A więc niech płoną - Cole Kamilah - ebook + książka

A więc niech płoną ebook

Cole Kamilah

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dwie dziewczyny. Dwa światy. I smocze płomienie, które mogą wszystko spalić.

Faron Vincent jako jedyna potrafi przywoływać moc bogów. Pięć lat temu użyła boskiej magii, by wyzwolić swoją ojczyznę spod panowania smoczego Imperium Langlijskiego. Teraz ma siedemnaście lat, jest legendą dla swojego ludu i utrapieniem dla sąsiadów.

Gdy królowa zmusza ją do udziału w szczycie pokojowym, Faron oczekuje nudnej politycznej rozgrywki. Nie spodziewa się, że jej siostra Elara zwiąże się z wrogim smokiem – ani że bogowie zażądają niemożliwego. Wybór między własną siostrą a ojczyzną? To dylemat, którego nie da się łatwo rozwiązać. Faron wkracza na ścieżkę mrocznej magii, podczas gdy Elara odkrywa sekrety, które mogą wstrząsnąć fundamentami Langley. W tej walce stawką są losy świata, wolność ich ludu i siostrzana miłość.

Czy da się wygrać, kiedy każde wyjście prowadzi do tragedii? Czy można sprzeciwić się bogom i przetrwać? I czy wśród zgliszczy wojny jest jeszcze miejsce na miłość?

Ta inspirowana historią Jamajki opowieść fantasy wciąga od pierwszej strony, budując świat pełen magii, niebezpieczeństw i namiętności. Dla tych, którzy uwielbiają historie o sile kobiet, siostrzeństwie i miłości.

Nominacja do nagrody Goodreads Choice Awards – najlepsza fantastyka młodzieżowa 2024 roku!

Jedna z najbardziej kultowych książek fantastyczno-naukowych XXI według Reactor Mag. Reader’s Choice

Przeczytaj, jeśli lubisz:

  • "Zakon Drzewa Pomarańczy", Samantha Shannon
  • "Dzieci krwi i kości", Tomi Adeyemi
  • "Wojnę makową", R.F. Kuang
  • "Ród smoka", serial HBO
  • "Kiedy wykluł się księżyc", Sarah A. Parker

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 438

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuSo Let Them Burn
Pro­jekt okładki JENNY KI­MU­RAS
Ad­ap­ta­cja okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Ilu­stra­cje na okładce© TAJ FRAN­CIS
Wy­ko­na­nie mapyNA­TA­LIA TWARDY
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuŁU­KASZ CHMARA
Re­dak­cjaSZTAM­BOOK – KA­RO­LINA BO­RO­WIEC-PIE­NIAK
Ko­rektaSPRAWA DLA KO­REK­TORA – SAN­DRA PO­PŁAW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © 2024 by Ka­mi­lah Cole This edi­tion pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Lit­tle Brown Bo­oks for Young Re­aders, an im­print of Ha­chette Book Group Inc., New York, New York, USA.All ri­ghts re­se­rved
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6883-2
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Lau­ren:

bez Cie­bie ta po­wieść na­dal by­łaby ba­zgra­niną z tyłu ze­szytu do ma­te­ma­tyki.

Mak­sowi:

ni­gdy Cię nie za­po­mnimy.

ROZ­DZIAŁ 1

FA­RON

Fa­ron Vin­cent była kłam­czu­chą dłu­żej niż świętą.

Już w naj­młod­szych la­tach na­uczyła się, że kłam­stwa są wa­lutą. Mo­gły ku­pić wol­ność i za­pew­nić prze­ba­cze­nie. Mo­gły zmie­nić rze­czy­wi­stość szyb­ciej niż ja­ka­kol­wiek ma­gia. Do­bre kłam­stwo samo w so­bie było ma­giczne, a Fa­ron była co naj­mniej prze­ko­nu­jąca.

