Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Utrzymana w klimacie Dark Academia opowieść o miłości, przyjaźni, zbrodni i obsesji. Powieść, która opętała Tik Toka.
Elitarny college artystyczny, kolebka spektakularnych talentów i nieposkromionych ambicji. Siedmioro studentów aktorstwa, połączonych silną więzią przyjaźni, odgrywa w życiu podobne role jak na scenie: bohatera, złoczyńcy, tyrana, kusicielki, pierwszej naiwnej, statysty. Jednak z upływem czasu rywalizacja staje się bezwzględna, a uczucia – zabójcze. Gdy sztuka zaczyna niebezpiecznie ocierać się o życie, jeden z aktorów ginie. Pozostali mają przed sobą największe wyzwanie w swojej aktorskiej karierze: przekonać policję i siebie nawzajem, że są niewinni.
Dziesięć lat później: Oliver Marks wychodzi z więzienia. Odsiedział wyrok za morderstwo, które popełnił lub nie. W ostatni dzień odwiedza go człowiek, za sprawą którego trafił za kratki. Detektyw Colborne odchodzi na emeryturę, lecz wcześniej chce się dowiedzieć, co tak naprawdę wydarzyło się w Dellecher Classical Conservatory.
Podobnie jak Tajemna historia Donny Tart, debiut M.L. Rio jest wielowarstwową, elektryzującą historią o miłości, przyjaźni i obsesji. Mistrzowsko zaplanowana, przepięknie napisana, porwie cię i nie puści aż do końca.
— Cynthia D’Aprix Sweeney, autorka bestselleru „New York Timesa” Gniazdo
Wciągająca, fascynująca, nieszablonowa opowieść o przyjaźni, rywalizacji i prawdzie.
— „Mystery Scene”
Ta historia dowodzi, że aktorzy są mistrzami manipulacji. Z jednej strony to sztuka godna podziwu, ale z drugiej... nigdy nie wiesz, jaką maskę w danej chwili noszą i do czego zapragną ją wykorzystać.
— Marcin Okoniewski, @okon_w_sieci
M.L. Rio w niezwykły sposób tka historię złotą nicią Szekspirowskich dramatów przeplataną krwistymi ściegami zbrodni. W powieści pasję i obsesję oddziela niezwykle cienka granica, przez co bohaterowie, jak i czytelnicy, muszą zadać sobie pytanie: czy to scenariusz genialnego przedstawienia, które wymknęło się spod kontroli, czy skrzętnie zaplanowana zbrodnia?
—Marta Gajewska i Anna Bartłomiejczyk, @bestselerki
To jedna z tych historii, którą wspominam z ogromną nostalgią, bo przeżycie jej po raz pierwszy już nigdy nie będzie mi dane. Urzekająco zatrważająca i pełna pasji opowieść, która oplata swojego czytelnika tak, by ostatecznie pozbawić go tchu.
—Florian Rychlik, @pewneserce
To książka, jakiej jeszcze nie czytaliście. Zachwyci Was nie tylko swoim niepowtarzalnym klimatem, ale także hipnotyzującą fabułą i doskonale wykreowanymi bohaterami. Piękna i wciągająca, ale i brutalna, a przede wszystkim skłaniająca do refleksji.
—Paulina Kukuła, @very.little.book.nerd
Ta książka kusi. Ta książka wabi. M.L. Rio stworzyła powieść w estetyce dark academia, przepełnioną duchem Szekspirowskich dramatów, która całkowicie Cię pochłonie.
— Natalia Angier, @natka_bookish_life
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 469
Dla wielu dziwnych i cudownych ludzi sceny,
których mam szczęście nazywać swoimi przyjaciółmi.
(Zapewniam, ta książka nie jest o Was).
PROLOG
Siedzę z rękami przykutymi do stołu i myślę: Tajemnic mego więzienia nie mogę / Wyjawić – gdybym mógł, najmniejszy szczegół / Tej opowieści byłby ci torturą. Strażnik przy drzwiach obserwuje mnie, jakby czekał, że coś się wydarzy.
Wchodzi Joseph Colborne. Posiwiał, ma teraz prawie pięćdziesiąt lat. Widuję go raz na kilka tygodni – za każdym razem zaskakuje mnie, jak bardzo zestarzał się od poprzedniego spotkania. Za każdym razem trochę starszy, od dziesięciu lat. Siada naprzeciwko mnie, splata dłonie i mówi:
– Oliver.
– Joe.
– Słyszałem, że przesłuchanie w sprawie warunkowego zwolnienia poszło po twojej myśli. Gratulacje.
– Podziękowałbym, gdybym myślał, że mówisz to szczerze.
– Wiesz, że według mnie nie powinno cię tu być.
– To nie oznacza, że według ciebie jestem niewinny.
