A jeśli jesteśmy złoczyńcami - M.I. Rio - ebook + książka

A jeśli jesteśmy złoczyńcami ebook

Rio M.I.

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Utrzymana w klimacie Dark Academia opowieść o miłości, przyjaźni, zbrodni i obsesji. Powieść, która opętała Tik Toka.

Elitarny college artystyczny, kolebka spektakularnych talentów i nieposkromionych ambicji. Siedmioro studentów aktorstwa, połączonych silną więzią przyjaźni, odgrywa w życiu podobne role jak na scenie: bohatera, złoczyńcy, tyrana, kusicielki, pierwszej naiwnej, statysty. Jednak z upływem czasu rywalizacja staje się bezwzględna, a uczucia – zabójcze. Gdy sztuka zaczyna niebezpiecznie ocierać się o życie, jeden z aktorów ginie. Pozostali mają przed sobą największe wyzwanie w swojej aktorskiej karierze: przekonać policję i siebie nawzajem, że są niewinni.

Dziesięć lat później: Oliver Marks wychodzi z więzienia. Odsiedział wyrok za morderstwo, które popełnił lub nie. W ostatni dzień odwiedza go człowiek, za sprawą którego trafił za kratki. Detektyw Colborne odchodzi na emeryturę, lecz wcześniej chce się dowiedzieć, co tak naprawdę wydarzyło się w Dellecher Classical Conservatory.

Podobnie jak Tajemna historia Donny Tart, debiut M.L. Rio jest wielowarstwową, elektryzującą historią o miłości, przyjaźni i obsesji. Mistrzowsko zaplanowana, przepięknie napisana, porwie cię i nie puści aż do końca.

— Cynthia D’Aprix Sweeney, autorka bestselleru „New York Timesa” Gniazdo

Wciągająca, fascynująca, nieszablonowa opowieść o przyjaźni, rywalizacji i prawdzie.

„Mystery Scene”

Ta historia dowodzi, że aktorzy są mistrzami manipulacji. Z jednej strony to sztuka godna podziwu, ale z drugiej... nigdy nie wiesz, jaką maskę w danej chwili noszą i do czego zapragną ją wykorzystać.

Marcin Okoniewski, @okon_w_sieci

M.L. Rio w niezwykły sposób tka historię złotą nicią Szekspirowskich dramatów przeplataną krwistymi ściegami zbrodni. W powieści pasję i obsesję oddziela niezwykle cienka granica, przez co bohaterowie, jak i czytelnicy, muszą zadać sobie pytanie: czy to scenariusz genialnego przedstawienia, które wymknęło się spod kontroli, czy skrzętnie zaplanowana zbrodnia?

Marta Gajewska i Anna Bartłomiejczyk, @bestselerki

To jedna z tych historii, którą wspominam z ogromną nostalgią, bo przeżycie jej po raz pierwszy już nigdy nie będzie mi dane. Urzekająco zatrważająca i pełna pasji opowieść, która oplata swojego czytelnika tak, by ostatecznie pozbawić go tchu.

Florian Rychlik, @pewneserce

To książka, jakiej jeszcze nie czytaliście. Zachwyci Was nie tylko swoim niepowtarzalnym klimatem, ale także hipnotyzującą fabułą i doskonale wykreowanymi bohaterami. Piękna i wciągająca, ale i brutalna, a przede wszystkim skłaniająca do refleksji.

Paulina Kukuła, @very.little.book.nerd

Ta książka kusi. Ta książka wabi. M.L. Rio stworzyła powieść w estetyce dark academia, przepełnioną duchem Szekspirowskich dramatów, która całkowicie Cię pochłonie.

Natalia Angier, @natka_bookish_life

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 469

Oceny
4,1 (257 ocen)
122
72
42
17
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
b_zuza

Z braku laku…

duży zawód, dużo rzeczy tu poszło nie tak, łącznie z tłumaczeniem
40
happy885693

Z braku laku…

Kompletnie nie rozumiem fenomenu tej książki – nudna, przewidywalna...
31
slate222

Z braku laku…

ogromne rozczarowanie
20
KatPolGol

Dobrze spędzony czas

Nie spotkałam się z takim zabiegiem połączenia dialogów bohaterów z fragmentami dramatów Shakespeare'a.  To zdecydowanie dodało książce oryginalności i motywowało do czytania. Gdyby tego zabrakło, zostaje niestety całkiem przeciętna fabuła z kryminalną intrygą szytą dość grubymi nićmi. Shakespeare ratuje tę pozycję i ostatecznie poradził sobie z tym całkiem w porządku. Fabuła mocno się ciągnie, pierwsze 100 stron to praktycznie ciągle powtarzające się chodzenie na zajęcia i imprezowanie bohaterów. Niczym nie wyróżnia się to spośród innych książek z rodzaju dark academia. Niewiele się dzieje, średnio też poznajemy bohaterów. Zostaną oni przez całą książkę tacy sami, nie zmienią się za bardzo poza faktem, że po prostu puszczają im nerwy, ale każdy będzie zachowywał się nawet wtedy w swoim stylu, dokładnie takim, jakiego od niego oczekujemy. Klimat opowieści jest natomiast rozbudowany i pobudzający wyobraźnię. Fragmenty dramatu świetnie współgrają z opisem krajobrazów, dekoracji i innyc...
20
Pasztecik_13

Nie polecam

okropna i słabiutka
21

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału IF WE WERE VIL­LA­INS
Co­py­ri­ght © 2017 by M.L. Rio All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © 2017 for the Po­lish trans­la­tion by Ka­ta­rzyna Ma­lita
All works by Sta­ni­sław Ba­rań­czak © Anna Ba­rań­czak
Tekst na pod­sta­wie edy­cji Te­atr zło­czyń­ców, Świat Książki 2017
Pro­jekt okładki Ju­lia Lloyd
Pro­jekt pol­skiej wer­sji okładki i składRa­do­sław Stęp­niak
Ele­menty gra­ficzne na okładce © Shut­ter­stock
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-8265-506-3
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla wielu dziw­nych i cu­dow­nych lu­dzi sceny,

któ­rych mam szczę­ście na­zy­wać swo­imi przy­ja­ciółmi.

(Za­pew­niam, ta książka nie jest o Was).

PRO­LOG

Sie­dzę z rę­kami przy­ku­tymi do stołu i my­ślę: Ta­jem­nic mego wię­zie­nia nie mogę / Wy­ja­wić – gdy­bym mógł, naj­mniej­szy szcze­gół / Tej opo­wie­ści byłby ci tor­turą. Straż­nik przy drzwiach ob­ser­wuje mnie, jakby cze­kał, że coś się wy­da­rzy.