Od rana skła­mała już trzy razy i każde kłam­stwo przy­po­mi­nało za­klę­cie. Po­wie­działa swo­jej na­uczy­cielce, że po­stara się po­pra­wić oceny do końca roku. Obie­cała sio­strze, że od razu po lek­cjach pój­dzie pro­sto do domu. I przy­się­gła, że nie wy­ko­rzy­sta przy­wo­ły­wa­nia do po­ko­na­nia Jor­dana Sim­monsa w tym wy­ścigu.

Czy to jej wina, że wszy­scy za­wsze jej wie­rzyli?

Trzeba przy­znać, że Fa­ron nie za­wsze wie­działa, że w da­nym mo­men­cie kła­mie. Za­mie­rzała do­trzy­mać przy­naj­mniej dwóch obiet­nic – może trzech, gdyby miała ochotę za­cho­wać się szcze­gól­nie ele­gancko. A po­tem ktoś roz­gło­sił na dzie­dzińcu, że urywa się ze szkoły, by wziąć udział w szczy­cie, i zna­la­zły ją kło­poty w po­staci Jor­dana Sim­monsa.

Do­ro­śli na wy­spie San Irie uwa­żali Fa­ron za święte dziecko, ale nie dało się po­wie­dzieć tego sa­mego o jej ró­wie­śni­kach. Jor­dan pod­szedł do niej przy bra­mie, gdzie stała w ko­lejce po sok. W tym go­rącu ża­ło­wała, że w ogóle żyje, a pod­wi­nię­cie rę­ka­wów szmi­zjerki nie przy­nio­sło ulgi. Fa­ron pa­trzyła na mroźne ob­łoki nad wóz­kiem sprze­dawcy z ta­kim utę­sk­nie­niem, że nie za­uwa­żyła Jor­dana, do­póki nie zna­lazł się kilka cen­ty­me­trów od niej.

– Znowu wa­ga­ru­jesz, Vin­cent? – za­drwił, oto­czony przez dwóch in­nych chło­pa­ków z pią­tej klasy. Ich koń­skie par­sk­nię­cia sta­no­wiły za­kłó­ce­nie jej ską­d­inąd har­mo­nij­nego dnia. Każdy upa­try­wałby w tym nad­cho­dzą­cego za­gro­że­nia. Fa­ron na­to­miast czuła tylko znu­dze­nie. – By­cie Em­pi­rejką to nie­zła ściema, co?

– Gdyby tak było – za­częła Fa­ron, na­wet się nie od­wra­ca­jąc – nie wą­cha­ła­bym łajna le­cą­cego ci z ust.

Nie za­wra­cała so­bie głowy wspo­mi­na­niem o re­aliach wojny, na­wra­ca­ją­cych kosz­ma­rach czy wiel­kich ocze­ki­wa­niach zwią­za­nych z by­ciem Dziec­kiem Em­pi­reum. Pięć lat temu, kiedy bo­go­wie nadali jej ty­tuł i wy­jąt­kową zdol­ność do przy­wo­ły­wa­nia ich nie­skoń­czo­nej ma­gii, my­ślała tylko o ochro­nie San Irie. Nie zda­wała so­bie sprawy, na co się pi­sze – ani czego się zrzeka.

Ale na­wet gdyby chciała z kim­kol­wiek się w to za­głę­biać, Jor­dan i jego banda tylko wy­ko­rzy­sta­liby to prze­ciwko niej. Nikt nie chciał sły­szeć, że by­cie wy­bra­nym przez bo­gów jest ra­czej prze­kleń­stwem niż bło­go­sła­wień­stwem. Fa­ron była sym­bo­lem, a sym­bole nie na­rze­kają.

Za­miast tego wy­mie­niła garść srebr­nych mo­net na to­rebkę soku anan­so­wego. Kiedy wy­gry­zała dziurę w to­rebce, żeby się na­pić, przyj­rzała się wy­ra­cho­wa­nej mi­nie Jor­dana. Na­le­żał do ro­dzaju drę­czy­cieli stra­te­gów, nie­ła­two tra­cił pa­no­wa­nie nad sobą. De­li­be­ro­wał nad naj­lep­szym spo­so­bem ska­le­cze­nia ofiary, a po­tem za­da­wał śmier­telny cios. Dla­tego nie zdzi­wiła się, że pró­buje ude­rzyć ją tam, gdzie boli: w jej dumę.