– Nie. – Wzdycha i znudzony spogląda na zegarek – ten sam, który nosił już w dniu, gdy się poznaliśmy.
– To po co tu przyszedłeś? – pytam. – Odstawiasz ten sam spektakl co kilka tygodni?
Ściąga brwi w płaską czarną linię.
– Według ciebie, kurwa, widzenie jest spektaklem?
– Człowiek z teatru wyjdzie, ale teatr z człowieka...
Kręci głową jednocześnie rozbawiony i rozdrażniony.
– No i? – pytam.
– Co no i?
– Szubienica – to dobre! A dlaczego dobre? Bo dobrze robi tym, co źle robią – odpowiadam, bo chcę zasłużyć na jego rozdrażnienie. – Po to tu przyszedłeś? Powinieneś już wiedzieć, że nic ci nie powiem.
– Tym razem myślę, że zdołam cię nakłonić do zmiany zdania.
Prostuję się na krześle.
– Jak?
– Odchodzę z policji. Złożyłem rezygnację, załatwiłem sobie pracę w prywatnej firmie ochroniarskiej. Muszę myśleć o edukacji dzieci.
Przez chwilę tylko na niego patrzę. Dotąd sądziłem, że Colborne nigdy nie odejdzie z policji, że trzeba go będzie zastrzelić jak wściekłego psa.
– Jakim cudem ma mnie to przekonać? – pytam.
– Wszystko, co powiesz, pozostanie wyłącznie między nami.
– To po co zawracać sobie głowę?
Znów wzdycha i zmarszczki na jego twarzy się pogłębiają.
– Oliver, nie zależy mi na wymierzaniu kary. Ktoś odsiedział wyrok, a w naszej pracy rzadko mamy taką satysfakcję. Ale nie chcę składać broni i marnować następnych dziesięciu lat na roztrząsanie, co się wydarzyło dziesięć lat temu.
Początkowo nic nie mówię. Podoba mi się ten pomysł, ale nie ufam mu. Przebiegam wzrokiem po brzydkich surowych cegłach, małych czarnych kamerach, które śledzą nas z każdego rogu, strażniku z wystającą dolną szczęką. Zamykam oczy, robię głęboki wdech i wyobrażam sobie świeżość wiosny w Illinois; jak to będzie, gdy wyjdę na zewnątrz po wdychaniu stęchłego więziennego powietrza przez jedną trzecią życia.
Kiedy wypuszczam powietrze, otwieram oczy i widzę, że Colborne uważnie mi się przygląda.
– No nie wiem – mówię. – Tak czy inaczej wychodzę stąd. Nie chcę ryzykować powrotu. Chyba bezpieczniej jest nie kusić licha.
Nerwowo bębni palcami po stole.
– Powiedz mi jedną rzecz – mówi. – Czy kiedykolwiek w celi wpatrywałeś się w sufit, zastanawiając się, jak tu trafiłeś, i nie mogłeś spać, bo dręczyły cię myśli o tamtym dniu?
– Co noc – odpowiadam bez sarkazmu. – Ale na tym właśnie polega różnica, Joe. Dla was był to tylko jeden dzień, a potem robota jak zwykle. Dla nas był to jeden dzień, a potem każdy następny, który po nim przyszedł. – Opieram się na łokciach i nachylam, tak że moja twarz znajduje się kilkanaście centymetrów od jego twarzy, by słyszał każde słowo, gdy zniżam głos. – Ciekawość musi zżerać cię od środka. Nie wiesz kto, nie wiesz jak, nie wiesz dlaczego. Ale ty go przecież nie znałeś.
Twarz Joego przybiera dziwny wyraz, jakby mdliło go na mój widok, jakbym stał się odrażający i trudno było na mnie patrzeć.
– Aż do tej pory dochowałeś tajemnicy – mówi. – Każdego doprowadziłoby to do szaleństwa. Dlaczego to zrobiłeś?
– Bo chciałem.
– Nadal chcesz?
Nagle serce w piersi zaczyna mi ciążyć. Tajemnice mają swój ciężar. Jak ołów.
Opieram się o krzesło. Strażnik patrzy na nas obojętnie, jakbyśmy mówili w obcym języku, a nasza rozmowa nie miała żadnego znaczenia. Myślę o innych. O nas – dawno, dawno temu. Robiliśmy niegodziwe rzeczy, które były zarazem konieczne – a przynajmmniej tak nam się wydawało. Spoglądając wstecz, nie jestem pewny, czy były, i teraz się zastanawiam: czy dałbym radę wytłumaczyć to wszystko Colborne’owi, te wszystkie zawiłości, zwroty akcji i ostateczny exodos? Wpatruję się w jego pozbawioną wyrazu twarz, w szare oczy otoczone kurzymi łapkami zmarszczek, lecz czyste i jasne jak zawsze.
