Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pociąg osobowy do Czyty jedzie pięć dni. Do stacji końcowej, Władywostoku, okrągły tydzień… Tak zaczyna się podróż, która może pomóc zrozumieć rosyjski fenomen.
Jak pojąć ten wielki kraj rozpięty na dwóch kontynentach, w którym nic nie jest tym, czym powinno? W jaki sposób spojrzeć na to egzotyczne miejsce, gdzie dobrą wiadomością jest to, że w Murmańsku ociepli się do minus 30 stopni Celsjusza, a dzień będzie trwać godzinę i siedem minut?
To tutaj polski ksiądz, były jeniec cudem ocalony z Katynia, w podziemiach dawnej siedziby twerskiego NKWD – gdzie rozstrzeliwano jeńców Ostaszkowa – dokonuje kolejnego cudu, nawracając pułkownika Armii Czerwonej. To tutaj młodzież uczy się w szkole, że prawa człowieka i wolność jednostki są wartością najwyższą, a jednocześnie, że narody nie mają prawa do samostanowienia. To tutaj przechodzenie od komunizmu do demokracji polega na tym, że wczorajszy komunista nazywa siebie dziś demokratą.
14:57 do Czytyto zbiór pasjonujących reportaży o kraju, który fascynuje, zaskakuje i nieustająco zdumiewa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 184
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKAFotografia na okładce © by PG / MAGNUM PHOTOS / FORUM
Copyright © by POLITYKA Sp. Pracy 2000–2012
Redakcja TERESA LEŚNIAKKorekta SANDRA TRELA / D2D.PL, ZUZANNA SZATANIK / D2D.PLProjekt typograficzny i redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL
ISBN 978-83-7536-484-2
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.www.czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowatel. +48 18 351 00 70 e-mail: [email protected]
Wołowiec 2012Wydanie I
Skład wersji elektronicznej: MAGDALENA WOJTAS / VIRTUALO SP. Z O.O.
Moskwa. Dworzec Jarosławski, wrota na wschód. Stąd odjeżdżają pociągi kursujące transsyberyjską magistralą – transsibem, jak mówią Rosjanie. Osobowy do Czyty jedzie pięć dni. Do stacji końcowej, Władywostoku, okrągły tydzień. Kolej transsyberyjska to najdłuższa linia kolejowa na świecie, ponad dziewięć tysięcy kilometrów torów. To spoiwo Rosji. Bez tej kolei nie ma Rosji. Bez tej kolei byłyby tylko zapomniane, zagubione w bezkresie Syberii punkciki: Riazań, Samara, Czelabińsk, Omsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk, Irkuck, Czyta i Chabarowsk, Władywostok. To kolej zmieniła te punkciki w miasta i zszyła je w imperium.
Ludzie z tobołami szukają swoich miejsc. Przed wagonem numer 10 zrobiło się tłoczno. Grupa nastolatek tuli do piersi futerały ze skrzypcami. Za nimi w przydużych panterkach i rozdeptanych buciorach dwaj poborowi. Mają dziecinne twarze.
I dwaj faceci, rozczochrani, rozchełstani, już napici. Klną okrutnie. Jeden w czarnej skórze, z tłustawymi włosami zaczesanymi do tyłu spojrzał na masywny zegarek na grubej, srebrnej bransolecie. Trzy minuty do odjazdu.
Dziesiątka to wagon trzeciej klasy, tak zwany plackart. Najtańszy i najpopularniejszy wagon Rosji. Pięćdziesiąt cztery miejsca sypialne ułożone w dwa piętra, a nad nimi jeszcze półki bagażowe, które w sezonie letnim zapełniają się podróżnymi. Kolej sprzedaje je jako miejscówki pasażerskie, gdy brakuje normalnych miejsc. Nie ma przedziałów, tylko przepierzenia otwarte na korytarz biegnący na przestrzał przez cały wagon. Na jednym końcu toaleta z umywalką. Na drugim złożony z dwóch klitek przedział służbowy. W jednej dyżuruje konduktor, w drugiej śpi jego zmiennik. Obok wielki samowar z wrzątkiem na herbatę i piec węglowy, który ogrzewa wagon. Przy wyjściach po obu stronach wagonu tak zwany tambur. Tu można palić.
Piątek, kilometr 270
Dochodzi siódma wieczorem. Pociąg zbliża się do Jarosławla. Pasażerowie rozkładają na skajowych pryczach materace. Na stołach pojawiają się jaja na twardo, pomidory, wędzona ryba, wódka.
