29,90 zł
Osobiste świadectwo kobiety, żony alkoholika. W bardzo prosty, bezpośredni, komunikatywny, a zarazem mądry i pogłębiony sposób autorka, Daphne K., dzieli się swoim doświadczeniem zmagań z nałogiem męża, odkrywania drogi Al-Anon, korzeni swojego współuzależnienia, a także swoich wątpliwości związanych z połączeniem tego wszystkiego z wiarą (jest zaangażowana w ruch Odnowy w Duchu Świętym, posługuje modlitwą wstawienniczą).
Książkę czyta się „jednym tchem”. Autorka ma dar przekazu, a i nie brakuje jej poczucia humoru. Lektura "12 kroków z Jezusem" może być wielką pomocą w zrozumieniu złożonego problemu uzależnienia i współuzależnienia, zarówno w naszym życiu jak i na drodze pomocy innym. Patronat nad książką objął Ośrodek Apostolstwa Trzeźwości w Zakroczymiu.
"Najcenniejsza rekomendacja książki Pani Daphne K. „Dwanaście Kroków z Jezusem” sprowadza się do jednego słowa – prawda. Właśnie dzięki niej opisana historia tak głęboko nas porusza, służy pomocą i przywraca nadzieję tym, którym zaczyna jej brakować. Autorka wykazała się gigantyczną odwagą, wpuszczając czytelnika do swojej najintymniejszej przestrzeni, sfery własnych lęków, rozterek, niepewności, bólu i wstydu, z którymi przyszło jej się zmierzyć. Nie stara się niczego ukryć, niczego nie koloryzuje, na nikogo się nie kreuje i co równie ważne, niczym nie chce epatować. Nie robi z siebie ani bohaterki, ani ofiary. Po prostu przedstawia historię człowieka, choć w szczegółowym ujęciu jej własną, to w planie uniwersalnym opowieść o wielu z nas. Prowadzi czytelnika drogą odkrywania prawdy o sobie samym, która wiedzie przez dwanaście zasadniczych etapów – 12 Kroków AA. Służy tu jako najlepszy z możliwych przewodników, gdyż sama powielekroć przez całe lata ją przemierzała. Ukazuje trudności i pułapki, jakie zastawiają na nas skostniała umysłowość, tłumione emocje i oczekiwania społeczeństwa. Przedstawia dramatyczne zmagania z samą sobą, jak i z otoczeniem niechętnym zmianom. Odtwarza nadludzki wręcz wysiłek, z jakim przebija się przez mur braku zrozumienia, najpierw własnego, a następnie swoich bliskich, przyjaciół i reszty świata. Robi to wszystko w jednym celu, żeby się uwolnić. Chce wyzdrowieć z choroby zwanej współuzależnieniem, która rujnuje jej życie i szczęście. Wybiera bardzo trudną drogę, lecz robi to mądrze, zgodnie z zasadą, że „prawda was wyzwoli” i pozwala się poprowadzić temu, który sam jest „drogą, prawdą i życiem”.
Co więcej, książka ta rzuca wiele światła na równie powszechny, co bagatelizowany w naszym społeczeństwie problem alkoholizmu. Pokazuje, co tak naprawdę skrywa się za zasłoną zdawkowego: „Bo, wiesz, on sobie popija”. Konsekwencje choroby na pozór jednej tylko osoby prowadzą do dramatu całych rodzin oraz kręgu przyjaciół i potrafią ciągnąć się przez pokolenia. Nikt nie wychodzi tu bez trwałych zranień i okaleczeń. Raz uruchomiona lawina zła pociąga za sobą wciąż nowe ofiary, a odwrócenie biegu zdarzeń wymaga kolosalnej odwagi, wysiłku i wytrwałości. Daphne K. z pomocą Boga wykazała się nimi wszystkimi i szczodrze wspiera nas swoim doświadczeniem, żebyśmy nie poddawali się, choć często może brakować sił i nadziei.
Jeśli czytelnik sam boryka się z problemem alkoholizmu bliskiej osoby, to w „Dwunastu Krokach z Jezusem” znajdzie szczerego i pełnego zrozumienia przyjaciela, służącego wsparciem, wiedzą i doświadczeniem, który nie pozostawi go samego z jego rozterkami na pastwę złych myśli, bólu i rozpaczy, spychanych za zasłonę wstydu przed otoczeniem. Jeśli zaś jest przyjacielem takiej osoby, to zacznie wreszcie rozumieć, co tak naprawdę się w jej duszy dzieje i nie pozwoli sobie więcej na „wspierające” uwagi i rady, które tylko potęgują frustrację i jątrzą rany. Biorąc pod uwagę przytaczane przez autorkę statystyki, z dużą dozą prawdopodobieństwa mieścimy się w którejś z tych grup, więc książkę tę warto polecić każdemu, kto jest gotów poszukiwać niełatwej, acz wyzwalającej prawdy."
- Ewa Sroczyńska -
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 487
Tytuł oryginału:
Twelve Steps with Jesus.A personal healing and recovery by Daphne K.
Copyright © Daphne K. (2012)
© wydania polskiego Wydawnictwo Serafin, Kraków 2012
© dla wydania elektronicznego Wydawnictwo Serafin, Kraków 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Redakcja
Małgorzata Sękalska, Cezary Sękalski
Korekta
Tomasz Duszyc OFMCap
Projekt okładki
Tomasz Duszyc OFMCap
Skład wersji elektornicznej
Aneta Łętek
Wydawca
Wydawnictwo Serafin, ul. Korzeniaka 16, 30-298 KrakówZakon Braci Mniejszych Kapucynów – Prowincja Krakowska
ISBN 978-83-958478-0-6
Zamówienia:
www.e-serafin.pl
tel. 12 623 80 58
Programy Dwunastu Kroków wyrosły z chrześcijańskiej grupy trzeźwiejących alkoholików. Kiedy inni, którzy nie koniecznie byli chrześcijanami, chcieli do nich dołączyć, powstało pytanie: „Czy Bóg odmówiłby swej pomocy tym, którzy nie są chrześcijanami?”. Pierwotna chrześcijańska grupa zdecydowała, że Bóg, jakim Go oni sami pojmują, podążyłby z pomocą każdemu, kto tylko przyzna, że jest w potrzebie i poprosi o pomoc. Spisując Dwanaście Kroków (patrz następne strony) mówili więc oni o „Bogu, jakim Go pojmujemy” i „Mocy większej niż my sami, która może po prostu stać się mocą grupy”. Sprawia to, że wspólnoty Dwunastu Kroków są dostępne dla wszystkich. Nie dyskutuje się w nich na temat kwestii religijnych, a wartości duchowe, takie jak miłość, uczciwość i nadzieja, są wspólne dla wszystkich.
Dziś niektórzy chrześcijanie zastanawiają się, czy nadal należeć do tak szeroko zakrojonych wspólnot. Kiedy w moim wczesnym okresie w Al-Anon sama doświadczałam takich wątpliwości i modliłam się w związku z nimi, to otrzymałam mentalny obraz1 garnka formowanego z gliny przez dwie ręce. Czułam, że Bóg chciał mi pokazać, że to On wyrabia ów garnek (mnie!): jedną ręką poprzez Kościół, a drugą – poprzez Al-Anon, ale że obie te ręce należą do Niego. Utwierdziło mnie to i nadal pozostaje dla mnie żywym doświadczeniem.
Dwanaście Kroków jest przedrukowanych za zgodą Światowych Służb AA Alcoholics Anonymous World Services, Inc. (AAWS). Zgoda na przedruk nie oznacza, że AAWS zaopiniowały lub zatwierdziły zawartość tej książki lub że AAWS koniecznie musi zgadzać się z wyrażanymi w niej poglądami. AA jest jedynie programem wychodzenia z alkoholizmu – użycie Dwunastu Kroków w związku z innymi problemami lub w jakimkolwiek innym kontekście wykraczającym poza zagadnienia AA, nie powinien sugerować czegokolwiek innego. Choć Anonimowi Alkoholicy to program duchowy, nie jest on programem religijnym i użycie materiałów AA w niniejszej książce nie powinno sugerować, że jest on powiązany z lub udziela poparcia jakiejkolwiek sekcie, wyznaniu lub poszczególnym wierzeniom religijnym.
Zgodnie z wytycznymi AAWS Dwanaście Kroków jest podanych w oryginalnej formie, z użyciem słowa „alkohol” w Kroku 1 i „alkoholicy” w Kroku 12. (Inne wspólnoty używają „jedzenie”, „nasz nałóg”, etc. Anonimowi Współuzależnieni Codependent Anonymous (CODA) po prostu mówią „inni”).
Krok Pierwszy:
Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu, że przestaliśmy kierować własnym życiem.
Krok Drugi:
Uwierzyliśmy, że Siła Większa od nas samych może przywrócić nam zdrowie.
Krok Trzeci:
Postanowiliśmy powierzyć naszą wolę i nasze życie opiece Boga, jakkolwiek Go pojmujemy.
Krok Czwarty:
Zrobiliśmy gruntowny i odważny obrachunek moralny.
Krok Piąty:
Wyznaliśmy Bogu, sobie i drugiemu człowiekowi istotę naszych błędów.
Krok Szósty:
Staliśmy się całkowicie gotowi, aby Bóg uwolnił nas od wszystkich wad charakteru.
Krok Siódmy:
Zwróciliśmy się do Niego w pokorze, aby usunął nasze braki.
Krok Ósmy:
Zrobiliśmy listę osób, które skrzywdziliśmy i staliśmy się gotowi zadośćuczynić im wszystkim.
Krok Dziewiąty:
Zadośćuczyniliśmy osobiście wszystkim, wobec których było to możliwe, z wyjątkiem tych przypadków, gdy zraniłoby to ich lub innych.
Krok Dziesiąty:
Prowadziliśmy nadal obrachunek moralny, z miejsca przyznając się do popełnianych błędów.
Krok Jedenasty:
Dążyliśmy poprzez modlitwę i medytację do coraz doskonalszej więzi z Bogiem, jakkolwiek Go pojmujemy, prosząc jedynie o poznanie Jego woli wobec nas, oraz o siłę do jej spełnienia.
Krok Dwunasty:
Przebudzeni duchowo w rezultacie tych Kroków, staraliśmy się nieść posłanie innym alkoholikom i stosować te zasady we wszystkich naszych poczynaniach.
Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu i że nie jesteśmy w stanie kierować naszym życiem.
Uwierzyliśmy, że Siła Większa od naszej własnej może nam przywrócić równowagę ducha i umysłu.
Postanowiliśmy powierzyć naszą wolę i nasze życie opiece Boga – jakkolwiek Go pojmujemy.
Przeprowadziliśmy szczery i odważny rachunek sumienia.
Wyznaliśmy Bogu, sobie - we własnym sumieniu - i innemu człowiekowi istotę naszych błędów.
Z całkowitą gotowością powierzyliśmy Bogu usuwanie wszelkich słabości naszego charakteru.
Prosiliśmy Boga z pokorą, aby usunął nasze wady.
Sporządziliśmy listę osób przez nas skrzywdzonych i postanowiliśmy im wszystkim zadośćuczynić.
Naprawiliśmy błędy popełnione wobec wszystkich ludzi, gdy tylko było to możliwe bez krzywdy dla nich lub dla innych.
Prowadziliśmy w dalszym ciągu rachunek sumienia; w razie popełnienia błędu jesteśmy gotowi przyznać się do tego.
Poszukiwaliśmy przez modlitwę i medytację coraz doskonalszej więzi z Bogiem, jakkolwiek Go pojmujemy, prosząc jedynie o poznanie Jego woli wobec nas i o siłę do jej spełnienia.
Dzięki stosowaniu Dwunastu Stopni dostąpiliśmy duchowego przebudzenia i staraliśmy się nieść posłannictwo innym ludziom, a zasady te stosować we wszystkich naszych sprawach.
Ostatnie z Dwunastu Tradycji Al-Anon brzmią następująco:
Tradycja 11:
Nasze oddziaływanie na społeczeństwo opiera się na przyciąganiu, a nie reklamowaniu. Powinniśmy dbać o zachowanie osobistej anonimowości w kontaktach z prasą, TV, radiem i filmem i w szczególny sposób ochraniać anonimowość członków AA.
Tradycja 12:
Anonimowość jest duchową podstawą wszystkich naszych Tradycji i przypomina nam zawsze o pierwszeństwie tych Tradycji przed osobistymi przekonaniami i korzyściami naszych członków.
Żeby pozostać w zgodzie z tymi tradycjami i chronić anonimowość mojej rodziny i przyjaciół, większość imion ludzi i nazw miejsc zostało zmienionych, lecz nie same fakty. Jest to również powód, dla którego piszę jako Daphne K., nie używając pełnej formy swojego imienia i nazwiska.
Nie napisałam zbyt wiele o moich synach, gdyż ich opowieści należą do nich, a nie do mnie. Zajmują oni wiele miejsca w moim sercu, lecz nie w tej książce.
Ponieważ nie mogłam opowiedzieć moich własnych losów bez napisania o moim mężu, uczyniłam to, lecz z jego błogosławieństwem.
Uzależnienie stanowi główny problem naszych czasów, dotykając znacznie więcej ludzi niż zdajemy sobie sprawę. Niszczący wpływ na rodziny uzależnionych często sięga znacznie dalej i głębiej niż moglibyśmy sobie to wyobrazić i wszyscy powinniśmy to sobie uświadomić. „12 kroków z Jezusem” to cudowna książka napisana przez inteligentną i oddaną katoliczkę, która okazuje się również wspaniałą autorką o lekkim piórze. Wedle jej własnych słów, zamysłem książki było wprowadzenie do programów Dwunastu Kroków oraz do problemu współuzależnienia dla chrześcijan i nie tylko. Z pewnością będzie ogromną pomocą i zachętą dla tych, na których życie negatywny wpływ wywiera osoba uzależniona.
Książka stanowi również fascynujący zapis życia autorki: zabiera czytelnika w podróż od jej dzieciństwa, poprzez dojrzewanie, różnorakie wykonywane przez nią prace, do szczęśliwego małżeństwa i urodzenia męskich bliźniąt, również dalej do bólu, cierpienia i zagubienia, gdy obserwowała walkę ukochanego męża z alkoholem. Ostatecznie zmuszona do stawienia czoła swej niemocy, zwraca się w swej żywej wierze do Osoby Jezusa Chrystusa, prosząc Go, by użył Swej mocy uzdrawiania. Wyjaśnia to w następujący sposób: „Im bardziej przyznaję się do swej niemocy, tym bardziej możliwym staje się przyzywanie mocy Boga”.
Wraz z autorką udajemy się w podróż przez te wszystkie lata, kiedy musiała dojść do porozumienia z własnymi uczuciami, poczuciem zaniżonej samooceny, winy, wstydu, frustracji, złości i depresji, gdy próbowała odnaleźć sens tego, co jej się przydarzało. Wszystko to rozgrywa się na tle fascynującego życia rodzinnego – ich domu i przyjaciół we Francji, mieszkania w Londynie, odwiedzin rodziny, wsparcia wierzących i modlących się chrześcijan, czasu spędzonego na konferencjach Ruchu Charyzmatycznego. Daphne walczy, żeby wszystko biegło jakoś w miarę normalnie i żeby mogła poukładać się sama ze sobą.
Dla mnie najciekawszym oknem, dającym wgląd w jej świat, jest prowadzony przez autorkę dziennik, w którym zapisuje swoje przejmujące rozmowy z Jezusem. Właśnie to sprawia, że książkę przepełnia nadzieja, że staje się ona poruszającym zapisem mocy Boga, która odmienia życie ludziom dziś i przynosi nam uzdrowienie w sytuacjach, kiedy wszystko wydaje się wymykać naszej kontroli. Dokonany przez Daphne zwięzły opis kluczowych części programów Dwunastu Kroków można by podsumować: „Ja nie mogę, On (Bóg) może, pozwól Mu.” W tych wszystkich programach chodzi o „wartości duchowe takie jak miłość, prawda, cierpliwość, uprzejmość, uczciwość, etc. Chodzi w nich również o połączenie lub ponowne połączenie z Bogiem, jakim Go pojmujemy. Nie ma tu jednak religijnych nakazów, a zasady duchowe są uniwersalne.”
Spotykałem Daphne wiele razy przez te wszystkie lata, lecz nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak wielką walkę toczy, kiedy dowiadywała się na drodze gorzkiego osobistego doświadczenia, że alkoholizm dotykający jednego członka rodziny może pociągać za sobą tak dramatyczne konsekwencje dla całej rodziny. Jednak pozostaje to historia o ogromnej nadziei, w której silna wiara chrześcijańska przy wsparciu programów Dwunastu Kroków, jak AA i Al-Anon, doprowadza autorkę do miejsca spokoju i uzdrowienia. Jest to opowieść, którą powinni przeczytać wszyscy ci, którzy czują, że może istnieć konflikt pomiędzy ich wiarą chrześcijańską i programami Dwunastu Kroków, wynika z niej bowiem jasno, że nie musi tak być. Książka jest wymagająca, lecz pełna humoru i zachęty, skłania do refleksji i bardzo dobrze się ją czyta. Zasługuje na to, żeby została bestsellerem.
Charles Whiteheadwieloletni przewodniczący ICCRS(Międzynarodowych SłużbKatolickiej Odnowy Charyzmatycznej)
New Life Publishing wydało ostatnio bardzo pomocną książkę dla tych, którzy żyją z osobami cierpiącymi na alkoholizm. Napisała ją kobieta, od wielu lat zaangażowana w działalność w ruchu Odnowy w Duchu Świętym, której z trudem przychodziło radzenie sobie z faktem, że pomimo jej wszelkich modlitw mężowi się nie polepszało.
W swojej książce dzieli się ona wiedzą i intuicją, jakie nabyła, doświadczając zmagań z tym wszystkim. Jakże często jej jasna, uśmiechnięta twarz nie była wyrazem aktu wiary, lecz aktem zaprzeczania własnej sytuacji. Z gorzkiego doświadczenia autorka dowiedziała się, że alkoholizm nie odbija się jedynie na samym alkoholiku, lecz konsekwencje jego nałogu przenoszą się również na zachowanie całej rodziny, która równie mocno, jak on, potrzebuje uleczenia i wyzwolenia. Choroba męża skłoniła ją do przemyśleń na temat otrzymanego przez nią wychowania oraz roli, jaką odegrało ono w jej sposobach reagowania na zaistniałą sytuację. Rozważając cały problem współuzależnienia, Daphne K. ukazuje, jak program Dwunastu Kroków może okazać się pomocny przy docieraniu do prawdy, uzdrowienia i wyzwolenia dla wszystkich, których powyższy problem dotyka.
Recenzja w Good News Magazine, Styczeń/Luty 2003
Zamysłem tej książki jest przede wszystkim adresowane do chrześcijan wprowadzenie do programów Dwunastu Kroków i problemu współuzależnienia, jednakże będzie ona również bardzo pomocna dla każdego, kto mieszka z osobą cierpiącą z powodu jakiegoś uzależnienia.
Poprzez rozpoznawanie u siebie symptomów współuzależnienia – „opiekuńczości, zadowalania innych i ratowania” – oraz ich zgubnych skutków dla siebie samej, jak i dla swojego męża, autorka relacjonuje swą walkę z tym, co uważała za chrześcijańską zasadę „kochania innych ponad samego siebie”. Pokonawszy swój początkowy opór, udała się ona do Al-Anon, grupy wsparcia dla rodzin i przyjaciół alkoholików, opartej na idei Dwunastu Kroków. Zdobyte tam doświadczenia wykorzystała w celu wzmocnienia uzdrawiającej mocy swego chrześcijaństwa. Została zmotywowana do przyjrzenia się swoim własnym uczuciom, potrzebom i pragnieniom, żeby móc się o nie odpowiednio zatroszczyć: nie przestawać kochać bliźniego, lecz w równym stopniu pokochać siebie samą.
Autorka odsłania ból spowodowany wspólnym mieszkaniem z osobą uzależnioną i pewne sposoby przezwyciężania go. Dzieląc się swoją podróżą nadziei, opisuje własne poczucie niskiej samooceny, winy, wstydu, złości i depresji oraz to, jak sobie z nimi radziła. Nie jest to łatwa podróż, lecz ujawnia ona głębsze skutki nałogu oraz ukazuje proces, który umożliwił autorce odnalezienie własnego wyzdrowienia.
Recenzja w Adiction Today, Listopad/Grudzień 2003
Komentarze czytelników do pierwszego wydania"12 kroków z Jezusem":
Cudowna – z pełnym przekonaniem polecam.
J.I.M.
Musiałem napisać, jak bardzo cenię Twoją książkę „12 kroków z Jezusem”. Nie mogę nazwać się praktykującym chrześcijaninem, czy praktykującym kimkolwiek, jeśli chodzi o te sprawy. Jednak Twoja książka w ożywczy sposób jest pozbawiona zadęcia religijnego, więc z pewnością ludzie wszelkich wyznań, lub też żadnego, mogą się z nią utożsamiać. Mam nadzieję, że w odbiorze wielu innych osób okaże się ona równie zachwycająca, inspirująca do przemyśleń i odkrywcza, co w moim własnym. Dziękuję.
H.D.
Twoja książka była niczym odpowiedź na moją modlitwę. Nie potrafię tego wyrazić słowami.
S.G.
Śmiałam się, płakałam, uczyłam.
E.B.
Cudowna książka, wspaniały dar dla ludzi, którzy będą ją czytać, teraz i w przyszłości.
F.C.-S.
Twoja książka jest tak dobra, że czynię starania, żeby została przetłumaczona na słowacki. Wiem, że moi przyjaciele i znajomi z pewnością ją docenią, a przecież istnieje jeszcze wielu innych, nam podobnych!
G.Z. (ze Słowacji)
Potężna i poruszająca, jakże wielki dar posiadasz, że ukazujesz nadzieję w zaskakującej miłości Boga – z pewnością polecę ją wielu osobom.
D.P.
Podczas czytania Wprowadzenia, zamurowało mnie – dziękuję – to bardzo odkrywcze i pomocne. Każdy powinien posiadać egzemplarz.
J.D.
Był taki czas, kiedy wiele opowieści kończyło się w momencie, gdy szczęśliwa para, po wielu wyzwaniach nareszcie razem, dopływa ostatecznie do krainy szczęśliwości – przed ołtarz. Może moja opowieść rozpoczyna się nie całkiem dokładnie od tego momentu, lecz gdybym nie poślubiła Philipa, to nie musiałabym tej historii opisywać. To właśnie ślub z Philipem w ostatecznym rozrachunku doprowadził mnie do programu Dwunastu Kroków, nauczył mnie wielu rzeczy, które zmieniły moje życie na lepsze i sprawił, że chcę o tym wszystkim napisać.
Po raz pierwszy spotkałam Philipa kilka lat wcześniej, lecz tylko na niwie zawodowej. Następnie znowu się spotkaliśmy na pewnym przyjęciu i parę dni później otrzymałam od niego list. Zaprosiłam go na swoje przyjęcie urodzinowe, gdzie poznał kilkoro moich przyjaciół i rodzinę. Wówczas postanowił, że powinien uwolnić się od swojej ówczesnej dziewczyny, zanim będzie musiał – używając staromodnego wyrażenia – „zdeklarować się co do swoich intencji”. Kiedy już to zrobił, zaprosił mnie na obiad. Był wydawcą, a ja prowadziłam firmę doradczą, zajmującą się personelem komputerowym, i oboje pracowaliśmy w Londynie. Każde z nas posiadało własne mieszkanie, ale on miał się właśnie wyprowadzać ze swojego, bo już wcześniej wynajmował kryty strzechą domek nad rzeką Wiltshire, w bardzo sielankowym miejscu.
Od kilku lat zdarzali się tacy, którzy chcieli mnie poślubić, a których ja nie chciałam i vice versa. Ostatnimi czasy modliłam się słowami: „Panie, jeśli chcesz, żebym została mężatką, to czy mógłbyś, proszę, znaleźć dla mnie mężczyznę, który jest chrześcijaninem, inteligentnym, kochającym, uczciwym i z poczuciem humoru, może niekoniecznie Adonisa, lecz w miarę atrakcyjnego, nie bogacza, lecz wypłacalnego, i nie rasistę”. Wydawało mi się, że te moje wymagania są minimalne i niezbyt roszczeniowe! Niedługo po tym zjawił się Philip, który spełniał wszystkie powyższe kryteria, więc doszłam do wniosku, że jest on – w dosłownym sensie – „odpowiedzią na moją modlitwę”.
Powiedział, że kiedy następnym razem przyjadę do brata do Wiltshire, to koniecznie muszę go odwiedzić w jego domku. Kiedy skorzystałam z jego zaproszenia, odkryłam, że właśnie zjechała do niego na weekend nieco męcząca osiemdziesięcioletnia ciotka, więc doszłam do wniosku, że obok wszelkich pozostałych zalet, musi on mieć dobre serce! Im lepiej go poznawałam, tym bardziej zaczynał mi się podobać. Był we mnie bardzo zakochany, mi zaś bardzo łatwo przyszło go pokochać i wkrótce się zaręczyliśmy. Dwa miesiące później, w 1970 roku, miał miejsce nasz piękny, wiejski ślub i miesiąc miodowy we Francji.
Dziewięć miesięcy później zrobiłam badania prenatalne, na sześć tygodni przed wyznaczoną datą narodzin dziecka. Jednakże „dziecko” okazało się być bliźniętami, które przyszły na świat pięć dni później! Urodziło się nam dwóch chłopców, których nazwaliśmy Richard i John. Mimo, że byli oni wcześniakami, to rośli zdrowi oraz piękni i stali się naszą ogromną radością.
Kiedy właśnie co skończyli roczek, wszyscy razem pojechaliśmy na wakacje do Libanu. Był to czas odpoczynku i szczęścia, z którego większość spędziliśmy w oplecionym winoroślą ogrodzie na dachu nadmorskiej willi należącej do naszego przyjaciela. Chłopcy mogli sobie bezpiecznie raczkować bez pokusy wpychania kamyków do ust, jak to robili na plaży. Było to jeszcze przed „kłopotami” (jak Libańczycy określali wojnę), w bardzo spokojnej chrześcijańskiej wiosce. Córka gospodarza uwielbiała obwozić po wsi w wózku niebieskookie bliźniaki, popisując się nimi przed przyjaciółmi.
Wypoczywałam i odzyskiwałam siły po pierwszym roku macierzyństwa, które było ekscytujące, lecz w jakiś szczególny sposób skracało sen. Żadne widoczne chmury nie zbierały się nad horyzontem mojej psychiki, który wydawał się być „nastawiony na jasność”.
Jakieś osiem lat później, w 1980 roku, miałam mentalny obraz dwóch kobiet w przedniej ławce naszego kościoła. Jedna z nich była „filarem parafii”: członkinią rady parafialnej i radosną matką dwójki pociech. Ta druga kobieta wyglądała na zmęczoną i spiętą, siedziała sztywno i cicho płakała. Co dziwne, były one tą samą kobietą, obie były mną.
Nadal kochałam Philipa i on kochał mnie. Richard i John byli zdrowi i cudowni, dobrze radzili sobie w szkole. Philip nadal miał dobrą prace w wydawnictwie. Wyjechaliśmy z Wiltshire i kupiliśmy dom w Londynie. Wymagał on całkiem sporego nakładu pracy, z czego większość wykonałam ja sama, ale do tamtego czasu był już na ukończeniu.
Więc skąd brało się napięcie i ciche łzy? Z najoczywistszego powodu: przejmowałam się piciem Philipa. Od około ośmiu lat pił on zbyt wiele (często upijał się do nieprzytomności), lecz starał się to jakoś kontrolować. Czasem nawet zdawało się, że mu wychodzi, lecz później znowu zaczynał.
Ponieważ w przeważającej mierze pił w domu, to prawie nikt nie znał rozmiaru problemu, a ja nie czułam, żebym miała prawo o tym mówić. Byłam zestresowana i przygnębiona. Przeszłość i teraźniejszość przepełniała niepewność, a przyszłość zapowiadała się jeszcze gorzej.
Jednak była to tylko część problemu. Choć wtedy nie potrafiłam tego jeszcze sama dostrzec, wiele mego niezadowolenia brało się ze sposobu, w jaki reagowałam na tę sytuację. Przykładowo, czułam, że to ja byłam odpowiedzialna za jego picie, jeśli nawet nie za spowodowanie go, to przynajmniej za to, że „nie byłam w stanie pomóc mu przestać”. W konsekwencji czułam się niedostatecznie dobra oraz winna i pełna niepokoju.
Chociaż bardzo się martwiłam piciem Philipa, miałam również przeświadczenie, że gdybym była lepszą chrześcijanką, to powinnam umieć „wznieść się ponad to”. Gdy teraz patrzę wstecz na swoje życie, to widzę, że czułam wtedy, że mam wiele powodów do wdzięczności i dlatego powinnam pod płaszczykiem dzielnej postawy skrywać swe problemy, co też i przez większość czasu robiłam.
Dlaczego tak właśnie reagowałam? Czuć się odpowiedzialną za zachowanie kogoś innego nie jest przecież zbyt racjonalne. Jednakże taka reakcja jest bardzo powszechna i wydaje się, że jest powiązana z doświadczeniami z dzieciństwa.
Swoje dzieciństwo opisuję szerzej w następnym rozdziale, ale już tutaj chcę powiedzieć, że, jak większość ludzi, dorastałam w przekonaniu, że moja rodzina była całkiem normalna. Kochałam rodziców i miałam skłonność do postrzegania ich przez różowe okulary, doceniałam ich mocne punkty i pozostawałam nieco ślepa na ich niedostatki. Może wtedy dodawało mi to otuchy, lecz później stawało na przeszkodzie przed dostrzeżeniem całej prawdy.
Kiedy ojciec odszedł na emeryturę, porzucił matkę i więcej już nigdy nie mieszkał w Anglii. W tamtym czasie pracowałam jako pielęgniarka i, za wyjątkiem dni wolnych, nie mieszkałam w domu. Wieść, że ojciec następnego dnia wyjeżdża, całkowicie mnie zszokowała. Wiedziałam, że matka kocha ojca i prawie w ogóle nie słyszałam, żeby się kłócili. Musiało minąć trochę lat, żebym zrozumiała, że ich małżeństwo i moje dzieciństwo nie były takie normalne, jak wówczas myślałam.
Jednakże w domu byłam znacznie szczęśliwsza niż w szkole z internatem, do której zaczęłam uczęszczać w wieku dwunastu lat. Czas, który tam spędziłam pod „opieką” wychowawczyni, która dopuszczała się przemocy słownej, miał znacznie bardziej destrukcyjne konsekwencje niż cokolwiek z tego, co spotkało mnie w domu.
Około tygodnia po tym, jak wróciliśmy z wakacji w Libanie, brat Philipa zmarł w tragicznych okolicznościach. Philip, choć nie miał ku temu żadnego sensownego powodu, czuł się w pewien sposób za to odpowiedzialny i popadł w depresję. I właśnie wkrótce po tym jego picie zaczęło wykraczać poza tę wąską linię, za którą picie dla towarzystwa przeistacza się w nałóg. Proces ów następował powoli oraz podstępnie i chociaż ewidentnie stanowił problem, to minęły całe lata, zanim którekolwiek z nas nazwało go po imieniu.
Modliłam się o pomoc i jakieś rozwiązania dla wielu pytań, które pozostawały bez odpowiedzi i bezustannie kołatały się w mojej głowie. Niektóre z nich były pytaniami „dlaczego?”, lecz te bardziej palące należały do kategorii „Co mam zrobić z tą całą sytuacją?”. Tak w ogóle to wierzyłam, że Bóg chce, żebyśmy byli zdrowi i szczęśliwi. A ponieważ nie byliśmy, to pozostawałam święcie przekonana, że czegoś nam zabrakło, lecz nie mogłam dostrzec, czego.
Mogę z zadowoleniem powiedzieć, że rzeczywiście z czasem Pan udzielił mi wielu odpowiedzi, włącznie z tymi, o które nawet nie przeszłoby mi przez myśl, żeby zapytać. Prowadziły one do długotrwałego procesu rekonwalescencji, który zawierał w sobie odkrywanie dokładnie tego, z czego sama tak naprawdę potrzebowałam się wyleczyć!
Kilka lat później odkryłam, że to, z czego sama powinnam się wyleczyć, było stanem, który posiadał już swoją nazwę. Był on znany jako współuzależnienie, o którym w tamtym czasie nigdy wcześniej nie słyszałam. Nic w tym dziwnego, gdyż mimo, że sam ów stan jest równie stary, co ludzka rasa, to współuzależnienie nie zostało ani rozpoznane, ani nazwane wcześniej, niż pod koniec lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku.
Jeśli ktoś nigdy wcześniej nie słyszał o terminie „współuzależnienie”, to mogłoby ono kojarzyć mu się dobrze, pobrzmiewając echem współpracy lub wzajemnej zależności międzyludzkiej. Niestety, w rzeczywistości ma się ono do nich tak, jak podróbka do oryginału. Współuzależnienie jest formą roz-stroju2 lub choroby. Nie tylko samo z siebie jest bolesne, lecz również postępuje z czasem, rodząc poważne powikłania zarówno w wymiarze jednostkowym jak i ogólnospołecznym.
Zazwyczaj zaczyna się ono w dzieciństwie, w rodzinach, w których brakuje bezwarunkowej miłości w stopniu całkowitym lub częściowym. Prawdziwa miłość może nawet być w nich obecna, lecz nie jest ona wyrażana w zrozumiały dla dziecka sposób. Przykładowo, ojciec może naprawdę kochać swoje dzieci, lecz jeśli nieczęsto bywa w domu i rzadko się z nimi widuje, to prawdopodobnie one nie wiedzą o tym, że on je kocha. Lub w rodzinie może pojawić się upośledzone dziecko, więc większość czasu i energii rodzice poświęcają temu właśnie dziecku, pozostawiając pozostałe potomstwo w przekonaniu, że nie zasługują one na miłość i w ten sposób są one pozbawione potencjału do bycia kochanymi.
Najpowszechniejszą przyczyną braku miłości w rodzinie jest jednak to, że jedno z rodziców, lub oboje naraz, pogrąża się w jakimś własnym problemie lub nałogu i nie jest już więcej w stanie obdarzać swojego dziecka bezwarunkową miłością.
Jeśli rzeczywiście brakuje miłości (a nie pozostaje ona po prostu źle wyrażana), to będzie prowadziło to do różnych form przemocy (emocjonalnej, psychicznej, duchowej, słownej czy fizycznej) i prawie z całkowitą pewnością stan ów zrodzi współuzależnienie. Dzieci polegają na swoich rodzicach i innych dorosłych, już choćby z tej prostej przyczyny, żeby móc żyć. Przeraża je sama myśl, że ci dorośli mogą nie być w stanie (z powodu swych własnych problemów) obdarzać ich miłością, której potrzebują. Bezpieczniej i prościej jest postrzegać samego siebie jako niegodnego miłości i wierzyć, że jeśli sam się zmienię, to wówczas ci dorośli może zaczną mnie w ogóle, lub bardziej kochać. Dzieci odczuwają wstyd, że są (jak same to postrzegają) niegodne miłości i zaczynają same siebie krytykować i odrzucać. Jak już raz rozpocznie się ten proces odrzucania samego siebie, to będzie on ciągnąć się w życiu dorosłym i stanie się pożywką dla wielu innych problemów lub nałogów.
W swojej książce Life of the Beloved3 (Życie Umiłowanego) Henri Nouwen pisze:
„Tak, istnieje taki głos, głos, który mówi z góry oraz od wewnątrz i który delikatnie szepcze lub oznajmia głośno: «Ty jesteś moim Umiłowanym, w tobie mam upodobanie». Z pewnością niełatwo jest usłyszeć ów głos w świecie wypełnionym innymi głosami, które krzyczą: «Do niczego się nie nadajesz, jesteś szpetny; nic nie jesteś wart; jesteś godzien pogardy, jesteś nikim – dopóki nie udowodnisz nam, że jest odwrotnie». Te negatywne głosy są tak silne i natarczywe, że łatwo w nie uwierzyć. I tu właśnie kryje się ogromna pułapka. Jest to pułapka odrzucenia samego siebie. Po latach zrozumiałem, że to wcale nie sukces, popularność czy władza stanowią największą pułapkę, lecz odrzucenie samego siebie”.
Wydawało się, że fakt, iż Bóg nie odpowiadał na moje modlitwy o wyzdrowienie Philipa, potwierdzał jedynie moje utajone lęki, że Go zawiodłam i że moje modlitwy nie zasługują na odpowiedź. Nie czułam, żeby On kochał mnie osobiście. Nie winiłam Go: przecież sama siebie postrzegałam jako osobę, którą trudno kochać i czułam, że Bóg musi mieć w tej kwestii znacznie wyższe standardy od moich.
Nie był to problem natury intelektualnej: teoretycznie przynajmniej wierzyłam w bezwarunkową miłość Boga do ludzkości. Nie uważałam, że muszę zasługiwać na Jego miłość lub Jego zbawienie i z przekonaniem mogłam wypowiadać Credo. Zdawałam sobie sprawę, że moje uczucia były nielogiczne, lecz nie wiedziałam, dlaczego czułam się tak, jak się czułam, ani co mam z tym wszystkim zrobić.Tak naprawdę nie dostrzegałam w tym żadnego problemu. Po prostu uważałam, że miłość Boga jest zbyt wspaniała, byśmy mogli ją przyswoić.
Dziś uważam, że jeśli w miłość Boga do nas wierzymy głową, lecz nie sercem, to znaczy, że zapala się mała czerwona lampka kontrolna, stanowiąca ostrzeżenie, że w naszym życiu istnieją obszary, które potrzebują uzdrowienia.
Prawdą jest, że proces poznania miłości Bożej sercem rozwija się z czasem. Lecz jeśli porównamy nasze własne wyobrażenia na temat tego, jak postrzega nas Bóg, z reakcją Ojca w przypowieści o synu marnotrawnym, to wówczas otrzymamy użyteczny probierz. Czy wyobrażamy sobie, że wygląda On na zagniewanego, smutnego lub zawiedzionego, kiedy na nas patrzy, czy też widzimy Go, jak podchodzi do nas z otwartymi ramionami? Jeśli uświadomimy sobie, że nasz własny obraz nie pasuje do tego, co On sam objawił na temat swojego wybaczenia i miłości, wówczas możemy zapytać samych siebie i Jego, dlaczego tak właśnie jest?
Uwierzenie, że Bóg kocha każdego z nas osobiście, stanowi zaledwie jedną część życia chrześcijanina, lecz jest to szalenie istotna część. Dopóki nie uwierzymy, że On nas kocha, to będzie nam bardzo trudno zarówno czerpać radość z miłosnej więzi z Nim, jak i kochać bliźniego, jak siebie samego.
Jednym z powodów, dla których Syn Boży stał się człowiekiem, było właśnie to, żeby ukazać nam, jak mocno i naprawdę Bóg nas kocha. Kiedy aniołowie śpiewali przy narodzeniu Jezusa: „Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom, w których sobie upodobał” (Łk 2, 14), oznaczało to, że w nas wszystkich sobie upodobał. Jego miłość nie jest bowiem ograniczona do „ludzi dobrej woli”, jak to się czasami tłumaczy. To właśnie my wszyscy jesteśmy obiektem Jego nieskończonej dobrej woli czy upodobania. On kocha nas po prostu takimi, jakimi jesteśmy, ze względu na to, że to On jest dobry, a nie ze względu na to, że my jesteśmy dobrzy! Święty Paweł napisał: „Bóg zaś okazuje nam swoją miłość [właśnie] przez to, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami” (Rz 5, 8).
Z początku myślałam, że moje trudności w tym obszarze były niecodzienne jak na chrześcijankę i wstydziłam się ich. Powiedzenie Bogu, że nie jestem zbytnio przekonana o Jego miłości do mnie, wydawało mi się grubiaństwem wobec Niego. Nie potrafiłam przytoczyć żadnego dobrego powodu dla mojego braku wiary. Nie popełniałam żadnych dramatycznych grzechów, których w moim pojmowaniu Bóg mógłby nigdy nie wybaczyć.
Pośród rodzaju ludzkiego krąży pewne podstawowe kłamstwo, przed usłyszeniem którego nikt z nas się nie ustrzeże. Głosi ono: „Tylko ci bardzo dobrzy są godni miłości – nasze grzechy i wady sprawiają, że nie zasługujemy na miłość”. Ponieważ takie właśnie doświadczenie często przypada w udziale nam jako istotom ludzkim, to przypisujemy również tenże brak umiejętności kochania samemu Bogu, a rodzice potrafią powiedzieć dziecku: „Jeśli nie będziesz dobry, to Bóg nie będzie cię kochał”.
Szkoły często jeszcze bardziej potęgują ten przekaz. Sprawozdanie, oceniające wyniki w nauce, jakie kiedyś otrzymałam, może tu posłużyć jako typowy przykład. Komentarz dotyczący przedmiotu, z którego byłam najlepsza ze wszystkich, stwierdzał: „Dobra, lecz mogłaby być lepsza, gdyby się bardziej postarała”, co brzmi bardzo podobnie do: „Bycie lepszą od pozostałych wcale nie oznacza, że jest się już wystarczająco dobrą, jedynie zbliżenie się do perfekcji mogłoby się sprawdzić”. Aby uzasadnić to przekonanie, ludzie mogliby przytoczyć słowa: „Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5, 48).
Lecz jak doskonały jest nasz Ojciec niebieski? Jezus już opisał sposób, w jaki kocha Jego Ojciec: sposób ogarniający wszystkich miłością, która „sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi” (Mt 5, 45). Jest to istne przeciwieństwo perfekcjonizmu. Im mocniej wierzymy, że Bóg akceptuje i kocha nas takimi, jakimi jesteśmy, tym mocniej jesteśmy w stanie kochać innych w ten sam sposób. Oto właśnie jest rodzaj doskonałości, do jakiej jesteśmy powołani, a nie do tej krytykującej spod znaku „masz dwadzieścia podejść, żeby doszukać się błędu”. Ewangelia wg św. Łukasza mówi: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny” (Łk 6, 36).
Jeśli jako dzieci otrzymywaliśmy za mało bezwarunkowej miłości i zbyt wiele krytyki lub przemocy, to ciężko nam zaakceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy lub uwierzyć, że Bóg może kochać nas takimi, jakimi jesteśmy. Stajemy się podatni na to kłamstwo, które głosi, że „tylko ci bardzo dobrzy są godni miłości”. Ważną część zdrowienia stanowi nauka przez doświadczanie, że to naprawdę jest kłamstwo.
Rodzaj ludzki jest stworzony na podobieństwo Boga. Oznacza to, że zostaliśmy stworzeni, żeby dawać i otrzymywać miłość. Myśl, że nie jesteśmy godni miłości, uderza w korzenie naszego jestestwa. Akceptacja faktu, że wszyscy w różnym stopniu jesteśmy grzesznikami, jest po prostu zdrowym realizmem. Lecz kochany grzesznik, któremu wybaczono, znacząco różni się od takiego, który czuje się potępiony.
Jedną z konsekwencji wiary w to, że powinniśmy być „idealni” jest nadmierne poczucie odpowiedzialności. Czujemy się odpowiedzialni za uczucia i zachowania innych ludzi. Jeśli nie są szczęśliwi, to my również nie jesteśmy szczęśliwi. Jeśli nie zachowują się tak, jak w naszym mniemaniu powinni, wówczas my czujemy się winni. W krańcowej formie prowadzi nas to do życia życiem innych ludzi i do utraty zdrowego poczucia własnej tożsamości.
Jest taki dowcip o osobie współuzależnionej, która rzuca się z mostu: kiedy leci w dół, to przed jej oczyma przesuwa się życie kogoś innego… Przez całe lata, kiedy ktoś pytał mnie: „Co u Ciebie?”, odpowiadałam: „Cóż, Philip robi to czy tamto, chłopcy wracają do szkoły w następnym tygodniu” lub udzielałam jakiejś odpowiedzi utrzymanej w podobnym stylu. Jeśli jednak zapytałby: „Ale co u Ciebie?”, to miałabym kłopot, gdyż tak naprawdę sama nie wiedziałabym, co u mnie osobiście.
Wiele cech typowych dla osób współuzależnionych może wyglądać na zalety i niełatwo je rozpoznać. Całe lata zabrało mi rozgraniczenie we własnym życiu rzeczy, które robiłam naprawdę z miłości od tych, które podchodziły pod kategorie znane jako „opiekuńczość”, „kontrolowanie”, „naprawianie”, „zadowalanie innych” i „ratowanie”. Każde z powyższych słów otacza cudzysłów, gdyż w rzeczywistości nie oznaczają one tego, na co mogłyby wskazywać ich nazwy. Tego typu zachowania może i brzmią dobrze, lecz wszystkie one są wilkami w owczych skórach.
Przykładowo „zadowalanie innych” oznacza mówienie czegoś, czego w istocie rzeczy nie ma się na myśli lub robienie czegoś, czego się nie chce robić, i w dodatku robimy to nie z miłości dla innej osoby, lecz w nadziei, że jej reakcja zaspokoi moje własne potrzeby. Gdy robimy takie rzeczy, to rzadko kiedy dostrzegamy, że w ogóle je robimy. Gdy po raz pierwszy usłyszałam termin „zadowalanie innych” moją reakcją było: „Ale ja sądziłam, że od chrześcijanina oczekuje się zadowalania innych ludzi”. Nie zdarzyło mi się wcześniej kwestionować własnych pobudek.
Jezus nigdy nie podejmował się „zadowalania innych”. Kiedy ludzie w jednej wiosce chcieli, żeby tam pozostał, a nadszedł czas, żeby iść dalej, to On wiedział, jak ma powiedzieć „nie”. Innym razem rzekł: „Jeśli chodzi o ludzkie uznanie, to nic ono dla mnie nie znaczy” (J 5, 34)4.
Terminów „opiekuńczość”, „naprawianie” i „ratowanie” używa się również do opisywania czynności, które nie wychodzą na dobre zarówno ich wykonawcom, jak i beneficjentom. Nie są one tożsame z prawdziwą troskliwością, miłością, pomocą i służbą, gdyż te czynione są z myślą o korzyści dla innych, a nie dla zaspakajania własnych potrzeb. Współzależność tłumaczy się jako „potrzebę bycia potrzebnym”.
Opiekuńczość i opiekowanie się, dla przykładu, mogą współistnieć równie dobrze, jak pszenica i chwasty rosnące na jednym polu, ale nie są tym samym. Różnice te są istotne i staną się jasne w toku czytania niniejszej książki. Zbyt skrupulatne pielenie może okazać się niezbyt dobre dla ziarna, lecz również nikt przecież nie chce uprawiać chwastów!
Moje własne współuzależnienie objawiało się częściowo poprzez „opiekuńczość”, która z zewnątrz może wyglądać tak dobrze, a nawet i „po chrześcijańsku”, jak również poprzez poczucie odpowiedzialności za zachowania innych ludzi, a przez to – poprzez próby kontrolowania ich. Przez większość życia sądziłam, że jestem całkiem normalna i zdrowa. Odkrycie, że mam wiele objawów tej choroby, okazało się dla mnie szokiem.
Paradoksalnie właśnie dzięki poślubieniu osoby, która całkiem daleko zabrnęła na drodze do zostania alkoholikiem, w końcu i ja sama dotarłam do odzyskania własnego zdrowia. Dziś z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę stwierdzić, że to była najlepsza rzecz, jaką mogłam wtedy zrobić. Proces zdrowienia często był bolesny, lecz jego wyzwalające skutki z nawiązką wynagrodziły mi ten ból. Był on zresztą w większym stopniu spowodowany współuzależnieniem niż samym procesem zdrowienia. Ukazało mi to wiele rzeczy w chrześcijaństwie, których wcześniej nie byłam w stanie dostrzec, i przywróciło mi zaufanie do Boga, do siebie samej oraz do innych ludzi.
W jaki sposób początkowo je pojmowano
Po raz pierwszy współuzależnienie rozpoznano podczas leczenia alkoholików i narkomanów. Jasnym stało się, że również pozostali członkowie ich rodzin bardzo potrzebują pomocy. Ponieważ jeden z członków rodziny był „uzależniony od substancji chemicznych”, to resztę jej członków określono „współ-uzależnionymi”, to znaczy „uzależnionymi wraz z”.
Początkowo „współ-uzależnionych” postrzegano jako osoby chore, ponieważ oni również byli „uzależnieni” od alkoholu lub innych używek, jak gdyby za jednym zamachem z alkoholikiem lub nałogowcem. (Wcześniej, przez całe lata, zanim utworzono termin „współuzależnienie”, ci, którzy sami go doświadczali, opowiadali o alkoholizmie jako o „chorobie rodzinnej”.) Następnie spostrzeżono, że nawet jeśli osoba uzależniona zaczynała powracać do zdrowia, to pozostali członkowie jej rodziny nadal sami potrzebowali pomocy. Przejawiali oni wiele rozmaitych symptomów i potrzeba było ładnych parę lat, zanim zaczęły się wyłaniać jakieś przejrzyste wzorce.
Jedną z pierwszych rzeczy, którą wychwycono, było to, że pozostali członkowie rodziny ogromnie potrzebowali miłości i czułości oraz że starali się oni zaspokajać te potrzeby poprzez troszczenie się o innych ludzi, którzy prawie nic im nie dawali w zamian. To właśnie była „opiekuńczość”, która sprawiała, że taki „opiekun” stawał się uzależniony od osoby, o którą się troszczył. I właśnie ten aspekt choroby uważano pierwotnie za główną cechę charakterystyczną dla współuzależnienia.
Szersze znaczenie terminu współuzależnienia
Od tamtej pory jednakże obraz znacząco się poszerzył. Słowa „współuzależnienie” używa się obecnie do opisania nie tylko wyżej wymienionego aspektu, lecz również podstawowych wzorców odrzucania samego siebie i bólu, który je powoduje. Wielu ekspertów postrzega wszelkie nałogi jako próby ucieczki od bólu odrzucenia samego siebie i wstydu, który stanowi rdzeń współuzależnienia. Nałogi te mogą być spowodowane substancjami (np. alkoholem i innymi używkami) lub zachowaniami (np.: hazardem, pracoholizmem i tym rodzajem uzależnienia od innych osób, który pierwotnie pojmowano jako „współuzależnienie”).
Pia Mellody, konsultantka w The Meadows, ośrodku leczenia uzależnień w Wickenburgu w Arizonie, jest jednym z czołowych autorytetów w kwestii współuzależnienia. W książce Facing Love Addiction6 (Stawić czoła uzależnieniu od miłości) pisze ona:
„Często mówi się, że jesteśmy albo nałogowcami albo osobami współuzależnionymi; lecz ja mam takie przeświadczenie, że większość z nas jest współuzależnionymi nałogowcami, którzy doświadczają nałogów, żeby znaleźć ulgę w bólu, spowodowanym naszym nie leczonym współuzależnieniem”.
Obecne użycia terminu „współuzależnienie”
Dziś eksperci, którzy zajmują się leczeniem współuzależnienia, przyjmują tę szerszą definicję. David Stafford (psychoanalityk i psychoterapeuta, były dyrektor Ośrodka Leczenia Uzależnień imienia Świętego Józefa w Szpitalu Świętego Krzyża w Haslemere w Surrey) napisał:
„Badania nad problemem uzależnień pokazały, że wszelkie formy kompulsywnych zachowań – zaburzenia odżywiania, kompulsywny hazard, seksoholizm, alkoholizm, kompulsywne wydawanie pieniędzy – stanowią zewnętrzną manifestację leżącego u ich podstaw współuzależnienia. Właśnie dlatego współuzależnienie musi być leczone tak samo, jak właściwy nałóg. W przeciwnym razie powrót do zdrowia nigdy nie będzie możliwy”7.
Kiedy jednak używa się w stosunku do kogoś określenia po prostu „współuzależniony”, to głównie odnosi się ono do osoby, która przejawia symptomy współuzależnienia, lecz sama nie jest w ewidentny sposób uzależniona od, powiedzmy, alkoholu czy innych używek. Zazwyczaj z kontekstu jasno wynika, czy słowo to jest używane w wąskim, czy w szerokim znaczeniu.
Różne stopnie współuzależnienia
Współuzależnienie występuje w wielu różnych stopniach nasilenia, podobnie jak w przypadku infekcji dróg oddechowych, która może przyjmować jakąkolwiek bądź formę, od lekkiego kaszlu po obustronne zapalenie płuc. W swej łagodniejszej postaci współuzależnienie występuje tak powszechnie, że do niedawna jego objawy były postrzegane po prostu jako część natury ludzkiej, a nie jako rozpoznawalny stan roz-stroju czy choroby. Oznaczało to, że większość ludzi cierpiących z jego powodu, nie zdawało sobie nawet sprawy, że ich emocjonalny ból posiada swoją nazwę i odpowiednie sposoby leczenia. A jeśli dany stan nie zostanie zdiagnozowany, to nie będzie on skutecznie leczony.
Może to nie mieć aż takiego znaczenia w przypadku łagodniejszych form współuzależnienia, lecz ze względu na fakt, że choroba ta z czasem postępuje, to nawet łagodne jej formy będą się nasilać, jeśli zawczasu nic się z nimi nie zrobi. Już samo w sobie współuzależnienie jest stanem wystarczająco bolesnym, lecz stanowi ono także pożywkę dla wszelkiej maści licznych nałogów w naszym skłonnym do uzależnień społeczeństwie. Dlaczego więc mamy czekać, aż osoba współuzależniona stanie się również kompulsywnym żarłokiem lub hazardzistą, alkoholikiem lub narkomanem?
Współuzależnienie jest rzadko rozpoznawane przez osobę, której bezpośrednio dotyka lub przez ludzi, którzy ją otaczają, chyba, że w końcu doprowadzi ono do jakiegoś dalszego uzależnienia. Mamy taką tendencję, że uważamy, iż alkoholicy (czy ogólnie uzależnieni) to są „inni”, nie ci, których spotykamy na co dzień lub widujemy na ekranach naszych telewizorów. Kiedy moja lekarka postawiła mi diagnozę: „depresja wywołana stresem”, to ostrzegła mnie, że albo zadbam o siebie, albo pozostanę narażona na to, że sama zostanę alkoholiczką. (Właściwie rzadko piję alkohol, gdyż zwykle powoduje on u mnie ból głowy. Od nadmiernego picia bardziej kusi mnie przejadanie się, lecz miała ona sporo racji, ostrzegając mnie.)
Jeśli ból spowodowany współuzależnieniem prowadzi nas do jakiegoś uzależnienia, to potrzeba jakiegoś rodzaju leczenia staje się coraz bardziej oczywista. Rozpoznanie i leczenie współuzależnienia pomoże uniknąć sytuacji, w której współuzależnienie doprowadzi do kolejnych dodatkowych uzależnień.
Zła wiadomość odnośnie współuzależnienia jest taka, że sięga ono swoimi korzeniami do naszej przeszłości, do różnorakich postaci przemocy lub braku miłości. A my przecież nie możemy zmienić faktów z naszej przeszłości. Jednakże dobrą wiadomością jest to, że współuzależnienie zostało spowodowane nie tyle przez brak miłości sam w sobie, co przez sposób, w jaki na ten brak miłości reagowaliśmy oraz odcięcie się od naszych własnych uczuć i od naszego prawdziwego „ja”.
W książce zatytułowanej Belonging: Bounds of Healing and Recovery8 (Przynależność: więzi uzdrawiania i zdrowienia) autorzy ujęli to w następujący sposób: „Krzywdy same z siebie nie okaleczają nas. Okalecza nas zaś to, że zwróciliśmy się sami przeciwko sobie i że zaprzeczamy własnym uczuciom wobec tego, co się nam przydarzyło”. Jako dzieci reagowaliśmy w najlepszy znany nam wówczas sposób. Lecz jako dorośli możemy się nauczyć nowych i lepszych sposobów oraz zacząć je stosować.
Mam przyjaciela, którego ojca torturowano w japońskim obozie dla jeńców wojennych. Jego rodzina jest krańcowo dysfunkcyjna, brakuje w niej miłości, za to mnóstwo w niej przemocy. Ostatnio powiedział, że zaczyna wierzyć, iż coraz więcej obszarów jego życia zostaje „skolonizowanych przez miłość”. Pomyślałam, że to cudowne wyrażenie wspaniale opisuje nasze życie. Na tych jego obszarach, które zostały „skolonizowane przez miłość”, wiemy, że jesteśmy godni miłości i potrafimy zarówno otrzymywać jak i dawać miłość.
Pomaga to również wyjaśnić, dlaczego członkowie tej samej rodziny mogą reagować w odmienny sposób. Negatywne wpływy może i są podobne, lecz niektórzy członkowie rodziny mogą zostać „skolonizowani” przez miłość z innych źródeł, takich jak przyjaciele, związki uczuciowe czy nauczyciele, którzy pomogli im cofnąć skutki wyrządzonych szkód.
Im większy obszar naszego życia nie został jeszcze „skolonizowany przez miłość”, tym bardziej będziemy współuzależnieni. Im bardziej będziemy współuzależnieni, tym większy będzie ból i pragnienie zażycia „środków uśmierzających ból”. To właśnie stąd biorą początek nałogi i zachowania kompulsywne. Nałóg jest niczym wierzchołek góry lodowej: widzimy sam nałóg, lecz nie dostrzegamy znacznie większego obszaru współuzależnienia, które zalega pod powierzchnią.
Jednym z powodów, dla którego tak długo zajęło zidentyfikowanie współuzależnienia, jest to, że ci, którzy na nie cierpią, wstydzą się swojego poczucia, że nie są godni miłości i starają się ze wszystkich sił je ukryć. Mogą stać się pracoholikami i osiągać wysoko postawione cele w nadziei, iż sprawi to, że będą mieli dobre mniemanie o sobie samych, lecz to nie jest lekarstwem. Mogą na zewnątrz wyglądać świetnie, lecz od wewnątrz będą powątpiewać w samych siebie.
Mam przyjaciółkę, która posiada większość z tych rzeczy, które w ludzkim mniemaniu powinny dawać szczęście. Jest piękna, bogata, inteligentna i jest chrześcijanką. Ale czy jest szczęśliwa? Czasami tak, ale nie jest to jej normalny stan. Jest jedną z kilku córek, których rodzice pragnęli syna. Ich żal i złość z powodu syna, którego nie mieli, przelała się na ich córki, które wzrastały w poczuciu bycia niechcianymi i niekochanymi. Owa przyjaciółka wydaje się zamknięta w sobie i samowystarczalna, ale wykonuje skuteczną (acz nieszczęsną) robotę, polegającą na ukrywaniu swojego smutku przed wszystkimi, za wyjątkiem najbliższych przyjaciół. Rozpoznaje ona w sobie wiele z bolesnych symptomów współuzależnienia.
Jeśli dostrzegamy w sobie potrzebę uleczenia, to wcale nie musimy się jej wstydzić. Jezus powiedział, że przyszedł nie do zdrowych, lecz do chorych. Jeśli nawet dokonywaliśmy złych lub mylnych wyborów, to On szybko nam wybacza i chce, żebyśmy wybaczyli sami sobie, a nie chowali się we własnym wstydzie. A ponieważ potrafimy nauczyć się, jak zaakceptować i pokochać siebie samych z pomocą Boga i innych ludzi, to współuzależnienie staje się stanem odwracalnym pomimo tego, co wydarzyło się w naszym życiu.
Jeśli to właśnie brak miłości powoduje tę chorobę, to miłość jest w stanie ją wyleczyć. Chociaż moja rodzina nie była zbyt dobra w wyrażaniu miłości, to poznałam innych ludzi, którzy mi pomogli i z nawiązką wynagrodzili mi to, co mnie wcześniej ominęło. Jestem im za to bardzo wdzięczna. A słuchanie opowieści innych osób sprawia, że doceniam też te dobre strony mojej rodziny.
Ludzie wyrażają się dziś z dezaprobatą o „środkach psychoaktywnych poprawiających nastrój”. Lecz najpowszechniejszym „środkiem poprawiającym nastrój” jest alkohol, a my często traktujemy go bardzo lekko. Podobnie do ognia, może on stać się zarówno przyjemnością, jak i zagrożeniem. Uzależnienie od alkoholu od zawsze stanowi zagrożenie, chociaż to właśnie ten nałóg społeczeństwo często woli bagatelizować. W Anglii nie ma ostrzeżeń o szkodliwości produktu na pojemnikach zawierających alkohol, pomimo, że jest on bezpośrednią przyczyną dziesiątek tysięcy zgonów9 rocznie i dodatkowo przyczynia się do wielu kolejnych, spowodowanych przez raka aż po choroby serca.
Niektóre liczby pochodzące z Ameryki ukazują skalę tego problemu, który podobnie wygląda też w Anglii. „Ponieważ jeden na czterech Amerykanów mieszka lub pozostaje w bliskim związku z alkoholikiem, np.: synem, córką, bratem, siostrą, małżonkiem lub przyjacielem, to można śmiało wywnioskować, że ty sam również znasz osobę uzależnioną. Około 5 do 10 procent wszystkich dorosłych Amerykanów jest alkoholikami. Nikt nie wie, o ile więcej należy do osób w początkowych stadiach choroby. Wszystko jedno, czy liczba alkoholików wynosi zaledwie pięć milionów, czy sięga aż trzydziestu sześciu milionów lub więcej, bowiem każdy z nich i tak wywiera zgubny wpływ na sześć kolejnych osób. Innymi słowy, dobrze ponad połowa Amerykanów jest w jakiś sposób dotknięta przez tę chorobę”10.
W 1995 roku Ruth Gledhill, która była wówczas korespondentką od spraw religijnych w „The Times”, pisała w „The Tablet”: „Ponieważ zbliża się koniec tysiąclecia, wszyscy dziennikarze, ze mną włącznie, planują już naprzód retrospektywne zestawienia najistotniejszych wydarzeń w dziedzinach naszych zainteresowań, które trzeba będzie wkrótce sporządzić. W świecie duchowym, w przeciwieństwie do materialnego, lecz z nieocenionym wpływem na oba, musi prowadzić, lub przynajmniej zbliżać się do czołowej pozycji na liście, założenie w 1935 roku Anonimowych Alkoholików w Akron w stanie Ohio. Każdemu, kto szuka w wieku dwudziestym znaków nadciągającej apokalipsy, wystarczy jedynie zastanowić się nad zniszczeniami, jakie dewastują na co dzień życie milionów ludzi, spowodowanymi przez obsesyjną chorobę alkoholizmu i nałogów. Po dowód na odpowiadającą zbawczą łaskę Boga w naszym świecie możemy z kolei sięgnąć do rozwijających się Dwunastu Kroków AA, stworzonych przez założycieli tej wspólnoty, Boba S., chirurga z Akron i Billa W., maklera z Nowego Jorku”11.
Kiedy Bill W. już naprawdę sięgnął „skalistego dna” i uświadomił sobie, że jest bliski śmierci, wykrzyknął: „Jeśli Bóg istnieje, to niech się ukaże!” W swojej biografii Pass It On12 (Przekaż dalej) opisuje on, co się następnie wydarzyło:
„Nagle mój pokój zalało nieopisanie białe światło. Ogarnęła mnie ekstaza nie do opisania. Wszelka radość, jaką znałem, bledła w porównaniu z tym. To światło, ta ekstaza – przez jakiś czas nie byłem niczego innego świadom.
Następnie oczyma duszy zobaczyłem górę. Stałem na jej szczycie, gdzie wiał potężny wiatr. Wiatr nie z powietrza, lecz z ducha. Z ogromną czystą siłą wiał na wskroś przeze mnie. Następnie przyszła olśniewająca myśl: Jesteś wolnym człowiekiem. Nie wiem, jak długo pozostawałem w tym stanie, lecz w końcu światło i ekstaza ucichły. Znów zobaczyłem ściany swojego pokoju. Wraz z tym, jak stawałem się coraz bardziej wyciszony, wielki spokój mnie napełnił i towarzyszyło mu odczucie trudne do opisania. Stałem się właściwie świadomy Obecności, która zdawała się istnym morzem kochającego ducha. Leżałem na brzegu nowego świata. Myślałem: To musi być ta wyższa rzeczywistość… Bóg kaznodziejów…
Po raz pierwszy miałem poczucie prawdziwej przynależności. Wiedziałem, że jestem kochany i że potrafię odwzajemnić miłość. Dziękowałem mojemu Bogu, który przez moment dał mi wejrzeć w swoje absolutne Ja”.
Spotkania, które później zasłynęły pod szyldem Anonimowych Alkoholików, zapoczątkowała pewna chrześcijańska grupa (Grupa Oksfordzka, znana też jako Moralne Przezbrojenie). Pośród nich był Bill W. i inni chrześcijanie alkoholicy, którzy wiedzieli, że mogą pozostać trzeźwi tylko z łaską i mocą Boga. Następnie chcieli oni przyjąć do grupy również innych alkoholików, którzy także pragnęli przestać pić.
Jednakże nowoprzybyli niekoniecznie byli chrześcijanami, ani też nie zdążyli jeszcze odnaleźć trzeźwości „tylko przez ten jeden dzień”. Stworzyło to problemy dla pierwszych członków Grupy Oksfordzkiej, jak również dla alkoholików nie będących chrześcijanami oraz dla tych, którzy starali się im pomagać. Ostatecznie alkoholicy ci kontynuowali swoje spotkania i wzajemne wsparcie, lecz nie stanowili już części tamtej pierwotnej grupy – choć wielu z nich było chrześcijanami. W licznych książkach badano związki pomiędzy programami Dwunastu Kroków i chrześcijaństwem. Jedną z najlepszych pozycji na ten temat, które się ostatnio ukazały, jest Belonging: Bonds of Healing and Recovery (cytowana powyżej) autorstwa Dennisa Linna, Sheili Fabricant Linn i Mathew Linna SJ.
Po sukcesie pierwszego programu Dwunastu Kroków powstały następne. Ponieważ program ten zasadniczo polega na przyznaniu się do potrzeby pomocy Boga i zwróceniu się do Niego, to może on znaleźć zastosowanie przy wielu innych okolicznościach. Pierwszą nową Wspólnotą, która powstała po AA, było Al-Anon, przeznaczone dla krewnych i przyjaciół alkoholików. Do kolejnych Wspólnot należą Anonimowi Narkomani (Narcotics Anonimous – NA, dla osób uzależnionych od środków odurzających, włącznie z tymi przepisywanymi na receptę, jak środki uspakajające czy barbiturany) oraz Anonimowe Rodziny (Families Anonymous – FA, dla członków ich rodzin), Anonimowi Żarłocy, Anonimowi Hazardziści, Anonimowi Współuzależnieni (Codependents Anonymous – CoDA) i ponad dwieście innych.13
Program Dwunastu Kroków nie tyle ofiarował mi jakąś mądrość, która by różniła się od mądrości chrześcijańskiej, co uwypuklił te zasady chrześcijaństwa, które już w nim istnieją, lecz mogą być podawane zbyt lekko. Wierzę, że Dwanaście Kroków stanowi przypominanie przez Ducha Świętego. Jezus powiedział bowiem: „A Paraklet, Duch Święty, którego Ojciec pośle w moim imieniu, On was wszystkiego nauczy i przypomni wam wszystko, co Ja wam powiedziałem” (J 14, 26).
W swoim artykule pod tytułem Healing the Inside14 („Uzdrawianie wnętrza”) Rich Buhler pisze o powracaniu do zdrowia przy pomocy Dwunastu Kroków:
„Niektórzy krytycy boją się, że powracanie do zdrowia jest swego rodzaju alternatywą do zaufania Jezusowi. Ja zasugerowałbym, że prawda wygląda zupełnie odwrotnie. Powracanie do zdrowia jest pozwoleniem na wtargnięcie prawdy i mocy Boga na tę płaszczyznę mojego życia, gdzie prawdopodobnie są one najbardziej potrzebne.
Nie zastępuje ono modlitwy, lecz stanowi okazję do modlitwy, która w końcu ma zostać ofiarowana w intencji tego, co może być najbardziej wyniszczającym i wypaczającym moje życie doświadczeniem lub doświadczeniami, jakie kiedykolwiek miałem.
Nie stanowi ono substytutu dla karmienia się Słowem; jest ono zaś zastosowaniem Słowa na najgłębszą i najistotniejszą ranę mego życia.
Nie jest to coś, co robię zamiast pielęgnowania relacji z Jezusem. Jest to zaś krok, który odmienia całe życie, a polega on na wzięciu Go w końcu za rękę i pozwoleniu Mu, by prowadził mnie przez ciemną dolinę mojego zranienia”.
Współuzależnienie, nałóg i zdrowienie są tematami wielu dobrych książek, których wybór został wyszczególniony na końcu niniejszej pozycji. Nie przyświecała mi intencja, żeby powielać dostarczane w nich informacje. Jednakże zdrowienie generalnie pociąga za sobą program Dwunastu Kroków, który mówi o Bogu lub „Sile Wyższej”. Dzisiaj wielu ludzi nie wierzy w Boga, więc nawet jeśli autorzy osobiście w Niego wierzą, to zazwyczaj starają się uspokajać czytelnika, że brak wiary w Boga nie wyklucza możliwości uczestnictwa w programie. Przykładowo, na początku można przyjąć „moc grupy” za „Siłę Wyższą”.
Owo podejście, które tak bardzo idzie w poprzek dogmatom, sprawia, że zdrowienie z nałogu jest dostępne dla wszystkich. Na dodatek, wielu ludzi przechodzi od zaufania grupie kochających ludzi do zaufania kochającemu Bogu, który staje się ich jedynym autorytetem. (Tradycja Druga tego programu głosi: „Jedynym i najwyższym autorytetem w naszej wspólnocie jest miłujący Bóg, jakkolwiek może się On wyrażać w sumieniu każdej grupy. Nasi przewodnicy są tylko zaufanymi sługami, oni nami nie rządzą”.) Jak już raz ludzie zaufają kochającemu Bogu, to zwrócą się do Niego i będą prosić o Jego pomoc, a On zaiste będzie objawiać się w niesamowity sposób.
Zazwyczaj bierze się za pewnik, że ktoś, kto rzeczywiście wierzy w Boga, nie będzie miał żadnych problemów z programem Dwunastu Kroków, przynajmniej teoretycznie. I w przypadku wielu chrześcijan jest to prawdą, lecz akurat w moim własnym tak nie było. Jednakże moje problemy dotyczyły głównie tego, czego w programie nie ma. Obecnie po prostu odnajduję to w kontekście chrześcijaństwa. I muszę przyznać, że gdyby programy były aż tak ściśle chrześcijańskie, jak bym wówczas tego sobie życzyła, to miliony ludzi, którzy ich potrzebują (a przecież często jest to kwestia życia lub śmierci), nie skorzystałyby z nich.
Pewnego dnia, gdy modliłam się o odpowiedź, czy mam nadal chodzić do Al-Anon, pojawiał mi się w umyśle obraz glinianego garnka, wyrabianego przez garncarza dwiema rękami. Wydawało się, jakby Pan do mnie mówił: „Jedna z rąk symbolizuje sposób, w jaki formuję cię w Kościele. Druga zaś sposób, w jaki formuję cię przez Al-Anon. Lecz nie troskaj się – obie te ręce są Moimi rękami!”.
Istnieją miliony chrześcijan, którzy równocześnie są pełnymi wdzięczności członkami wspólnot Dwunastu Kroków. Lecz istnieje jeszcze więcej milionów takich, którzy mogliby uzyskać ogromną pomoc z ich strony, lecz nie są ich członkami. Jest wiele powodów, dlaczego tak się sprawy mają. Mogli on nie słyszeć o tych wspólnotach i pomocy, jakiej one udzielają. Mogą nie rozpoznawać swoich własnych potrzeb. Mogą też czuć, że jako chrześcijanie wcale nie powinni takich wspólnot potrzebować, albo że ich program mógłby w jakiś sposób kłócić się z chrześcijaństwem. Przez pewien czas sama zaliczałam się do tej ostatniej kategorii.
Jednym z powodów, dla których piszę ową książkę, jest chęć uspokojenia właśnie takich osób i umożliwienie im skorzystania ze wszystkiego, co te programy mają do zaoferowania. Prawdą jest, że istnieją w nich takie elementy, które na pierwszy rzut oka mogłyby wydawać się dla chrześcijan zniechęcające i sprawiać, że nie będą oni chcieli powracać na kolejne spotkania. Te rzeczy, które z początku mnie osobiście drażniły, okazały się fałszywymi problemami i z czasem udało mi się je porozwiązywać. Czasami musiałam odkładać je „na boczną półkę”, dopóki nie udało mi się zrobić porządku z pozornymi sprzecznościami.
Ta książka jest zaprojektowana jako wprowadzenie do programów Dwunastu Kroków oraz do tematu współuzależnienia dla chrześcijan i nie tylko. Lecz mam nadzieję, że czytelnicy zostaną zachęceni do odkrywania kolejnych książek, poświęconych tym zagadnieniom, które w pełniejszy sposób naświetlają problem.
We wstępie do The Life Recovery Bible15 (Biblia dla odzyskania życia) jest napisane:
„Biblia jest najwspanialszą książką o zdrowieniu, jaką kiedykolwiek napisano… Wyruszmy zatem razem w podróż ku uzdrowieniu i odnalezionej na nowo sile. Nie takiej sile, którą odnaleźliśmy w sobie, lecz sile odnalezionej poprzez zaufanie do Boga i pozwolenie Mu na kierowanie naszymi decyzjami i planami. Ta podróż powiedzie nas przez Dwanaście Kroków i inne materiały zaprojektowane z myślą o pomocy nam w skupieniu się nad potężnymi środkami, jakich Bóg dostarcza nam, żebyśmy mogli odzyskać zdrowie”.
Używam terminu „współuzależnienie” w jego szerszym znaczeniu, jako gleby, z której wyrastają wszelkie nałogowe i kompulsywne zachowania oraz uzależnienia. Dlatego może być ono postrzegane jako przeciwieństwo „wyzdrowienia”. Wierzę, że wszyscy jesteśmy w podróży wiodącej od pewnego stopnia współuzależnienia do wyzdrowienia, a to przecież stanowi bieżący proces. Chodzi tu o uczenie się, jak być kochanym i kochać. Całkowite uzdrowienie prawdopodobnie zdarza się tylko w niebie!
Mówi się, że piszemy książki, które sami chcielibyśmy przeczytać: i to właśnie jest taka książka, którą dawno temu sama chciałabym przeczytać.
[1] W Odnowie w Duchu Świętym spotyka się praktykę duchową, która polega na otwartości i zwracaniu uwagi na wyobrażenia, które spontanicznie pojawiają się w kontekście modlitwy. Mogą one stanowić Boże „światło” ukazujące sytuację duchową człowieka albo być wynikiem aktywności ludzkiej podświadomości, która w konkretnych, obrazach na podobieństwo „snów na jawie”, ukazuje napięcia emocjonalne, jakie występują w człowieku. Tego typu obrazy mentalne, nieraz w tradycji duchowej określane jako wizje, zawsze wymagają gruntownego rozeznania (przypis red.).
[2] W oryginale angielskim zgrabna, acz trudna do przetłumaczenia na język polski gra słów: „dis-ease or disease”; dosłowne znaczenie neologizmu „dis-ease” można zinterpretować jako niepokój, emocjonalne rozbicie, dezintegrację, dyskomfort, poczucie skrępowania lub bycia nie na miejscu, czy w bardzo trudnej sytuacji. Termin ten używany będzie w dalszych częściach książki, dlatego, aby ułatwić jego zrozumienie, podkreślony został takim właśnie zapisem w języku polskim (przyp. tłum.).
[3] Henri J.M. Nouwen, Życie Umiłowanego, Kraków 2003.
[4] Pozostawiono brzmienie z przekładu Biblii na języki narodowe, z którego korzystała Autorka. Tłumaczenie z Biblii Tysiąclecia niniejszego fragmentu brzmi: „Ja nie zważam na świadectwo człowieka” (przypis tłum.).
[5] Rz 8, 28.
[6] Pia Mellody, Andrea Wells i Kenneth Miller, Facing Love Addiction, San Francisco 1992.
[7] David Stafford, Liz Hodgkinson, Codependency: How to break free and live your own life (Współuzależnienie: Jak się uwolnić i żyć swoim własnym życiem), Londyn 1991.
[8] Dennis Linn SJ, Sheila Fabricant Linn, Matthew Linn SJ, Belonging: Bonds of Healing and Recovery, Nowy Jork/Mahwah, 1991.
[9] Peter Anderson, Excess morality associated with alcohol consumption. (Moralność nieumiarkowania w powiązaniu ze spożyciem alkoholu). Artykuł w „The British Medical Journal”, tom 297, 1988, s. 824-826.
[10] Joseph C. Martin, No laughing Matter (Sprawa nie do śmiechu), San Francisco 1982.
[11] Ruth Gledhill, Dethroning King Alcohol; spiritual steps to freedom, (Detronizacja Króla-Alkoholu; duchowe kroki ku wolności). Artykuł w „The Tablet”, 28 stycznia 1995.
[12] Bill W., Pass it On, Nowy Jork 1984.
[13] Barbara Yoder, The Recovery Resource Book (Księga Źródeł Zdrowienia), Nowy Jork 1990
[14] Rich Buhler, Healing the Inside (Uzdrawianie wnętrza), w: Conference Handbook Healing ’95 (Pokonferencyjny Podręcznik Uzdrawiania ’95), współautorstwo: John Wimber, Mahesh Chavda oraz Francis Mac Nutt. Rich Buhler jest pastorem, prezenterem radiowym i autorem, który prowadzi ogólnonarodowy program radiowy Table Talk (Rozmowy przy stole) w Stanach Zjednoczonych. Niniejszy artykuł pierwotnie ukazał się w Equipping the Saints (Wyposażanie świętych), 1992.
[15]The Life Recovery Bible, Wheaton, IL, 1992.