– Je­śli je­steś taka ge­nialna, to po­ści­gaj się ze mną po szkole – po­wie­dział. – Żad­nych bo­gów, żad­nej ma­gii. Wojna się skoń­czyła. Czas udo­wod­nić, że nie je­steś lep­sza niż my.

A Fa­ron ni­gdy nie na­po­tkała kło­po­tów, w które nie chcia­łaby się wpa­ko­wać. Wy­cią­gnęła wolną rękę z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem.

– Trzy­dzie­ści rai, je­śli wy­gram?

– Umowa stoi.

Jor­dan Sim­mons uści­snął jej dłoń i przy­pie­czę­to­wał swój los. A przy­naj­mniej tak jej się wtedy wy­da­wało.

Te­raz byli w po­ło­wie uzgod­nio­nej trasy, oto­czeni przez wrzesz­czący tłum dzie­cia­ków z są­siedz­twa, a Fa­ron prze­gry­wała.

Luźne war­ko­cze, które wy­swo­bo­dziły się spod chu­sty na gło­wie, sma­gały ją po szyi i ple­cach. Spód­nica była pod­wią­zana w ta­lii, by jej zwinne stopy mo­gły tań­czyć po wy­schnię­tym bło­cie i gład­kich ka­mie­niach. Ale oto prze­gry­wała wy­ścig, który miał się za­koń­czyć przy ska­mie­nia­łym smo­czym jaju na placu miej­skim.

Na tym od­cinku nie było skró­tów do wy­bra­nia ani prze­szkód do rzu­ce­nia prze­ciw­ni­kowi. Była tylko pro­sta droga do jaja i za duża od­le­głość mię­dzy nią a wy­gry­wa­ją­cym chło­pa­kiem. Czy z umową, czy bez, ta sy­tu­acja była nie do przy­ję­cia.

Fa­ron wstrzy­mała od­dech, który jesz­cze jej nie opu­ścił, i przy­wo­łała bo­gów.

Czas zwol­nił, se­kunda roz­cią­gnęła się w nie­skoń­czo­ność. Świat spo­wił się płynną mgłą, jakby Fa­ron wsko­czyła do kry­sta­licz­nie czy­stego Oce­anu Ogni­stego ota­cza­ją­cego wy­spę. Jej du­sza na­brzmiała, prze­ista­cza­jąc się w boję, która krzy­czy: „przy­bądź­cie, przy­bądź­cie, przy­bądź­cie...”.

I – jak za­wsze – bo­go­wie od­po­wie­dzieli na wo­ła­nie.

Irie po­ja­wiła się w bły­sku świa­tła. Jej złota ko­rona prze­szyła niebo ni­czym ostrze. Miała na so­bie szatę z sze­ro­kimi rę­ka­wami ha­fto­waną złotą ni­cią i białą suk­nię z wy­so­kim de­kol­tem się­ga­jącą ły­dek. Wy­krzy­wiała po­ma­lo­wane na złoto pełne usta w gry­ma­sie. Na­wet ze swo­imi po­zba­wio­nymi źre­nic oczami, lśnią­cymi bursz­ty­no­wym bla­skiem, bo­gini słońca Irie, wład­czyni dnia i pa­tronka wy­spy, wy­glą­dała, jakby miała iść na sztukę w Port Sol, a nie od­wie­dzać sie­dem­na­sto­latkę w śród­lą­do­wym iryj­skim mia­steczku Ska­mie­lina.

Ale to był jej pro­blem. Fa­ron ją przy­wo­łała. Irie od­po­wie­działa. Mi­nęło pięć lat i to się nie zmie­niło.

Daj mi swoją siłę.