Konduktorka Lubow Pietrowna roznosi pościel. Starsza pani z miejsca 36 nie chce. Kładzie się na gołym materacu, pod kocem. Czterdzieści rubli za pościel to nieco ponad dolar. Za drogo.
Przed toaletą kolejka. Ludzie przebierają się w dresy. Żołnierze nie mają dresów i walą się na materace w panterkach.
– Żenia – przedstawia się najbliższym sąsiadom mężczyzna o tłustawych włosach zaczesanych do tyłu.
Żenia lubi pogadać, a ponieważ najbliżsi sąsiedzi zasnęli, ledwie przyjęli do wiadomości, że jest handlowcem w branży tekstylnej, obrał za słuchaczy poborowych, którzy jadą za ścianką. Tłumaczy więc, czemu uwielbia wagony plackart. Po pierwsze ma sentyment do pociągów, bo jako żołnierz służył w pewnym sensie na kolei, po drugie – ścisza konfidencjonalnie głos i nachyla się w stronę jednego z poborowych – kocha kobiety, a gdzież łatwiej o gorący romans niż w plackartnym wagonie. Obiecuje, że wszystko poborowym opowie.
Na peronie w Jarosławlu na pociąg do Czyty czekają tłumy. Skład stoi dwadzieścia minut i na te dwadzieścia minut peron zamienia się w bazar. Dziesiątki głosów zagłuszają się nawzajem: kupujcie bułeczki… lepioszki… suszona ryba… bierzcie warzywa, gotowane ziemniaki… zabawki, pluszowe zabawki… wódka, piwo… kwiaty.
Dwaj rozchełstani i napici biorą pół litra i wędzone śledzie. Po dwóch godzinach ludzie proszą, żeby dali spać i poszli sobie do restauracyjnego. Poszli. Gdzieś na początku wagonu ciągle płacze dziecko.
Lubow Pietrowna dorzuciła do pieca. W wagonie robi się nieznośnie duszno. Okna się nie otwierają. Nad przełącznikami wentylacji w dyżurce Lubow Pietrowny wisi kartka: Nie włączać, awaria. Matka mruczy dziecku kołysankę. Na nic. Ojciec nalewa wrzątku z samowaru do butelki z mlekiem w proszku i do blaszanej miski z chińską zupką błyskawiczną. Sąsiad z górnej półki powleka poduszkę. Pierze leci na dół do zupy.
Sobota, kilometr 1149
Rano kolejka do toalety sięga połowy wagonu. Jest nerwowo. Za oknem fabryki-widma. Pośród betonowych szkieletów nigdy niedokończonych konstrukcji i powalonych płotów rozsiały się brzozy.
Zaczyna się teren zabudowany i Lubow Pietrowna, zgodnie z przepisami, zaraz zamknie ubikację. Nie będzie można z niej korzystać przez dwadzieścia pięć minut postoju na stacji Balezino i póki znów nie skończy się teren zabudowany.
– No ile można tam siedzieć? – Dwaj rozchełstani i podpici to budowlańcy. Przestępują z nogi na nogę. – Sikać się chce niemiłosiernie, łeb jebie, trzeba wypić.
Lońka i Wowa wracają do domu, do Krasnojarska. Ich firma budowała w Moskwie apartamentowiec. Zarobili kupę forsy. W Krasnojarsku będą w poniedziałek, we wtorek mają się zgłosić do pracy na budowie.
– W pracy teraz nie można być wypitym, takie czasy – mówi Lońka. – A robotę trzeba szanować, bo w Krasnojarsku, jeśli w ogóle coś się buduje, to robią to Chińczycy.
Lońka i Wowa, jako że szanują robotę, chcą wykorzystać podróż. Przez cztery dni w pociągu nie mają zamiaru trzeźwieć.
W przejściu między wagonami Żenia rozwija temat swojej miłości do pociągów. Opowiada poborowym o czasach młodości.
Otóż w latach osiemdziesiątych był porucznikiem wojsk rakietowych i jeździł po torach transsibu, tam i z powrotem, specjalną platformą kolejową, na której była zamontowana rakieta atomowa za miliard dolarów. Póki była w ruchu, nikt nie mógł jej namierzyć. Żenia do dziś nie wie, dla których wrogów ojczyzny była przeznaczona. Najpewniej dla Chinoli. Bo jak wiadomo, miliardy Chinoli siedzą tam u siebie jeden na drugim i marzą, żeby odebrać Rosji Syberię.
Przyszła pierestrojka i rakietę zabrali na złom, a Chinole rozpełzają się po Syberii jak karaluchy. W Chabarowsku, gdzie mieszka Żenia, jest ich już tyle co Rosjan.
– Oj, tracimy Syberię, chłopcy, tracimy – smutno wzdycha Żenia. – A czyż jest piękniejszy kraj? Ech… Gdybym tak jeszcze miał swoją rakietę…
– No – mruknęli chórem poborowi, pociągnęli po porządnym łyku żygulowskiego piwa, najtańszego z najtańszych, i już w milczeniu tępo utkwili wzrok w oknie.
Sobota, kilometr 1400
Za oknem leżące odłogiem bezkresne pola pożera burzan. Przy torach płoną ogniska, przy ogniskach grzeją się ludzie. Kobiety kopią ziemniaki na wyszarpanych na powrót spod burzanu maleńkich poletkach, nie większych niż wagon numer 10, dwadzieścia kroków wzdłuż, cztery wszerz.
Bereszagino, maleńka miejscowość, o której nikt nic nie wie. Głubinka, czyli dziura. Jeszcze nie Syberia, ale bogata Moskwa już daleko na zachodzie. Stara kobieta na peronie ma w koszyku tuzin pomidorów i kilka ogórków. W bruzdy zniszczonych dłoni powbijała się ziemia.
– Kupuj, synku, pomóż biednej kobiecie. Warzywa zdrowe, własne, z działki.
Natalia Jegorowna skończyła siedemdziesiąt trzy lata. Była nauczycielką rosyjskiego. Emerytura – tysiąc czterysta rubli, czyli niecałe pięćdziesiąt dolarów, ale w tym miesiącu jeszcze nie dali. Za mieszkanie sześćset rubli. W tym roku były już dwie podwyżki. Dzieci dawno rozjechały się po Rosji.
– Ech, gdyby nie działka i peron, przyszłoby człowiekowi zdechnąć.
Pociągi stoją tu nie dłużej niż pięć minut. Lońka i Wowa wzięli cztery pomidory, dali dziesiątaka, nie chcieli reszty.
– Niech was Bóg błogosławi, synkowie.
Lubow Pietrowna jakby widziała swoją matkę, też nauczycielkę, z emeryturą tysiąc siedemset rubli. Lubow do pierestojki pracowała w państwowym punkcie naprawy AGD. Potem przestali płacić, więc poszła na kolej. Praca niewdzięczna, dziesięć dni w drodze: Czyta–Moskwa–Czyta, i dziesięć odpoczynku w domu. A w domu trzeba męża i dwójkę dorastających dzieci oprać, nagotować im barszczu, nasmażyć blinów, wypleć działkę, zakisić pomidory, paprykę i w drogę.
Lubow ma w lodówce piwo z Czyty. Zachęca, żeby brać u niej, zamiast chodzić do restauracyjnego.
– W zeszłym roku zdobyło złoty medal.
Plastikowa półtoralitrowa butelka. Kwaśne. Lubow przyznaje szczerze: kupuje po czterdzieści, sprzedaje po sześćdziesiąt. Żyć trzeba.
Sobota, kilometr 1630
Żenia ciągnie poborowych do restauracyjnego na wódkę. Teraz chce gadać o kobietach. Znowu ściszonym głosem powtarza, że kocha kobiety, a w plackarcie rodzą się najszybsze i najgorętsze romanse.
– W przedziale może się trafić jedna albo nawet dwie, a w plackarcie choćby i trzydzieści, tylko chodzić, patrzeć, wybierać i kosić – radzi.
Wykłada żołnierzom, jak się podrywa w pociągu:
– Najważniejsze jest gadane. Mówcie babie per gospoża albo lejdi. Śmieszne, ale to je bierze. Przedstawić się i na początek na luzie o pogodzie, krajobrazie. Ja potem mówię o rakiecie. Żadna baba nie oprze się historii o niemożliwej do wykrycia rakiecie za miliard dolarów. A dlaczego kobieta musi ulec rakiecie? Dlatego mianowicie, że ma przed sobą nie zwykłego chuja jakiegoś, ale odwieczny ideał, bohaterskiego obrońcę ojczyzny, świętej Rusi, w dodatku rycerza dżentelmena, o czym świadczy stopień oficerski, do tego na koniec dochodzi niebagatelny akcent współczesny, można rzec komercyjny: cena rakiety. Potem zapraszacie na kolację do wagonu restauracyjnego. Tam zakąska i wódeczka. Nie pół litra, tylko trzysta gram, żeby wiedziała, żeście niepijący. I niech was Bóg broni ciągnąć babę do kibla. Przed kolacją trzeba dać w łapę konduktorowi i wynająć na kilka godzin dwuosobowy przedział. Zawsze jest sporo wolnych. Po kolacji prowadzicie babę jak do siebie. Spróbujcie z którąś z tych skrzypaczek.