Wcho­dzi Jo­seph Col­borne. Po­si­wiał, ma te­raz pra­wie pięć­dzie­siąt lat. Wi­duję go raz na kilka ty­go­dni – za każ­dym ra­zem za­ska­kuje mnie, jak bar­dzo ze­sta­rzał się od po­przed­niego spo­tka­nia. Za każ­dym ra­zem tro­chę star­szy, od dzie­się­ciu lat. Siada na­prze­ciwko mnie, splata dło­nie i mówi:

– Oli­ver.

– Joe.

– Sły­sza­łem, że prze­słu­cha­nie w spra­wie wa­run­ko­wego zwol­nie­nia po­szło po two­jej my­śli. Gra­tu­la­cje.

– Po­dzię­ko­wał­bym, gdy­bym my­ślał, że mó­wisz to szcze­rze.

– Wiesz, że we­dług mnie nie po­winno cię tu być.

– To nie ozna­cza, że we­dług cie­bie je­stem nie­winny.

– Nie. – Wzdy­cha i znu­dzony spo­gląda na ze­ga­rek – ten sam, który no­sił już w dniu, gdy się po­zna­li­śmy.

– To po co tu przy­sze­dłeś? – py­tam. – Od­sta­wiasz ten sam spek­takl co kilka ty­go­dni?

Ściąga brwi w pła­ską czarną li­nię.

– We­dług cie­bie, kurwa, wi­dze­nie jest spek­ta­klem?

– Czło­wiek z te­atru wyj­dzie, ale te­atr z czło­wieka...

Kręci głową jed­no­cze­śnie roz­ba­wiony i roz­draż­niony.

– No i? – py­tam.

– Co no i?

– Szu­bie­nica – to do­bre! A dla­czego do­bre? Bo do­brze robi tym, co źle ro­bią – od­po­wia­dam, bo chcę za­słu­żyć na jego roz­draż­nie­nie. – Po to tu przy­sze­dłeś? Po­wi­nie­neś już wie­dzieć, że nic ci nie po­wiem.

– Tym ra­zem my­ślę, że zdo­łam cię na­kło­nić do zmiany zda­nia.

Pro­stuję się na krze­śle.

– Jak?

– Od­cho­dzę z po­li­cji. Zło­ży­łem re­zy­gna­cję, za­ła­twi­łem so­bie pracę w pry­wat­nej fir­mie ochro­niar­skiej. Mu­szę my­śleć o edu­ka­cji dzieci.

Przez chwilę tylko na niego pa­trzę. Do­tąd są­dzi­łem, że Col­borne ni­gdy nie odej­dzie z po­li­cji, że trzeba go bę­dzie za­strze­lić jak wście­kłego psa.

– Ja­kim cu­dem ma mnie to prze­ko­nać? – py­tam.

– Wszystko, co po­wiesz, po­zo­sta­nie wy­łącz­nie mię­dzy nami.

– To po co za­wra­cać so­bie głowę?

Znów wzdy­cha i zmarszczki na jego twa­rzy się po­głę­biają.

– Oli­ver, nie za­leży mi na wy­mie­rza­niu kary. Ktoś od­sie­dział wy­rok, a w na­szej pracy rzadko mamy taką sa­tys­fak­cję. Ale nie chcę skła­dać broni i mar­no­wać na­stęp­nych dzie­się­ciu lat na roz­trzą­sa­nie, co się wy­da­rzyło dzie­sięć lat temu.

Po­cząt­kowo nic nie mó­wię. Po­doba mi się ten po­mysł, ale nie ufam mu. Prze­bie­gam wzro­kiem po brzyd­kich su­ro­wych ce­głach, ma­łych czar­nych ka­me­rach, które śle­dzą nas z każ­dego rogu, straż­niku z wy­sta­jącą dolną szczęką. Za­my­kam oczy, ro­bię głę­boki wdech i wy­obra­żam so­bie świe­żość wio­sny w Il­li­nois; jak to bę­dzie, gdy wyjdę na ze­wnątrz po wdy­cha­niu stę­chłego wię­zien­nego po­wie­trza przez jedną trze­cią ży­cia.

Kiedy wy­pusz­czam po­wie­trze, otwie­ram oczy i wi­dzę, że Col­borne uważ­nie mi się przy­gląda.

– No nie wiem – mó­wię. – Tak czy ina­czej wy­cho­dzę stąd. Nie chcę ry­zy­ko­wać po­wrotu. Chyba bez­piecz­niej jest nie ku­sić li­cha.

Ner­wowo bębni pal­cami po stole.

– Po­wiedz mi jedną rzecz – mówi. – Czy kie­dy­kol­wiek w celi wpa­try­wa­łeś się w su­fit, za­sta­na­wia­jąc się, jak tu tra­fi­łeś, i nie mo­głeś spać, bo drę­czyły cię my­śli o tam­tym dniu?

– Co noc – od­po­wia­dam bez sar­ka­zmu. – Ale na tym wła­śnie po­lega róż­nica, Joe. Dla was był to tylko je­den dzień, a po­tem ro­bota jak zwy­kle. Dla nas był to je­den dzień, a po­tem każdy na­stępny, który po nim przy­szedł. – Opie­ram się na łok­ciach i na­chy­lam, tak że moja twarz znaj­duje się kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów od jego twa­rzy, by sły­szał każde słowo, gdy zni­żam głos. – Cie­ka­wość musi zże­rać cię od środka. Nie wiesz kto, nie wiesz jak, nie wiesz dla­czego. Ale ty go prze­cież nie zna­łeś.

Twarz Jo­ego przy­biera dziwny wy­raz, jakby mdliło go na mój wi­dok, jak­bym stał się od­ra­ża­jący i trudno było na mnie pa­trzeć.

– Aż do tej pory do­cho­wa­łeś ta­jem­nicy – mówi. – Każ­dego do­pro­wa­dzi­łoby to do sza­leń­stwa. Dla­czego to zro­bi­łeś?

– Bo chcia­łem.

– Na­dal chcesz?

Na­gle serce w piersi za­czyna mi cią­żyć. Ta­jem­nice mają swój cię­żar. Jak ołów.

