Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Druga część trylogii EKO science fiction, serii trzech fantastyczno-przygodowych powieści z wątkiem ekologicznej przyszłości Ziemi, dla czytelników w wieku 9-14 lat.
15-letni Emil Kolaux znów przenosi się w przyszłość, która jest jak przeszłość po recyklingu... Chciałby poznać wyniki losowań totolotka i jak najszybciej wrócić, jednak zostaje wplątany w wir niesamowitych wydarzeń prowadzących do rozwikłania zagmatwanej afery, która w roku 2065 roku pozbawiła wody mieszkańców jego rodzinnego miasta.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 178
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Powrót do przyszłości
Zauważyłem go już z daleka. Zniszczony, poobijany, u kresu swoich dni. Granatowego koloru. To, że stał pod naszym blokiem w czasie, kiedy wracam ze szkoły, nie wróżyło nic dobrego.
Tato oświadczał nam w regularnych odstępach czasu, że kiedy tylko poprawi się nasza sytuacja finansowa, wymienimy go, ale w rzeczywistości spędzał połowę swego wolnego czasu, wymieniając uszczelki głowicy, ładując wyczerpany akumulator, zamocowując apokaliptyczną rurę wydechową. Myślę, że on kochał ten swój samochód i w sumie to go ratowało, bo na zakup nowego brakowało nam drobnych. Nasz samochód na Morskim Bulwarze o tej godzinie oznaczać może tylko jedno – tato wrócił wcześniej z pracy, to znaczy, że połów był nieudany, a to znaczy, że w banku nikt nie powita nas z niezwykłą uprzejmością, z czego wniosek, że na Gwiazdkę każdy dostanie po czekoladzie, na wieczerzę będzie śledź, a potem siusiu, paciorek i spać. Fajnie.
Pokój był pusty, telewizor wyłączony, mama jeszcze w pracy. Światło paliło się jedynie u Klementyny, maleńka, dzielna latarnia morska w tym oceanie ciszy.
– Klementyna? – zawołałem. – Jesteś tu? Dlaczego samochód taty stoi na dole?
Ale to nie Klementyna była w pokoju. Przed notebookiem mojej siostry, jedynym komputerem w naszym domu, siedział tato, pilnie próbując zgłębić tajemnice sieci, żeby dowiedzieć się czegoś na temat ostatnich decyzji Unii Europejskiej w sprawie rybołówstwa. Ma na tym punkcie bzika. Ale jego dusza wilka morskiego, hartowana w słonej wodzie fal gubiła się wśród kanałów RSS, hyperlinków i widżetów. Tato ma co prawda metr dziewięćdziesiąt wzrostu, ale w wielkim wirtualnym świecie córki jest mu wyraźnie za ciasno.
– To naprawdę nie dla mnie – mruknął słysząc, że się zbliżam. – Od dwóch godzin próbuję znaleźć nowe informacje na temat kwotowania, a jedyne co mi wyskoczyło, to adres sklepu wędkarskiego na przedmieściu Clermont-Ferrand. – Znasz się na tym?
– Na wędkarstwie? Nie. Ale jeśli masz na myśli komputer... Obiecałem Klementynie, że kiedy jej nie ma, nigdy nie dotknę jej sprzętu, tak więc...
– Więc co? To ja cię o to proszę.
Odgłos otwieranych drzwi niespodziewanie mnie uratował. Klementyna wróciła do domu.
– Co wy obaj robicie w moim pokoju?
– Eh! Och! Nie zapominaj, że to ja płacę za mieszkanie! – odpowiedział niezręcznie tato.
– No i co z tego? To chyba mój pokój.
– No tak, ja tylko szukałem informacji w tej twojej maszynie tutaj.
– Tymi grubymi paluchami rozwalisz mi komputer. Wystarczy, że na niego spojrzysz, żeby sam wbił się w stół. Zrób mi miejsce, to ci znajdę, czego szukasz. O co dokładnie chodzi?
I w tym właśnie momencie rozegrał się dramat. Wstając z krzesła, tata zaplątał się w kabel od zasilania, stracił równowagę i, próbując chwycić się chybotliwego, pełnego książek regału, strącił ze stołu notbook, który uderzając o podłogę, rozpadł się na części. Prawdziwa katastrofa.
– Cholera! – zaklął tata, zanim jeszcze był w stanie ogarnąć rozmiar strat.