– Kolacja, przedział. Za co? Ja mam wszystkiego sto rubli – narzeka chłopiec w panterce.
– Możecie się złożyć. Najważniejsza jest ciekawa historia. Pamiętajcie: gadane. Jak dobrze zagadacie, to może i we dwóch się uda – podrzuca Żenia.
Sobota, kilometr 1900
Brzozy, tysiące brzóz. Niebo z każdą godziną wydaje się coraz cięższe i niższe. Jeden z poborowych kręci się wokół dziewczyn ze skrzypcami. Potrąca, przeprasza, pyta o godzinę, coś nie ma gadanego. Namówił Julię na papierosa w sąsiednim wagonie, żeby jej opiekunka nie zobaczyła. Wracają po kwadransie. On ze skwaszoną miną mija śpiącego towarzysza i idzie na drugi koniec wagonu. Musi być, że do restauracyjnego po żygulowskie.
Julia relacjonuje Żannie rozmowę:
– Ohyda. Mówił, że ostatniej zimy u niego w jednostce na Syberii nie było co jeść. I jeszcze poszła plotka, że mięso, co raz przy święcie dodali do zupy, było ze szczurów. Żołnierze uznali, że kwatermistrz i kucharz to złodzieje. Kucharz uciekł. A kwatermistrza powiesili na stryczku w kuchni. Czekali, aż narobił w spodnie, i dopiero odcięli. Wyobrażasz sobie?
Żanna ma oczy jak spodki.
W tamburze Żenia stuka się w czoło:
– Idiota – cedzi do rekruta.
– Odczep się – denerwuje się tamten. – Sam mówiłeś, żeby opowiedzieć ciekawą historię. Powiesiłeś kiedyś kogo?
Dziewczęta jadą do Tiumeni. Były w Moskwie na festiwalu muzyki klasycznej. Wszystkie ze szkół muzycznych, z dobrych, zasobnych domów. Modne ciuchy i modne kobiece pisma, naklejane tatuaże, drogie niemieckie skrzypce.
Żanna ma szesnaście lat, jest Ormianką i świetnie wróży z kart. Powróżyła już wszystkim koleżankom dwa razy, ale chcą jeszcze. Czy kocha? Czy chce zobaczyć? Czy szanuje? Ojciec Żanny jest w Tiumeni właścicielem sporej garbarni skór syberyjskich. W domu nigdy niczego nie brakowało. Żanna do dziś nie rozumie, dlaczego jej starszy brat zginął w Górnym Karabachu. Szkoda, że nie mogła mu powróżyć. Julii dziś w nocy śniła się krew. Żanna mówi, że to źle, bardzo źle.
Lubow Pietrowna postanowiła chyba zrobić pasażerom pranie mózgu. W radiowęźle, piosenka za piosenką, płaczliwe głosy bazarowych artystów jęczą o nieuchronności rozstania, nieszczęśliwej miłości, zdradzonej przyjaźni, samotności, wiatrach jesieni, mrozach zimy. Dwa dni bez chwili przerwy. Nie wszystkie głośniki da się wyciszyć. Lońka i Wowa, którzy dopiero co wrócili z restauracyjnego, podkręcili swój, postanowili sobie pośpiewać, powzruszać się:
– Smutna jesień nas rozłączyła i już nie ujrzę ciebie, a ja płaczę, bo pragnę, by wczoraj wróciło, byś wróciła ty. Deszcz za oknem nocy pada. Pragnę ogrzać cię słowami mymi, ale miłość jak kryształ się rozpadła.
Po chwili najświeższy hit epoki wojny z terroryzmem:
– Kombat, kombat, podciągaj, kombat! Bateria, ognia! Bateria, ognia! Podciągaj, kombat! Za nami Rosja, Moskwa i Arbat.
Żanna zatyka uszy.
– Nie mogę! Dziewczyny, zagrajmy! Chcecie? – pyta najbliższych sąsiadów.
Chcą.
Ustąpili dziewczynkom nieco miejsca na dolnych półkach. Skrzypce bez trudu zdusiły kombat. Pierwszy takt obudził drugiego poborowego, który po wódce z Żenią padł na pryczę bez oznak życia. Teraz zerwał się, oczy wybałuszył.