– Dobra – mówię. – Opowiem ci historię. Ale musisz zrozumieć parę rzeczy.
Colborne ani drgnie.
– Słucham.
– Po pierwsze, zacznę mówić, kiedy już stąd wyjdę, nie wcześniej. Po drugie, to nie może się obrócić przeciwko mnie ani nikomu innemu – żadnego powtórnego pociągnięcia do odpowiedzialności. I na koniec – to nie są przeprosiny.
Czekam na jakąś reakcję z jego strony, słowo albo kiwnięcie głową, ale on tylko mruga powiekami i milczy, spokojny jak sfinks.
– No i co, Joe? – pytam. – Dasz radę?
Rzuca mi zimny uśmiech.
– Chyba tak.
SCENA 1
Czas: wrzesień 1997 roku, mój czwarty i ostatni rok w Dellecher Classical Conservatory. Miejsce: Broadwater w stanie Illinois, małe miasto prawie bez znaczenia. Jak dotąd jesień była ciepła.
Wchodzą aktorzy. Było nas wtedy siedmioro, siedmioro błyskotliwych młodych ludzi z rysującą się przed nami jasną przyszłością, choć widzieliśmy jedynie książki trzymane przed nosem. Zawsze otaczały nas książki, słowa i poezja, wszystkie dzikie namiętności świata zamkniętego w skórze i welinie. (Po części uznaję to za przyczynę późniejszych wydarzeń). Biblioteka w Zamku była przestronnym ośmiokątnym pokojem z półkami pełnymi książek, zastawionym wspaniałymi starymi meblami, ogrzewanym przez ogromny kominek, w którym niemal stale płonął ogień, bez względu na temperaturę na zewnątrz. Zegar na półce nad kominkiem wybił dwunastą i wtedy się poruszyliśmy, jakby nagle ożyło siedem posągów.
– Jest teraz północ – powiedział Richard. Siedział w największym fotelu jak na tronie, z wyciągniętymi nogami i stopami opartymi o palenisko. Trzy lata grania królów i zdobywców nauczyły go siedzieć w ten sposób na każdym krześle, na scenie i poza nią. – Zanim jutro wybije ósma, musimy się stać nieśmiertelni. – Zamknął książkę z trzaskiem.
Meredith, skulona jak kot na jednym końcu sofy (ja leżałem wyciągnięty jak pies na drugim), bawiła się pasmem długich rudych włosów.
– Dokąd się wybierasz? – zapytała.
Richard: Znużony mozołami dnia, padam na łoże...
Filippa: Oszczędź nam.
Richard: Kto rano wstaje i tak dalej.
Alexander: Tak jakby cię to dotyczylo.
Wren siedziała po turecku na poduszce przy kominku i nie zważała na przekomarzania pozostałych.
– Wybraliście już swoje fragmenty? Ja nie mogę się zdecydować – powiedziała.
Ja: A co z Izabelą? Twoja Izabela jest doskonała.
Meredith: Miarka to komedia, głupku. Mamy przesłuchania do Cezara.
– Nie wiem, po co w ogóle zawracamy sobie głowę przesłuchaniami. – Alexander, rozwalony na stole, ukryty w mroku na tyłach pokoju, sięgnął po butelkę szkockiej stojącą przy jego łokciu. Napełnił szklankę, pociągnął duży łyk i skrzywił się, patrząc na nas. – Mógłbym obsadzić całe to dziadostwo teraz, w jednej chwili.
– Jakim cudem? – zapytałem. – Nigdy nie wiem, co dostanę.
– Dlatego, że zawsze obsadzają cię na końcu – odparł Richard. – Rzucają ci resztki.
– Tss, tss – zacmokała Meredith. – Jesteśmy dziś Richardem czy Dickiem?[1]
– Nie zwracaj na niego uwagi – rzucił James. Siedział sam w najodleglejszym kącie i z bólem serca odrywał wzrok od notatek. Zawsze był najpilniejszym studentem na naszym roku, co (prawdopodobnie) tłumaczyło, dlaczego był też najlepszym aktorem i (z pewnością) dlaczego nikt go z tego powodu nie nienawidził.
– Proszę. – Alexander wyjął z kieszeni zwitek dziesięciodolarówek i przeliczył je na stole. – Tu jest pięćdziesiąt dolców.
– Na co? – zapytała Meredith. – Mam zatańczyć na rurze?
– A co, ćwiczysz na „po dyplomie”?
– Wiesz, co mi możesz?
– Poproś ładnie.
– Pięćdziesiąt dolarów na co? – zapytałem, chcąc im przerwać. Meredith i Alexander mieli najbardziej niewyparzone gęby z nas wszystkich i z perwersyjnym poczuciem dumy zawsze prześcigali się w niewybrednych komentarzach. Gdybyśmy im pozwolili, ciągnęliby to przez całą noc.