A potem zapadła cisza i trwała przynajmniej minutę i piętnaście sekund, co wydawało się wiecznością. Klementyna zrobiła się trupioblada i kiedy skonsternowany tata pochylił się, żeby pozbierać części komputera, powiedziała bezdźwięcznym głosem:
– Zostaw to, proszę. Niczego nie dotykaj.
– O Boże – odpowiedział tato – to przez ten kabel... Ale to się da naprawić, prawda?
– No – wtrąciłem się – może da się to przerobić na puzzle...
Klementyna nic nie powiedziała. Pokręciła tylko przecząco głową. Biorąc pod uwagę stan notebooka, nie trzeba być specjalistą od informatyki, żeby pojąć, że jedyne, co można zrobić z tym, co z niego pozostało, to wyrzucić do śmieci, bo żeby odzyskać dane z twardego dysku, trzeba by znaleźć jakiegoś Mozarta od mikroprocesorów, Moliera od protokołów systemowych albo Michała Anioła od nośników USB.
– Strasznie mi przykro – wyszeptał tata. – Kupię... kupię ci nowy...
– Naprawdę? A skąd weźmiesz pieniądze? – zapytała Klementyna lodowatym tonem.
Tato wyszedł z pokoju bez słowa. Weekend zapowiadał się ponuro.
Dyskretnie wycofałem się do swojego pokoju. Dla Klementyny komputer był drugą głową, trzecią ręką, a przede wszystkim pierwszym narzędziem komunikacji z aktywistami, którzy na drugim końcu świata prowadzili spis jeszcze występujących jaszczurek fałdoskórych (bardzo nielicznie), eskortowali transporty odpadów nuklearnych (doskonałym miejscem do składowania tego rodzaju materiału wydawała się Syberia), obserwowali migracje ludzi cierpiących głód wskutek postępującego procesu stepowienia oraz robili dużo innych zabawnych rzeczy, które umożliwiał nasz zglobalizowany XXI wiek. Krótko mówiąc, dzięki swemu komputerowi Klementyna mogła kontaktować się z tymi wszystkimi, którzy tak jak ona angażowali się w ochronę planety. Pracowała podczas wakacji, żeby móc go sobie kupić, rodzice płacili tylko za internet, a ja podarowałem jej płyty CD do nagrywania. Zdawałem sobie sprawę, jaką katastrofą był dla niej ten wypadek, ale szczerze mówiąc, nie wiedziałem, jak mógłbym jej pomóc.
Forsa. O czymkolwiek byśmy w domu rozmawiali, temat pieniędzy pojawiał się regularnie na tapecie. I zawsze chodziło o ich brak. Co drugi tydzień dzięki pralce nasza łazienka zamieniała się w basen olimpijski, ja w zastraszającym tempie wyrastałem z każdych nowych dżinsów, tak że sięgały mi do kostek i wszyscy mogli podziwiać kolor skarpetek, zaś szkolna wycieczka Klementyny w góry (niedrogo) narażała nas na ryzyko, że przez dwa miesiące będziemy skazani na jedzenie tylko makaronu. Bez sosu. O samochodzie już nie wspomnę. W zeszłym roku rodzice odwołali nasze letnie wakacje, nasz skromny, coroczny wyjazd na wybrzeże do Normandii, podczas którego obowiązkowo jeździmy do naszej ulubionej restauracji Zakątek na porcję małżów z frytkami. Tak, pieniądze stanowiły od pewnego czasu duży problem. Ale przyszła mi do głowy myśl, jak można by temu zaradzić. Szalony pomysł.
Kilka tygodni temu odkryłem, że mój dziadek ukrywa w piwnicy nieprawdopodobny, fantastyczny, odjazdowy sekret – sposób na podróżowanie w czasie. Wypróbowałem go i zobaczyłem, jak będzie wyglądać nasze miasto Saint-Portsur-Mer za pięćdziesiąt pięć lat, w roku 2065. Nie był to bynajmniej zachęcający widok. Przed powrotem pomyślałem o tym, że koniecznie muszę jeszcze zajrzeć do archiwów, żeby sprawdzić wyniki losowania totolotka, ale okoliczności, mówiąc oględnie, nie były sprzyjające1. Zważywszy na panujące w przyszłości warunki życia, trzeba by być niespełna rozumu, żeby myśleć o powrocie tam. Ale sytuacja finansowa w domu i zrozpaczone spojrzenie Klementyny po tym, jak jej komputer zamieniony został w kubistyczną rzeźbę spowodowały, że zacząłem się zastanawiać, czy nie zmienić zdania i nie wrócić na krótko znowu do przyszłości.
