Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Dwie dziewczyny. Dwa światy. I smocze płomienie, które mogą wszystko spalić.
Faron Vincent jako jedyna potrafi przywoływać moc bogów. Pięć lat temu użyła boskiej magii, by wyzwolić swoją ojczyznę spod panowania smoczego Imperium Langlijskiego. Teraz ma siedemnaście lat, jest legendą dla swojego ludu i utrapieniem dla sąsiadów.
Gdy królowa zmusza ją do udziału w szczycie pokojowym, Faron oczekuje nudnej politycznej rozgrywki. Nie spodziewa się, że jej siostra Elara zwiąże się z wrogim smokiem – ani że bogowie zażądają niemożliwego. Wybór między własną siostrą a ojczyzną? To dylemat, którego nie da się łatwo rozwiązać. Faron wkracza na ścieżkę mrocznej magii, podczas gdy Elara odkrywa sekrety, które mogą wstrząsnąć fundamentami Langley. W tej walce stawką są losy świata, wolność ich ludu i siostrzana miłość.
Czy da się wygrać, kiedy każde wyjście prowadzi do tragedii? Czy można sprzeciwić się bogom i przetrwać? I czy wśród zgliszczy wojny jest jeszcze miejsce na miłość?
Ta inspirowana historią Jamajki opowieść fantasy wciąga od pierwszej strony, budując świat pełen magii, niebezpieczeństw i namiętności. Dla tych, którzy uwielbiają historie o sile kobiet, siostrzeństwie i miłości.
Nominacja do nagrody Goodreads Choice Awards – najlepsza fantastyka młodzieżowa 2024 roku!
Jedna z najbardziej kultowych książek fantastyczno-naukowych XXI według Reactor Mag. Reader’s Choice
Przeczytaj, jeśli lubisz:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
Lauren:
bez Ciebie ta powieść nadal byłaby bazgraniną z tyłu zeszytu do matematyki.
Maksowi:
nigdy Cię nie zapomnimy.
ROZDZIAŁ 1
FARON
Faron Vincent była kłamczuchą dłużej niż świętą.
Już w najmłodszych latach nauczyła się, że kłamstwa są walutą. Mogły kupić wolność i zapewnić przebaczenie. Mogły zmienić rzeczywistość szybciej niż jakakolwiek magia. Dobre kłamstwo samo w sobie było magiczne, a Faron była co najmniej przekonująca.
Od rana skłamała już trzy razy i każde kłamstwo przypominało zaklęcie. Powiedziała swojej nauczycielce, że postara się poprawić oceny do końca roku. Obiecała siostrze, że od razu po lekcjach pójdzie prosto do domu. I przysięgła, że nie wykorzysta przywoływania do pokonania Jordana Simmonsa w tym wyścigu.
Czy to jej wina, że wszyscy zawsze jej wierzyli?
Trzeba przyznać, że Faron nie zawsze wiedziała, że w danym momencie kłamie. Zamierzała dotrzymać przynajmniej dwóch obietnic – może trzech, gdyby miała ochotę zachować się szczególnie elegancko. A potem ktoś rozgłosił na dziedzińcu, że urywa się ze szkoły, by wziąć udział w szczycie, i znalazły ją kłopoty w postaci Jordana Simmonsa.
Dorośli na wyspie San Irie uważali Faron za święte dziecko, ale nie dało się powiedzieć tego samego o jej rówieśnikach. Jordan podszedł do niej przy bramie, gdzie stała w kolejce po sok. W tym gorącu żałowała, że w ogóle żyje, a podwinięcie rękawów szmizjerki nie przyniosło ulgi. Faron patrzyła na mroźne obłoki nad wózkiem sprzedawcy z takim utęsknieniem, że nie zauważyła Jordana, dopóki nie znalazł się kilka centymetrów od niej.
– Znowu wagarujesz, Vincent? – zadrwił, otoczony przez dwóch innych chłopaków z piątej klasy. Ich końskie parsknięcia stanowiły zakłócenie jej skądinąd harmonijnego dnia. Każdy upatrywałby w tym nadchodzącego zagrożenia. Faron natomiast czuła tylko znudzenie. – Bycie Empirejką to niezła ściema, co?
– Gdyby tak było – zaczęła Faron, nawet się nie odwracając – nie wąchałabym łajna lecącego ci z ust.
Nie zawracała sobie głowy wspominaniem o realiach wojny, nawracających koszmarach czy wielkich oczekiwaniach związanych z byciem Dzieckiem Empireum. Pięć lat temu, kiedy bogowie nadali jej tytuł i wyjątkową zdolność do przywoływania ich nieskończonej magii, myślała tylko o ochronie San Irie. Nie zdawała sobie sprawy, na co się pisze – ani czego się zrzeka.
Ale nawet gdyby chciała z kimkolwiek się w to zagłębiać, Jordan i jego banda tylko wykorzystaliby to przeciwko niej. Nikt nie chciał słyszeć, że bycie wybranym przez bogów jest raczej przekleństwem niż błogosławieństwem. Faron była symbolem, a symbole nie narzekają.
Zamiast tego wymieniła garść srebrnych monet na torebkę soku anansowego. Kiedy wygryzała dziurę w torebce, żeby się napić, przyjrzała się wyrachowanej minie Jordana. Należał do rodzaju dręczycieli strategów, niełatwo tracił panowanie nad sobą. Deliberował nad najlepszym sposobem skaleczenia ofiary, a potem zadawał śmiertelny cios. Dlatego nie zdziwiła się, że próbuje uderzyć ją tam, gdzie boli: w jej dumę.
– Jeśli jesteś taka genialna, to pościgaj się ze mną po szkole – powiedział. – Żadnych bogów, żadnej magii. Wojna się skończyła. Czas udowodnić, że nie jesteś lepsza niż my.
A Faron nigdy nie napotkała kłopotów, w które nie chciałaby się wpakować. Wyciągnęła wolną rękę z ironicznym uśmieszkiem.
– Trzydzieści rai, jeśli wygram?
– Umowa stoi.
Jordan Simmons uścisnął jej dłoń i przypieczętował swój los. A przynajmniej tak jej się wtedy wydawało.
Teraz byli w połowie uzgodnionej trasy, otoczeni przez wrzeszczący tłum dzieciaków z sąsiedztwa, a Faron przegrywała.
Luźne warkocze, które wyswobodziły się spod chusty na głowie, smagały ją po szyi i plecach. Spódnica była podwiązana w talii, by jej zwinne stopy mogły tańczyć po wyschniętym błocie i gładkich kamieniach. Ale oto przegrywała wyścig, który miał się zakończyć przy skamieniałym smoczym jaju na placu miejskim.
Na tym odcinku nie było skrótów do wybrania ani przeszkód do rzucenia przeciwnikowi. Była tylko prosta droga do jaja i za duża odległość między nią a wygrywającym chłopakiem. Czy z umową, czy bez, ta sytuacja była nie do przyjęcia.
Faron wstrzymała oddech, który jeszcze jej nie opuścił, i przywołała bogów.
Czas zwolnił, sekunda rozciągnęła się w nieskończoność. Świat spowił się płynną mgłą, jakby Faron wskoczyła do krystalicznie czystego Oceanu Ognistego otaczającego wyspę. Jej dusza nabrzmiała, przeistaczając się w boję, która krzyczy: „przybądźcie, przybądźcie, przybądźcie...”.
I – jak zawsze – bogowie odpowiedzieli na wołanie.
Irie pojawiła się w błysku światła. Jej złota korona przeszyła niebo niczym ostrze. Miała na sobie szatę z szerokimi rękawami haftowaną złotą nicią i białą suknię z wysokim dekoltem sięgającą łydek. Wykrzywiała pomalowane na złoto pełne usta w grymasie. Nawet ze swoimi pozbawionymi źrenic oczami, lśniącymi bursztynowym blaskiem, bogini słońca Irie, władczyni dnia i patronka wyspy, wyglądała, jakby miała iść na sztukę w Port Sol, a nie odwiedzać siedemnastolatkę w śródlądowym iryjskim miasteczku Skamielina.
Ale to był jej problem. Faron ją przywołała. Irie odpowiedziała. Minęło pięć lat i to się nie zmieniło.
Daj mi swoją siłę.
Faron sapnęła, gdy poczuła moc Irie zalewającą jej ciało. Na początku prawie ją to przytłoczyło. Przywoływacze trenują latami, by móc dzierżyć magię jednego ze swoich rodowych duchów, znanych jako astrale, i nie umrzeć. Nawet najbardziej zaawansowani santi – przywoływacze, którzy poświęcili swoje życie świątyniom – nie ośmielają się czerpać mocy z więcej niż pięciu astrali naraz. Ale na wyspie San Irie nie było ani jednego przywoływacza, który potrafił wezwać boga.
Oprócz niej.
Faron czuła, jakby płonęła przez sekundę, minutę, godzinę, całe życie. Jej nerwy drżały, jakby ktoś potrząsał nią od środka, jakby Irie wierciła się w niedopasowanej skórze Faron, próbując zrobić miejsce na więcej magii, niż jej ciało jest w stanie pomieścić. Oczy dziewczyny zaszły mgłą. Jej uszy dzwoniły. Serce waliło jej tak szybko, że myślała, że stanie.
A potem było po wszystkim. Irie była w niej, ale Faron miała kontrolę.
I wyścig do wygrania.
Kropla potu spłynęła Faron po policzku, gdy mrugnęła i wróciła do rzeczywistości. Znów słyszała wzburzone okrzyki tłumu. Zobaczyła smocze jajo wystające zza szczytu narożnego sklepu w oddali. Jordan wciąż prowadził.
Ale nie na długo.
Faron przywołała boską magię, którą miała teraz na wyciągnięcie ręki, i zmusiła swoje ciało do pokonania jego granic. Przez pięć lat, które spędziła z bogami, znalazła bardziej kreatywne zastosowania dla mocy Irie niż pieczenie owoców chlebowca. Słońce było ogniem, energią, mocą. Posłała tę moc w swoje słabnące mięśnie i świszczące płuca, czując magię Irie przenikającą przez jawną dezaprobatę bogini.
W jednej chwili Faron starała się nie zemdleć przed linią mety. W drugiej pokonywała dystans dzielący ją od Jordana, aż zbliżyła się na tyle, by móc policzyć jego dredy.
Zmarszczył brwi.
– Hej, Vincent! To nie fair!
– Zgłoś to mojej patronce! – odparła śpiewnie. – Znajdziesz jej posąg w każdej świątyni!
Jordan przeklął tak soczyście, że Faron się zaśmiała, przemykając obok i zostawiając go w tyle, by zakrztusił się kłębem kurzu, który wzburzyła.
Plac miejski rozpostarł się przed nią, otoczony nieforemnymi drewnianymi witrynami. Chwilę później klepnęła niski ceglany mur wokół jaja. Technicznie rzecz biorąc, tutaj kończył się wyścig, ale adrenalina buzowała w niej, splatając się z pożyczoną magią. Faron przeskoczyła mur i biegła dalej, aż dotknęła jaja, a potem sięgnęła do jednej z dużych łusek składających się na trupio szarą skorupę. Mur został zbudowany, by powstrzymywać ludzi przed robieniem tego, co właśnie robiła, ale Faron nie była ani pierwszą nastolatką ze Skamieliny, która zamierzała wspiąć się po jaju, ani ostatnią. Jajo było starsze od całej wyspy, jeśli sądzić po skamieniałych łuskach, a Faron odnajdywała w tym otuchę.
Jasne, smoki wykluwały się z żywych jaj tej wielkości – cudownie barwnych jaj kryjących w sobie przerażające stwory – lecz akurat to było pomnikiem. Częścią jej domu. Co więcej, było dowodem, że smoki mogą nie tylko się wykluć, okrutne i niebezpieczne, ale też upaść, zabite i zapomniane.
Faron przetrwała ciągnącą się przez dekady wojnę z Imperium Langlijskim, światową potęgą na wschód od San Irie, która wykorzystywała smoki jako broń zionącą ogniem, by podbijać ziemie, które nigdy do niej nie należały. Znała słabości tych potworów lepiej niż ktokolwiek inny. Ale miło było mieć coś więcej niż wspomnienia. Coś więcej niż koszmary.
Przycupnęła na czubku jaja. Spódnica opadła jej do kostek i Faron uśmiechnęła się, wyglądając Jordana. Z podstawy unosił się zapach siarki, ale go ignorowała. Magia wciąż buzowała jej pod skórą, pragnąc pomknąć dalej, ale Faron jeszcze nie chciała puścić. Nie była gotowa na miażdżącą pustkę i oszałamiające wyczerpanie, które miały nastąpić.
To marne wykorzystanie moich zdolności, Empirejko – zagrzmiał nęcący głos z tyłu jej umysłu. Zawsze musisz być taka dziecinna?
Spośród trójki bogów Irie była najbardziej zdeterminowana, by sprawiać, żeby Faron czuła się jak dziecko. Obie, bóg księżyca i pan nocy, odzywał się tak rzadko, że przez większość czasu mogła ignorować jego dezaprobatę. Mala, bogini gwiazd i opiekunka astrali, najprędzej zachęcała Faron do robienia głupot. Jednak Irie traktowała swoją rolę najwyższej bogini bardzo poważnie – tak poważnie, że Faron często zastanawiała się, czy nie żałuje przekazania jej ich mocy.
Mimo że minęło pięć lat, odkąd Faron wypełniła swoje powołanie jako Dziecko Empireum i uwolniła wyspę spod okupacji Langlijczyków.
Mimo że to bogowie z jakiegoś powodu postanowili zostać po wycofaniu się imperium.
Mimo że zasłużyła, by żyć własnym życiem. Spokojnym życiem. Z aprobatą Irie czy bez.
Empirejko – fuknęła Irie, gdy Faron nie odpowiedziała. Ignorowanie mnie nie cofnie twojej niedojrzałości.
Mam siedemnaście lat – przypomniała Faron bogini. I nazywam się Faron.
Jesteś Dzieckiem Empireum. Te mdłe wybryki nie zmienią prawdy.
Faron zmusiła się, by nie odpowiadać. Wszystko w tej chwili zabrzmiałoby niedorzecznie. Wojna się skończyła, kolonialne kajdany Langley pękły, a ich pozostałe smoki zostały poskromione, lecz ikonografia Dziecka Empireum nadal dominowała na wyspie. Santi budzili szacunek za poświęcenie życia bogom, którzy mogą, choć nie muszą wysłuchać ich modlitw, ale Faron była legendą. Żywą świętą. Namacalnym dowodem na to, że iryjscy bogowie nie tylko istnieją... lecz także słuchają.
Gdyby weszła do narożnego sklepu, obok którego w tej chwili przebiegał Jordan, zobaczyłaby swoją twarz, pięć lat młodszą, uśmiechającą się z miniaturowych ręcznie rzeźbionych figurek. Co roku ludzie na wyspie odbywali pielgrzymki do jej domu. Liczyli, że ją zobaczą, błagali, żeby wstawiła się za nimi u bogów. Obwiniali ją, kiedy ich życzenia się nie spełniały.
Mimo to nie miała im tego za złe. Wojna z Langlijczykami odebrała coś wszystkim, także tym, którzy nie walczyli. Faron lepiej niż ktokolwiek wiedziała, że ponura bezradność może skłonić ludzi do zwrócenia się o pomoc do kogoś potężniejszego. Żałowała tylko, że nie może powiedzieć tym pełnym nadziei tłumom, że niekoniecznie mogą im się spodobać otrzymane odpowiedzi.
– Oszustka – poskarżył się Jordan, gdy dobiegał, czym wyrwał ją z mrocznych rozmyślań. – Ja nie przywołałem żadnej mocy, żeby wygrać wyścig.
– To nie moje zmartwienie. – Faron uniosła brwi jak uosobienie niewinności. – A poza tym nie wygrałeś wyścigu.
– Powiedzieliśmy: „żadnej magii”.
– Ty powiedziałeś: „żadnej magii”. Nie przypominam sobie, żebym się z tobą zgadzała.
Jordan zgromił ją wzrokiem.
– Zawsze to robisz.
– A jednak zawsze się ze mną zakładasz.
– Mogę zacząć jawnie cię ignorować, jeśli tak wolisz. To z pewnością ułatwiłoby mi życie.
Faron zbyła ten komentarz machnięciem ręki. To bez znaczenia, ile razy kłamała czy oszukiwała. Ludzie pamiętali o jej bohaterskich czynach podczas wojny, tak samo jak zapominali o jej mało bohaterskich czynach po wojnie. Nawet Jordan powtarzał te same rzeczy, które mówił podczas ich ostatniego wyścigu, i nie powstrzymało go to przed rzuceniem jej nowego wyzwania. Wyglądało na to, że w tym momencie nie ma nic, co Faron mogłaby zrobić, żeby ponieść realne konsekwencje.
A może problem polegał na tym, że już je poniosła. Wrogowie i wielbiciele byli jedyną namiastką przyjaciół, jaką miała, odkąd wróciła do domu żywa, ale udręczona, cuchnąca dymem i popiołem. Rozmawiała z bogami częściej niż z ludźmi w swoim wieku. Miała siostrę, Elarę, ale Elara miała Reeve’a i swoich przyjaciół z szóstej klasy. Faron nienawidziła szkoły i nie miała żadnych wątpliwości, że obleje egzamin do szóstej klasy – o ile nie obleje całego roku – a szkoła była jedyną okazją na interakcje z rówieśnikami.
Może to była prawdziwa cena, jaką płaciła za bycie patronką kłamstw. Nie było Faron Vincent. Tylko Dziecko Empireum.
– Daj mi moje raje i przyjmij lekcję – powiedziała Faron, odpędzając również te myśli. – Jeśli ciągle będziesz próbował wykorzystać swój talent do biegania, żeby mnie pokonać, spodziewaj się, że będę wykorzystywała moją moc.
Jordan jeszcze bardziej zgromił ją wzrokiem, ale przetrząsnął kieszenie spodni khaki w poszukiwaniu pieniędzy. Faron poprawiła się na niewygodnym zaokrąglonym czubku jaja, lustrując miasto w dole. Za sklepami stały rzędy domów z dachami krytymi strzechą i podwórkami oddzielonymi przez płoty bądź kaktusy. Teren był upstrzony kurnikami, a na otwartych polach pasły się kozy. Nie widziała stąd swojego domu, ale wiedziała, w którym kierunku patrzeć – gdyby zmrużyła oczy, mogłaby dojrzeć plamy leśnych zieleni i cyprysowych brązów tworzących ogród jej ojca.
Ale teraz ich nie widziała. Im dalej sięgała wzrokiem, tym bardziej krawędzie Skamieliny rozmywały się we mgle.
Mgle, która jakby się poruszała.
W mętnych kłębach dostrzegła kształt – nie, kształty. Ciemne, duże i niepokojąco znajome. Konie. I to nie tylko konie, ale cały powóz. To był niezwykły widok, zarówno dlatego, że w wiejskiej Skamielinie częściej dało się spotkać osły i muły, jak i dlatego, że nie znała nikogo w mieście, kogo byłoby stać na jakikolwiek powóz. Im dłużej patrzyła, tym wyraźniej dostrzegała błękit kabiny, zieleń zasłon i złoto dekoracji migające w słońcu. Jej serce stanęło i w tej długiej, cichej sekundzie między uderzeniami zauważyła flagę we wszystkich trzech kolorach powiewającą na dachu. Iryjska flaga potwierdziła jej przypuszczenia.
Po raz pierwszy tego dnia Faron poczuła prawdziwy strach.
Nadjeżdżała królowa.