Fa­ron sap­nęła, gdy po­czuła moc Irie za­le­wa­jącą jej ciało. Na po­czątku pra­wie ją to przy­tło­czyło. Przy­wo­ły­wa­cze tre­nują la­tami, by móc dzier­żyć ma­gię jed­nego ze swo­ich ro­do­wych du­chów, zna­nych jako astrale, i nie umrzeć. Na­wet naj­bar­dziej za­awan­so­wani santi – przy­wo­ły­wa­cze, któ­rzy po­świę­cili swoje ży­cie świą­ty­niom – nie ośmie­lają się czer­pać mocy z wię­cej niż pię­ciu astrali na­raz. Ale na wy­spie San Irie nie było ani jed­nego przy­wo­ły­wa­cza, który po­tra­fił we­zwać boga.

Oprócz niej.

Fa­ron czuła, jakby pło­nęła przez se­kundę, mi­nutę, go­dzinę, całe ży­cie. Jej nerwy drżały, jakby ktoś po­trzą­sał nią od środka, jakby Irie wier­ciła się w nie­do­pa­so­wa­nej skó­rze Fa­ron, pró­bu­jąc zro­bić miej­sce na wię­cej ma­gii, niż jej ciało jest w sta­nie po­mie­ścić. Oczy dziew­czyny za­szły mgłą. Jej uszy dzwo­niły. Serce wa­liło jej tak szybko, że my­ślała, że sta­nie.

A po­tem było po wszyst­kim. Irie była w niej, ale Fa­ron miała kon­trolę.

I wy­ścig do wy­gra­nia.

Kro­pla potu spły­nęła Fa­ron po po­liczku, gdy mru­gnęła i wró­ciła do rze­czy­wi­sto­ści. Znów sły­szała wzbu­rzone okrzyki tłumu. Zo­ba­czyła smo­cze jajo wy­sta­jące zza szczytu na­roż­nego sklepu w od­dali. Jor­dan wciąż pro­wa­dził.

Ale nie na długo.

Fa­ron przy­wo­łała bo­ską ma­gię, którą miała te­raz na wy­cią­gnię­cie ręki, i zmu­siła swoje ciało do po­ko­na­nia jego gra­nic. Przez pięć lat, które spę­dziła z bo­gami, zna­la­zła bar­dziej kre­atywne za­sto­so­wa­nia dla mocy Irie niż pie­cze­nie owo­ców chle­bowca. Słońce było ogniem, ener­gią, mocą. Po­słała tę moc w swoje słab­nące mię­śnie i świsz­czące płuca, czu­jąc ma­gię Irie prze­ni­ka­jącą przez jawną dez­apro­batę bo­gini.

W jed­nej chwili Fa­ron sta­rała się nie ze­mdleć przed li­nią mety. W dru­giej po­ko­ny­wała dy­stans dzie­lący ją od Jor­dana, aż zbli­żyła się na tyle, by móc po­li­czyć jego dredy.

Zmarsz­czył brwi.

– Hej, Vin­cent! To nie fair!

– Zgłoś to mo­jej pa­tronce! – od­parła śpiew­nie. – Znaj­dziesz jej po­sąg w każ­dej świą­tyni!

Jor­dan prze­klął tak so­czy­ście, że Fa­ron się za­śmiała, prze­my­ka­jąc obok i zo­sta­wia­jąc go w tyle, by za­krztu­sił się kłę­bem ku­rzu, który wzbu­rzyła.

Plac miej­ski roz­po­starł się przed nią, oto­czony nie­fo­rem­nymi drew­nia­nymi wi­try­nami. Chwilę póź­niej klep­nęła ni­ski ce­glany mur wo­kół jaja. Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, tu­taj koń­czył się wy­ścig, ale ad­re­na­lina bu­zo­wała w niej, spla­ta­jąc się z po­ży­czoną ma­gią. Fa­ron prze­sko­czyła mur i bie­gła da­lej, aż do­tknęła jaja, a po­tem się­gnęła do jed­nej z du­żych łu­sek skła­da­ją­cych się na tru­pio szarą sko­rupę. Mur zo­stał zbu­do­wany, by po­wstrzy­my­wać lu­dzi przed ro­bie­niem tego, co wła­śnie ro­biła, ale Fa­ron nie była ani pierw­szą na­sto­latką ze Ska­mie­liny, która za­mie­rzała wspiąć się po jaju, ani ostat­nią. Jajo było star­sze od ca­łej wy­spy, je­śli są­dzić po ska­mie­nia­łych łu­skach, a Fa­ron od­naj­dy­wała w tym otu­chę.