Opie­ram się o krze­sło. Straż­nik pa­trzy na nas obo­jęt­nie, jak­by­śmy mó­wili w ob­cym ję­zyku, a na­sza roz­mowa nie miała żad­nego zna­cze­nia. My­ślę o in­nych. O nas – dawno, dawno temu. Ro­bi­li­śmy nie­go­dziwe rze­czy, które były za­ra­zem ko­nieczne – a przy­najm­m­niej tak nam się wy­da­wało. Spo­glą­da­jąc wstecz, nie je­stem pewny, czy były, i te­raz się za­sta­na­wiam: czy dał­bym radę wy­tłu­ma­czyć to wszystko Col­borne’owi, te wszyst­kie za­wi­ło­ści, zwroty ak­cji i osta­teczny exo­dos? Wpa­truję się w jego po­zba­wioną wy­razu twarz, w szare oczy oto­czone ku­rzymi łap­kami zmarsz­czek, lecz czy­ste i ja­sne jak za­wsze.

– Do­bra – mó­wię. – Opo­wiem ci hi­sto­rię. Ale mu­sisz zro­zu­mieć parę rze­czy.

Col­borne ani drgnie.

– Słu­cham.

– Po pierw­sze, za­cznę mó­wić, kiedy już stąd wyjdę, nie wcze­śniej. Po dru­gie, to nie może się ob­ró­cić prze­ciwko mnie ani ni­komu in­nemu – żad­nego po­wtór­nego po­cią­gnię­cia do od­po­wie­dzial­no­ści. I na ko­niec – to nie są prze­pro­siny.

Cze­kam na ja­kąś re­ak­cję z jego strony, słowo albo kiw­nię­cie głową, ale on tylko mruga po­wie­kami i mil­czy, spo­kojny jak sfinks.

– No i co, Joe? – py­tam. – Dasz radę?

Rzuca mi zimny uśmiech.

– Chyba tak.

SCENA 1

Czas: wrze­sień 1997 roku, mój czwarty i ostatni rok w Del­le­cher Clas­si­cal Con­se­rva­tory. Miej­sce: Bro­adwa­ter w sta­nie Il­li­nois, małe mia­sto pra­wie bez zna­cze­nia. Jak do­tąd je­sień była cie­pła.

Wcho­dzą ak­to­rzy. Było nas wtedy sied­mioro, sied­mioro bły­sko­tli­wych mło­dych lu­dzi z ry­su­jącą się przed nami ja­sną przy­szło­ścią, choć wi­dzie­li­śmy je­dy­nie książki trzy­mane przed no­sem. Za­wsze ota­czały nas książki, słowa i po­ezja, wszyst­kie dzi­kie na­mięt­no­ści świata za­mknię­tego w skó­rze i we­li­nie. (Po czę­ści uznaję to za przy­czynę póź­niej­szych wy­da­rzeń). Bi­blio­teka w Zamku była prze­stron­nym ośmio­kąt­nym po­ko­jem z pół­kami peł­nymi ksią­żek, za­sta­wio­nym wspa­nia­łymi sta­rymi me­blami, ogrze­wa­nym przez ogromny ko­mi­nek, w któ­rym nie­mal stale pło­nął ogień, bez względu na tem­pe­ra­turę na ze­wnątrz. Ze­gar na półce nad ko­min­kiem wy­bił dwu­na­stą i wtedy się po­ru­szy­li­śmy, jakby na­gle ożyło sie­dem po­są­gów.

– Jest te­raz pół­noc – po­wie­dział Ri­chard. Sie­dział w naj­więk­szym fo­telu jak na tro­nie, z wy­cią­gnię­tymi no­gami i sto­pami opar­tymi o pa­le­ni­sko. Trzy lata gra­nia kró­lów i zdo­byw­ców na­uczyły go sie­dzieć w ten spo­sób na każ­dym krze­śle, na sce­nie i poza nią. – Za­nim ju­tro wy­bije ósma, mu­simy się stać nie­śmier­telni. – Za­mknął książkę z trza­skiem.

Me­re­dith, sku­lona jak kot na jed­nym końcu sofy (ja le­ża­łem wy­cią­gnięty jak pies na dru­gim), ba­wiła się pa­smem dłu­gich ru­dych wło­sów.

– Do­kąd się wy­bie­rasz? – za­py­tała.

Ri­chard: Znu­żony mo­zo­łami dnia, pa­dam na łoże...

Fi­lippa: Oszczędź nam.

Ri­chard: Kto rano wstaje i tak da­lej.

Ale­xan­der: Tak jakby cię to do­ty­czylo.

Wren sie­działa po tu­recku na po­duszce przy ko­minku i nie zwa­żała na prze­ko­ma­rza­nia po­zo­sta­łych.

– Wy­bra­li­ście już swoje frag­menty? Ja nie mogę się zde­cy­do­wać – po­wie­działa.

Ja: A co z Iza­belą? Twoja Iza­bela jest do­sko­nała.

Me­re­dith: Miarka to ko­me­dia, głupku. Mamy prze­słu­cha­nia do Ce­zara.

– Nie wiem, po co w ogóle za­wra­camy so­bie głowę prze­słu­cha­niami. – Ale­xan­der, roz­wa­lony na stole, ukryty w mroku na ty­łach po­koju, się­gnął po bu­telkę szkoc­kiej sto­jącą przy jego łok­ciu. Na­peł­nił szklankę, po­cią­gnął duży łyk i skrzy­wił się, pa­trząc na nas. – Mógł­bym ob­sa­dzić całe to dzia­do­stwo te­raz, w jed­nej chwili.

– Ja­kim cu­dem? – za­py­ta­łem. – Ni­gdy nie wiem, co do­stanę.

– Dla­tego, że za­wsze ob­sa­dzają cię na końcu – od­parł Ri­chard. – Rzu­cają ci resztki.

– Tss, tss – za­cmo­kała Me­re­dith. – Je­ste­śmy dziś Ri­char­dem czy Dic­kiem?[1]

– Nie zwra­caj na niego uwagi – rzu­cił Ja­mes. Sie­dział sam w naj­od­le­glej­szym ką­cie i z bó­lem serca od­ry­wał wzrok od no­ta­tek. Za­wsze był naj­pil­niej­szym stu­den­tem na na­szym roku, co (praw­do­po­dob­nie) tłu­ma­czyło, dla­czego był też naj­lep­szym ak­to­rem i (z pew­no­ścią) dla­czego nikt go z tego po­wodu nie nie­na­wi­dził.

– Pro­szę. – Ale­xan­der wy­jął z kie­szeni zwi­tek dzie­się­cio­do­la­ró­wek i prze­li­czył je na stole. – Tu jest pięć­dzie­siąt do­lców.

– Na co? – za­py­tała Me­re­dith. – Mam za­tań­czyć na ru­rze?

– A co, ćwi­czysz na „po dy­plo­mie”?

– Wiesz, co mi mo­żesz?

– Po­proś ład­nie.

– Pięć­dzie­siąt do­la­rów na co? – za­py­ta­łem, chcąc im prze­rwać. Me­re­dith i Ale­xan­der mieli naj­bar­dziej nie­wy­pa­rzone gęby z nas wszyst­kich i z per­wer­syj­nym po­czu­ciem dumy za­wsze prze­ści­gali się w nie­wy­bred­nych ko­men­ta­rzach. Gdy­by­śmy im po­zwo­lili, cią­gnę­liby to przez całą noc.

Ale­xan­der po­stu­kał w bank­noty pal­cem.

– Sta­wiam pięć­dzie­siąt do­la­rów, że już te­raz po­tra­fię ogło­sić wła­ściwą ob­sadę i się nie po­mylę.

Pię­cioro z nas wy­mie­niło za­cie­ka­wione spoj­rze­nia; Wren ze zmarsz­czo­nymi brwiami na­dal wpa­try­wała się w ko­mi­nek.

– No do­bra, po­słu­chajmy – po­wie­działa Fi­lippa z lek­kim wes­tchnie­niem, jakby cie­ka­wość wzięła górę.

Ale­xan­der od­gar­nął z twa­rzy nie­sforne czarne loki i po­wie­dział:

– Ri­chard oczy­wi­ście bę­dzie Ce­za­rem.

– Bo wszy­scy w głębi du­cha chcemy go za­bić? – za­py­tał Ja­mes.

Ri­chard uniósł jedną brew.

– Et tu, Brute?

– Sic sem­per ty­ran­nis – od­parł Ja­mes i prze­su­nął po gar­dle koń­cem dłu­go­pisu jak szty­le­tem. – Tak koń­czą ty­rani.

Ale­xan­der po­wiódł ręką od jed­nego do dru­giego.

– No wła­śnie – po­wie­dział. – Ja­mes bę­dzie Bru­tu­sem, bo za­wsze jest tym do­brym, a ja Ka­sju­szem, bo za­wsze je­stem tym złym. Ri­chard i Wren nie mogą być mał­żeń­stwem, bo to by­łoby obrzy­dliwe, więc ona bę­dzie Por­cją, Me­re­dith Kal­pur­nią, a ty, Pip, znów skoń­czysz w prze­bra­niu.

Fi­lippa, którą trud­niej było ob­sa­dzić niż Me­re­dith (femme fa­tale) czy Wren (in­génue, pierw­sza na­iwna), mu­siała zmie­niać płeć, kiedy koń­czyły nam się do­bre par­tie żeń­skie – co zresztą czę­sto miało miej­sce w cza­sach Sha­ke­spe­are’a.

– Za­bij mnie – rzu­ciła.

– Chwi­leczkę – wtrą­ci­łem, po­twier­dza­jąc hi­po­tezę Ri­charda, że w pro­ce­sie ob­sa­dza­nia za­wsze tra­fiały mi się resztki. – A co ze mną?

Ale­xan­der przy­glą­dał mi się, mru­żąc oczy i prze­su­wa­jąc ję­zy­kiem po zę­bach.

– Pew­nie bę­dziesz Okta­wiu­szem – po­sta­no­wił. – Nie zro­bią cię An­to­niu­szem, bo bez urazy, ale nie je­steś dość wy­ra­zi­sty. Bę­dzie nim ten nie­zno­śny trze­cio­rocz­niak, jak on się na­zywa?

Fi­lippa: Ry­szard Drugi?

Ri­chard: Za­bawne. Nie, Co­lin Hy­land.

– Spek­ta­ku­larne. – Spu­ści­łem wzrok na tekst Pe­ry­klesa, który prze­rzu­ca­łem już chyba setny raz. Za­le­d­wie w po­ło­wie tak uta­len­to­wany jak reszta, wy­da­wa­łem się ska­zany na gra­nie dru­go­pla­no­wych ról w hi­sto­riach in­nych lu­dzi. Zbyt wiele razy za­da­wa­łem so­bie py­ta­nie, czy to sztuka na­śla­duje ży­cie, czy może od­wrot­nie.

Ale­xan­der: Pięć­dzie­siąt do­lców na tę kon­kretną ob­sadę. Ktoś wcho­dzi?

Me­re­dith: Nie.

Ale­xan­der: Czemu nie?

Fi­lippa: Bo tak do­kład­nie bę­dzie.

Ri­chard za­chi­cho­tał i pod­niósł się z fo­tela.

– Można tylko mieć taką na­dzieję. – Ru­szył w stronę drzwi i na­chy­lił się, by po dro­dze uszczyp­nąć Ja­mesa w po­li­czek. – Do­bra­noc, słodki książę...

Ja­mes pac­nął go w rękę no­te­sem, a po­tem de­mon­stra­cyj­nie znów się za nim scho­wał. Me­re­dith za­śmiała się jak echo Ri­charda i po­wie­działa:

– Kiedy masz coś na wą­tro­bie, rów­nie za­pal­czy­wego za­bi­jaki nie ma w ca­łych Wło­szech!

– Niech dia­beł po­rwie wa­sze oby­dwa domy! – mruk­nął Ja­mes.

Me­re­dith prze­cią­gnęła się z ci­chym, su­ge­styw­nym ję­kiem i wstała z ka­napy.

– Idziesz spać? – za­py­tał Ri­chard.

– Tak. Dzięki Ale­xan­drowi ta cała ro­bota wy­daje się bez sensu. – Zo­sta­wiła książki roz­rzu­cone na ni­skim sto­liku przed ko­min­kiem ra­zem z kie­lisz­kiem po wi­nie, na któ­rym po­zo­stał od­ci­śnięty pół­księ­życ szminki. – Do­bra­noc – po­wie­działa w stronę po­koju. – Po­wo­dze­nia! – Znik­nęli ra­zem w ko­ry­ta­rzu.

Po­tar­łem oczy, które za­czy­nały mnie piec po ca­łych go­dzi­nach czy­ta­nia. Wren ci­snęła książkę za sie­bie, a ja wzdry­gną­łem się, kiedy wy­lą­do­wała obok mnie na so­fie.

Wren: Do dia­bła z tym.

Ale­xan­der: I to mi się po­doba!

Wren: Po­wiem par­tię Iza­beli i tyle.

Fi­lippa: Idź spać.

Wren wstała po­woli, mru­ga­jąc po­wie­kami, by prze­pę­dzić z oczu resztki bla­sku ognia.

– Pew­nie będę le­żeć przez całą noc i re­cy­to­wać moje kwe­stie – po­wie­działa.

– Chcesz wyjść na dymka? – Ale­xan­der do­pił whi­skey (ko­lejną) i zwi­jał na stole skręta. – Po­może ci się zre­lak­so­wać.

– Nie, dzię­kuję – od­parła, ru­sza­jąc w stronę ko­ry­ta­rza. – Do­bra­noc.

– Jak chcesz. – Ale­xan­der od­su­nął krze­sło, trzy­ma­jąc skręta w ką­ciku ust. – Oli­ver?

– Je­śli po­mogę ci to wy­pa­lić, ju­tro obu­dzę się bez głosu.

– Pip?

Wsu­nęła oku­lary na włosy i za­kasz­lała ci­cho, spraw­dza­jąc gar­dło.

– Boże, po­twor­nie mnie de­pra­wu­jesz – po­wie­działa. – Do­bra.

Ski­nął głową już w po­ło­wie drogi do drzwi, z rę­kami w kie­sze­niach. Z lekką za­zdro­ścią pa­trzy­łem, jak wy­cho­dzą, a po­tem osu­ną­łem się na ka­napę. Wal­czy­łem, by sku­pić się na tek­ście, który był tak po­kre­ślony, że z tru­dem dało się go od­czy­tać.

PE­RY­KLESŻe­gnaj mi, królu! Bo mą­drość mnie uczy,

Że kto po­peł­nia czarne jak noc czyny,

Go­tów na wszystko, by ukryć swe winy;

Grzech pło­dzi grze­chy: śla­dem roz­pust­nika

Jak dym za ogniem roz­bój się po­myka.

Dwie ostat­nie li­nijki wy­mru­cza­łem pod no­sem. Zna­łem je na pa­mięć od mie­sięcy, ale i tak do­pa­dał mnie strach, że za­po­mnę słowo lub frazę pod­czas prze­słu­cha­nia. Spoj­rza­łem na Ja­mesa i za­py­ta­łem:

– Za­sta­na­wia­łeś się kie­dyś, czy Sha­ke­spe­are znał te mo­no­logi w po­ło­wie tak do­brze jak my?

Prze­rwał czy­ta­nie i pod­niósł wzrok.

– Cały czas się za­sta­na­wiam – od­parł.

Uśmiech­ną­łem się lekko, utwier­dzony w swo­jej słusz­no­ści.

– Pod­daję się. I tak nic nie zro­bię.

Spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Ja chyba też nie.

Zwlo­kłem się z sofy i ru­szy­łem za Ja­me­sem krę­tymi scho­dami do sy­pialni, którą dzie­li­li­śmy – znaj­do­wała się bez­po­śred­nio nad bi­blio­teką i była naj­wy­żej po­ło­żo­nym z trzech po­koi w ma­łej ka­mien­nej ko­lum­nie na­zy­wa­nej po­wszech­nie Wieżą. Kie­dyś był tam tylko strych, ale pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych usu­nięto pa­ję­czyny i ru­pie­cie, by zro­bić miej­sce dla stu­den­tów. Dwa­dzie­ścia lat póź­niej miesz­ka­łem tam z Ja­me­sem; mie­li­śmy do dys­po­zy­cji dwa łóżka z nie­bie­skimi na­rzu­tami w bar­wach Del­le­cher, dwie ogromne stare szafy i dwie nie­pa­su­jące do sie­bie bi­blio­teczki, zbyt pa­skudne, by mo­gły stać na dole.

– My­ślisz, że Ale­xan­der ma ra­cję? – za­py­ta­łem.

Ja­mes zdjął ko­szulę, mierz­wiąc włosy.

– Je­śli chcesz wie­dzieć, dla mnie to zbyt prze­wi­dy­walne.

– A czy kie­dyś nas za­sko­czyli?

– Fre­de­rick cały czas mnie za­ska­kuje – od­parł. – Ale to Gwen­do­lyn bę­dzie miała ostat­nie słowo, jak za­wsze.

– Gdyby to od niej za­le­żało, Ri­chard grałby wszyst­kie role mę­skie i po­łowę żeń­skich.

– A Me­re­dith drugą. – Przy­ci­snął dło­nie do oczu. – Który je­steś ju­tro?

– Tuż po Ri­char­dzie. Po mnie jest Fi­lippa.

– A ja po niej. Boże, tak mi jej żal.

– Tak. To cud, że jesz­cze nie zre­zy­gno­wała.

Ja­mes zmarsz­czył brwi w za­my­śle­niu, pró­bu­jąc wy­swo­bo­dzić się z dżin­sów.

– Jest tro­chę bar­dziej od­porna od nas. Może dla­tego Gwen­do­lyn tak ją drę­czy.

– Tylko dla­tego, że może to znieść? – za­py­ta­łem, rzu­ca­jąc ubra­nie na pod­łogę. – To okrutne.

Wzru­szył ra­mio­nami.

– Cała Gwen­do­lyn.

– Gdyby to za­le­żało ode mnie – po­wie­dzia­łem – wy­wró­cił­bym wszystko do góry no­gami. Ale­xan­der byłby Ce­za­rem, a Ri­chard grałby Ka­sju­sza.

Od­rzu­cił koł­drę i za­py­tał:

– A ja na­dal był­bym Bru­tu­sem?

– Nie. – Ci­sną­łem w niego skar­petką. – Był­byś An­to­niu­szem. Choć raz ja do­stał­bym główną rolę.

– W końcu za­grasz tra­gicz­nego bo­ha­tera. Po­cze­kaj tylko do wio­sny.

Pod­nio­słem wzrok znad szu­flady, w któ­rej szpe­ra­łem.

– Fre­de­rick znów zdra­dził ci ja­kieś se­krety?

Po­ło­żył się i wsu­nął ręce pod głowę.

– Może wspo­mniał coś o Tro­ilu­sie i Kre­sy­dzie. Wpadł na fan­ta­styczny po­mysł, żeby przed­sta­wić to jako walkę płci. Wszy­scy Tro­ja­nie będą męż­czy­znami, a Grecy ko­bie­tami.

– To sza­leń­stwo.

– Czemu? Ta sztuka opo­wiada o sek­sie w rów­nym stop­niu co o woj­nie. Gwen­do­lyn bę­dzie oczy­wi­ście chciała, żeby Ri­chard był Hek­to­rem, ale ty bę­dziesz Tro­ilu­sem.

– A czemu ty nie miał­byś być Tro­ilu­sem?

Po­ru­szył się i zgar­bił.

– Może już wspo­mi­na­łem, że chciał­bym mieć bar­dziej zróż­ni­co­wany re­per­tuar.

Wpa­try­wa­łem się w niego, nie­pewny, czy mam się po­czuć ura­żony.

– Nie patrz tak na mnie – od­parł z nutą wy­rzutu w gło­sie. – Przy­znał, że wszy­scy mu­simy się wy­rwać z na­szych szu­fla­dek. Mam już dość gra­nia za­ko­cha­nych głup­ków ta­kich jak Tro­ilus i je­stem pewny, że ty masz dość gra­nia po­ma­gie­rów.

Rzu­ci­łem się ple­cami na łóżko.

– Chyba masz ra­cję. – Przez chwilę błą­dzi­łem my­ślami, a po­tem za­śmia­łem się ci­cho.

– Co cię tak bawi? – za­py­tał Ja­mes, wy­cią­ga­jąc rękę, by zga­sić świa­tło.

– Bę­dziesz mu­siał grać Kre­sydę – po­wie­dzia­łem. – Je­steś z nas naj­ład­niej­szy.

Le­że­li­śmy, śmie­jąc się w ciem­no­ści, aż w końcu za­pa­dli­śmy w głę­boki sen, nie ma­jąc po­ję­cia, że kiedy pod­nie­sie się kur­tyna, od­słoni dra­mat na­szego wła­snego au­tor­stwa.

SCENA 2

Del­le­cher Clas­si­cal Con­se­rva­tory zaj­mo­wało ja­kieś dwa­dzie­ścia akrów na wschod­nim krańcu Bro­adwa­ter, a jego gra­nice tak czę­sto się za­cie­rały, że trudno było po­wie­dzieć, gdzie koń­czy się kam­pus, a za­czyna mia­sto. Stu­denci pierw­szego roku miesz­kali w bu­dyn­kach z ce­gły w mie­ście, dru­giego i trze­ciego tło­czyli się w głów­nym gma­chu, a garstka słu­cha­czy czwar­tego roku była ści­śnięta w dziw­nych od­le­głych ką­tach kam­pusu lub mu­siała ra­dzić so­bie sama. My, stu­denci czwar­tego roku Wy­działu Ak­tor­skiego, miesz­ka­li­śmy po dru­giej stro­nie je­ziora w tak zwa­nym Zamku, który w rze­czy­wi­sto­ści był tylko nie­wiel­kim do­mem z ka­mie­nia z małą wieżą, gdzie kie­dyś mie­ściła się kwa­tera za­rządcy te­renu.

Główny gmach Del­le­cher, roz­ło­ży­sty bu­dy­nek z czer­wo­nej ce­gły, wzno­sił się na stro­mym wzgó­rzu, z któ­rego roz­cią­gał się wi­dok na ciemną wodę je­ziora. Sy­pial­nie i sala ba­lowa znaj­do­wały się na trze­cim i czwar­tym pię­trze, klasy i biura na pierw­szym i dru­gim, a par­ter po­dzie­lono na ja­dal­nię, salę mu­zyczną, bi­blio­tekę i oran­że­rię. Z za­chod­niego skrzy­dła wy­sta­wała ka­plica, a po stro­nie wschod­niej, gdzieś w la­tach sześć­dzie­sią­tych, wznie­siono bu­dy­nek Ka­te­dry Sztuk Pięk­nych imie­nia Ar­chi­balda Del­le­chera (z kilku po­wo­dów znany po­wszech­nie jako KSP), który od głów­nego gma­chu od­dzie­lał mały dzie­dzi­niec i sieć pod­cieni. W KSP mie­ścił się Te­atr Ar­chi­balda Del­le­chera i sala prób, gdzie oczy­wi­ście spę­dza­li­śmy więk­szość czasu. O ósmej rano pierw­szego dnia za­jęć pa­no­wała tam wy­jąt­kowa ci­sza.

Przy­szli­śmy z Ri­char­dem ra­zem, choć moje prze­słu­cha­nie miało się roz­po­cząć do­piero za pół go­dziny.

– Jak się czu­jesz? – za­py­tał, gdy wspi­na­li­śmy się na strome wzgó­rze.

– Je­stem zde­ner­wo­wany jak za­wsze. – Liczba prze­słu­chań, w któ­rych uczest­ni­czy­łem, nie miała żad­nego zna­cze­nia; trema ni­gdy mnie nie opusz­czała.

– Nie­po­trzeb­nie – od­parł. – Ni­gdy nie je­steś tak zły, jak ci się wy­daje. Nie prze­stę­puj tylko zbyt czę­sto z nogi na nogę. Je­steś naj­bar­dziej in­te­re­su­jący, gdy sto­isz bez ru­chu.

Zmarsz­czy­łem brwi.

– O co ci cho­dzi?

– Kiedy za­po­mi­nasz, że je­steś na sce­nie i masz się de­ner­wo­wać. Je­steś wy­czu­lony na po­zo­sta­łych ak­to­rów i słu­chasz ich kwe­stii, jak­byś to ro­bił pierw­szy raz w ży­ciu. Cu­dow­nie się tak pra­cuje i pięk­nie ogląda. – Po­krę­cił głową na wi­dok kon­ster­na­cji na mo­jej twa­rzy. – Nie­po­trzeb­nie ci po­wie­dzia­łem. Nie za­cznij się wsty­dzić. – Klep­nął mnie swoją wielką dło­nią w ra­mię, a ja by­łem tak nie­uważny, że po­le­cia­łem do przodu i mu­sną­łem pal­cami wil­gotną trawę. Do­no­śny śmiech Ri­charda po­niósł się echem w po­ran­nym po­wie­trzu, a on chwy­cił mnie za ra­mię i po­mógł od­zy­skać rów­no­wagę. – Wi­dzisz? – po­wie­dział. – Stój mocno na ziemi, a wszystko bę­dzie w po­rządku.

– Du­reń z cie­bie – rzu­ci­łem z nie­chęt­nym z uśmie­chem. (Ri­chard miał taki wpływ na lu­dzi).

Kiedy tylko do­tar­li­śmy do KSP, znów klep­nął mnie ra­do­śnie w plecy i znik­nął w sali prób. Cho­dzi­łem tam i z po­wro­tem po ko­ry­ta­rzu, roz­trzą­sa­jąc w my­ślach jego słowa i po­wta­rza­jąc Pe­ry­klesa, jak­bym od­ma­wiał ró­ża­niec.

Pod­czas prze­słu­chań w pierw­szym se­me­strze usta­lano, ja­kie role przy­padną nam w je­sien­nym przed­sta­wie­niu. W tym roku miał nim być Ju­liusz Ce­zar. Tra­ge­die i kro­niki za­re­zer­wo­wano dla stu­den­tów czwar­tego roku, słu­cha­cze trze­ciego byli zde­gra­do­wani do ro­man­sów i ko­me­dii, a wszyst­kie epi­zody grali stu­denci dru­giego roku. Pierw­szo­rocz­nia­kom po­zo­sta­wała praca za sceną, żmudne za­ję­cia ogólne i za­sta­na­wia­nie się, w co do dia­bła się wpa­ko­wali. (Co roku stu­denci, któ­rych wy­stępy uznano za nie­sa­tys­fak­cjo­nu­jące, byli usu­wani z pro­gramu, cza­sem aż po­łowa. Wy­trwa­nie do czwar­tego roku do­wo­dziło albo ta­lentu, albo głu­piego fartu. W moim przy­padku tego dru­giego). Zdję­cia rocz­ni­ków z mi­nio­nych pięć­dzie­się­ciu lat wi­siały w dwóch rów­nych rzę­dach na ko­ry­ta­rzu. Na­sze było ostat­nie i z pew­no­ścią naj­bar­dziej sek­sowne: re­kla­mo­wało ze­szło­roczny spek­takl Snu nocy let­niej. Wy­glą­da­li­śmy mło­dziej.

Fre­de­rick wpadł na po­mysł, by wy­sta­wić Sen nocy let­niej jako pi­żama party. Ja­mes i ja (od­po­wied­nio Ly­zan­der i De­me­triusz) mie­li­śmy na so­bie bok­serki w pa­ski i białe pod­ko­szulki; pa­trzy­li­śmy na sie­bie ze zło­ścią z uwię­zioną mię­dzy nami Wren (Her­mia w krót­kiej ró­żo­wej ko­szulce noc­nej). Fi­lippa jako He­lena stała po mo­jej pra­wej w dłuż­szej nie­bie­skiej ko­szuli, ści­ska­jąc po­duszkę, którą okła­dały się z Wren w trze­cim ak­cie. Na środku zdję­cia Ale­xan­der i Me­re­dith stali owi­nięci wo­kół sie­bie jak para węży – on jako zło­wiesz­czy, uwo­dzi­ciel­ski Obe­ron w sek­sow­nym je­dwab­nym szla­froku, ona jako zmy­słowa Ty­ta­nia w prze­świ­tu­ją­cej czar­nej ko­ronce. Jed­nak całą uwagę przy­ku­wał Ri­chard sto­jący wśród in­nych w śmiesz­nej fla­ne­lo­wej pi­ża­mie. Ogromne ośle uszy wy­sta­wały mu z gę­stych czar­nych wło­sów. Jego Spodek był agre­sywny, nie­prze­wi­dy­walny i zu­peł­nie sza­lony. Ter­ro­ry­zo­wał wróżki, drę­czył in­nych ak­to­rów, prze­ra­żał pu­blicz­ność i – jak zwy­kle – skradł całe przed­sta­wie­nie.

Na­sza sió­demka prze­trwała trzy do­roczne „czystki”, po­nie­waż by­li­śmy w pew­nym stop­niu nie­zbędni dla ze­społu. W ciągu czte­rech lat z grupki epi­zo­dy­stów sta­li­śmy się nie­wielką, sta­ran­nie wy­tre­no­waną trupą dra­ma­tyczną. Część na­szych te­atral­nych za­let była oczy­wi­sta: Ri­chard był czy­stą siłą, metr osiem­dzie­siąt sie­dem, jak wy­rzeź­biony z gra­nitu, o prze­ni­kli­wych czar­nych oczach i elek­try­zu­ją­cym ba­sie, który za­głu­szał każdy inny dźwięk w sali. Grał przy­wód­ców, de­spo­tów i wszyst­kich, któ­rych pu­blicz­ność mu­siała się bać lub po­dzi­wiać. Me­re­dith była stwo­rzona do uwo­dze­nia, cho­dzące ma­rze­nie pełne krą­gło­ści okry­tych atła­sową skórą. Lecz w jej sek­sa­pilu było także coś bez­li­to­snego – po­ru­sza­jąc się, przy­ku­wała wzrok bez względu na to, co działo się do­okoła. (Ona i Ri­chard byli „ra­zem” w każ­dym nor­mal­nym zna­cze­niu tego słowa od czasu let­niego se­me­stru dru­giego roku). Wren – ku­zynka Ri­charda, choć pa­trząc na nich, nikt by na to nie wpadł – była pierw­szą in­génue, na­iwną, dziew­czyną z są­siedz­twa, za­bie­dzoną istotą z psze­nicz­nymi wło­sami i okrą­głymi oczami por­ce­la­no­wej lalki. Ale­xan­der był na­szym na­dwor­nym zło­czyńcą, chu­dym i ży­la­stym, z dłu­gimi ciem­nymi lo­kami; gdy się uśmie­chał, ostre zęby nada­wały mu wy­gląd wam­pira.

Fi­lippę i mnie trud­niej było za­szu­flad­ko­wać. Wy­soka, śniada i lekko chło­pięca, miała w so­bie coś chłod­nego i zmien­nego, przez co była rów­nie prze­ko­nu­jąca jako Ho­racy i jako Emi­lia. Ja zaś by­łem prze­ciętny pod każ­dym wzglę­dem: ani szcze­gól­nie przy­stojny, ani szcze­gól­nie uta­len­to­wany, ani szcze­gól­nie do­bry w czym­kol­wiek, ale wy­star­cza­jąco do­bry we wszyst­kim, co jesz­cze zo­sta­wało do ode­gra­nia. Są­dzi­łem, że oszczę­dzono mi czystki po trze­cim roku, bo beze mnie Ja­mes byłby mar­kotny i po­nury.

Na pierw­szym roku los po­trak­to­wał nas ła­ska­wie, gdy wy­lą­do­wa­li­śmy ra­zem w ma­lut­kim po­koju na sa­mej gó­rze. Kiedy pierw­szy raz otwo­rzy­łem drzwi, Ja­mes pod­niósł wzrok znad torby, którą roz­pa­ko­wy­wał, wy­cią­gnął rękę i po­wie­dział: Otóż i ksiądz Oli­ver. Księże pro­bosz­czu, wi­tamy! Był ty­pem ak­tora, w któ­rym wszy­scy się za­ko­chują, gdy tylko po­jawi się na sce­nie, a ja nie by­łem wy­jąt­kiem. Już pod­czas na­szych pierw­szych dni w Del­le­cher chro­ni­łem go i by­wa­łem na­wet za­bor­czy, kiedy inni za bar­dzo się zbli­żali i gro­zili, że zajmą moje miej­sce jako „naj­lep­szego przy­ja­ciela” – co zresztą zda­rzało się rów­nie rzadko jak rój me­te­orów. Nie­któ­rzy wi­dzieli we mnie po­stać, którą za­wsze przy­dzie­lała mi Gwen­do­lyn: lo­jal­nego po­ma­giera. Ja­mes był bo­ha­te­rem w tak peł­nym tego słowa zna­cze­niu, że wcale mnie to nie mar­twiło. Był też z nas naj­przy­stoj­niej­szy (Me­re­dith po­rów­nała go kie­dyś do księ­cia z ba­jek Di­sneya), lecz jesz­cze bar­dziej uj­mu­jąca była jego dzie­cięca głę­bia uczuć, na sce­nie i poza nią. Przez trzy lata cie­szy­łem się z jego ogrom­nej po­pu­lar­no­ści i szcze­rze go po­dzi­wia­łem, bez cie­nia za­zdro­ści, mimo że był naj­wy­raź­niej ulu­bień­cem Fre­de­ricka, tak samo jak Ri­chard stał się fa­wo­ry­tem Gwen­do­lyn. Oczy­wi­ście Ja­mes nie miał ego Ri­charda ani jego zmien­nych hu­mo­rów i wszy­scy go lu­bili, pod­czas gdy Ri­charda nie­na­wi­dzili i ko­chali w rów­nej mie­rze.

Mie­li­śmy w zwy­czaju ob­ser­wo­wać prze­słu­cha­nie wy­pa­da­jące bez­po­śred­nio po nas; wy­stęp bez pu­blicz­no­ści sta­no­wił re­kom­pen­satę za nie­fart pój­ścia na pierw­szy ogień. Cho­dzi­łem nie­spo­koj­nie po ko­ry­ta­rzu, ża­łu­jąc, że to nie Ja­mes bę­dzie mnie oglą­dał. Na­wet gdy nie miał ta­kiej in­ten­cji, jako widz Ri­chard bez­wied­nie bu­dził strach. Sły­sza­łem jego głos z sali prób od­bi­ja­jący się od ścian:

Ri­chard: Do­brze się na­myśl, za­nim nam co po­wiesz,

Za­nim obu­dzisz uśpiony miecz wojny.

Pro­szę cię – w imię Boże – bądź ostrożny;

Al­bo­wiem ni­gdy dwa ta­kie kró­le­stwa

Nie wo­jo­wały bez roz­lewu krwi –

A każda kro­pla nie­win­nie prze­lana

Jest krzy­kiem krzywdy wy­sła­nym w nie­biosa,

Skargą prze­ciwko zło­czyńcy, co mie­czom

Do­dał ostro­ści za­mia­rem nisz­cze­nia

Ludz­kiego, jakże nie­dłu­giego ży­cia.

Już dwa razy wi­dzia­łem, jak wy­gła­szał tę kwe­stię, ale nie stała się przez to mniej im­po­nu­jąca.

Do­kład­nie o wpół do dzie­wią­tej uchy­liły się drzwi do sali prób. W szpa­rze po­ja­wiła się zna­joma twarz Fre­de­ricka, po­marsz­czona i za­bawna.

– Oli­ver? Je­ste­śmy go­towi.

– Świet­nie. – Mój puls przy­spie­szył – trze­po­tał jak pta­sie skrzy­dełka uwię­zione mię­dzy płu­cami.

Jak za­wsze wcho­dząc do sali prób, czu­łem się mały. Było to ogromne po­miesz­cze­nie z wy­so­kim skle­pio­nym su­fi­tem i wy­so­kimi oknami wy­cho­dzą­cymi na po­dwó­rze. Brzegi nie­bie­skich ak­sa­mit­nych za­słon zbie­rały kurz z drew­nia­nych pod­łóg. Kiedy po­wie­dzia­łem: „Dzień do­bry, Gwen­do­lyn”, mój głos od­bił się echem.

Sie­dząca za sto­li­kiem ru­do­włosa ko­ści­sta ko­bieta pod­nio­sła na mnie wzrok; swą obec­no­ścią zda­wała się wy­peł­niać nie­pro­por­cjo­nal­nie dużą prze­strzeń. Wście­kle ró­żowa szminka i za­wią­zany na gło­wie sza­lik w tu­rec­kie wzory nada­wały jej wy­gląd Cy­ganki. Gdy na po­wi­ta­nie po­ma­chała pal­cami, bran­so­lety na jej nad­garstku za­dźwię­czały. Ri­chard z za­ło­żo­nymi rę­kami sie­dział na krze­śle po le­wej stro­nie i spo­glą­dał na mnie z przy­ja­znym uśmie­chem. Nie by­łem ma­te­ria­łem na główną rolę i dla­tego nie wi­dział we mnie kon­ku­ren­cji. Rzu­ci­łem mu uśmiech, a po­tem sta­ra­łem się go igno­ro­wać.

– Oli­ver – za­częła Gwen­do­lyn. – Miło cię wi­dzieć. Schu­dłeś?

– W za­sa­dzie przy­ty­łem – od­par­łem i po­czu­łem, że się ru­mie­nię. Przed wy­jaz­dem na let­nie wa­ka­cje po­ra­dziła mi, że­bym „na­brał ciała”. W czerwcu, lipcu i sierp­niu co­dzien­nie cho­dzi­łem na si­łow­nię, li­cząc, że zro­bię na niej wra­że­nie.

– Hm – mruk­nęła, prze­bie­ga­jąc po­woli zim­nym spoj­rze­niem od czubka mo­jej głowy do stóp jak han­dlarz nie­wol­ni­ków na targu. – No do­brze. Za­czniemy?

– Ja­sne. – Pa­mię­ta­jąc o ra­dzie Ri­charda, wbi­łem stopy w pod­łogę i po­sta­no­wi­łem nie ru­szać się bez po­wodu.

Fre­de­rick usiadł na swoim miej­scu obok Gwen­do­lyn, zdjął oku­lary i wy­tarł szkła brze­giem ko­szuli.

– Co dziś dla nas przy­go­to­wa­łeś? – za­py­tał.

– Pe­ry­klesa – od­par­łem. Za­su­ge­ro­wał to pod­czas po­przed­niego se­me­stru.

Lekko, kon­spi­ra­cyj­nie ski­nął głową.

– Świet­nie. Kiedy tylko bę­dziesz go­towy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Dick, zdrob­nie­nie od imie­nia Ri­chard, zna­czy rów­nież „ku­tas”. (Wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki).