Akademia zbrodni. Jak zamordować swojego szefa - Holmes Rupert - ebook
NOWOŚĆ

Akademia zbrodni. Jak zamordować swojego szefa ebook

Holmes Rupert

0,0

48 osób interesuje się tą książką

Opis

Pełny czarnego humoru kryminał o niedoszłych mordercach, którzy mają dobre intencje

Kiedy Cliff Iverson próbuje – niestety bez powodzenia – zamordować swojego toksycznego szefa, zostaje niemal natychmiast zatrzymany. Jednak zamiast na posterunek policji, trafia do tajemniczej akademii, która zajmuje się wszechstronną edukacją w zakresie zabójstw. Studenci uczą się tu, jak najskuteczniej „usunąć” najbardziej zasłużoną ofiarę.

Na uczelni Cliff poznaje innych studentów: Dulcie Mown, słynną aktorkę, która chce usunąć reżysera torpedującego jej karierę, oraz Gemmę Lindley szantażowaną przez swojego szefa. Cała trójka planuje ukończyć swoje projekty dyplomowe – to znaczy: „zlikwidować" swoje cele.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 567

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TYTUŁ ORYGINAŁU:

Murder Your Employer

Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik

Wydawczyni: Maria Mazurowska

Redakcja: Ewa Pustelnik

Korekta: Justyna Techmańska

Projekt okładki i ilustracja okładkowa: Greg Coulton

Opracowanie okładki: Łukasz Werpachowski

Copyright © 2023 by Rupert Holmes

Copyright © 2024 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Janusz Maćczak, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie I

Białystok 2024

ISBN 978-83-8371-719-7

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Nieznanemu Likwidatorowi – obyś nigdy nie zyskał powszechnego uznania, na które w pełni zasługujesz

Słowniczek użytych terminów

EGZEKUTOR – słowo to oznacza ciebie, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem i zastosujesz w praktyce wiedzę zdobytą dzięki lekturze tej książki. Zważ, proszę, że nic nie zdradza nowicjusza bardziej niż nazywanie siebie „kilerem”. Możesz używać tego słowa, tylko jeśli zamierzasz zagrać w filmie gangsterskim.

LIKWIDACJA – preferowane przez nas określenie terminu „morderstwo”, który uważamy za wulgarny, jakkolwiek niektórzy używają ostatnio słowa „usunięcie” jako mniej drastycznego. Zauważ, że chociaż posługujemy się z wyboru czasownikiem „zlikwidować”, nie stosujemy zamiennie czasownika „usunąć”.

LIKWIDATOR – absolwent akademii McMasters, który został przez nią uznany za zdolnego do zlikwidowania swojego celu bądź już tego dokonał.

MORDERCA – zapomniany egzekutor z przeszłości, któremu powiodło się dokonanie likwidacji, chociaż nie zdobył wykształcenia w akademii McMasters. Godnym uwagi, chociaż niestety nieodnotowanym amatorom przyznano pośmiertnie honorowe stopnie naukowe w uznaniu pionierskiego wkładu, jaki wnieśli w tę dziedzinę. Wśród nich znajdują się tak wybitne osobistości, jak: Bess Weiss (Bess Houdini); Buffalo Bob Smith; pierwsza dama Lucretia Rudolphowa Garfield; pułkownik Harland David Sanders; Jej Wysokość Królowa Wiktoria, władczyni Zjednoczonego Królestwa i Indii; Dale Carnegie i Joan Sutherland.

STRACONY SKAZANIEC – preferowane przez nas określenie osoby, której zlikwidowanie (czyli pospolicie mówiąc: „stracenie”) nastąpiło z twojej inicjatywy. Uważamy, że słowo „ofiara” jest nazbyt subiektywne i może nie uwzględniać w pełni twojej biografii i motywacji. Wprawdzie naukowcy posługują się niekiedy w wykładach bądź podręcznikach (takich jak ten) terminem „ofiara” ze względu na jego przejrzystość, odradzamy jednak używanie go w rozmowach, ponieważ jeśli taka rozmowa zostanie nagrana, a następnie odtworzona podczas rozprawy sądowej, słowo „stracony” brzmi o wiele lepiej niż „ofiara”. Zauważ, proszę, że dopuszczamy również użycie terminu CEL.

WRÓG – tego terminu nigdy nie używa się na określenie swojego celu. Stosuje się go raczej do tych sił, które knują przeciwko absolwentom akademii McMasters. Dotyczy on policji lokalnej i stanowej, biura prokuratora okręgowego oraz naukowców i techników pracujących w laboratoriach medycyny sądowej innych niż nasze. Powstrzymujemy się przed używaniem tego terminu w odniesieniu do agentów FBI, ponieważ wielu z nich to nasi absolwenci.

Śmierć jest lepsza niż niewola.

– HARRIET ANN JACOBSpisarka i abolicjonistka

Zgoda. Ale czyja śmierć?

– R.M. TARRANT dziekan akademii McMasters w latach 1937–1941

Wyrzucenie szefa z firmy jest dziecinnie proste. Wystarczy do tego otwarte okno na najwyższym piętrze.

– GUY MCMASTER założyciel akademii

Słowo wstępne

A zatem postanowiłeś popełnić morderstwo.

Gratulacje. Poprzez samo tylko nabycie tej publikacji zrobiłeś już ważny pierwszy krok w kierunku udanego zabójstwa, z którego będziesz mógł być dumny i które zyskałoby ci podziw twoich współczesnych, gdyby kiedykolwiek się o nim dowiedzieli.

Dzięki tej książce się nie dowiedzą.

Aż do teraz debiutujący likwidator miał niewiele opcji innych niż wpadnięcie na oślep w ręce wymiaru sprawiedliwości. Taki pełen zapału i dobrych chęci amator nigdy nie słyszał o stosownych programach nauczania (nie wspominając już o podstawowych podręcznikach i wykresach). Zapytaj jakiegokolwiek bibliotekarza o książkę dotyczącą śledztw kryminalnych, a skieruje cię radośnie do działu dorocznych sprawozdań, w którym czekają opasłe tomy z dziedziny medycyny sądowej oraz analizy dowodów rzeczowych. Poproś tego samego bibliotekarza o poradnik, który ułatwi ci zgładzenie twojego biegłego księgowego, a podejrzliwie wskaże ci wyjście – albo, co bardziej prawdopodobne, wezwie strażnika ochrony.

Jeśli wziąć pod uwagę konsekwencje poniesienia porażki, Akademia Sztuk Stosowanych McMasters stanowi od lat jedyną sensowną opcję dla ambitnego początkującego likwidatora. Aż do dziś jednak edukacja w McMasters dostępna była wyłącznie dla osób zamożnych. Ostatecznie przecież trudno uzyskać prawo do kredytów studenckich szkoły, która nie tylko zaprzecza temu, że w ogóle istnieje, lecz także kształci w zakresie odbierania prawa do istnienia innym ludziom.

Jest rzeczą godną ubolewania, że akademia McMasters nie otrzymuje żadnych gwarancji finansowych z takich źródeł, często przecież hojnych, jak rząd Stanów Zjednoczonych, chociaż wielu naszych absolwentów piastuje w nim wysokie funkcje. Szkoła zmuszona jest zatem radzić sobie sama, co niestety odbija się na wysokości czesnego.

Zaletą tej sytuacji jest to, że zakwaterowanie i wyżywienie w naszej uczelni od dawna otrzymuje upragnione (chociaż niepublikowane) trzy gwiazdki w przewodniku Michelina.

Od lat nakłaniam nasz zarząd, aby pozwolił mi wyjawić wybranym członkom elity społeczeństwa kilka podstawowych reguł rządzących akademią McMasters. Jej obecny kształt stanowi ucieleśnienie wieloletniego marzenia o otwartym oddaniu absolwentom w ręce narzędzia sprowadzającego pokój, które ułatwia to, by wybrany przez nich cel spoczął w pokoju. Żywię niepłonną nadzieję, że nauki zawarte w tej książce przeniosą cię poza sferę baśniowych rojeń i pomogą ci sprowadzić prawdziwie szczęśliwy koniec na kogoś, kto na to zasłużył.

* * *

Każdy czasem mówi: „Chętnie zabiłbym tego-a-tego”, ale tylko niewielu robi cokolwiek w tym kierunku.

Tym, którzy sięgają do tego podręcznika, ponieważ nie są jeszcze pewni, czy morderstwo stanowi najlepsze rozwiązanie, powiedziałbym, że tego rodzaju decyzji nigdy nie powinno się podejmować lekkomyślnie. Ostatecznie przecież zabójstwo to wydarzenie, które odmienia całe życie – i wcale nie mam tu na myśli życia osoby, którą obrałeś sobie za cel! Zanim posuniesz się dalej, powinieneś zadać sobie znane naszym studentom pierwszego roku Cztery Pytania.

#1: Czy to morderstwo jest konieczne?

W skrócie: czy nie ma żadnego innego sposobu? Jakże łatwo niektórzy sięgają do tego, co uważają za proste rozwiązanie, nie rozważywszy wcześniej alternatywnych możliwości. Czy zamierzasz zamordować swojego dyrektora naczelnego, nie spróbowawszy najpierw zdobyć względów jego syna bądź córki? Jak bardzo głupio byś się poczuł, gdybyś popełnił swoją „zbrodnię”, z wszelkim związanym z nią ryzykiem i uciążliwościami, a potem zorientował się, że wcale nie była potrzebna? Byłaby to najdosłowniej zabójcza przesada.

#2: Czy dałeś wybranemu przez ciebie celowi ostatnią szansę poprawy?

Dobrze się zastanów. Czy zaoferowałeś twojemu celowi możliwość zmiany sposobu postępowania i rozpoczęcia nowego lepszego życia? W noc po popełnieniu morderstwa będziesz lepiej spał, wiedząc, że poprzedniego dnia dałeś swojemu celowi szansę, by nazajutrz rano się obudził. Jeśli odmówi poprawy, możesz z czystym sumieniem zrealizować swój zamiar. Ostatecznie przecież kiedy zachowanie danej osoby nie pozostawia ci żadnego innego wyboru niż zabicie jej, owo morderstwo jest w gruncie rzeczy po prostu mimowolnym samobójstwem.

#3: Czy wskutek twoich działań mogłaby ucierpieć niewinna osoba?

Nie pytaj, komu bije dzwon. Zapytaj, kto zaleje się łzami żalu, gdy go usłyszy. Jeżeli odpowiedź brzmi, że nikt, niech moc będzie z tobą (zwłaszcza jeśli planujesz śmiertelne porażenie prądem elektrycznym). Lecz nasuwa się też pytanie odwrotne:

#4: Czy ta likwidacja wpłynie na poprawę życia innych ludzi?

Pod koniec dnia, kiedy praca będzie już ukończona, każdy absolwent akademii McMasters powinien móc powiedzieć, że świat stał się lepszym miejscem, ponieważ nie ma już na nim jego adwersarza.

Jeżeli możesz odpowiedzieć twierdząco na Pytania #1, #2 i #4, a przecząco na #3, zachęcam cię, abyś kontynuował lekturę, mając moją pełną aprobatę oraz życzenie, jakie wygłosił do mnie niegdyś założyciel naszej uczelni: „Niech jedynym wymiarem sprawiedliwości, jaki napotkasz, będzie akt sprawiedliwości”.

* * *

Po licznych dyskusjach i rozważaniach uznaliśmy, że najlepszym sposobem poprowadzenia cię zachwaszczoną ogrodową ścieżką Metody McMasters będzie umożliwienie ci, abyś poniekąd podążył nią śladami naszych byłych studentów. Ostrzeżenie: Nie wszyscy występujący w niniejszych opowieściach odnieśli sukces i nie powinieneś pod żadnym pozorem próbować naśladować ich postępowania, zanim wcześniej nie poznasz skutków popełnionych przez nich błędów. Oprócz relacji dotyczących zwycięstw śmierci nad życiem pragniemy również ukazać ci sytuacje, gdy błędy prowadzą do porażek, za które studenci akademii McMasters zapłacili równie straszną cenę, jaką przeznaczyli dla obranych przez siebie celów.

Ponieważ przedmiotem naszej najwyższej troski jest zawsze zachowanie anonimowości absolwentów i wykładowców uczelni McMasters, wszędzie, gdzie to możliwe, unikamy podawania ich prawdziwych nazwisk (bądź obranych przydomków), nawet jeśli relacjonujemy historie z połowy XX wieku – który wielu uważa za najwspanialszy okres istnienia naszej kochanej McM – chociaż większość z tych, którym takie ujawnienie mogłoby zagrozić, znajduje się już poza zasięgiem wymiaru sprawiedliwości. Jeśli o mnie chodzi, los obszedł się ze mną nadzwyczaj łaskawie, obdarzając mnie zdrowiem, czasem oraz kilkoma bystrymi asystentami, którzy pomogli mi zrekonstruować przebieg wielu zbrodni; posłużyłem się także własnymi licznymi notatkami z owego okresu, by wypełnić wszelkie luki w swojej pamięci.

Miej na uwadze, że będę ukrywał swoją zazwyczaj bujną osobowość pod maską anonimowej narracji w trzeciej osobie (chociaż nieraz chętnie wykrzyknąłbym: „To ja!”, jeślibym tylko mógł sobie na to pozwolić). W tych przypadkach, gdy moja relacja zdaje się zbaczać w kierunku wszechwiedzy, ujawnia myśli bądź prywatne chwile z życia innych ludzi, których nie mogłem być naocznym świadkiem, bądź pewien, że najczęściej przedstawiam zarówno usłyszane zwierzenia osób bezpośrednio zaangażowanych w dane wydarzenia, jak i szczegółowe raporty agentów rekrutacyjnych i terenowych naszej akademii. Kiedy zaś opisuję występki najbardziej odrażające i sprzeczne z wyznawanym w McMasters Weltanschauung (światopoglądem), staram się ukryć swoją osobistą pogardę, używając języka na tyle akademicko obiektywnego, na ile potrafię się na to zdobyć.

Niektórzy mogliby wysunąć obiekcję, że przedstawione przykłady z okresu po drugiej wojnie światowej nie są w stanie nikogo odpowiednio przygotować do popełnienia współczesnego zabójstwa. Odpowiedziałbym na to, że chociaż w dziedzinie metod naukowych stosowanych przez naszych wrogów dokonał się istotny postęp, zasady leżące u podstaw metody likwidowania propagowanej w akademii McMasters są równie ponadczasowe jak haiku Issy, szkice więzień Piranesiego czy późne kwartety smyczkowe Beethovena. W rzeczy samej, otwarcie drzwi do ówczesnej Złotej Ery wydaje się wpuszczeniem powiewu świeżego powietrza do zatęchłej, beznamiętnie wykalkulowanej dzisiejszej medycyny sądowej, którą uważamy za idiotyczną i absurdalną.

Nie powinieneś czuć się zaskoczony tym, że wcześniej nic nie słyszałeś o osobach występujących w tej książce. My w akademii McMasters jesteśmy ogromnie dumni z tego, że nie cieszymy się złą sławą. Pomyśl o legendarnych mordercach z przeszłych wieków: Neronie, rodzinie Borgiów, doktorze Crippenie… nawet o Lizzie Borden, która nie została skazana. Zastanów się przez chwilę. Co łączy wszystkich tych rzekomo wielkich zabójców?

Odpowiedź brzmi: słyszałeś o nich! Wstyd i jeszcze raz wstyd!!! Jeśli miałbyś zapamiętać z tego wstępu tylko jedną myśl, niech będzie nią ta, że likwidatorem, który w pełni odniósł sukces, jest likwidator nieznany! Nie mogę ci nawet wyznać, jak wielu absolwentów akademii McMasters bryluje obecnie w świecie rozrywki, sportu i polityki. Nie mogę ci tego powiedzieć, gdyż wytoczono by im wszystkim procesy sądowe grożące karą śmierci. Frustrującą, lecz konieczną mroczną stroną naszej uczelni jest to, że być może nigdy nie będziemy mogli pochwalić się mnogością naszych absolwentów, którym się powiodło. Jak mawia się powszechnie na naszym kampusie: „Ilekroć popełniono morderstwo, którego sprawca nie został wykryty, jest nim absolwent akademii McMasters”.

Nie każdy nadaje się na likwidatora. Niektórzy pragną sławy i uznania. Chełpią się swoimi zbrodniami, piszą listy do prasy albo pozostawiają mnóstwo jawnych dowodów, wprost prosząc się o to, by ich pojmano. Już na wstępnym etapie selekcji odrzucamy i pozbywamy się takich kandydatów! Jeżeli chcesz zyskać złą sławę albo żywisz masochistyczne pragnienie zostania ukaranym – pomimo wszelkich naszych najlepszych starań, by cię przed tym uchronić – powinieneś zrezygnować z dalszej lektury tej książki.

Odwiedzimy dzięki niej kilka rozkosznych miejsc leżących w labiryncie naszego terenu: sklepy i jadłodajnie z drewna i cegły, które przycupnęły wokół imponującego stawu Mead Mere; poetyczne ogrody pełne rozmaitych dekoracyjnych, jadalnych i trujących roślin; skrzące się fontanny i błyszczące esplanady, słoneczne kąpielisko, Osetowy Labirynt, boiska sportowe, urocze uczelniane budynki i gęsty las zwany Finsterwolde. Ta publikacja jednakże nie jest pomyślana jako przewodnik po kampusie. (Powszechnie ceniony Ilustrowany przewodnik jest stale dostępny w naszej księgarni Little-Bookshop-off-the-Quadrangle, w barze z przekąskami Mussela oraz w siedzibie Zrzeszenia Studentów. Jego cena jest częściowo refundowana przy obowiązkowym zwrocie tej książki podczas ceremonii wręczania dyplomów). Stanowi on raczej moją skromną próbę odtworzenia klimatu kampusu McMasters dla osób studiujących zaocznie poprzez przedstawienie doświadczeń dawnych absolwentów, gdy dopiero zaczynali pojmować naszą metodologię i światopogląd.

Chciałbym zakończyć (nie lubimy używać słowa „zamknąć”) ten wstęp oświadczeniem, że oprócz licznych praktycznych nauk, jakie przekazuje się w McMasters, można też poznać wnikliwie spostrzeżenia filozoficzne, niezależnie od tego, czy spędzisz czas u nas, na terenie akademii, czy oddasz się lekturze książki. Mam nadzieję, że w trakcie tej edukacji lepiej zrozumiesz i docenisz niezwykłą kruchość wszelkiego życia… I że nauczysz się przeżywać każdy dzień tak, jakby miał być ostatnim dniem twojego wroga.

Uwagi dotyczące przedmiotu książki

W ciągu miliardów lat, gdy Życie – niezbędny element Zabójstwa – rozwija się bujnie na tej planecie, od owego doniosłego pierwotnego świtu, kiedy pewna śmiała ameba postawiła nibynóżkę na lądzie, zamierzając stać się albo kurą, albo jajkiem, było jasne, że silni zdominują słabych. Przez minione tysiąclecia, całkowicie sprzecznie z regułami teorii Darwina, wyewoluowaliśmy jednak w zbiorowość, w której jednostki nieprzystosowane nie tylko mogą przetrwać, lecz świetnie prosperują, sprawując władzę nad lepszymi i silniejszymi od siebie w ramach porządku społecznego, a głupi i niewykształceni pracodawcy aż nazbyt często panują nad swoimi o wiele bystrzejszymi podwładnymi. My w McMasters nazywamy owo wypaczenie intencji natury „dewaluacją gatunków” i według nas żadna współczesna zaraza nie jest równie szkodliwa jak Sadystyczny Szef. Jesteśmy dumni z tego, że akademia McMasters oferuje potężną pomocną rękę (bądź podręczniki) tym, którzy cierpią pod butem ciemiężców.

Tak więc chociaż większość powierzchni planety Ziemia pokrywa woda, istnieje na niej również mnóstwo sklepów obuwniczych, których personel składa się z jednego właściciela, jednego pracownika i osoby o imieniu Jackie siedzącej przy kasie. Każdego wieczoru na całym wielkim globie pracownicy sklepów z obuwiem wracają do swoich domów i partnerek bądź partnerów, po czym rujnują sobie nawzajem kolację i trawienie wspominaniem najnowszych poniżeń, jakich doznali ze strony przeklętych właścicieli-szefów – tych despotów, którym dana para poświęca w rozmowie więcej miejsca, niż poświęcano niejakiemu Hitlerowi podczas rokowań w Jałcie.

Oczywiście taka tłumiona wściekłość i kipiąca uraza wobec rzekomo górującego nad nimi zwierzchnika nie jest w żadnym razie udziałem wyłącznie personelu sklepów obuwniczych. Podobnie rzecz się ma podczas buntów w marynarce wojennej czy więzieniach oraz w życiu zakonów religijnych.

Kiedy dyskusje w wyłożonym boazerią gabinecie w siedzibie naszego wydziału stawały się gorące, chociaż ogień w kominku ledwie się tlił, często porównywaliśmy historyczne przypadki dawnych katastrof, triumfów oraz klęsk, których cudem uniknięto, poszukując jednolitej teorii przydatnej w metodzie wykładanej w McMasters. W takich razach często wyrażałem pogląd, że pośród wszystkich uciążliwych plag nie istnieje bardziej nieprzewidywalna siła natury niż Sadystyczny Szef.

Aby zacytować Kiplinga: „Wiemy, co może przynieść niebo albo piekło, ale żaden człowiek nie zna umysłu króla”. Przywołanie Kiplinga jest ważne choćby tylko dlatego, że nikt z nas prawdopodobnie nigdy nie spotka żadnego innego człowieka o imieniu Rudyard. A w programie nauczania McMasters nigdzie nie ma przykładu likwidacji, która lepiej uosabiałaby ideę poświęcenia się jednostki dla większego dobra ogółu. U Kiplinga znajdujemy obalenie despotycznego monarchy w epoce feudalizmu i hymn dziękczynny śpiewany przez zniewolonych poddanych na całej farmie. Podobnie rzecz się ma w dzisiejszych czasach.

W tej książce opisałem losy trojga studentów z tego samego roku, którzy dzięki swojemu przykładowi poprowadzą cię przez wyzwania i ryzyka związane z likwidacją szefa sprawującego nad tobą władzę absolutną. Ich nazwiska to Cliff Iverson z Baltimore w stanie Maryland, Gemma Lindley z Haltwhistle w Northumberland w Anglii oraz kobieta, którą chwilowo będziemy nazywać Dulcie Mown, ostatnio zamieszkała w Hollywood w Kalifornii.

Zaczniemy od Iversona, ponieważ był studentem na stypendium (jego czesne opłacał sponsor) i jako taki miał obowiązek prowadzenia na bieżąco dziennika dotyczącego swojej edukacji, by nieznany mu patron mógł śledzić jego postępy w zdobywaniu wiedzy (sponsor zainwestował w Cliffa znaczne sumy). Dzięki temu mamy szczęście, mogąc wykorzystywać wpisy z dziennika młodego Iversona i podzielić się z tobą doświadczeniem z pierwszej ręki dotyczącym studiowania w akademii McMasters. W dalszym ciągu książki skupimy się na niepowtarzalnych doświadczeniach Gemmy i Dulcie. Istotna uwaga: Niestety lekcje udzielane przez okrutną mentorkę, jaką jest Porażka, są często najbardziej gorzką nauką i żywo zapadają w pamięć. Dlatego uprzedzam cię zawczasu, że nie wszyscy z trojga studentów przedstawionych w tej publikacji stanowią przykład odniesienia sukcesu w realizacji swoich zadań.

Dodam jeszcze, że jedna osoba z tej trójki przybyła na kampus, mając mniejszą wiedzę o naszej uczelni niż nawet twoja obecnie. Tak więc, podczas gdy ty wykazałeś się niezawodnym osądem, wybrałeś tę książkę i wyraźnie aspirujesz do zgłębienia nauk oferowanych przez akademię McMasters, działasz z premedytacją i przynajmniej odrobiną niecnego zamysłu, całkiem inaczej rzecz się miała w przypadku młodego Cliffa Iversona, który rozpoczął studia w stanie ignorancji, którą z trudem mógłbym nazwać błogosławioną.

I

Z DZIENNIKA CLIFFA IVERSONA

Chociaż nie uważam się za szczególnie próżnego (być może z wyjątkiem tego, że rozmyślam o sobie częściej, niż powinienem), byłem zadowolony, że zaplanowałem tak wyrafinowane morderstwo, zwłaszcza że wcześniej nigdy nie rozważałem popełnienia żadnego.

W trakcie mojego pierwszego roku w California Institute of Technology początkowo studiowałem dwa przedmioty – inżynierię lotniczą i literaturę angielską. To jakbym uczęszczał do konserwatorium Juilliarda, żeby uczyć się gry na fortepianie i hokeja na trawie. Jako człowiek bez grosza przy duszy i bez rodziców dowiedziałem się szybko, że hojne stypendium, które zdobyłem, ma mi pomóc w rozwinięciu obiecujących umiejętności w zakresie projektowania lotniczego, ale nie w projektach dotyczących zgłębiania nieśmiertelnej prozy.

Przypuszczam, że istnieje wiele osób, które podobnie jak ja odkrywają, iż mają talent w jakiejś dziedzinie, którą raczej bardziej lubią, niż kochają. Większość z nas jednak musi zarabiać na życie i przypuszczalnie właśnie dlatego na świecie jest aż tylu świetnie wykształconych urologów. (A jeżeli mój sponsor, który czyta ten dziennik, przypadkiem jest świetnie wykształconym urologiem, dziękuję mu za życzliwość, jaką wykazywał wobec mnie aż do tego ostatniego zdania, i zaczynam już pakować swoje rzeczy).

Ostatecznie studiowanie w Caltech zaowocowało tym, że przeniosłem się do Massachusetts Institute of Technology, wskutek czego trafiłem później do wytwórni sprzętu lotniczego Woltan Industries, co doprowadziło mnie do zabójstwa. To nie była wyłącznie wina MIT. Nie mogę nawet obwiniać zbytnio firmy Woltan, z wyjątkiem ich wyboru członków ścisłego kierownictwa, z których jeden został moim przełożonym. Merrill Fiedler zasługujący na śmierć.

Proszę zrozumieć, z natury jestem całkiem przeciwny bezsensownemu zabijaniu… ale w przypadku Fiedlera morderstwo było absolutnie uzasadnione.

Nie mam pojęcia, mój drogi sponsorze, czy znasz mnie osobiście. Jeśli nie, pozwól, proszę, iż powiem po prostu, że niektórzy opisują mój wygląd jako wystudiowany, a krótkowzroczna ciotka nazywa mnie przystojnym. Ta kwestia ma niewielkie znaczenie w tym dzienniku, ponieważ w dniu, w którym zapoczątkowałem relację z akademią McMasters, moją twarz skrywała niemodna fedora z rondem nasuniętym na oczy, peruka i fałszywa krzaczasta siwa broda oraz okulary przeciwsłoneczne w stylu generała MacArthura kupione na stacji metra w środkowym Manhattanie. Moją wysoką postać okrywała długa ocieplana kamizelka i narzucony na nią trencz cztery numery za duży, co upodabniało mnie do świętego Mikołaja z domu towarowego.

Manewrowałem tą swoją nową niezgrabną postacią z wdziękiem Flapa człapiącego z Flipem, przeciskając się przez wąską bramkę obrotową i schodząc po betonowych schodach na peron metra. Zorientowałem się z satysfakcją, że mój cel stoi dokładnie tam, gdzie chciałem. Merrill Fiedler, starannie zadbane uosobienie sukcesu, wiek pięćdziesiąt parę lat, przyjechał do Nowego Jorku w podróży służbowej z firmy Woltan w Baltimore, gdzie był moim przełożonym. W tym momencie kartkował czasopismo przy kiosku z gazetami na południowym końcu peronu, zaledwie kilka metrów ode mnie, dokładnie tak jak zdołałem to zaaranżować. Chciałem, aby Fiedler znajdował się na peronie w miejscu, gdzie wjeżdżają pociągi ze śródmieścia. Na drugim końcu peronu pociąg będzie już hamował i jego spowolniony impet mógłby nie spowodować natychmiastowej śmierci.

Wiem, miły ze mnie gość.

Ale to pociąg zabije Fiedlera, nie ja, powiedziałem sobie po raz setny, wiedząc zarazem, że to bardzo słabe oszukiwanie samego siebie. Żywiłem zamiary zabójcy, lecz nie miałem jego duszy. Rewolwery, noże, bomby… wszystko to były śmiercionośne rodzaje broni, na których zbyt słabo się znałem albo byłem zbyt wrażliwy, by posłużenie się nimi dało mi jakąkolwiek gwarancję powodzenia. Ale wykluczyłem też trucizny i wszelkie inne metody działania na dystans, jakie przyszły mi na myśl, ponieważ wydawały się zbyt wykalkulowane i beznamiętne, wymagające drobiazgowego planowania charakterystycznego dla patentowanego psychopaty. A potem wpadł mi do głowy pomysł, żeby raz a dobrze pchnąć Fiedlera. Tak, prawdopodobnie zdołałbym tego dokonać, zwłaszcza po tym, jak musiałem powstrzymywać się przed zrobieniem tego przez ostatnie trzy lata, za każdym razem, gdy Fiedler nękał następnego bezbronnego pracownika. Gwałtowne pchnięcie wydawało się nader nieprawdopodobnym aktem zabójstwa. Coś takiego mogłoby się wydarzyć na początku jakiejś burdy w sali barowej, zanim ktoś uprawniony nie zawołałby: „No, no, chłopcy, nie tutaj!”. Jedno uzasadnione pchnięcie za wszystkie te poniżające, upokarzające obrazy i protekcjonalne szyderstwa, jakie Fiedler wyrzucał i wypluwał z siebie we wszystkie strony każdego dnia pracy.

Znaczącą różnicę będzie stanowiło to, że to konkretne pchnięcie wydarzy się, kiedy Fiedler będzie stał na skraju peronu w momencie, gdy pociąg IRT wpadnie jak pocisk na stację.

I to właśnie ten pociąg zabije Fiedlera.

Przekonałem już też samego siebie, że takie pchnięcia nie muszą zostać zgłoszone władzom. Nie da się przeprowadzić próbnego pchnięcia i prześledzić jego pochodzenia. Nie istnieje jakikolwiek zarejestrowany zapis pozwalający ustalić kąt, pod jakim go dokonano, ani żaden inny widoczny ślad. Owszem, mógłbym pozostawić na ciele siniec, jednak zbyt duże skórzane rękawiczki, które włożyłem, ukryją wielkość i kształt moich dłoni, nie wspominając nawet o odciskach palców.

Na swój niezdarny sposób była to naprawdę całkiem dobrze obmyślona metoda popełnienia morderstwa. Dla każdego świadka na peronie byłem zwalistym mężczyzną w trenczu, co najmniej dwadzieścia kilka kilogramów cięższym niż moja rzeczywista waga, z twarzą zasłoniętą rondem kapelusza, w ciemnych okularach, z fałszywymi siwymi włosami i brodą. Być może wyglądałem śmiesznie i mógłbym nawet zostać zapamiętany przez świadków, ale z pewnością nie przypominałem samego siebie. Zerknąłem znad okularów przeciwsłonecznych, zastanawiając się, kim mogliby być ci świadkowie. Kilka kroków ode mnie ponury mężczyzna o rysach i cerze twardych i mrocznych jak onyks, w filcowym kapeluszu z szerokim rondem, toczył intelektualne zmagania z automatem z gumą do żucia. Przy schodach, po których przed chwilą zszedłem, stała starsza zakonnica. Tuż po mojej lewej stronie niski muskularny facet ślinił koniuszek ogryzka ołówka, mozoląc się nad krzyżówką w tabloidzie.

Gdzieś w głębi tunelu rozbrzmiał przenikliwy metaliczny pisk, jakby blaszanej świni wleczonej na łańcuchu przez stalową rzeźnię. Słyszałem teraz bicie swojego serca i czułem jego pulsowanie w nadgarstkach i skroniach. Z przeprowadzonego wcześniej rekonesansu wiedziałem, że taki rozdzierający uszy zgrzyt poprzedza o jedenaście czy dwanaście sekund moment, gdy na stację wpada pociąg zmierzający w kierunku północnym. Jeżeli naprawdę zamierzałem dokonać tego nieprawdopodobnego czynu, musiałem zrobić to teraz. Mój cel nigdy nie znajdzie się w bardziej idealnym miejscu, co zawdzięczałem wyłącznie własnej pomysłowości.

Jakże żałowałem, że nie mogę w tej chwili wyszeptać Fiedlerowi do ucha tych samych słów, które rzuciłem mu w oczy pewnego poniżającego popołudnia na parkingu dla pracowników firmy Woltan. Podszedłem wtedy do mojego samochodu i spostrzegłem, że Fiedler stoi przy jego tylnym zderzaku, mając po bokach strażników ochrony. Najwyraźniej siłą otworzyli bagażnik i rozłożyli, niczym na wystawie, foldery zawierające wzory w czarno-żółte paski zastrzeżone dla wyrobów firmy Woltan, których wynoszenie poza teren zakładu było zabronione. Na nich spoczywała bezładna sterta broszur Amerykańskiej Partii Komunistycznej, żeby moi współpracownicy mogli je zobaczyć, co wyglądało, jakby na parkingu odbywał się kiermasz rzeczy używanych. Oczywiście podrzucił to wszystko Fiedler, który teraz oznajmił mi swoim najbardziej oficjalnym tonem, że pogwałciłem klauzulę poufności dotyczącą zachowania tajemnic przemysłowych, że Jacek Horvath i ja nie jesteśmy już zatrudnieni w firmie Woltan, raport w tej sprawie wysłano teleksem do Nowego Jorku i Monachium, wkrótce zostanę całkowicie zdyskredytowany i stanę się persona non grata w całej branży produkcji lotniczej.

Usłyszałem własny głos, choć ledwo go rozpoznałem.

– Rzeczy, jakie robisz ludziom, Fiedler… – Machnąłem rękami. – Pewnego dnia dostaniesz to, na co zasługujesz.

– Już dostałem to, na co zasługuję – odrzekł spokojnie. – Właśnie dlatego uczyniono mnie twoim szefem. A czasami ci, którzy mają władzę, muszą robić niepopularne rzeczy. Chirurdzy rozcinają pacjentów. Generałowie wysyłają ludzi na śmierć…

– Nie jesteśmy pacjentami ani żołnierzami! – wrzasnąłem. – My tu tylko pracujemy. Kiedy przyjmowaliśmy te posady, nikt nam nie powiedział: „A tak przy okazji prawdziwym powodem zatrudnienia was jest to, że mamy tutaj członka kierownictwa, który stawia własne ego ponad dobro wszystkich innych ludzi”. To nie tak, że firma szukała domorosłego tyrana, a ty wykazałeś najwyższe kwalifikacje w tym zakresie. Mam nadzieję, że pewnego dnia dotrze do ciebie to, że sprawiałeś, iż przyzwoici ludzie przychodzili z lękiem do pracy.

Popatrzyłem na innych pracowników stojących przy samochodach: zdawali się nagle nadzwyczaj zainteresowani wyglądem swoich butów. Przynajmniej Cora nie oglądała tego najgorszego momentu w moim życiu… Ale oczywiście tylko dlatego, że jej życie już się skończyło.

– Wyniki firmy mówią same za siebie i za mnie – odparł Fiedler z wkurzającym opanowaniem. – Jesteśmy numerem jeden w regionie.

– Cokolwiek dobrego dokonaliśmy w tej branży, nie zawdzięczamy tego tobie. Lata pięćdziesiąte będą okresem boomu dla firm takich jak Woltan, natomiast ty osiągnąłeś tylko tyle, że uprzykrzasz nam życie! – Ruszyłem ku niemu, ale strażnicy ochrony zablokowali mi drogę. – Woltan to odpowiednie miejsce dla ciebie, choć byłbyś równie szczęśliwy, kierując więzieniem albo szpitalem, byłoby ci wszystko jedno. Po prostu chcesz być szefem.

Ale teraz na peronie metra Fiedler nie miał przy sobie żadnych ochroniarzy i wkrótce wjedzie tutaj pociąg, a co ważniejsze, wjedzie na niego. Tory biegnące łukiem z tunelu zabłysły już w promieniu światła reflektora przedniego wagonu. Za chwilę miałem zostać mordercą.

Kto by pomyślał, że życie doprowadzi mnie do czegoś takiego? Jedyną regułą, jaką kiedykolwiek świadomie złamałem, było wypicie białego wina do steku… Co pomyślałaby o mnie Cora, widząc mnie w tym absurdalnym przebraniu, gotowego zaraz popełnić niewyobrażalny czyn? Odepchnąłem od siebie te wątpliwości, wyobrażając sobie przerażonych pasażerów samolotu W-10, który zaprojektowałem. To, jak w jego kabinie zapada nagle śmiertelna cisza, gdy samolot traci energię elektryczną, i wszyscy na pokładzie zaraz stracą życie, stabilizator się blokuje i łagodnie przechyla dziób maszyny ku ziemi znajdującej się trzy tysiące metrów niżej. Jeżeli teraz się zawaham, nigdy nie będę miał drugiej szansy ich uratowania.

Wybrana przeze mnie ofiara spoglądała w głąb tunelu, niecierpliwie wyczekując przybycia pociągu, który ją zabije. Podszedłem powoli i stanąłem za Fiedlerem, mój umysł gorączkowo odtwarzał obrazy zniszczenia, jakiego ten człowiek dokonał albo może dokonać. Pchnij go. Dla Cory, dla mojego przyjaciela Jacka Horvatha, którego znaleziono martwego w zaniedbanym miejskim parku, dla nieszczęsnych pracowników, którym Fiedler zrujnował życie albo zdławił ich dusze, dla dzieci, które mogłyby pewnego dnia polecieć samolotem W-10, ufając, że ich rodzice wiedzieli, co robią, kiedy kupowali bilety na lot. Wzbierała we mnie wściekłość, aż wreszcie nie chodziło tylko o Fiedlera, ale o całe zło świata, którego naprawienie wymaga jedynie wepchnięcia tego nadętego pyszałka pod pociąg właśnie wpadający na stację.

Nie kontrolując już tego, co robię, zgarbiłem ramiona i staranowałem ciałem lewy bok Fiedlera niczym pomocnik w meczu futbolowym wykonujący kluczowe blokowanie. Tym uderzeniem dołączyłem do szeregów zabójców: od Kaina do żołnierzy broniących ojczyzny, od strażników przekręcających włącznik elektrycznego krzesła w więzieniu Auburn do dzieci rozdeptujących stawonogi. Niektórzy mają błogosławieństwo społeczeństwa i upamiętniono ich pomnikami, inni zostali przeklęci przez rodzaj ludzki i pogrzebani w bezimiennych grobach.

Kąt, pod jakim pchnąłem Fiedlera, uniemożliwił mi zobaczenie jego twarzy. Odbiłem się od niego jak bila bilardowa w karambolu i usłyszałem okrzyki lęku. Czułem się dziwnie zdystansowany wobec tego, co się działo. Moje myśli wypełniało jedynie dalsze realizowanie planu: opuszczenie peronu, wbiegnięcie po schodach, przebycie najbliższej bramki obrotowej i skierowanie się przez obrotowe drzwi na drugim końcu stacji do cierpiącego na niedobór personelu działu z artykułami przecenionymi w domu towarowym Brandt. Gdy się w nim znalazłem, pokonałem labirynt stoisk z odzieżą męską i wszedłem do przebieralni męskiej. W jednej z maleńkich kabin ściągnąłem rękawiczki, zdjąłem płaszcz, brodę, perukę i ocieplaną kamizelkę, po czym bezczelnie zostawiłem to wszystko na drewnianej ławeczce. Nawet jeśli, co nadzwyczaj mało prawdopodobne, ktoś skojarzy te ubrania z godnym ubolewania wypadkiem na torach metra, z pewnością nikt nie zdoła skojarzyć ich ze mną, gdyż zaledwie poprzedniego dnia nabyłem każdą z tych rzeczy w innym sklepie z odzieżą militarną w różnych częściach miasta. Dałem sobie dwie sekundy na przygładzenie włosów i ocenienie wyglądu w lustrze. Pomyślałem, że nie mam twarzy zabójcy. Nie widniał na niej triumfalny wyraz, a jedynie smutek z powodu tego, że moje życie już nigdy nie będzie takie jak dotychczas.

Opuściłem przebieralnię i udałem przelotne zainteresowanie wełnianymi krawatami, jakbym dysponował nieograniczoną ilością czasu, a potem wprawnie wkroczyłem na ruchome schody i wjechałem na parter domu towarowego. Zasapany sprzedawca spryskał mnie próbką wody kolońskiej, ale zignorowałem go, rzucając lekkim tonem: „Dzięki, nie dzisiaj!”, po czym pozwoliłem, by obracające się stale drzwi wyrzuciły mnie na chodnik. Ze spuszczoną głową wmieszałem się w gęsty tłum przechodniów, z których każdy wypełniał jakieś własne zadanie, z pewnością w niczym niepodobne do tego, jakie ja dopiero co zrealizowałem. Zazdrościłem im lżejszych brzemion – mój świeżo zyskany sekret ciążył mi niczym plecak wypełniony ołowiem i zadźwigałem go do dumnie niemodnego hotelu Van Burren z salami tanecznymi, w którym się zatrzymałem. Kiedy znalazłem się w swoim pokoju, bardziej wyczerpany niż kiedykolwiek dotąd, padłem na zbyt małe łóżko nakryte cienkim kocem, niemal jakbym zemdlał, i zasnąłem, pocieszając się świadomością, że popełniłem morderstwo doskonałe.

Kilka minut później w pokoju zadzwonił telefon. Sięgnąłem po słuchawkę, krzepiąc się myślą, że absolutnie nikt na świecie nie wie, że zameldowałem się w tym hotelu, więc sprawa nie może mieć charakteru prywatnego.

– Słucham.

– Dzwonię z recepcji, panie Williams. – (Williams to najbardziej pospolite nazwisko, jakie zdołałem wymyślić po tym, jak zrezygnowałem ze Smitha czy Jonesa, które każdy łatwo zapomni, o ile nie ma się na imię Ted, jak ten sławny baseballista). – Dwóch oficerów policji jest w drodze na górę, żeby się z panem zobaczyć. Polecili, żeby pana nie uprzedzać, ale robię to z hotelowej uprzejmości. W razie gdyby o to zapytali, niczego panu nie powiedziałam.

Usłyszałem w głębi korytarza zgrzyt odsuwanych drzwi windy i zanim zdołałem wyobrazić sobie jakiś bardziej niewinny powód tego, że policja pragnęłaby złożyć wizytę obcemu przybyszowi w Nowym Jorku zaledwie kilka minut po tym, jak kogoś zamordował, usłyszałem trzy niezbyt uprzejme walnięcia w drzwi, a potem słowa:

– Policja, panie Iverson! Niech pan nas wpuści.

Chryste, pomyślałem – w odpowiednich okolicznościach miewam religijne momenty – znają moje prawdziwe nazwisko! Z napięcia natychmiast zaschło mi w ustach, jakby wrzucono mi do gardła kubek mąki. Skąd, skąd mogli się dowiedzieć, kim jestem? Jedynym innym wyjściem z pokoju były schody pożarowe prowadzące na ulicę osiem pięter niżej, a ucieczka byłaby dowodem winy. Przywołałem więc resztki odwagi i zorientowałem się, że nie została mi jej ani krztyna. Czułem, że kąciki ust wykrzywionych w wymuszonym uśmiechu drgają mi nerwowo, gdy otwierałem drzwi.

– O co chodzi? – spytałem, usiłując przybrać zaskoczony ton głosu przykładnego obywatela.

Zdałem sobie sprawę, że przygląda mi się uważnie mężczyzna o ziemistej twarzy, ubrany w szary garnitur i filcowy kapelusz z szerokim rondem. Jego tani krawat wyglądał na obowiązkowy prezent urodzinowy od niekochającej żony. Machnął mi przed oczami portfelem zaprojektowanym wyłącznie w celu okazywania odznaki noszącej godło Nowego Jorku.

– Jestem kapitan Dobson – powiedział, oszczędzając mi trudu odczytania tego nazwiska. – A to sierżant Stedge.

Stedge był niskim muskularnym mężczyzną wciśniętym w zbyt ciasny garnitur ze sztucznego jedwabiu. Nosił identyczny krawat jak kapitan, co świadczyło albo o tym, że ma romans z niekochającą żoną Dobsona, albo że obaj kupili krawaty w tym samym sklepie z wystawy opatrzonej napisem „Wszystkie artykuły w cenie do dwudziestu pięciu centów”. Zza lewej klapy marynarki wystawała kolba policyjnego rewolweru umieszczonego niewygodnie w niedopasowanej kaburze pod pachą.

– Gdzie pan był w ciągu ostatniej mniej więcej godziny? – zapytał Dobson bez żadnego wstępu.

Rozpacz zajęła we mnie swoje miejsce przy stole. Czy schwytanie mordercy zawsze jest takie łatwe? Wystarczyło jedno zdanie i znaleźliśmy się już w samym sednie tej sprawy.

– W kinie wyświetlającym kroniki filmowe na dworcu Grand Central.

– Co pan obejrzał?

Udałem, że przetrząsam pamięć.

– Eee… kreskówkę z Tomem i Jerrym, kronikę filmową, film podróżniczy o Maroku, komedię z komikami Three Stoges i krótki filmik o wydmuchiwaniu szkła.

– Ktoś tam pana widział?

– Nie, jestem spoza… chwileczkę. – Starając się, by moje słowa zabrzmiały spontanicznie, podszedłem do maleńkiej komódki po drugiej stronie pojedynczego łóżka. – Tam – powiedziałem, wskazując na swój zegarek, portfel i fragment cienkiej czerwonej tekturki. – Wciąż jeszcze mam odcinek biletu.

Dobson nie odrywał wzroku od mojej twarzy, jednak dałbym głowę, że nie była to oznaka uczniowskiego zadurzenia we mnie.

– Czy zamierzał pan zapytać, dlaczego chcę się dowiedzieć, gdzie pan był? – rzucił z autentycznym zaciekawieniem. – Widzi pan, zazwyczaj kiedy pytam kogoś o alibi, ta osoba pragnie się dowiedzieć, dlaczego.

– No cóż, przypuszczam, że w hotelu popełniono jakieś przestępstwo i rozmawiacie ze wszystkimi gośćmi – odrzekłem swobodnym tonem. – Ale owszem, chciałbym wiedzieć, o co chodzi.

Dobson podniósł odcinek biletu.

– Ktoś dzisiaj wepchnął pańskiego szefa pod koła pociągu metra IRT.

– O mój Boże! – wykrzyknąłem, choć być może ta reakcja nie wypadła najbardziej przekonująco.

– Ta komedia z Three Stoges musiała się panu naprawdę spodobać – ciągnął Dobson. – Niewielu znam ludzi, którzy zachowują na pamiątkę odcinki biletów kinowych. Zrozumiałbym, gdyby znalazł go pan teraz w kieszeni spodni z jakimś przyczepionym do niego kłaczkiem. Ale ten odcinek biletu leży dumnie na komódce przy pańskim zegarku, chociaż tuż obok jest kosz na śmieci. Dlaczego miałby go pan zatrzymać, gdyby nie potrzebował pan dowodu alibi?

– Sam nie wiem. Czy nigdy nie zdarzyło się panu opróżnić kieszeni i znaleźć starego opakowania gumy do żucia, którego pan nie wyrzucił?

– Nie, właściwie nigdy – odparł Dobson. – Ale być może różnię się w tym od pana.

Z kieszeni na piersi wyjął dużą przezroczystą kopertę zawierającą okulary przeciwsłoneczne w stylu generała MacArthura, identyczne jak te, które kupiłem poprzedniego dnia.

A więc wpadłem w tarapaty. Jeżeli Dobson wiedział dość, by pokazać mi te okulary, miał zatem niezbity dowód mojej winy. Zastanawiałem się, czy zamierzają natychmiast mnie aresztować. Z pewnością chciałbym wypić ostatnie piwo, zanim trafię do więzienia. Wątpiłem, by w celi śmierci mieli piwo. Z pewnością ani łyka. Nagle wyrok dożywocia i praca w więziennej bibliotece wydały mi się wakacjami w słonecznym Madrycie.

Moje spojrzenie powędrowało ku oknu pokoju hotelowego.

– U podnóża schodów pożarowych postawiliśmy policjanta – nadmienił uprzejmie Dobson. – A co do tych okularów i pańskiego… przebrania. – Tonem głosu zaznaczył cudzysłów na ostatnim słowie. – Widzi pan, dobrym zamaskowaniem się jest zgolenie brody, którą nosiło się przez ostatnich pięć lat. Albo w przypadku zakonnicy użycie szminki do ust i kredki do oczu. Nawet sam nijaki wygląd bywa użyteczny. Jeżeli poproszę świadków o opis podejrzanego, a oni mówią, że wyglądał przeciętnie, nie mam pojęcia, co z tym zrobić. Ale jeśli świadkowie wspominają o mężczyźnie noszącym okulary przeciwsłoneczne na peronie metra, z fedorą na głowie, ubranym w ocieplany płaszcz i mającym sztuczny zarost… no cóż, mogę nie wiedzieć, jak pan wygląda, ale gdy zdołam odnaleźć pańskie przebranie, mam pana.

– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.

– Kupił pan bilet do kina dziś wczesnym rankiem, obejrzał cały program aż do godziny, w której zaczynają go powtarzać, włożył pan swój sprytny kamuflaż, w jakiś sposób zwabił Fiedlera na peron metra, chętnie przyznam panu za to ocenę celującą, a potem popełnił pan swój odrażający czyn i wbiegł do podziemi domu towarowego Brandt, by pozbyć się przebrania. Słyszał pan kiedykolwiek o złodziejach sklepowych?

Sierżant Stedge odpowiedział na to pytanie za mnie:

– W domu towarowym Brandt bywają tacy. Kradną coś, wchodzą do przebieralni, żeby usunąć metkę z ceną, a potem ukrywają te artykuły odzieżowe na sobie. Tak więc sklep umieszcza w pobliżu przebieralni tajnych ochroniarzy udających kupujących, żeby wypatrywali klientów, którzy opuszczają kabiny nieco grubsi, niż do nich weszli.

Dobson wyjaśnił:

– Ale mój przyjaciel Dave Vlastnoff, emerytowany gliniarz pracujący w agencji ochroniarskiej Sentry Security, zobaczył zwalistego brodatego mężczyznę, który wszedł do pustej przebieralni, a po minucie opuścił ją gładko ogolony i o wiele szczuplejszy. Dave podążył za panem i całkiem pomysłowo spryskał pana wodą kolońską dostępną tylko w domu towarowym Brandt.

– Chcę adwokata – zdołałem wydukać.

– Podobnie jak moja nieletnia siostra, ale ona zadowoliła się hydraulikiem – odrzekł Dobson. – Nawiasem mówiąc, pragnąc jak najszybciej pozbyć się swojego zdumiewającego przebrania, musiał pan najpierw zdjąć rękawiczki, pozostawiając idealnie wyraźny odcisk palca na prawym szkle okularów przeciwsłonecznych. A zatem: mężczyzna w absurdalnym przebraniu wpycha pańskiego byłego szefa pod nadjeżdżający pociąg, pańskie odciski palców są na okularach i w kabinie przebieralni, w której zdjął pan ubranie, zaś profesjonalny strażnik ochrony podążył za panem od przebieralni aż tutaj. A tak przy okazji przyprowadziliśmy do holu hotelowego policyjną sukę labradora, która uznała, że uwielbia wodę kolońską, jaką pana spryskano, i nie może się doczekać spotkania z panem.

– Ona się nazywa Wanderlust – wyjaśnił uprzejmie Stedge. – To znaczy, ta woda kolońska. Suka ma na imię Roscoe.

Usiadłem na łóżku, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

– Nie mam nic do powiedzenia.

– Za to ja mam – oświadczył Dobson. – Jest pan aresztowany za usiłowanie zamordowania Merrilla Fiedlera.

– Usiłowanie? – Zerwałem się na nogi. – On żyje?

Dobson i Stedge wymienili spojrzenia wyrażające bezmierne politowanie. Słowa „On żyje?” będą mogły zostać wykorzystane przeciwko mnie w sądzie. Pomimo cudownie dobrej wiadomości, że uniknąłem krzesła elektrycznego, niemal równie złą wiadomością było to, że trafię do więzienia za usiłowanie morderstwa, podczas gdy Fiedler żyje i nadal może stanowić zagrożenie dla świata.

Dobson zasięgnął opinii swojego pomagiera:

– Zważywszy na istnienie fizycznego dowodu przestępstwa oraz na oczywiste działanie z premedytacją, jaki według ciebie dostanie wyrok?

Stedge wzruszył ramionami, co groziło rozerwaniem szwów marynarki.

– Może dwadzieścia lat, a jeśli pytasz mnie o zdanie, powinna to być kara bez możliwości zwolnienia warunkowego. Chodzi mi o to, że zabójcy amatorzy stanowią zagrożenie dla społeczeństwa. Ktoś mógł zostać ranny.

Uznałem, że nie mam nic do stracenia, przybrałem przygnębioną minę i wyciągnąłem do Stedge’a ręce złożone w nadgarstkach, prawy nad lewym.

– No dalej, skujcie mnie – powiedziałem tonem, w którym jak miałem nadzieję, zabrzmiała rezygnacja.

Stedge zdawał się aprobować moje rozsądne zachowanie, a gdy sięgnął do kieszeni spodni po kajdanki, rzuciłem się naprzód i już wyprostowaną prawą ręką wyszarpnąłem rewolwer Smith & Wesson kaliber .38 z luźnej kabury pod jego pachą.

– No dobra, nie ruszajcie się obaj, a nie będę musiał zrobić wam krzywdy – ostrzegłem. – Teraz wycofam się tyłem z tego pokoju, z rewolwerem wycelowanym w drzwi, a wy zostaniecie tutaj, gdy będę zjeżdżał windą do holu.

Właściwie zamierzałem zejść schodami pożarowymi do sali balowej na pierwszym piętrze, skąd z pewnością dostanę się do hotelowej kuchni, a stamtąd wyjdę na ulicę przez drzwi dla służby. Ale nie było potrzeby informowania ich o tym.

Stedge uprzedził łagodnym tonem:

– Eee… Cliff, rewolwer jest zabezpieczony.

Odruchowo spojrzałem w dół na broń, a Dobson wtrącił:

– Nie, sierżant cię nabiera. Rewolwery nie mają bezpieczników.

– Smith & Wesson model czterdziesty ma – zaoponował Stedge.

– Tylko dźwigienkę zabezpieczającą na kolbie.

– To nadal bezpiecznik – upierał się sierżant, po czym dodał: – Och, i wiesz co, Cliff? Ten rewolwer nie jest naładowany. Ale rewolwer kapitana tak.

Odwróciłem się i zobaczyłem, że Dobson mierzy we mnie z identycznego rewolweru kaliber .38.

– Sierżant lubi prowokować, nosząc nienaładowany rewolwer – wyjaśnił kapitan. – Próba ukradzenia broni funkcjonariuszowi policji to kolejny dowód winy.

Wycelowałem rewolwer w kierunku łazienki i pociągnąłem za spust. Rozległo się tylko upokarzające ciche szczęknięcie.

– Zwróć sierżantowi broń, a nie wspomnimy w naszym raporcie o tym kłopotliwym incydencie – zaproponował Dobson.

Podałem Stedge’owi jego rewolwer.

– Nigdy nie zamierzałem strzelić do żadnego z was – powiedziałem, jakby mogło im zależeć na tym, żeby lepiej mnie zrozumieć. – Jest tylko jedna osoba na świecie, którą chcę zabić, i pomyślałem, że jeśli zdołam wam uciec, być może będę miał na to drugą szansę. – Popatrzyłem na ich obojętne miny i wymamrotałem: – Nie potraficie tego pojąć.

– Jasne, że potrafimy – rzekł Dobson. – Fiedler to drań, który dyryguje i manipuluje wszystkimi wokół siebie dla sadystycznej bądź seksualnej przyjemności albo dla sukcesów, które służą jego karierze zawodowej. Czasami udaje mu się osiągnąć te trzy cele naraz. Pozbawił cię nie tylko twojej obiecującej kariery, lecz także kobiety, którą darzyłeś uczuciem, i przyjaciela, którego szczerze lubiłeś. Ponadto ukrywa poważną wadę modyfikacji, jaką wprowadził do twojego projektu samolotu. Wadę, która prędzej czy później może spowodować straszliwą katastrofę i śmierć wielu niewinnych ludzi. Co innego mogło doprowadzić przyzwoitego faceta, takiego jak ty, do usiłowania zabójstwa?

Byłem zszokowany.

– W jaki sposób… zdołaliście dowiedzieć się tego wszystkiego w tak krótkim czasie, odkąd…

– Och, interesujemy się tobą od kilku tygodni. Byliśmy na peronie, kiedy pchnąłeś Fiedlera. – Dobson wskazał głową w kierunku Stedge’a. – Ten tutaj sierżant był bohaterskim przechodniem, który wyciągnął Fiedlera spod kół pociągu.

Spojrzałem na Stedge’a i powiedziałem z goryczą:

– Chyba powinienem był najpierw spróbować zabić ciebie.

Obaj mężczyźni najwyraźniej uznali tę uwagę za zabawną, ale potem Dobson zapytał poważniejszym tonem:

– No więc powiedz mi, Cliff, nie żałujesz tego, co zrobiłeś?

Usiłowałem odzyskać resztkę godności utraconej w tej klęsce.

– Tylko tego, że mi się nie powiodło.

Reakcja Dobsona była jeszcze bardziej zaskakująca. Klepnął mnie dłonią w plecy, jakby mi gratulował.

– To właściwe nastawienie! – wykrzyknął z entuzjazmem. – Musisz natychmiast ponowić tę próbę. To jakby szybko dosiąść konia po tym, gdy się z niego spadło.

– Nawiasem mówiąc, upadek z konia to świetny sposób zabicia kogoś – dorzucił życzliwie sierżant.

Obaj wyglądali niemal na zadowolonych ze mnie, jakby udało mi się przejść jakiś niecny rytuał inicjacyjny.

– Co… co z was za policjanci? – wybełkotałem.

– W twoim przypadku najlepsi. Ekskomunikowani.

– Ta policyjna odznaka, którą mi pokazaliście, jest fałszywa?

– Prawdziwa, ale jej ważność wygasła. Trzydziesty ósmy komisariat w dzielnicy Bushwick.

Stedge wyjął z kieszeni na piersi małą mosiężną piersiówkę.

– Pewien mężczyzna, którego zaaresztowaliśmy, też zgasł, więc usunięto nas z policji – wyjaśnił. – Był bogatym facetem molestującym dzieci i wyszedł na wolność dzięki temu, że przekupił odpowiednich sędziów przysięgłych. Odwoziliśmy go z powrotem do jego posiadłości w Alpine w stanie New Jersey, ale dotarł tylko do Edgewater, ponieważ właśnie tam kończą ludzie, kiedy spadną z urwisk Palisades.

Uśmiechnął się, jakby to wszystko tłumaczyło, po czym wszedł do maleńkiej łazienki pokoju hotelowego i wziął szklankę z półki nad umywalką.

– Więc… nie zamierzacie mnie aresztować? – zapytałem, czując się, jakby moją twarz musnęły pióra skrzydeł anioła, gdy wydobywam się z otchłani w promienne światło. – A co z Fiedlerem?

– Pokazałem mu moją odznakę i wyjaśniłem, że na stacjach metra często zdarzają się popchnięcia – rzekł Dobson. – Powiedziałem, że depczemy po piętach sprawcy.

– I tak było – dodał Stedge, wlewając do szklanki zawartość piersiówki.

– Więc jestem wolny i mogę odejść? – spytałem z niedowierzaniem.

Dobson znów przybrał ponurą minę, która najwidoczniej była jego zwykłym wyrazem twarzy.

– I spróbujesz zaatakować ponownie, równie nieporadnie? Niech to diabli! Rozpaczliwie potrzebujesz wyszkolenia.

Sierżant wyjął z kieszeni na biodrze ćwierćlitrową butelkę Early Times i szczodrze chlusnął burbona do szklanki z nieznanym płynem. Zamieszał zawartość małym palcem i wręczył mi łazienkową szklankę z matowego szkła. Popatrzyłem na nią i skomentowałem:

– Jakże wspaniale podany trunek. Skąd mam wiedzieć, że to nie trucizna?

– Nie wiesz – przyznał Dobson. – Po prostu musisz uwierzyć nam na słowo.

– Powinienem się wstydzić, że wątpię w was po wszystkich tych minutach, kiedy poznawaliśmy się nawzajem – skarciłem siebie. – Poza tym gdybyście podali mi truciznę chwilę wcześniej, kiedy sądziłem, że jestem aresztowany, przypuszczalnie bym ją wypił.

– Drink jest zaprawiony łagodnym narkotykiem – wyjaśnił Dobson. – Z naszą pomocą zdołasz przejść przez hotelowy hol i wsiąść do taksówki. Potem zdasz się całkowicie na nas. No, wypij do dna.

Mój umysł całkowicie zaprzątnęła myśl, że Fiedler nadal żyje, ale nie ma pojęcia o tym, że pragnę go zabić. Gdybym odmówił wypełnienia polecenia tych byłych gliniarzy, mogliby oddać mnie w ręce prawdziwych policjantów i to byłby koniec sprawy. Uznałem, że lepiej sprawić na Dobsonie i Stedge’u wrażenie, że z nimi współpracuję, znaleźć jakiś sposób uwolnienia się i podjąć drugą próbę zadania Fiedlerowi zabójczego sztychu, być może dosłownie. Wypiłem miksturę z zapałem doktora Jekylla, który właśnie się dowiedział, że majątek został zapisany w spadku niejakiemu Hyde’owi.

– Och, a kiedy się ockniesz – dodał Dobson – będziesz miał głowę owiniętą bandażem, żebyś nie mógł zobaczyć, gdzie jesteś. Nie wpadaj w panikę. Kiedy nowi studenci odzyskują przytomność, czasami myślą, że oślepli albo jeszcze gorzej.

O czym on mówił?

– Studenci…?

– Wszystko w swoim czasie – rzekł Dobson. – Zostajesz ułaskawiony.

II

Podczas gdy młody Cliff Iverson przebywał zarówno w przenośni, jak i dosłownie w mroku w trakcie swojej podróży do akademii, opiszę pokrótce jego wstępne przybycie do McMasters. Kiedy już będzie w stanie zobaczyć swoje otoczenie, ponownie oddam głos jego dziennikowi. – H.H.

Wszyscy, którzy po raz pierwszy wkraczają na teren akademii McMasters, stają jak wryci przed okazałą główną bramą, stanowiącą jedyne wejście dla osób postronnych, umieszczoną w wysokim na trzy metry ogrodzeniu z kutego żelaza otaczającym posiadłość o powierzchni niemal pięciuset hektarów. Czarne żelazne sztachety płotu są rozmieszczone gęściej niż kraty drzwi więziennej celi, a każda jest zakończona spiczastym, ostrym jak brzytwa kwiatonem przypominającym asa pik, co być może stanowi zamierzoną ironię, ostrza jednak zarazem dobrze służą swojemu celowi.

Znaki rozmieszczone w pewnych odstępach wzdłuż ogrodzenia ostrzegają, że znajduje się ono pod napięciem elektrycznym. Martwe trzy wiewiórki i duża wrona leżące u podstawy płotu mają potwierdzać prawdziwość tej przestrogi. (Rzecz jasna, nie trzeba dodawać, że stworzenia zostały wypchane po tym, jak zmarły z przyczyn naturalnych. W McMasters zabrania się okrucieństwa wobec zwierząt niebędących ludźmi bądź czynienia ich nieświadomymi współsprawcami naszych występków).

Na lewym skrzydle ozdobnej bramy umieszczono charakterystyczny herb: odwrócony egipski symbol ankh oznaczający życie, oflankowany wizerunkami pełnych powagi kota i sowy. Na prawym skrzydle bramy znajduje się tablica z brązu zawierająca zwięzłe wyjaśnienie powodu postawienia tego groźnego ogrodzenia: ZAKŁAD MCMASTERS DLA OBŁĄKANYCH PRZESTĘPCÓW. Ta deklaracja, mająca zarówno zadowolić, jak i zniechęcić ciekawskich, nie jest czystym zmyśleniem, lecz zawiera ziarno prawdy, gdyż nasi studenci niewątpliwie żywią przestępcze zamiary, a naszych wykładowców można by uznać za obłąkanych, ponieważ im pomagają. Ale chociaż w metodologii McMasters zapewne tkwi element szaleństwa, program nauczania okazał się tworem zdrowego umysłu naszego ciała pedagogicznego i dobrze służy korpusowi akademickiemu.

Gdybyś osobiście uczęszczał do akademii McMasters, nieprawdopodobne byłoby, abyś kiedykolwiek ujrzał tę bramę od zewnątrz. Kandydaci do przyjęcia na nasze studia podróżują ze swoich części globu do najbliższego miasta, w którym zwnajduje się port albo prywatne lotnisko. Stamtąd konwojuje się ich na kampus i pozostają wówczas pod działaniem środków odurzających, a głowy mają owinięte bandażem, żeby nie mogli nic widzieć. Wszystkie te starania mają na celu uniemożliwienie kandydatom zorientowania się, ile trwa podróż do McMasters i jaką trasą tam zdążają. Niekiedy osoby mieszkające w pobliżu podróżują dłużej niż przybywające z drugiego krańca globu. Pod koniec lat czterdziestych pewien nieszczęsny młodzieniec płynął przez cztery dni frachtowcem, potem odbył trzygodzinny lot wyczarterowanym samolotem i wylądował na tym samym pasie, z którego wcześniej wystartował, a swoją podróż zakończył jazdą wozem ciągniętym przez kucyka. Ta długa trasa była tym bardziej godna uwagi, że kandydat mieszkał zaledwie dwadzieścia cztery kilometry na południe od uczelni.

Wielu studentów żywi niewzruszone przekonanie, że znajdują się w jakiejś części Zjednoczonego Królestwa, a chociaż nasze grono profesorskie, społeczność akademicka i program studiów mają charakter międzynarodowy, rzeczywiście panuje tutaj wyraźnie brytyjska atmosfera. Wynika to w głównej mierze z faktu, że większość budynków znajdujących się na terenie kampusu, zarówno tych okazałych, jak i skromnych, została rzeczywiście przeniesiona z rozległej angielskiej posiadłości o nazwie Oxbane, położonej w hrabstwie Derbyshire, a tamtejsza rezydencja, utrzymana w stylu wiktoriańskiego gotyku, powstała wskutek rozbudowania siedemnastowiecznego zamku, który wzniesiono na gruzach normańskiej fortecy z gruboziarnistego piaskowca.

To, w jaki sposób założyciel akademii, Guy McMaster, wszedł w posiadanie tego majątku ziemskiego, jest mrożącą krew w żyłach historią, którą lepiej tutaj przemilczeć. On sam wyjawił mi ją na łożu śmierci. (Kto konkretnie umierał na tym łożu, na którym Guy siedział, gdy uczynił swoje chełpliwe wyznanie, pozostaje sprawą prywatną). Ale natychmiast po zdobyciu tej rodzinnej siedziby Guy kazał rozebrać rezydencję i przetransportować ją do sekretnego miejsca, w którym obecnie się znajduje – wraz z młynem wodnym, chatką ogrodnika, stajniami, stróżówką, domkami dla gości, chałupami, kaplicą, altaną ogrodową w stylu klasycystycznym i wieloma innymi budowlami. Przemianował otoczoną lasem rezydencję, nadając jej nazwę Czerwone Wiązy, a posiadłość wygląda dziś niemal tak samo, jak została pierwotnie zaplanowana. Przemierzając świat, by pomnożyć rodzinną fortunę, Guy uwielbiał sprowadzać różne interesujące przejawy sztuki architektonicznej, które inaczej mogłyby zostać zburzone, a później ozdabiał nimi tę starą zabytkową nieruchomość – podobnie jak jakiś milioner mógłby wzbogacać i rozbudowywać wystawny model kolejki.

W ten sam sposób, w jaki farma familii Bronck stopniowo stała się Bronck’s Landem, później The Broncks [sic!], a wreszcie Bronxem, tak też przeniesiona posiadłość Guya, McMaster’s, szybko stała się znana (tym nielicznym, którym pozwolono ją poznać) jako McMasters, i pozbyła się na zawsze apostrofu. Tych, którzy nadzorowali transport rezydencji, spotkała seria bardzo podobnych wypadków, i wkrótce lokalizacja akademii stała się tajemnicą dla wszystkich oprócz kilku zaufanych osób – chociaż chętnie przyznaję, że mamy tutaj cztery wyraźnie odmienne pory roku, a ci, którzy brną przez śnieg na obfite śniadania w Wielkiej Sali, potwierdzą, że z pewnością nie znajdujemy się nigdzie w pobliżu Palm Springs.

Pod główną bramę podjechał należący do akademii samochód kombi o karoserii z drewnianymi panelami kierowany przez kapitana Dobsona, który lubi prowadzić. Kapitan odwrócił się do sierżanta.

– Wciśnij guzik, dobrze, Carl? – poprosił. – Nie cierpię tej skomplikowanej procedury i nie pamiętam mojego hasła na dzisiaj.

– Jasna sprawa, kapitanie – odrzekł Stedge.

W obecności osób trzecich zawsze zwracał się do Dobsona, używając jego dawniejszej rangi, chociaż Dobson już przed laty został pozbawiony stopnia kapitana.

– I uważaj, żeby nie dotknąć ogrodzenia pod napięciem – przypomniał mu Dobson. – Ten prąd mocno trzepie.

Sierżant wysiadł z samochodu i zadowoleniem rozprostował nogi. Dobson obejrzał się na drugiego pasażera, który miał głowę owiniętą bandażem niczym Niewidzialny Człowiek, tyle że w jego przypadku materiał zasłaniał także oczodoły.

– Jesteśmy już prawie na miejscu, Iverson.

– Czy po zdjęciu bandaży będę piękny, doktorze? – zapytał Cliff głosem stłumionym przez tkaninę.

W pobliżu ust w materiale znajdowała się mała dziurka, żeby umożliwić mu picie przez słomkę, nie ułatwiała jednak pogawędki.

Na sięgającym do pasa słupku przed ogrodzeniem była zamontowana niewielka zielona skrzynka. Stedge wcisnął na niej guzik opatrzony napisem „Rozmowa”.

Słuch Cliffa, wyostrzony przez chwilowy brak zdolności widzenia, pochwycił metaliczny głos dobiegający ze skrzynki:

– Tak?

– Pukanie do bramy – powiedział Stedge.

– Rzeczywiście pukanie! – odparł brzękliwy głos. – Podaj swoje nazwisko.

– Thomas de Quincey.

– Cześć, sierżancie. Wszystko w porządku?

– Tak, panie Pashley.

– Co nam przywozisz?

– Siebie, kapitana Dobsona i nowicjusza. To wszystko.

Rozległ się elektryczny brzęczyk i czarna brama otwarła się z imponującym głębokim zgrzytem, a Stedge wrócił szybko do kombi. Dobson przejechał przez bramę, która zamknęła się za nimi jak sprężynowa pułapka, i poprowadził samochód utwardzoną rdzawobrunatną drogą o skrajach wyłożonych cegłami, prowadzącą w głąb gęsto zalesionego terenu.

Mieli za sobą ostatni etap podróży: czterdziestogodzinną jazdę, w trakcie której rzadko zatrzymywali się na postój, a w nocy przespali się krótko w motelu. W zwykłej sytuacji ani Dobsona, ani Stedge’a nie obarczono by nudnym zadaniem konwojowania kogoś, ale Cliff różnił się od innych studentów, z których większość zgłosiła się na studia dobrowolnie, rozumiejąc, na czym one polegają, i zapłaciła za ten przywilej albo pełną sumę czesnego, albo skorzystała z uczelnianego systemu ratalnego, który uwzględniał ich zmieniające się często zapisy w testamentach na rzecz instytucji noszącej nieefektowną nazwę Fundusz Absolwentów.

Po przejechaniu półtora kilometra leśną drogą Dobson zahamował gwałtownie i wymamrotał:

– No dobra, zróbmy to tutaj.

Cliff zastanawiał się z niepokojem, czym jest owo „to”, a jego obawa jeszcze wzrosła, kiedy wyprowadzono go z samochodu i usłyszał coś, co zabrzmiało jak szczęknięcie towarzyszące otwarciu noża sprężynowego. Gdy nerwowo napiął ramiona, Dobson powiedział uspokajającym tonem:

– Odpręż się, Cliff. Sierżant tylko przetnie bandaże, skoro już przejechaliśmy przez bramę.

Materiał został wprawnie przecięty i usunięty w jednym kawałku…

Z DZIENNIKA CLIFFA IVERSONA

Drogi X, nie miałem pojęcia, jak długo mnie wieziono, gdyż przez całą drogę tylko z rzadka budziłem się na krótko ze stanu narkotykowego odurzenia. Trzy dni, sześć? Och, jak szybko płynie czas, kiedy napojono cię alkoholem zaprawionym narkotykiem. Pamiętam, że w pewnym momencie znajdowaliśmy się na wodzie, lecz nie potrafię powiedzieć, czy płynęliśmy po jeziorze, odbywaliśmy gładki rejs transatlantykiem czy może przemierzaliśmy parowcem kołowym potężną rzekę Missisipi.

Przecięto moje bandaże i spadły mi z twarzy. Musiałem zmrużyć oczy przed nagłym światłem po przebywaniu tak długo w ciemności, ale dostrzegłem, że stoję w pobliżu kępy brzóz. Do moich nozdrzy gwałtownie napłynęły urocze leśne zapachy, już nie przefiltrowane przez materiał. Sosny, grusze, woń fermentujących spadłych jabłek…

– Chcesz wypalić ostatniego papierosa? – zapytał Stedge.

– Nie, jeśli potem usłyszę komendę „Gotów, cel, pal!” – odpowiedziałem odruchowo z lękiem. – Mój wzrok już przyzwyczaja się do światła i mam nadzieję ujrzeć następny wschód słońca.

Dobson popatrzył na Stedge’a z wyrzutem z powodu jego bezmyślności.

– Sierżant ma na myśli, że później nie będziesz mógł zaciągnąć się dymkiem. Studentom zabrania się palenia na całym terenie kampusu. Papierosy i niedopałki mogą cię zdradzić przed śledczymi. Ślady szminki albo nazwa marki na pecie, tytoniowe plamy na palcach czy dający się zidentyfikować popiół, zawieruszone pudełko zapałek, wszystko to są wyraźne dowody. Poza tym… palenie może cię zabić.

Żywiłem nadzieję, że ktoś inny niż ci dwaj dziwni gliniarze wyjaśni mi wkrótce, o co w tym chodzi. Jak dotąd miałem tylko ich gołosłowne zapewnienie, że nie zostałem porwany – chociaż w gruncie rzeczy mnie porwali. Byli jednak zaskakująco przyzwoitymi towarzyszami podróży w ciągu ostatniego półtora dnia, kiedy mój umysł zaczął się powoli wydobywać z otępienia wywołanego narkotykiem. Napomknąłem im o Fiedlerze i zastraszaniu przez niego pracowników zakładów Woltan Industries. Zdawali się wiedzieć o tym równie wiele jak ja – nawet to, że uważano, iż najprawdopodobniej to on stał się przyczyną nieoczekiwanego samobójstwa Cory Deakins, młodej kobiety pracującej w Woltanie, na której bardzo mi zależało. Podobnie jak o śmierci mojego kolegi z pracy i przyjaciela, który nazywał się Jacek „Jack” Horvath.

W tej części lasu drzewa rosły tak gęsto, że zdawały się otaczać mnie coraz ciaśniej. Liście miały żółty odcień, jakby chorowały na żółtaczkę…

Nagle coś poszorowało mi po klatce piersiowej, jakbym przeciął nią taśmę na mecie biegu. W tym samym momencie z prawej strony dobiegł mnie donośny odgłos uderzenia. Odwróciłem się i ujrzałem strzałę tkwiącą w białym pniu brzozy; pióra jej lotki drżały jakby ze strachu – ale oczywiście to ja byłem przestraszony, adrenalina gwałtownie napłynęła mi do piersi, która przed chwilą mogła zostać przebita.

Jeszcze bardziej zaniepokoił mnie widok zbliżającego się do mnie jednolicie ubranego oddziału złożonego z mężczyzn w granatowych spodenkach gimnastycznych i podkoszulkach oraz kobiet w sportowych dresach z karbowanymi kołnierzami, przepasanych szkarłatnymi paskami. Najwyraźniej dowodził nimi krzepki mężczyzna z kasztanową brodą, trzymający swobodnie w prawej dłoni łuk. Melodyjnym głosem oznajmił tej odzianej sportowo grupie:

– Widzicie? Wypadek Podczas Polowania! Taki prosty, godny ubolewania i wybaczalny! Gdzie indziej możecie wybrać się na wyprawę w słoneczny dzień, niosąc śmiercionośną broń, zaopatrzeni w wydaną przez rząd licencję na zabijanie? Gdybyście spostrzegli w zaroślach za waszym domem nieznajomego uzbrojonego w dubeltówkę, wezwalibyście policję. Ale ubierzcie go w czerwoną czapkę z daszkiem i kamizelkę kamuflującą… a stanie się myśliwym! – Udał histeryczny szloch. – „Ja… usłyszałem szelest w krzakach i strzeliłem, nie wiedząc, że to drogi poczciwy Trevor wkładający do torby przepiórkę, którą przed chwilą upolował!”.

Zirytowała mnie pełna rozbawienia reakcja grupy. Czując, że serce nadal wali mi jak dziecięcy bębenek, spiorunowałem wzrokiem brodatego mężczyznę i warknąłem:

– Hej, ty!

– Słucham? – odparł, dopiero teraz spoglądając na mnie.

– Mogłeś mnie zabić!

Brodacz posłał mi zdumiony uśmiech.

– No… oczywiście.

Reszta zachichotała, z wyjątkiem młodej kobiety, która zachowała milczenie. Wyróżniała się spośród grupy, ponieważ sprawiała wrażenie taktownej. Miała krótkie miedzianorude włosy uroczo okalające twarz o miodowobrązowej cerze i wyglądała inaczej niż pozostali. Wiedziałem, że do końca życia zapamiętam ją jako osobę, która mnie nie wyśmiała.

Nieznacznie uniosła dłoń i odpowiedziała brodatemu mężczyźnie:

– Ale, trenerze Tarcott, myślę, że niektórzy z nas nie potrafią strzelać na tyle dobrze, by trafić w cel z takiej odległości.

Mówiła z angielskim akcentem, lecz nie takim z wyższej klasy, i uroczo modulowała głos, jakby dopiero co ugryzła śliwkę.

– Nie trzeba umieć strzelać na tyle dobrze, Gemmo. Ktoś jeszcze?

Brodacz skierował to pytanie do grupy, a ja zakarbowałem sobie starannie w pamięci, że młoda kobieta ma na imię Gemma. Najwyraźniej natknąłem się na grupę odbywającą zajęcia sportowe albo raczej oni natknęli się na mnie.

Gdy nikt się nie zgłosił, trener westchnął ze zniechęceniem.

– No dobrze, w takim razie pan Sampson, cholera, jak zwykle.

Podszedł po leśnej ściółce do szczupłego mężczyzny mniej więcej w moim wieku, o długich i bujnych jasnych włosach, stosownych raczej u bohatera opery heroicznej, i brytyjskim akcencie przywodzącym na myśl złoczyńcę z opowiastek dla dzieci, który mógłby się nazywać Książę Złowrogi. Mężczyzna wyjaśnił swoim towarzyszom znudzonym tonem światowca:

– Wystarczy umieć strzelać z łuku z takiej odległości, z której można by trafić. Zaproście wasz ludzki cel do siebie i przygotujcie szezlong, żeby ten ktoś mógł wygrzewać się na słońcu po wypiciu kilku nadzwyczaj mocnych drinków zawierających dżin z tonikiem. Upewnijcie się, że w pobliżu nie ma nikogo innego oprócz was dwóch. Oddalcie się na odległość dwustu metrów i wypuśćcie kilka strzał w kierunku tarczy strzelniczej umieszczonej niezbyt daleko od miejsca, gdzie miło drzemie wasza ofiara. Chodzi o to, żeby później policja znalazła te strzały. Potem opuśćcie łuk, jakby przestraszył was krzyk, i pognajcie do waszej śpiącej zdobyczy, tym samym zostawiając ślady stóp kogoś biegnącego, aby zobaczyć, jak okropny wypadek przed chwilą się wydarzył… A gdy znajdziecie się przy waszej drzemiącej ofierze, wbijcie strzałę w jej serce.

Sampson wyglądał na całkiem zadowolonego z siebie i popatrzył na grupę, jakby oczekiwał braw. Gdy nie usłyszał żadnych, mówił dalej nieco obrażonym tonem:

– Pamiętajcie tylko, żeby najpierw włożyć gumowe rękawiczki. Nie tylko po to, by nie pozostawić odcisków palców pośrodku strzały, gdzie rzadko się ją trzyma, lecz także aby pewniej ją chwycić podczas dźgnięcia. Po dokonaniu czynu zostawcie rękawiczki przy grządce kwiatów obok sekatora i zadzwońcie na policję w stanie dobrze wyćwiczonej histerii: „Sierżancie, wypuściłem strzałę w powietrze i spadła na ziemię, och, Chryste, dlaczego akurat w to miejsce?!”.

– Ale w jaki sposób sprawisz, że twój cel się zdrzemnie? – spytała Gemma. Wykryłem teraz odcień Karaibów zarówno w jej brytyjskim akcencie, jak i w wyglądzie. – To bardzo wątpliwe założenie, nie sądzisz?

Sierżant Stedge, który przysłuchiwał się z zaciekawieniem, postanowił wyjaśnić tę wątpliwość.

– Kiedy będziecie studiować stosowanie toksyn na zajęciach z monsieur Tissierem, dowiecie się, że w takim przypadku nic nie przewyższy paru szklaneczek bananowego koktajlu daquri zaprawionego jogurtem. Banany zawierają tryptofan i magnez, które sprawią, że wasza ofiara zrobi się senna, oraz potas wzmacniający to działanie. Jogurt dostarcza melatoninę, tryptofan i wapń, a żeby zakończyć tę sprawę, wiedzcie, że na Barbadosie produkują rum o mocy sześćdziesięciu siedmiu procent, który zwala z nóg niczym pigułka gwałtu. Nawiasem mówiąc, niczego smaczniejszego nie wypijecie nigdy w życiu.

– Ani później, zaręczam – dodał Tarcott. – Dobrze powiedziane, sierżancie. I gratuluję, kapitanie! Widzę, że już wróciłeś z wielkiego miasta. – Machnął łukiem w moim kierunku i zapytał: – Jeden z naszych?

– Tak czy owak, trenerze – odrzekł Dobson. – Będziemy wiedzieli więcej po tym, jak dziekan rzuci na niego okiem.

Tarcott zareagował tylko ostrym klaśnięciem w dłonie.

– No dobrze, niech cała grupa wróci do swoich kwater i przebierze się w cywilne ciuchy – polecił i ruszył żwawym krokiem ścieżką wiodącą z lasu, a studenci posłusznie podążyli za nim.

Patrzyłem, tak jak zapewne patrzyli mężczyźni od wieków, aby się przekonać, czy Gemma obejrzy się na mnie, i zgodnie z tą samą bogatą męską tradycją przyznaję, że poczułem ogromne rozczarowanie, gdy tego nie zrobiła.

Kapitan, sierżant i ja wróciliśmy do samochodu i przejechaliśmy jeszcze niespełna kilometr, aż dotarliśmy do wielkiego owalnego żwirowanego podjazdu, rozciągającego się niczym brązowa mata podłogowa przed sklepionymi drzwiami rezydencji. Mój wzrok już przywykł do światła, lecz mimo to widok mnie olśnił i gwizdnąłem cicho.

– Przypuszczam, że nigdy nie widziałeś niczego podobnego do Czerwonych Wiązów – powiedział Dobson, najwyraźniej mając na myśli tę rezydencję. – Niewielu ludziom jest to dane.

A zatem, mój drogi sponsorze, dla którego piszę to wszystko, jakie były moje wrażenia po ujrzeniu po raz pierwszy tej rezydencji, do której mnie sprowadziłeś? Moją pierwszą myślą było: „Siedziba pana Ropucha z powiastki dla dzieci O czym szumią wierzby”. Oczywiście to niestosowne porównanie, ale najlepsze, na jakie potrafiłem się zdobyć, jeśli zważyć, jak niewiele przeczytałem książek, w których pojawiają się strzeliste gotyckie budowle. (Jako chłopiec przebrnąłem przez dziewięć stron Dzwonnika z Notre Dame, zanim zorientowałem się, że to nie kryminał).

Odezwał się we mnie inżynier od układów wydechowych i odruchowo zacząłem liczyć, ile wąskich kominów wznosi się z różnych dachów rezydencji, ale Dobson i Stedge poprowadzili mnie szybko przez wysokie drzwi bocznego wejścia po lewej stronie budowli do sali recepcyjnej, gdzie panował ożywiony ruch. Kluczyliśmy pośród kilkunastu elegancko ubranych osób śpieszących na umówione spotkania na zewnątrz albo wewnątrz rezydencji, a potem weszliśmy po krętych szerokich schodach, które byłyby bardziej stosowne w siedzibie opery. Przeszliśmy przez trzy przylegające do siebie sale, z których strażnicy w ciemnoszarych uniformach wynosili składane krzesła i mównice. Żaden z nich nie zwrócił na nas uwagi. W końcu dotarliśmy do dwuskrzydłowych drzwi opatrzonych tabliczką z napisem wykonanym złoconymi literami „Gabinet dziekana”. Dobson otworzył je i wskazał mi gestem, abym wszedł do poczekalni i usiadł na sofie chesterfield.

Kobieta w tweedowym kostiumie, z włosami związanymi w ciasny kok, w który miała wetknięty ołówek, podniosła wzrok znad segregatora i powiedziała serdecznym tonem:

– Dzień dobry, kapitanie Dobson.

Najwyraźniej byłem niewidzialny.

Na surowej twarzy kapitana o twardych rysach niemal pojawił się uśmiech.

– Dzień dobry, Dilys. To jest pan Iverson. Ma umówione spotkanie o trzeciej z dziekanem Harrowem, o ile nic się nie zmieniło.

– Zostały jeszcze dwie minuty – odrzekła, wskazując głową zegar z kukułką, który miał kształt górskiego domku i więcej drzwi, niż ich widziałem na farsie sypialnej w nowojorskim teatrze.

Dobson wyszedł bez pożegnania, a Stedge usiadł na straży i zaczął kartkować czasopismo poświęcone włoskiej modzie.

Prawdę mówiąc, byłem wdzięczny, że mam chwilę, aby dojść do siebie i zebrać myśli dotyczące tej oszałamiającej scenerii i mojej sytuacji. Okna poczekalni wychodziły na szeroki taras ze wspaniałą wielopoziomową fontanną, za którym rozciągał się długi, starannie wypielęgnowany trawnik z rozmieszczonymi symetrycznie sadzawkami o regularnych kształtach. Zaniepokoił mnie widok kobiety przy fontannie trzymającej pod wodą głowę innej osoby, podczas gdy kilkoro mężczyzn i kobiet ubranych w marynarki z godłem akademii przyglądało się temu z uwagą i zainteresowaniem. Może to baptyści, pomyślałem, wieczny optymista.

Po ponad minucie zanurzająca pozwoliła zanurzanej osobie (mężczyźnie, jak się okazało) wynurzyć głowę z wody, a starsza kobieta, która najwyraźniej prowadziła te zajęcia, podała mokremu ręcznik. Wskazała na nos i usta wycierającego się mężczyzny, a zarówno topiąca, jaki i wciąż jeszcze dyszący topiony spokojnie pokiwali głowami.

W zegarze pojawiła się wyczekiwana tęsknie kukułka i wykukała godzinę trzecią. Kobieta o imieniu Dilys powiedziała miłym tonem:

– Panie Iverson, dziekan teraz pana przyjmie.

III

Z DZIENNIKA CLIFFA IVERSONA

– No więc rzućmy na ciebie okiem – powiedział z niczym nieuzasadnioną poufałością mężczyzna o dystyngowanym wyglądzie.

Siedząc na drugim końcu gabinetu za masywnym biurkiem, odłożył trzymane w ręku mosiężne wieczne pióro – chociaż nie wydawało się, żeby cokolwiek pisał – i wstał, by się ze mną przywitać. Miał na sobie ciemnografitowe spodnie w czarne prążki, popielatą dwurzędową kamizelkę z zaokrąglonymi wyłogami i rozpiętą czarną marynarkę. Ten ubiór nadawał mu sznyt lekarza z Harley Street – co nie znaczy, że kiedykolwiek byłem na Harley Street czy w ogóle w Londynie, skoro już o tym mowa (chyba że teraz znajdowałem się gdzieś w pobliżu Londynu, a z tego, co wiedziałem, rzecz tak właśnie mogła się mieć).

Droga do uściśnięcia jego wyciągniętej dłoni bynajmniej nie była krótka. Gabinet dziekana (zakładałem, że ten mężczyzna to dziekan, gdyż na biurku stała dębowa plakietka z napisem „Dziekan Harbinger Harrow”) był olbrzymi, miał wysokie wielodzielne okna zajmujące całą prawą ścianę, a przy przeciwległej ulokowano prawie czterometrowej wysokości regały, do których dostęp umożliwiała drabinka na kółkach. Na ścianie za biurkiem wisiały dyplomy, certyfikaty stopni naukowych i akredytacje, w otoczeniu oprawionych w ramki listów oraz fotografii przedstawiających Harrowa w towarzystwie różnych znakomitości, z których wiele rozpoznałem: śpiewającego gwiazdora westernów Gene’a Autry’ego, sekretarza generalnego ONZ Daga Hammarskjölda, byłego wiceprezydenta USA Johna Nance’a Garnera, reżysera Franka Caprę, komika Danny’ego Kaye’a, kaznodzieję radiowego Rexa Humbarda i aktorkę Lorettę Young.

Harrow wskazał mi jeden z dwóch drewnianych kapitańskich foteli stojących naprzeciwko biurka.

– Proszę usiąść wygodnie. Jak przebiegła podróż?

Zawahałem się, siadając.

– No cóż, raczej trudno powiedzieć.

Dziekan uśmiechnął się z własnej bezmyślności.

– Oczywiście. Głupio z mojej strony, że o to pytam. Przypuszczam, że podróż była nadzwyczaj dezorientująca. A przynajmniej mam taką nadzieję. A zatem, czy rozumiesz, dlaczego się tutaj znalazłeś?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Posłowie Z biurka dziekana Harbingera Harrowa

Dostępne w wersji pełnej