Ja­sne, smoki wy­klu­wały się z ży­wych jaj tej wiel­ko­ści – cu­dow­nie barw­nych jaj kry­ją­cych w so­bie prze­ra­ża­jące stwory – lecz aku­rat to było po­mni­kiem. Czę­ścią jej domu. Co wię­cej, było do­wo­dem, że smoki mogą nie tylko się wy­kluć, okrutne i nie­bez­pieczne, ale też upaść, za­bite i za­po­mniane.

Fa­ron prze­trwała cią­gnącą się przez de­kady wojnę z Im­pe­rium Lan­glij­skim, świa­tową po­tęgą na wschód od San Irie, która wy­ko­rzy­sty­wała smoki jako broń zio­nącą ogniem, by pod­bi­jać zie­mie, które ni­gdy do niej nie na­le­żały. Znała sła­bo­ści tych po­two­rów le­piej niż kto­kol­wiek inny. Ale miło było mieć coś wię­cej niż wspo­mnie­nia. Coś wię­cej niż kosz­mary.

Przy­cup­nęła na czubku jaja. Spód­nica opa­dła jej do ko­stek i Fa­ron uśmiech­nęła się, wy­glą­da­jąc Jor­dana. Z pod­stawy uno­sił się za­pach siarki, ale go igno­ro­wała. Ma­gia wciąż bu­zo­wała jej pod skórą, pra­gnąc po­mknąć da­lej, ale Fa­ron jesz­cze nie chciała pu­ścić. Nie była go­towa na miaż­dżącą pustkę i osza­ła­mia­jące wy­czer­pa­nie, które miały na­stą­pić.

To marne wy­ko­rzy­sta­nie mo­ich zdol­no­ści, Em­pi­rejko – za­grzmiał nę­cący głos z tyłu jej umy­słu. Za­wsze mu­sisz być taka dzie­cinna?

Spo­śród trójki bo­gów Irie była naj­bar­dziej zde­ter­mi­no­wana, by spra­wiać, żeby Fa­ron czuła się jak dziecko. Obie, bóg księ­życa i pan nocy, od­zy­wał się tak rzadko, że przez więk­szość czasu mo­gła igno­ro­wać jego dez­apro­batę. Mala, bo­gini gwiazd i opie­kunka astrali, naj­prę­dzej za­chę­cała Fa­ron do ro­bie­nia głu­pot. Jed­nak Irie trak­to­wała swoją rolę naj­wyż­szej bo­gini bar­dzo po­waż­nie – tak po­waż­nie, że Fa­ron czę­sto za­sta­na­wiała się, czy nie ża­łuje prze­ka­za­nia jej ich mocy.

Mimo że mi­nęło pięć lat, od­kąd Fa­ron wy­peł­niła swoje po­wo­ła­nie jako Dziecko Em­pi­reum i uwol­niła wy­spę spod oku­pa­cji Lan­glij­czy­ków.

Mimo że to bo­go­wie z ja­kie­goś po­wodu po­sta­no­wili zo­stać po wy­co­fa­niu się im­pe­rium.

Mimo że za­słu­żyła, by żyć wła­snym ży­ciem. Spo­koj­nym ży­ciem. Z apro­batą Irie czy bez.

Em­pi­rejko – fuk­nęła Irie, gdy Fa­ron nie od­po­wie­działa. Igno­ro­wa­nie mnie nie cof­nie two­jej nie­doj­rza­ło­ści.

Mam sie­dem­na­ście lat – przy­po­mniała Fa­ron bo­gini. I na­zy­wam się Fa­ron.

Je­steś Dziec­kiem Em­pi­reum. Te mdłe wy­bryki nie zmie­nią prawdy.

Fa­ron zmu­siła się, by nie od­po­wia­dać. Wszystko w tej chwili za­brzmia­łoby nie­do­rzecz­nie. Wojna się skoń­czyła, ko­lo­nialne kaj­dany Lan­gley pę­kły, a ich po­zo­stałe smoki zo­stały po­skro­mione, lecz iko­no­gra­fia Dziecka Em­pi­reum na­dal do­mi­no­wała na wy­spie. Santi bu­dzili sza­cu­nek za po­świę­ce­nie ży­cia bo­gom, któ­rzy mogą, choć nie mu­szą wy­słu­chać ich mo­dlitw, ale Fa­ron była le­gendą. Żywą świętą. Na­ma­cal­nym do­wo­dem na to, że iryj­scy bo­go­wie nie tylko ist­nieją... lecz także słu­chają.

Gdyby we­szła do na­roż­nego sklepu, obok któ­rego w tej chwili prze­bie­gał Jor­dan, zo­ba­czy­łaby swoją twarz, pięć lat młod­szą, uśmie­cha­jącą się z mi­nia­tu­ro­wych ręcz­nie rzeź­bio­nych fi­gu­rek. Co roku lu­dzie na wy­spie od­by­wali piel­grzymki do jej domu. Li­czyli, że ją zo­ba­czą, bła­gali, żeby wsta­wiła się za nimi u bo­gów. Ob­wi­niali ją, kiedy ich ży­cze­nia się nie speł­niały.

Mimo to nie miała im tego za złe. Wojna z Lan­glij­czy­kami ode­brała coś wszyst­kim, także tym, któ­rzy nie wal­czyli. Fa­ron le­piej niż kto­kol­wiek wie­działa, że po­nura bez­rad­ność może skło­nić lu­dzi do zwró­ce­nia się o po­moc do ko­goś po­tęż­niej­szego. Ża­ło­wała tylko, że nie może po­wie­dzieć tym peł­nym na­dziei tłu­mom, że nie­ko­niecz­nie mogą im się spodo­bać otrzy­mane od­po­wie­dzi.

– Oszustka – po­skar­żył się Jor­dan, gdy do­bie­gał, czym wy­rwał ją z mrocz­nych roz­my­ślań. – Ja nie przy­wo­ła­łem żad­nej mocy, żeby wy­grać wy­ścig.

– To nie moje zmar­twie­nie. – Fa­ron unio­sła brwi jak uoso­bie­nie nie­win­no­ści. – A poza tym nie wy­gra­łeś wy­ścigu.

– Po­wie­dzie­li­śmy: „żad­nej ma­gii”.

– Ty po­wie­dzia­łeś: „żad­nej ma­gii”. Nie przy­po­mi­nam so­bie, że­bym się z tobą zga­dzała.

Jor­dan zgro­mił ją wzro­kiem.

– Za­wsze to ro­bisz.

– A jed­nak za­wsze się ze mną za­kła­dasz.

– Mogę za­cząć jaw­nie cię igno­ro­wać, je­śli tak wo­lisz. To z pew­no­ścią uła­twi­łoby mi ży­cie.

Fa­ron zbyła ten ko­men­tarz mach­nię­ciem ręki. To bez zna­cze­nia, ile razy kła­mała czy oszu­ki­wała. Lu­dzie pa­mię­tali o jej bo­ha­ter­skich czy­nach pod­czas wojny, tak samo jak za­po­mi­nali o jej mało bo­ha­ter­skich czy­nach po woj­nie. Na­wet Jor­dan po­wta­rzał te same rze­czy, które mó­wił pod­czas ich ostat­niego wy­ścigu, i nie po­wstrzy­mało go to przed rzu­ce­niem jej no­wego wy­zwa­nia. Wy­glą­dało na to, że w tym mo­men­cie nie ma nic, co Fa­ron mo­głaby zro­bić, żeby po­nieść re­alne kon­se­kwen­cje.

A może pro­blem po­le­gał na tym, że już je po­nio­sła. Wro­go­wie i wiel­bi­ciele byli je­dyną na­miastką przy­ja­ciół, jaką miała, od­kąd wró­ciła do domu żywa, ale udrę­czona, cuch­nąca dy­mem i po­pio­łem. Roz­ma­wiała z bo­gami czę­ściej niż z ludźmi w swoim wieku. Miała sio­strę, Elarę, ale Elara miała Re­eve’a i swo­ich przy­ja­ciół z szó­stej klasy. Fa­ron nie­na­wi­dziła szkoły i nie miała żad­nych wąt­pli­wo­ści, że ob­leje eg­za­min do szó­stej klasy – o ile nie ob­leje ca­łego roku – a szkoła była je­dyną oka­zją na in­te­rak­cje z ró­wie­śni­kami.

Może to była praw­dziwa cena, jaką pła­ciła za by­cie pa­tronką kłamstw. Nie było Fa­ron Vin­cent. Tylko Dziecko Em­pi­reum.

– Daj mi moje raje i przyj­mij lek­cję – po­wie­działa Fa­ron, od­pę­dza­jąc rów­nież te my­śli. – Je­śli cią­gle bę­dziesz pró­bo­wał wy­ko­rzy­stać swój ta­lent do bie­ga­nia, żeby mnie po­ko­nać, spo­dzie­waj się, że będę wy­ko­rzy­sty­wała moją moc.

Jor­dan jesz­cze bar­dziej zgro­mił ją wzro­kiem, ale prze­trzą­snął kie­sze­nie spodni khaki w po­szu­ki­wa­niu pie­nię­dzy. Fa­ron po­pra­wiła się na nie­wy­god­nym za­okrą­glo­nym czubku jaja, lu­stru­jąc mia­sto w dole. Za skle­pami stały rzędy do­mów z da­chami kry­tymi strze­chą i po­dwór­kami od­dzie­lo­nymi przez płoty bądź kak­tusy. Te­ren był upstrzony kur­ni­kami, a na otwar­tych po­lach pa­sły się kozy. Nie wi­działa stąd swo­jego domu, ale wie­działa, w któ­rym kie­runku pa­trzeć – gdyby zmru­żyła oczy, mo­głaby doj­rzeć plamy le­śnych zie­leni i cy­pry­so­wych brą­zów two­rzą­cych ogród jej ojca.

Ale te­raz ich nie wi­działa. Im da­lej się­gała wzro­kiem, tym bar­dziej kra­wę­dzie Ska­mie­liny roz­my­wały się we mgle.

Mgle, która jakby się po­ru­szała.

W męt­nych kłę­bach do­strze­gła kształt – nie, kształty. Ciemne, duże i nie­po­ko­jąco zna­jome. Ko­nie. I to nie tylko ko­nie, ale cały po­wóz. To był nie­zwy­kły wi­dok, za­równo dla­tego, że w wiej­skiej Ska­mie­li­nie czę­ściej dało się spo­tkać osły i muły, jak i dla­tego, że nie znała ni­kogo w mie­ście, kogo by­łoby stać na ja­ki­kol­wiek po­wóz. Im dłu­żej pa­trzyła, tym wy­raź­niej do­strze­gała błę­kit ka­biny, zie­leń za­słon i złoto de­ko­ra­cji mi­ga­jące w słońcu. Jej serce sta­nęło i w tej dłu­giej, ci­chej se­kun­dzie mię­dzy ude­rze­niami za­uwa­żyła flagę we wszyst­kich trzech ko­lo­rach po­wie­wa­jącą na da­chu. Iryj­ska flaga po­twier­dziła jej przy­pusz­cze­nia.

Po raz pierw­szy tego dnia Fa­ron po­czuła praw­dziwy strach.

Nad­jeż­dżała kró­lowa.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki