnie obłęd”.

Dzięki Bogu po dziesięciu dniach milczenia ze strony Nellie jej wydawca wysłał do zakładu prawnika, żeby ten wyciągnął dziennikarkę ze szczurzej pułapki. Bly wróciła bezpiecznie na Manhattan i stworzyła dwuczęściowy ilustrowany tekst demaskujący – pierwsza część zatytułowana była Za kratami wariatkowa, druga Wewnątrz domu dla obłąkanych. Obie opublikowano w „New York World” w 1887 roku. Artykuł ukazał się w całym kraju, przerażając społeczeństwo i zmuszając polityków do zajęcia się sprawą. Prokurator okręgowy z Manhattanu zwołał posiedzenie sądu, aby potwierdzić prawdziwość zeznań Bly, zabierając przysięgłych na wycieczkę po zakładzie, nagle odświeżonym i wypucowanym. Jednak nie wszystko dało się ukryć. Koniec końców, dzięki odwadze tej młodej reporterki wydział publicznych instytucji charytatywnych i więziennictwa uchwalił niemal 60-procentową podwyżkę rocznego budżetu przeznaczonego na opiekę nad pacjentami zakładów zamkniętych.

Gdyby wydawca Bly nie zainterweniował, kto wie, jak długo kobieta pozostałaby na wyspie? A co z pozostałymi uwięzionymi tam nieszczęśnicami? Granica między normalnością a szaleństwem była zdecydowanie mało naukowa i mniej definiowalna, niż ktokolwiek chciał przyznać. W komentarzu redakcyjnym „New York World” napisano, że artykuł Bly udowodnił, iż „ci eksperci nie potrafią tak naprawdę powiedzieć, kto jest, a kto nie jest obłąkany”, co prowokowało pytanie, „czy osiągnięcia naukowe w zakresie diagnozy zdrowia psychicznego posiadane przez zajmujących się nią lekarzy mają w ogóle jakąkolwiek wartość”.

 

Prawda jest taka, że w tym momencie XIX stulecia alieniści nadal nie wiedzieli, co zrobić z tłumami ludzi wypełniającymi ich azyle. Naturalnie reszta medycyny nie miała żadnego użytku z owych „ekspertów od obłędu”, którzy jak się okazało, nie znali się na niczym. Kilka lat przed tajną operacją Nellie Bly, Louis Pasteur zademonstrował z powodzeniem swoją teorię chorób wywoływanych przez drobnoustroje, co doprowadziło do opracowania szczepionki przeciw cholerze i wściekliźnie, a tym samym prawdziwej rewolucji w medycynie poprzez wprowadzenie koncepcji ochrony prewencyjnej organizmu. W ciągu kilku dziesięcioleci nauki medyczne porzuciły niebezpieczną praktykę upuszczania krwi i (kilkadziesiąt lat przed hospitalizacją Bly) zidentyfikowały leukemię jako jedną z chorób krwi, co zbiegło się z narodzinami nowej dziedziny – patologii. To, co niewidoczne, stało się dostrzegalne. Medycyna wkraczała w nowe stulecie – tymczasem alieniści, nadal ślepi, mieli tylko swoje zakłady dla obłąkanych, okrutne „kolebki” i żadnej solidnej teorii, która mogłaby cokolwiek wyjaśnić.

Poza skierowaniem większego funduszu na zajęcie się problemem po artykule Nellie Bly niewiele się zmieniło. Jak się przekonamy nieco później, potrzeba było do tego odpowiednika bomby spuszczonej w samo serce psychiatrii, niemal stulecie później.

Jedno z najbardziej rozwiniętych i bogatych miast świata, teraz już świadome okrucieństw, które dotykają części jego obywateli, zwyczajnie wzruszyło ramionami.

Robimy tak do dzisiaj.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[8] Zaburzenie polegające na występującej okresowo potrzebie picia alkoholu.

[9] Teoria jednej psychozy, opracowana przez Zellera, a rozwinięta przez Griesingera i Neumanna, twierdzi, że różnorodne objawy chorób psychicznych są przejawem jednego schorzenia mózgu.

 

Tytuł oryginału: The Great Pretender

 

Copyright © 2019 by Susannah Cahalan, LLC

 

All rights reserved

 

Copyright for the Polish edition © 2021 by Wydawnictwo FILIA

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

 

Zdjęcie na okładce © Sandy Torchon / PEXELS

 

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-562-1

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA NA FAKTACH