– O job jego mat’, czto eto? – jęknął, wyraźnie zapominając o lejdi i innych naukach Żeni.
– Brahms – warknęła Julia.
Ktoś zgasił światło w całym wagonie. Przez następne pół godziny świeciły się tylko małe lampki do czytania. Ktoś wstał z barłogu, ktoś podszedł bliżej. Przez te pół godziny wagon numer 10 był salą koncertową.
Niedziela, kilometr 2500
Znów kolejka do kibla na pół wagonu. Lonia i Wowa zaczęli dzień od browaru. W nocy pociąg długo stał w Tiumeni. Wysiadły skrzypaczki. Dworzec nowoczesny, nierealny, wyglądał jak statek kosmiczny. Wszystkie gazety przeczytane, krzyżówki rozwiązane. Dwóm starszym panom nie chce się już przestawiać figur na małej magnetycznej szachownicy, gra zastygła na dobre wczoraj wieczorem. Poza tym w nocy pokłócili się o politykę i wciąż patrzą na siebie wilkiem. Zaczęło się od Łukaszenki. Czy dobrze, że go Putin obsztorcował, czy nie? Potem obudziły się jeszcze dwie osoby i skończyło się na wojnie z terroryzmem. Dadzą radę Amerykanie w Afganie czy skończy się jak z nami?
Jest taki dowcip: Rabinowicz jedzie z żoną plackartnym wagonem. Westchnął głośno, a żona w krzyk: Ile razy mam cię prosić, żebyś nie zaczynał o polityce w plackartnym!
Ludzie leżą apatycznie na pryczach. Stopy sterczą w rządku przez cały korytarz. Gorąco, dresy przepocone. Młody mężczyzna narzeka:
– Nie wyśpię się tu nigdy. Jak się ma metr osiemdziesiąt pięć, to na półce plackartu można spać jedynie w pozycji za piętnaście druga, względnie za dziesięć trzecia – pokazuje na wskazówki swojego zegarka.
Lubow Pietrowna zatrzymuje przy samowarze. Wciąga do służbówki.
– Zaraz w Omsku wsiądą karciarze – mówi szeptem. – Zawsze wsiadają. Chcą grać o drobne sumy, na początek w durnia, przegrywają, potem w oko, pokera. Szulerzy. Potrafią wszystkie pieniądze człowiekowi zabrać. Milicja jest na każdej stacji, zawsze pyta, czy wszystko w porządku, czy nic nikomu nie zginęło, ale ich nie zatrzyma, pieniędzy nie zwróci. Wysiądą w Tatarsku jakby nigdy nic. Układ taki. A ci od kart to i nóż potrafią pod żebro włożyć. A ja, jakby co, to nic nie mówiłam. Po przyjacielsku ostrzegam.
W drodze do restauracyjnego w wagonie pierwszej klasy konduktor sprząta pusty przedział dwuosobowy. Śmierdzi chlorem, wytacza się pusta flaszka.
Niedziela, kilometr 3040
Syberyjskie wioski z rozsypującymi się, wbitymi w ziemię chałupkami ze sczerniałych bali. Tylko okiennice zadbane, rzeźbione, wszystkie wymalowane na niebiesko. Do chałup doklejone chlewiki, stodółki z byle czego. Ani promyka słońca zza ołowianych chmur.
W restauracyjnym pustki. Tylko Lonia i Wowa kontynuują zapoj. Twarze mają wymięte. Szulerów jakoś nie widać. Zmierzcha, choć wydaje się, że dzień dopiero się zaczął.
– Osobowy do Czyty to nie ekskluzywny ekspres Rosja Moskwa–Władywostok. Tu sami biedacy – mówi niezadowolony Pawlik, szef restauracyjnego. – Nikt nic nie zamawia. Wszystko na peronach kupują.
Pawlik ma już dość, myśli o żonie. Ma dobrą, pracowitą. Wietnamkę. Chętnie opowiada, jak się poznali:
– W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym pracowałem w fabryce butów. Przywieźli nam dziewczyny z Wietnamu na roczny kontrakt. Przyleciały samolotem, wszystkie w sandałach, czarnych piżamach i słomianych kapeluszach, a tu zima, minus czterdzieści stopni. Trzy dni czekały, aż im fabryka da coś do ubrania, dostały walonki, kufajki, wszystkie identyczne. Tupało później takie stado kurczaków.
Kucharz ryczy ze śmiechu:
– I jak żeś swojego kurczaka od reszty odróżnił? Toć oni i bez kufajek tacy sami, toczka w toczkę!