W gruncie rzeczy bardzo mi to odpowiadało.
1 O pierwszej podróży Emila do roku 2065 opowiada pierwszy tom z serii „2065” zatytułowany Zatopione miasto, który jest do nabycia w każdej dobrej księgarni.
Efekt motyla
Kiedy przyjechałem do Dréanzé, dziadek zajęty był reperowaniem archaicznego budzika. Na stole leżały tysiące mikroskopijnych kół zębatych, które pracowicie segregował.
– Pracujesz nad nową maszyną do podróżowania w czasie? – zapytałem, stawiając przed nim butelkę Chablis, którą dała mi dla niego mama.
– Nie, to tylko małe urządzenie do mierzenia głupot, jakie wygadujesz w ciągu minuty.
– Cieszę się, że cię widzę, Włodek.
– Och przestań! Obaj dobrze wiemy, że przyjechałeś, żeby zobaczyć się ze swoją dziewczyną.
Szczęka mi opadła, ale nic nie powiedziałem. Jeden zero dla Włodka. Po raz kolejny.
Tylko jemu opowiedziałem o mojej eskapadzie w przyszłość. Poznałem tam prześliczną dziewczynę o kasztanowych włosach i szmaragdowych oczach, silnym charakterze i wielkiej odwadze, więc kawałek serca zostawiłem w roku 2065. Oczami wyobraźni widziałem ją w tych jej upalnych czasach, gdy tsunami były na porządku dziennym, a samochody jeździły na paliwie wyprodukowanym z odpadów. Fajnie by było pokazać jej moją epokę, przywieźć tutaj, żeby zobaczyła, jaki łagodny jest nasz klimat albo zabrać ją na wycieczkę po Saint-Port jeszcze całym i niezniszczonym.
Tęskniłem za jej szmaragdowymi oczami, dziwacznym językiem i naszymi przygodami. Krótko mówiąc – bardzo mi jej brakowało. I oczywiście, Włodzimierz miał rację, marzyłem o tym, żeby znowu zobaczyć się z Alaską. Ale nie byłem pewny, czy ona jeszcze istnieje, bo przecież przyszłość nie była już taka sama jak przedtem.
Stopniowo zdałem sobie sprawę: ta podróż mnie zmieniła, moje zachowanie stało się inne niż wcześniej. Odkryłem, że wcale tego nie chcąc, codziennie w jakiś sposób wpływam na bieg wydarzeń. Wystarczyła jedna niepotrzebnie paląca się żarówka, a ja już myślałem, że zaraz dojdzie do przesilenia elektrowni atomowych. Jedna obierka z ziemniaka przez pomyłkę wylądowała w koszu na papier, a ja już oczami wyobraźni widziałem, jak na całym świecie załamuje się system przetwarzania i zagospodarowywania odpadów. Jeszcze trochę, a Klementyna będzie mogła odznaczyć mnie wielkim krzyżem zasługi z gwiazdą za zaangażowanie na rzecz ochrony środowiska. Tak, zmieniłem się, a więc i przyszłość nie pozostanie niezmieniona. Myśl o zmienianiu przyszłości, wpływaniu na coś, co jeszcze nie istnieje, bardzo mnie niepokoiła.
– To efekt motyla – wyjaśnił Włodzimierz.
– Efekt motyla? – zapytałem zdziwiony. – Co to znaczy?
– To znaczy, że drobna rzecz może mieć znaczące skutki.
– Chcesz przez to powiedzieć, że jeśli częściej będę pamiętał o wyłączaniu światła, to przyszłość będzie lepsza?
– Albo gorsza, nie wiadomo. Na przykład ty gubisz jeden gwóźdź, a cała ludzkość traci z tego powodu wolność.
– Co...?
– Posłuchaj. To słowa Benjamina Franklina:
Z powodu braku gwoździa zgubiła się podkowa.
Z powodu zgubionej podkowy utraciliśmy konia.
Z powodu utraty konia utraciliśmy żołnierza.
Z powodu utraty żołnierza zagubiła się depesza.