Alexander postukał w banknoty palcem.
– Stawiam pięćdziesiąt dolarów, że już teraz potrafię ogłosić właściwą obsadę i się nie pomylę.
Pięcioro z nas wymieniło zaciekawione spojrzenia; Wren ze zmarszczonymi brwiami nadal wpatrywała się w kominek.
– No dobra, posłuchajmy – powiedziała Filippa z lekkim westchnieniem, jakby ciekawość wzięła górę.
Alexander odgarnął z twarzy niesforne czarne loki i powiedział:
– Richard oczywiście będzie Cezarem.
– Bo wszyscy w głębi ducha chcemy go zabić? – zapytał James.
Richard uniósł jedną brew.
– Et tu, Brute?
– Sic semper tyrannis – odparł James i przesunął po gardle końcem długopisu jak sztyletem. – Tak kończą tyrani.
Alexander powiódł ręką od jednego do drugiego.
– No właśnie – powiedział. – James będzie Brutusem, bo zawsze jest tym dobrym, a ja Kasjuszem, bo zawsze jestem tym złym. Richard i Wren nie mogą być małżeństwem, bo to byłoby obrzydliwe, więc ona będzie Porcją, Meredith Kalpurnią, a ty, Pip, znów skończysz w przebraniu.
Filippa, którą trudniej było obsadzić niż Meredith (femme fatale) czy Wren (ingénue, pierwsza naiwna), musiała zmieniać płeć, kiedy kończyły nam się dobre partie żeńskie – co zresztą często miało miejsce w czasach Shakespeare’a.
– Zabij mnie – rzuciła.
– Chwileczkę – wtrąciłem, potwierdzając hipotezę Richarda, że w procesie obsadzania zawsze trafiały mi się resztki. – A co ze mną?
Alexander przyglądał mi się, mrużąc oczy i przesuwając językiem po zębach.
– Pewnie będziesz Oktawiuszem – postanowił. – Nie zrobią cię Antoniuszem, bo bez urazy, ale nie jesteś dość wyrazisty. Będzie nim ten nieznośny trzecioroczniak, jak on się nazywa?
Filippa: Ryszard Drugi?
Richard: Zabawne. Nie, Colin Hyland.
– Spektakularne. – Spuściłem wzrok na tekst Peryklesa, który przerzucałem już chyba setny raz. Zaledwie w połowie tak utalentowany jak reszta, wydawałem się skazany na granie drugoplanowych ról w historiach innych ludzi. Zbyt wiele razy zadawałem sobie pytanie, czy to sztuka naśladuje życie, czy może odwrotnie.
Alexander: Pięćdziesiąt dolców na tę konkretną obsadę. Ktoś wchodzi?
Meredith: Nie.
Alexander: Czemu nie?
Filippa: Bo tak dokładnie będzie.
Richard zachichotał i podniósł się z fotela.
– Można tylko mieć taką nadzieję. – Ruszył w stronę drzwi i nachylił się, by po drodze uszczypnąć Jamesa w policzek. – Dobranoc, słodki książę...
James pacnął go w rękę notesem, a potem demonstracyjnie znów się za nim schował. Meredith zaśmiała się jak echo Richarda i powiedziała:
– Kiedy masz coś na wątrobie, równie zapalczywego zabijaki nie ma w całych Włoszech!
– Niech diabeł porwie wasze obydwa domy! – mruknął James.
Meredith przeciągnęła się z cichym, sugestywnym jękiem i wstała z kanapy.
– Idziesz spać? – zapytał Richard.
– Tak. Dzięki Alexandrowi ta cała robota wydaje się bez sensu. – Zostawiła książki rozrzucone na niskim stoliku przed kominkiem razem z kieliszkiem po winie, na którym pozostał odciśnięty półksiężyc szminki. – Dobranoc – powiedziała w stronę pokoju. – Powodzenia! – Zniknęli razem w korytarzu.
Potarłem oczy, które zaczynały mnie piec po całych godzinach czytania. Wren cisnęła książkę za siebie, a ja wzdrygnąłem się, kiedy wylądowała obok mnie na sofie.
Wren: Do diabła z tym.
Alexander: I to mi się podoba!
Wren: Powiem partię Izabeli i tyle.
Filippa: Idź spać.
Wren wstała powoli, mrugając powiekami, by przepędzić z oczu resztki blasku ognia.
– Pewnie będę leżeć przez całą noc i recytować moje kwestie – powiedziała.
– Chcesz wyjść na dymka? – Alexander dopił whiskey (kolejną) i zwijał na stole skręta. – Pomoże ci się zrelaksować.
– Nie, dziękuję – odparła, ruszając w stronę korytarza. – Dobranoc.
– Jak chcesz. – Alexander odsunął krzesło, trzymając skręta w kąciku ust. – Oliver?
– Jeśli pomogę ci to wypalić, jutro obudzę się bez głosu.
– Pip?
Wsunęła okulary na włosy i zakaszlała cicho, sprawdzając gardło.
– Boże, potwornie mnie deprawujesz – powiedziała. – Dobra.
Skinął głową już w połowie drogi do drzwi, z rękami w kieszeniach. Z lekką zazdrością patrzyłem, jak wychodzą, a potem osunąłem się na kanapę. Walczyłem, by skupić się na tekście, który był tak pokreślony, że z trudem dało się go odczytać.
PERYKLESŻegnaj mi, królu! Bo mądrość mnie uczy,
Że kto popełnia czarne jak noc czyny,
Gotów na wszystko, by ukryć swe winy;
Grzech płodzi grzechy: śladem rozpustnika
Jak dym za ogniem rozbój się pomyka.
Dwie ostatnie linijki wymruczałem pod nosem. Znałem je na pamięć od miesięcy, ale i tak dopadał mnie strach, że zapomnę słowo lub frazę podczas przesłuchania. Spojrzałem na Jamesa i zapytałem:
– Zastanawiałeś się kiedyś, czy Shakespeare znał te monologi w połowie tak dobrze jak my?
Przerwał czytanie i podniósł wzrok.
– Cały czas się zastanawiam – odparł.
Uśmiechnąłem się lekko, utwierdzony w swojej słuszności.
– Poddaję się. I tak nic nie zrobię.
Spojrzał na zegarek.
– Ja chyba też nie.
Zwlokłem się z sofy i ruszyłem za Jamesem krętymi schodami do sypialni, którą dzieliliśmy – znajdowała się bezpośrednio nad biblioteką i była najwyżej położonym z trzech pokoi w małej kamiennej kolumnie nazywanej powszechnie Wieżą. Kiedyś był tam tylko strych, ale pod koniec lat siedemdziesiątych usunięto pajęczyny i rupiecie, by zrobić miejsce dla studentów. Dwadzieścia lat później mieszkałem tam z Jamesem; mieliśmy do dyspozycji dwa łóżka z niebieskimi narzutami w barwach Dellecher, dwie ogromne stare szafy i dwie niepasujące do siebie biblioteczki, zbyt paskudne, by mogły stać na dole.
– Myślisz, że Alexander ma rację? – zapytałem.
James zdjął koszulę, mierzwiąc włosy.
– Jeśli chcesz wiedzieć, dla mnie to zbyt przewidywalne.
– A czy kiedyś nas zaskoczyli?
– Frederick cały czas mnie zaskakuje – odparł. – Ale to Gwendolyn będzie miała ostatnie słowo, jak zawsze.
– Gdyby to od niej zależało, Richard grałby wszystkie role męskie i połowę żeńskich.
– A Meredith drugą. – Przycisnął dłonie do oczu. – Który jesteś jutro?
– Tuż po Richardzie. Po mnie jest Filippa.
– A ja po niej. Boże, tak mi jej żal.
– Tak. To cud, że jeszcze nie zrezygnowała.
James zmarszczył brwi w zamyśleniu, próbując wyswobodzić się z dżinsów.
– Jest trochę bardziej odporna od nas. Może dlatego Gwendolyn tak ją dręczy.
– Tylko dlatego, że może to znieść? – zapytałem, rzucając ubranie na podłogę. – To okrutne.
Wzruszył ramionami.
– Cała Gwendolyn.
– Gdyby to zależało ode mnie – powiedziałem – wywróciłbym wszystko do góry nogami. Alexander byłby Cezarem, a Richard grałby Kasjusza.
Odrzucił kołdrę i zapytał:
– A ja nadal byłbym Brutusem?
– Nie. – Cisnąłem w niego skarpetką. – Byłbyś Antoniuszem. Choć raz ja dostałbym główną rolę.
– W końcu zagrasz tragicznego bohatera. Poczekaj tylko do wiosny.
Podniosłem wzrok znad szuflady, w której szperałem.
– Frederick znów zdradził ci jakieś sekrety?
Położył się i wsunął ręce pod głowę.
– Może wspomniał coś o Troilusie i Kresydzie. Wpadł na fantastyczny pomysł, żeby przedstawić to jako walkę płci. Wszyscy Trojanie będą mężczyznami, a Grecy kobietami.
– To szaleństwo.
– Czemu? Ta sztuka opowiada o seksie w równym stopniu co o wojnie. Gwendolyn będzie oczywiście chciała, żeby Richard był Hektorem, ale ty będziesz Troilusem.
– A czemu ty nie miałbyś być Troilusem?
Poruszył się i zgarbił.
– Może już wspominałem, że chciałbym mieć bardziej zróżnicowany repertuar.
Wpatrywałem się w niego, niepewny, czy mam się poczuć urażony.
– Nie patrz tak na mnie – odparł z nutą wyrzutu w głosie. – Przyznał, że wszyscy musimy się wyrwać z naszych szufladek. Mam już dość grania zakochanych głupków takich jak Troilus i jestem pewny, że ty masz dość grania pomagierów.
Rzuciłem się plecami na łóżko.
– Chyba masz rację. – Przez chwilę błądziłem myślami, a potem zaśmiałem się cicho.
– Co cię tak bawi? – zapytał James, wyciągając rękę, by zgasić światło.
– Będziesz musiał grać Kresydę – powiedziałem. – Jesteś z nas najładniejszy.
Leżeliśmy, śmiejąc się w ciemności, aż w końcu zapadliśmy w głęboki sen, nie mając pojęcia, że kiedy podniesie się kurtyna, odsłoni dramat naszego własnego autorstwa.
SCENA 2
Dellecher Classical Conservatory zajmowało jakieś dwadzieścia akrów na wschodnim krańcu Broadwater, a jego granice tak często się zacierały, że trudno było powiedzieć, gdzie kończy się kampus, a zaczyna miasto. Studenci pierwszego roku mieszkali w budynkach z cegły w mieście, drugiego i trzeciego tłoczyli się w głównym gmachu, a garstka słuchaczy czwartego roku była ściśnięta w dziwnych odległych kątach kampusu lub musiała radzić sobie sama. My, studenci czwartego roku Wydziału Aktorskiego, mieszkaliśmy po drugiej stronie jeziora w tak zwanym Zamku, który w rzeczywistości był tylko niewielkim domem z kamienia z małą wieżą, gdzie kiedyś mieściła się kwatera zarządcy terenu.
Główny gmach Dellecher, rozłożysty budynek z czerwonej cegły, wznosił się na stromym wzgórzu, z którego rozciągał się widok na ciemną wodę jeziora. Sypialnie i sala balowa znajdowały się na trzecim i czwartym piętrze, klasy i biura na pierwszym i drugim, a parter podzielono na jadalnię, salę muzyczną, bibliotekę i oranżerię. Z zachodniego skrzydła wystawała kaplica, a po stronie wschodniej, gdzieś w latach sześćdziesiątych, wzniesiono budynek Katedry Sztuk Pięknych imienia Archibalda Dellechera (z kilku powodów znany powszechnie jako KSP), który od głównego gmachu oddzielał mały dziedziniec i sieć podcieni. W KSP mieścił się Teatr Archibalda Dellechera i sala prób, gdzie oczywiście spędzaliśmy większość czasu. O ósmej rano pierwszego dnia zajęć panowała tam wyjątkowa cisza.
Przyszliśmy z Richardem razem, choć moje przesłuchanie miało się rozpocząć dopiero za pół godziny.
– Jak się czujesz? – zapytał, gdy wspinaliśmy się na strome wzgórze.
– Jestem zdenerwowany jak zawsze. – Liczba przesłuchań, w których uczestniczyłem, nie miała żadnego znaczenia; trema nigdy mnie nie opuszczała.
– Niepotrzebnie – odparł. – Nigdy nie jesteś tak zły, jak ci się wydaje. Nie przestępuj tylko zbyt często z nogi na nogę. Jesteś najbardziej interesujący, gdy stoisz bez ruchu.
Zmarszczyłem brwi.
– O co ci chodzi?
– Kiedy zapominasz, że jesteś na scenie i masz się denerwować. Jesteś wyczulony na pozostałych aktorów i słuchasz ich kwestii, jakbyś to robił pierwszy raz w życiu. Cudownie się tak pracuje i pięknie ogląda. – Pokręcił głową na widok konsternacji na mojej twarzy. – Niepotrzebnie ci powiedziałem. Nie zacznij się wstydzić. – Klepnął mnie swoją wielką dłonią w ramię, a ja byłem tak nieuważny, że poleciałem do przodu i musnąłem palcami wilgotną trawę. Donośny śmiech Richarda poniósł się echem w porannym powietrzu, a on chwycił mnie za ramię i pomógł odzyskać równowagę. – Widzisz? – powiedział. – Stój mocno na ziemi, a wszystko będzie w porządku.
– Dureń z ciebie – rzuciłem z niechętnym z uśmiechem. (Richard miał taki wpływ na ludzi).
Kiedy tylko dotarliśmy do KSP, znów klepnął mnie radośnie w plecy i zniknął w sali prób. Chodziłem tam i z powrotem po korytarzu, roztrząsając w myślach jego słowa i powtarzając Peryklesa, jakbym odmawiał różaniec.
Podczas przesłuchań w pierwszym semestrze ustalano, jakie role przypadną nam w jesiennym przedstawieniu. W tym roku miał nim być Juliusz Cezar. Tragedie i kroniki zarezerwowano dla studentów czwartego roku, słuchacze trzeciego byli zdegradowani do romansów i komedii, a wszystkie epizody grali studenci drugiego roku. Pierwszoroczniakom pozostawała praca za sceną, żmudne zajęcia ogólne i zastanawianie się, w co do diabła się wpakowali. (Co roku studenci, których występy uznano za niesatysfakcjonujące, byli usuwani z programu, czasem aż połowa. Wytrwanie do czwartego roku dowodziło albo talentu, albo głupiego fartu. W moim przypadku tego drugiego). Zdjęcia roczników z minionych pięćdziesięciu lat wisiały w dwóch równych rzędach na korytarzu. Nasze było ostatnie i z pewnością najbardziej seksowne: reklamowało zeszłoroczny spektakl Snu nocy letniej. Wyglądaliśmy młodziej.
Frederick wpadł na pomysł, by wystawić Sen nocy letniej jako piżama party. James i ja (odpowiednio Lyzander i Demetriusz) mieliśmy na sobie bokserki w paski i białe podkoszulki; patrzyliśmy na siebie ze złością z uwięzioną między nami Wren (Hermia w krótkiej różowej koszulce nocnej). Filippa jako Helena stała po mojej prawej w dłuższej niebieskiej koszuli, ściskając poduszkę, którą okładały się z Wren w trzecim akcie. Na środku zdjęcia Alexander i Meredith stali owinięci wokół siebie jak para węży – on jako złowieszczy, uwodzicielski Oberon w seksownym jedwabnym szlafroku, ona jako zmysłowa Tytania w prześwitującej czarnej koronce. Jednak całą uwagę przykuwał Richard stojący wśród innych w śmiesznej flanelowej piżamie. Ogromne ośle uszy wystawały mu z gęstych czarnych włosów. Jego Spodek był agresywny, nieprzewidywalny i zupełnie szalony. Terroryzował wróżki, dręczył innych aktorów, przerażał publiczność i – jak zwykle – skradł całe przedstawienie.
Nasza siódemka przetrwała trzy doroczne „czystki”, ponieważ byliśmy w pewnym stopniu niezbędni dla zespołu. W ciągu czterech lat z grupki epizodystów staliśmy się niewielką, starannie wytrenowaną trupą dramatyczną. Część naszych teatralnych zalet była oczywista: Richard był czystą siłą, metr osiemdziesiąt siedem, jak wyrzeźbiony z granitu, o przenikliwych czarnych oczach i elektryzującym basie, który zagłuszał każdy inny dźwięk w sali. Grał przywódców, despotów i wszystkich, których publiczność musiała się bać lub podziwiać. Meredith była stworzona do uwodzenia, chodzące marzenie pełne krągłości okrytych atłasową skórą. Lecz w jej seksapilu było także coś bezlitosnego – poruszając się, przykuwała wzrok bez względu na to, co działo się dookoła. (Ona i Richard byli „razem” w każdym normalnym znaczeniu tego słowa od czasu letniego semestru drugiego roku). Wren – kuzynka Richarda, choć patrząc na nich, nikt by na to nie wpadł – była pierwszą ingénue, naiwną, dziewczyną z sąsiedztwa, zabiedzoną istotą z pszenicznymi włosami i okrągłymi oczami porcelanowej lalki. Alexander był naszym nadwornym złoczyńcą, chudym i żylastym, z długimi ciemnymi lokami; gdy się uśmiechał, ostre zęby nadawały mu wygląd wampira.
Filippę i mnie trudniej było zaszufladkować. Wysoka, śniada i lekko chłopięca, miała w sobie coś chłodnego i zmiennego, przez co była równie przekonująca jako Horacy i jako Emilia. Ja zaś byłem przeciętny pod każdym względem: ani szczególnie przystojny, ani szczególnie utalentowany, ani szczególnie dobry w czymkolwiek, ale wystarczająco dobry we wszystkim, co jeszcze zostawało do odegrania. Sądziłem, że oszczędzono mi czystki po trzecim roku, bo beze mnie James byłby markotny i ponury.
Na pierwszym roku los potraktował nas łaskawie, gdy wylądowaliśmy razem w malutkim pokoju na samej górze. Kiedy pierwszy raz otworzyłem drzwi, James podniósł wzrok znad torby, którą rozpakowywał, wyciągnął rękę i powiedział: Otóż i ksiądz Oliver. Księże proboszczu, witamy! Był typem aktora, w którym wszyscy się zakochują, gdy tylko pojawi się na scenie, a ja nie byłem wyjątkiem. Już podczas naszych pierwszych dni w Dellecher chroniłem go i bywałem nawet zaborczy, kiedy inni za bardzo się zbliżali i grozili, że zajmą moje miejsce jako „najlepszego przyjaciela” – co zresztą zdarzało się równie rzadko jak rój meteorów. Niektórzy widzieli we mnie postać, którą zawsze przydzielała mi Gwendolyn: lojalnego pomagiera. James był bohaterem w tak pełnym tego słowa znaczeniu, że wcale mnie to nie martwiło. Był też z nas najprzystojniejszy (Meredith porównała go kiedyś do księcia z bajek Disneya), lecz jeszcze bardziej ujmująca była jego dziecięca głębia uczuć, na scenie i poza nią. Przez trzy lata cieszyłem się z jego ogromnej popularności i szczerze go podziwiałem, bez cienia zazdrości, mimo że był najwyraźniej ulubieńcem Fredericka, tak samo jak Richard stał się faworytem Gwendolyn. Oczywiście James nie miał ego Richarda ani jego zmiennych humorów i wszyscy go lubili, podczas gdy Richarda nienawidzili i kochali w równej mierze.
Mieliśmy w zwyczaju obserwować przesłuchanie wypadające bezpośrednio po nas; występ bez publiczności stanowił rekompensatę za niefart pójścia na pierwszy ogień. Chodziłem niespokojnie po korytarzu, żałując, że to nie James będzie mnie oglądał. Nawet gdy nie miał takiej intencji, jako widz Richard bezwiednie budził strach. Słyszałem jego głos z sali prób odbijający się od ścian:
Richard: Dobrze się namyśl, zanim nam co powiesz,
Zanim obudzisz uśpiony miecz wojny.
Proszę cię – w imię Boże – bądź ostrożny;
Albowiem nigdy dwa takie królestwa
Nie wojowały bez rozlewu krwi –
A każda kropla niewinnie przelana
Jest krzykiem krzywdy wysłanym w niebiosa,
Skargą przeciwko złoczyńcy, co mieczom
Dodał ostrości zamiarem niszczenia
Ludzkiego, jakże niedługiego życia.
Już dwa razy widziałem, jak wygłaszał tę kwestię, ale nie stała się przez to mniej imponująca.
Dokładnie o wpół do dziewiątej uchyliły się drzwi do sali prób. W szparze pojawiła się znajoma twarz Fredericka, pomarszczona i zabawna.
– Oliver? Jesteśmy gotowi.
– Świetnie. – Mój puls przyspieszył – trzepotał jak ptasie skrzydełka uwięzione między płucami.
Jak zawsze wchodząc do sali prób, czułem się mały. Było to ogromne pomieszczenie z wysokim sklepionym sufitem i wysokimi oknami wychodzącymi na podwórze. Brzegi niebieskich aksamitnych zasłon zbierały kurz z drewnianych podłóg. Kiedy powiedziałem: „Dzień dobry, Gwendolyn”, mój głos odbił się echem.
Siedząca za stolikiem rudowłosa koścista kobieta podniosła na mnie wzrok; swą obecnością zdawała się wypełniać nieproporcjonalnie dużą przestrzeń. Wściekle różowa szminka i zawiązany na głowie szalik w tureckie wzory nadawały jej wygląd Cyganki. Gdy na powitanie pomachała palcami, bransolety na jej nadgarstku zadźwięczały. Richard z założonymi rękami siedział na krześle po lewej stronie i spoglądał na mnie z przyjaznym uśmiechem. Nie byłem materiałem na główną rolę i dlatego nie widział we mnie konkurencji. Rzuciłem mu uśmiech, a potem starałem się go ignorować.
– Oliver – zaczęła Gwendolyn. – Miło cię widzieć. Schudłeś?
– W zasadzie przytyłem – odparłem i poczułem, że się rumienię. Przed wyjazdem na letnie wakacje poradziła mi, żebym „nabrał ciała”. W czerwcu, lipcu i sierpniu codziennie chodziłem na siłownię, licząc, że zrobię na niej wrażenie.
– Hm – mruknęła, przebiegając powoli zimnym spojrzeniem od czubka mojej głowy do stóp jak handlarz niewolników na targu. – No dobrze. Zaczniemy?
– Jasne. – Pamiętając o radzie Richarda, wbiłem stopy w podłogę i postanowiłem nie ruszać się bez powodu.
Frederick usiadł na swoim miejscu obok Gwendolyn, zdjął okulary i wytarł szkła brzegiem koszuli.
– Co dziś dla nas przygotowałeś? – zapytał.
– Peryklesa – odparłem. Zasugerował to podczas poprzedniego semestru.
Lekko, konspiracyjnie skinął głową.
– Świetnie. Kiedy tylko będziesz gotowy.
PRZYPISY