Z powodu zagubienia depeszy przegraliśmy bitwę.
Z powodu przegranej bitwy przegraliśmy wojnę.
Z powodu przegranej wojny utraciliśmy wolność.
A wszystko z powodu jednego gwoździa2.
Lekcja Włodzimierza dała mi do myślenia i codziennie oceniałem, jakie też straszne konsekwencje może mieć za pięćdziesiąt pięć lat każdy najmniejszy z moich gestów... oczywiście nie byłem w stanie odgadnąć jakie. Czy, jeśli szedłem alejką i kopałem w żwir, rodziło to ryzyko, że Alaska padnie w swoich czasach ofiarą krwawej dyktatury? Czy nieuważne wrzucenie baterii LR6 do kubła na odpady biologiczne pociągnie za sobą falę głodu dziesiątkującą miliony ludzi? Kto to wie. Nie ma co, ekologiczna świadomość napędzała mi stracha, czułem się, jakbym bawił się w ciuciubabkę w sklepie pełnym szkła, kryształów i cennej porcelany.
Także w gimnazjum zachowywałem się inaczej. Dwa tygodnie temu wychodziłem po lekcjach z sali trzydzieści dwa razem z Tomkiem, który działał mi na nerwy gadaniną o jakimś debilnym filmie, który przegrał na swój komputer. Szliśmy korytarzem, kiedy nagle zawróciłem.
– Co robisz? – zdziwiony Tomek, któremu nie w smak było przerywać relację, chwycił mnie za rękaw.
– Zapomniałeś wyłączyć światło.
– A kogo to obchodzi! Przecież opowiadam ci właśnie super film! – odparł jeszcze bardziej zdziwiony Tomek.
– Ciebie może nie obchodzi – powiedział głos zza naszych pleców – ale z powodu właśnie takich beztroskich tępaków jak ty będą cierpieć twoje dzieci i dzieci twoich dzieci.
Nie musiałem się odwracać, wiedziałem, że to Melania, zawsze gotowa udzielić obywatelsko-ekologicznej lekcji, jak sama to nazywała. Podeszła do nas, dotknęła wyłącznika i sala numer trzydzieści dwa pogrążyła się w ciemności.
– Widzisz Tomek, w tej sali jest dziesięć żarówek. Jeśli zostawić je zapalone na całą noc, dajmy na to, na dziesięć godzin, zużyją dziesięć kilowatogodzin, a to będzie kosztowało jeden euro dziewięćdziesiąt sześć eurocentów.
Widać było, że ten temat miała wykuty na blachę.
– To prawdziwa tragedia! – zakpił Tomek, spoglądając w sufit.
– Wydaje ci się, że to nic, prawda? Tyle tylko, że w całym budynku jest takich sal czterdzieści i jeśli policzyć razem siedemdziesiąt tysięcy takich szkół jak nasza w całej Francji, od podstawówki po licea, twoja drobna nieuwaga kosztuje tylko około trzech milionów euro dziennie. Ponad miliard euro rocznie!
– Tak. I to ja jestem odpowiedzialny za niewyłączone światło we wszystkich szkołach we Francji!
– Dokładnie tak. Jeśli przyznajesz sobie prawo do tej drobnej nieuwagi, uznajesz tym samym prawo wszystkich innych do zachowania się tak jak ty. To znaczy jak...
– Jak głupiec? – podsunąłem, uśmiechając się półgębkiem.
– Właśnie! – odpowiedziała Melania i spojrzała na mnie, jak gdyby zobaczyła mnie pierwszy raz w życiu.
– Zgoda – podjął Tomek – to znaczy, że jeśli dzisiaj w południe w stołówce nie zjadłaś do końca swojego obiadu, ponosisz odpowiedzialność za radykalny wzrost głodu na świecie w ciągu najbliższych dziesięciu lat. Dwieście milionów umierających z głodu. Minimum.
– Ale... to... Przecież te dwie rzeczy nie mają ze sobą nic wspólnego! – wyjąkała Melania. – Ja...
– Wszyscy mamy swoje drobne wady – podsumował Tomek i odszedł, pogwizdując z pewnością osoby niemającej sobie nic do zarzucenia.
Przez cały tydzień od tego zajścia Tomek i Melania nie odzywali się do siebie i oczywiście był to dla wszystkich świetny powód do żartów. Tylko mnie nie było do śmiechu. Bo tylko ja wiedziałem, że pewnego dnia urodzą im się dzieci, że będą mieli także wnuki, a wśród nich dziewczynkę o szmaragdowych oczach, która będzie miała na imię Alaska. Innymi słowy, wściekając się z powodu niewyłączonego światła w sali trzydzieści dwa, być może zniszczyłem wszelkie szanse, by Alaska znalazła się na świecie.
Więc próbowałem, choć nieudolnie, doprowadzić do tego, by między jej potencjalnymi dziadkami zapanowała zgoda, ale niestety, jako mediator byłem do niczego. Jednak nie potrafiłem tak czekać, zakochany w kimś, kto jeszcze się nie urodził i może nigdy się nie narodzi. Klamka zapadła, wracam do przyszłości.
2 Benjamin Franklin, Almanach biednego Ryszarda, 1732-1758.
Piwnica
W piwnicy dziadka znajdowało się puste, ciemne zagłębienie w ścianie, na które nikt nie zwracał uwagi. Tego dnia, kiedy dziadek wyjawił mi, że to zagłębienie jest machiną do podróżowania w czasie, zaniepokoiłem się, czy aby nadmierna konsumpcja wina Chablis nie odbiła się negatywnie na stanie jego umysłu. Ale nie, Włodek doskonale wiedział, co mówi. W gruncie rzeczy nie była to żadna maszyna, a coś w rodzaju dziury, otworu, przestrzeni, w której spotykały się ze sobą wszystkie epoki.
– To miejsce, w którym czas nie istnieje – wyjaśnił Włodzimierz. – Wchodzisz tam i myślisz w skupieniu o dacie czasu, do którego chcesz się udać. Tylko tyle. I, kiedy wychodzisz z dziury, jesteś na miejscu.
To takie proste i takie niewiarygodne! Wypróbowałem, działa. To dzięki temu poznałem Alaskę. W roku 2065.
Włodzimierz zrzędził, że to szaleństwo, żeby znowu kusić los, że podróżowanie w czasie może być niebezpieczne, zwłaszcza jeśli sekret się wyda i zawładną nim ludzie pozbawieni skrupułów.
– Pomogą Ludwikowi XVI w roku 1791 uciec z pola bitwy pod Varennes i będziemy żyć w jakiejś zgniłej monarchii! Wytłumaczą Napoleonowi, jak funkcjonuje bomba atomowa i po Waterloo wszyscy wylądujemy w epoce kamienia łupanego! Uratują Hitlera z bunkra w roku 1945 albo, co najgorsze, uniemożliwią Zidanowi wzięcie udziału w mistrzostwach świata piłki nożnej w roku 1998! Wyobrażasz sobie, co by to dla Francji znaczyło?
Postanowiłem przeczekać tę burzę. Zważywszy na cotygodniowe eskapady dziadka, nie wydawało mi się, żeby był on osobą, która mogłaby mi udzielać lekcji moralności w tym zakresie. Wiedziałem, że kiedy dopadał go smutek, pozwalał sobie na mały skok w przeszłość, żeby odwiedzić wielką miłość swego życia – moją babcię. W każdym razie lekcje moralności nie były jego specjalnością i wiedziałem dobrze, że marudzi przede wszystkim dlatego, że obawia się o moje bezpieczeństwo.
Bogaty w doświadczenia z mojego pierwszego wypadu, zaopatrzyłem się w lekki plecak, do którego włożyłem różne przedmioty z plastiku, o których wiedziałem, że w przyszłości przyciągają uwagę kolekcjonerów, kilka zbożowych batoników, scyzoryk i trochę innych drobiazgów w nadziei, że wymienię je tam na to, co będę potrzebował. Nie miałem zamiaru wyruszać na dłużej – tylko znaleźć wyniki losowań totolotka, zobaczyć się z Alaską i z powrotem. Tak to sobie zaplanowałem.
Podchodząc do dziury, czułem, że moje serce bije coraz szybciej. Znowu miałem porządnego stracha. Trudno odgadnąć, co zastanę po przybyciu na miejsce. Ale, oczwiście, nie ma mowy o tym, żeby pokazywać Włodkowi jaki ze mnie strachajło. Wziąłem mocny wdech, puściłem do Włodka oko żeby go uspokoić, i skupiłem się w myślach na dacie mojego przybycia. Nie zależało mi broń Boże na tym, aby jak za pierwszym razem, wskutek roztargnienia, wylądować gdzie indziej, na przykład w samym środku pierwszej wojny światowej albo w oddziale Hunów lub jeszcze gorzej – w czasach, kiedy rodzaj ludzki definitywnie na Ziemi wyginął. Nie, moją jedyną myślą musi być rok 2065. Powtarzałem więc jak mantrę „2065, 2065, 2065...”
Ściany piwnicy jakby się rozpłynęły, jak za pierwszym razem. W mgnieniu oka zniknęło mi z pola widzenia pełne niepokoju spojrzenie Włodzimierza. Silny prąd powietrza porwał mnie w górę bez żadnego wysiłku z mojej strony. Czułem się tak, jakby ogromna dmuchawa zassała moje ciało i ściągała z niego skórę, nie poruszając ani jednego włoska na mojej głowie. Głowę miałem rozpaloną, a stopy lodowate. A potem wszystko jeszcze się wzmogło, nabrało szalonego tempa... trudno to opisać. Nic już nie było widać. Dwa tysiące sześćdziesiąty piąty. Dwa tysiące...
Nieznajomy z probostwa
...sześćdziesiąty piąty.
Lądowanie odbywa się w tak samo sportowym stylu jak start. Moje ręce i nogi powoli wracają na swoje miejsce. Głowa chyba też. Zbieram się na odwagę i otwieram oczy. Nieobecność Włodzimierza potwierdza, że podróż się odbyła. Robię kilka chwiejnych kroków. Piwnica jest w opłakanym stanie: kilka wybebeszonych pudeł, żadnych narzędzi, zniknęła i pralka, i odzież odłożona do lamusa. Po butelkach z winem też ani śladu. Czy to może postapokaliptyczne Waterloo, które zapowiadał Włodzimierz?
Na parterze jest jeszcze gorzej. Okna bez szyb, promień słońca wpada do pokoju przez dziurę w dachu. Wylądowałem w ruinach. Wychodzę na ulicę i dociera do mnie, że miasteczko jest puste. Chwasty rozsadzają cementowe płyty na chodnikach, wciskają się w szczeliny rozpadających się murów. Pozapadane dachy, przeżarte wilgocią drewniane belki, gnijące podłogi. Pociągający widok. Zaczynam się zastanawiać, czy aby rzeczywiście nie wydarzyła się tu katastrofa nuklearna. Może wcale o tym nie wiedząc ulegam w tej chwili napromieniowaniu, wystawiony na oddziaływanie opadu promieniotwórczego? Albo jestem właśnie zarażany przez zarazki rozprzestrzenione wskutek wojny bakteriologicznej? Może wrócę do domu jako nosiciel śmiercionośnego wirusa i z mojej winy dojdzie do zagłady całej ludzkości? Ogromna odpowiedzialność. Błądzę, mając przed sobą obraz nędzy i rozpaczy. Kiedy po raz pierwszy znalazłem się w roku 2065, Dréanzé było miastem, z którego zrobiono muzeum i przypominało Disnayland. Czy pomyliłem datę? Czy też, jak się obawiałem, przyszłość nie jest już taka sama?
Dookoła mnie nic nie pozwala mi się w tym zorientować. Słońce wydaje się nieco mniej bezlitosne w porównaniu do tego z pierwszego pobytu. A co, jeśli Wojna światów miała tu naprawdę miejsce, z tą różnicą, że tym razem to Marsjanie wygrali? Spoglądam w niebo. Nie wisi nade mną żaden pojazd kosmiczny, ale to przecież nic nie znaczy. Najeźdźcy mogą być przecież całkiem inni, niż wyobrażają to sobie filmowcy. A jeśli obserwują mnie na przykład przez latarnie uliczne? Przez ostrożność trzymam się z dala od tych nielicznych, jakie jeszcze ostały się na ulicach. Nigdy nic nie wiadomo. Idę bez celu przed siebie. Nie będzie łatwo dotrzeć do Saint-Portsur-Mer. Zabraniam sobie myśleć o tym, że moje ukochane miasto jest być może także puste i wyludnione – zaciskam zęby i utwierdzam się w konieczności przeprowadzenia mojej misji. Przy kościele zauważam, że budynek probostwa zdaje się ocalał z katastrofy, która musiała się tu wydarzyć. Podchodzę bliżej. Probostwo nic nie straciło ze swego uroku, a ogród jest tak samo piękny jak zawsze. Ktoś tutaj mieszka, to pewne. Może jedyna żywa dusza w całym Dréanzé. Albo dowódca Marsjan, to zależy...
– Dzień dobry! – mówię głośno, usiłując ukryć lekkie drżenie głosu.
Cisza. Składam ręce przy ustach w tutkę i krzyczę, obracając się dookoła:
– Heeej! Jest tam kto? Listonosz przyszedł!
Nic. Mimo to nie mogę pozbyć się wrażenia, że jestem obserwowany. Stojąca w pobliżu latarnia uliczna nie poruszyła się. Robię krok w kierunku budynku i nagle aż podskakuję na dźwięk dochodzącego znikąd męskiego głosu:
– Kim jesteś?
Ton głosu jest suchy, brzmienie chropowate. Nieprzyjemne. Ale to ludzki głos, a to już coś.
– Dzień dobry – rzucam niepewnie donikąd. – Jestem Emil.
– Skąd się tu wziąłeś?
Głos dochodzi z góry. Facet schował się najwidoczniej na dzwonnicy. Odwracam się w kierunku zegara, u którego wskazówka pokazująca sekundy zatrzymała się na zawsze w jednym miejscu.
– Zgubiłem się. Jestem z Saint-Portsur-Mer...
– To co takiego robiłeś w starym probostwie?
To osobliwość w Dréanzé – pod koniec XX wieku zbudowano nowe probostwo, bliżej kościoła, mające służyć proboszczowi jako mieszkanie. To wtedy Włodzimierz kupił dla siebie i Marty stare probostwo i urządzili w nim swój dom. Uwaga poczyniona przez mojego rozmówcę oznacza dla mnie jasno, że jestem obserwowany od chwili mojego przybycia tutaj. Mój niepokój rośnie o centymetr.
– Szukałem czegoś do jedzenia.
– Połóż plecak na ziemi – słyszę z wieży.
– Gdzie pan jest?
– Rób co ci mówię i cofnij się. Do latarni.
Wiedziałem! Wykonuję posłusznie polecenie i podnoszę ręce do góry w geście poddania. Prześlizguje się po mnie szybki promień lasera. Słyszę odgłosy kroków na schodach, a potem ze zniszczonego kościoła wyłania się mężczyzna. Jego ubranie było chyba tysiąc razy łatane, miejscami tylko nitki trzymają poszczególne części razem; wygląda w nim jak skrzyżowanie Arlekina z Robinsonem Cruzoe, a obfity, dwuletni zarost jeszcze bardziej dodaje mu dzikości. Marsjanin, który przybrał postać człowieka ubrałby się z pewnością staranniej. Wzdycham głęboko. Ten gościu wydałby mi się groteskowy, gdyby nie to, że celował we mnie z łuku.
– Cofnij się jeszcze bardziej – rozkazał.
– Ale...
– Bez dyskusji.
Jego broń wyglądająca na własnej roboty wydaje się na tyle skuteczna, że decyduję się nie ryzykować. Przynajmniej nie w tej chwili. Posłusznie spełniam polecenie i powoli cofam się o kilka kroków. Facet podchodzi do mojego plecaka, przewraca go czubkiem stopy i wysypuje jego zawartość, nie spuszczając ze mnie wzroku. Łuku nie opuścił.
– To wszystko twoje?
– Nie. Podprowadziłem to stamtąd, leżało pod latarnią.
– Wszystko co się tutaj znajduje, należy do mnie – obwieszcza mężczyzna jakby ustanawiał prawo. – Czego tu szukasz?
– Chcę wrócić do Saint-Port.
– I jak masz zamiar to zrobić?
Milczę. Mówić powinienem jak najmniej, żeby uniknąć wpadek, które mogłyby mnie zdradzić.
– Tutaj wszystko należy do mnie.
– Ma pan na myśli ten dom?
– Nie. Całe Dréanzé. To miasteczko jest moje – powtarza, jakby próbował przekonać samego siebie.
– O.K. – odpowiadam. – Rozumiem.
Nie jestem pewien, czy mój Robinson Cruzoe jest w pełni władz umysłowych.
– I nie ma tu nikogo innego?
– Nie twoja sprawa. Pozbieraj te rzeczy.