Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wszyscy jesteśmy szaleni. Mam plan. Tym razem pokonamy zombi raz na zawsze. Zegną przede mną kark, uznają moją władzę. To ja będę królową ich martwych serc.Przeżyłam koszmar, ale przetrwałam. Naiwnie założyłam, że teraz poznam, czym są szczęście i miłość. Straciłam czujność, a wtedy okazało się, że niektórzy ludzie są gorsi niż zombi. Czas rozpocząć ostateczną rozgrywkę. To będzie bitwa o wszystko, co kocham. Jeśli będę musiała poświęcić życie – nie zawaham się ani sekundy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 517
Tłumaczenie:
Dla mamy i taty. Po prostu.
Róże to czerwień krwi, Fiołki to błękit na niebie. Dobrze zarygluj drzwi.
Jesteście na to gotowi?
Na romans i namiętność, zdradę, stratę, ból…
Na koniec?
Myślałam, że jestem gotowa. Zaczęłam się przyrównywać do monety, życie po jednej stronie, śmierć po drugiej. Czułam się tak, jakby rzucono mnie w powietrze, tylko po to, bym spadła na łeb, na szyję. A to, którą stroną do góry bym wylądowała, zależało całkowicie od losu. Przekonałam się jednak, że nie wszystko, co się dzieje, jest pisane.
Zastanówcie się tylko. Zjadłam na śniadanie rogalika z kremowym serkiem – to nie los, lecz głód.
Straciłam matkę, ojca i ukochaną siostrzyczkę w wypadku samochodowym – to nie los, lecz panika.
Czworo z moich przyjaciół zastrzelono w ciągu jednej nocy, a dwoje innych zabito wkrótce potem – to nie los, lecz ZŁO!
„Los” i „jest pisane” sprowadzają się do jednego. To narzędzie, jakie nam dano, byśmy kształtowali swe przeznaczenie. Wybór. Mój, twój, ich. Dobry. Zły. Brzydki.
Oto mój wybór: przed wieloma miesiącami postanowiłam przyłączyć się do grupy zabójców i poświęcać noce na walkę z zombi.
Tak. Zombi.
Te złe istoty żyją między nami, niewidzialne dla oka pozbawionego daru widzenia. Wyłaniają się po zmroku, złaknione ludzkich dusz, esencji życia. Ucztują i zatruwają. Jeśli cię ugryzą, twój duch powstanie wygłodzony, gotów pożerać.
Uważałam zombi za najgorszego wroga ludzi, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi.
Myliłam się.
Człowiek może być niebezpieczniejszy niż potwory.
Istnieje pewna firma. Anima Industries. To ona kontroluje zombi, a jej pracownicy uznali, że zabójcy są problemem, który da się rozwiązać tylko w jeden sposób: poprzez eksterminację.
I teraz zabójcy stają przed jedynym wyborem. Zejść do podziemia albo wyruszyć na wojnę. Innymi słowy, schować nasze monety albo nimi rzucić.
Tak wiele już straciliśmy, pozostali zaś nieliczni. Najmądrzej byłoby spakować walizki i gdzieś się ukryć. Przeżyć i przystąpić do walki innego dnia.
Pieprzyć „najmądrzej”!
Rzucamy monetą. W taki czy inny sposób zniszczymy ludzi Animy raz na zawsze – albo oni zniszczą nas.
Dokonaliśmy wyboru.
Gotowi czy niegotowi, nadchodzimy.
Do zobaczenia po drugiej stronie.
Ali Bell.
– Rany. Co ty na to? – Moja najlepsza przyjaciółka, Kat Parker, wskazała przeciwległy narożnik ze stolikiem zajmowanym przez trzech chłopców w naszym wieku.
Jeden z nich był dostatecznie gorący, by roztopić lód na biegunie. Drugi nie odznaczał się atrakcyjnością w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, ale zważywszy na jego oczy o barwie likieru chartreuse, nie miało to większego znaczenia. Trzeci wydawał się zdumiewająco szorstki; miał świeże zadrapanie na policzku i blizny na kłykciach.
No, no. W końcu znalazłyśmy bufet oferujący spory wybór męskich przekąsek.
– Doskonałe – odparłam, kiwnąwszy głową.
– No, nie wiem. – Reeve Ankh, moja druga przyjaciółka, obrzuciła chłopców uważnym spojrzeniem i zagryzła wargę. – Czuję niebezpieczne wibracje ze strony tego trzeciego.
Tego po prawej – Blizny. Doskonale. Jej radzag – radar zagrożenia – działał na optymalnym poziomie.
W naszym małym trio zawsze uosabiała głos rozsądku. Albo, jak zwykła mawiać Kat, „Siedź cicho i żyj umiarkowanie”.
Moja ukochana Kat wyrażała to oczywiście w możliwie najmilszy sposób. Nie miała żadnych oporów. Zawsze mówiła to, co myśli, zawsze broniła tego, w co wierzy – liczyło się tylko jej zdanie – i żyła zgodnie z dewizą: jadę niesamowitym pociągiem, a ty możesz do niego wskoczyć albo dać się rozjechać.
Czy można się zatem dziwić, że kochałam ją tak bardzo?
– To głupie, dziewczyny.
Ta mrukliwa uwaga padła z ust Mackenzie Love, niegdyś mojego największego wroga, obecnie kandydatki do grupy ulubienic.
Większość ludzi była zaskoczona naszą nagłą i niespodziewaną przyjaźnią, ale nauczyłam się już, że życie może się zmienić w mgnieniu oka.
Wszystko mogło się zmienić w mgnieniu oka.
Przyjęłam to do wiadomości i zaakceptowałam.
– Trudno. – Trina Brighton, ostatnia z naszej grupy, kopnęła Mackenzie pod stołem. – To był twój pomysł.
– Zgadza się. Poprosiłyście nas o pomoc, a my się zgodziłyśmy pod jednym warunkiem. Że będziecie robić to, co wam powiemy i kiedy wam powiemy. – Szczerząc zęby w swym szczęśliwym kocim uśmiechu, Kat zatarła dłonie. Podczas gdy ja przekonywałam się do Mackenzie, ona wciąż traktowała ją z rezerwą. – Będzie super. Dla mnie.
Nie chciałam tego przyznać, ale owszem, dla mnie też miało być super.
Siedziałyśmy w Choco Loco, barze czekoladowym, gdzie dziewczyny wybierały sobie smakołyki, a chłopcy wybierali dziewczyny. Nie oznacza to, że chciałam być wybrana.
Chodziłam z niesamowitym Cole’em Hollandem – oficjalnie, znowu – od ponad miesiąca. I, okay, był mały problem z naszym związkiem. W ciągu ostatniego miesiąca mieliśmy – dajcie mi chwilę, bym mogła policzyć – zero randek. Spędziliśmy łącznie… zaraz, zaraz… zero minut razem. A całowaliśmy się… och, nie wiem… zero razy.
Oto rzeczy, które wkurzają bardziej.
No dobrze, jest ich niewiele, ale są. To, że stanowiłam wyżerkę dla zombi. To, że walczyłam z najgorszą zombiczną toksyną w dziejach. No i mój faworyt: to, że Anima mnie zamknęła, traktowała prądem, głodziła i studiowała jak dziwoląga z ogrodu zoologicznego.
Zważywszy na wszystko, co przeżyłam, moje życie miłosne powinno być migoczącym diamentem w morzu życia. W morzu Cole’a, powiedzmy.
Dobre sobie. Próbowaliśmy się spiknąć, no, wiecie, wszystko-zaplanowane-co-do-sekundy, ale każda z naszych schadzek napotykała pewien mały problem.
Jego imię: babcia.
Poważnie, moja babcia przemieniła się w samozwańczą policję i okay, okay, nie muszę wysilać specjalnie mózgownicy, by wiedzieć dlaczego. Pewnej nocy Cole ocalił mnie przed bardzo bolesną śmiercią, więc postanowiliśmy to uczcić. Sami. Przekradł się do mojej sypialni i właśnie robiliśmy to, co zawsze (nie zamierzam podawać pikantnych szczegółów, ale tak właśnie było: pikantnie). Usłyszała nas – horror! – i wpadła jak burza.
Wciąż mieliśmy na sobie ubrania (z grubsza), ale Jezu, ta pozycja, w jakiej nas przyłapała…
Od tej pory babcia przywarła do mego boku jak rzep do psiego ogona. Uwalnia mnie od siebie tylko wtedy, kiedy jestem ze swoimi dziewczynami albo kiedy grasuję po ulicach, polując na zombi.
Nie zrozumcie mnie źle. Kocham babcię na zabój. I Cole też. Kiedy zejdziemy się we trójkę, naprawdę świetnie się bawimy. Ale chcę czegoś więcej. Potrzebuję więcej. Jestem uzależniona od dłoni Cole’a i jego ust… I – och, nienasycona Ali! – od kolczyka w jego sutku. Wstrzemięźliwość wkurza!
– Na co czekacie, króliczki? – Kat walnęła dłonią w stół. – Czy nie dałam jasno do zrozumienia, że nie macie tu nic do gadania? Prawo grupy. Wiecie, co macie zrobić, więc zróbcie to.
Do naszego stolika podszedł kelner, zanim Mackenzie zdążyła odpowiedzieć. Przed każdą z nas postawił mus czekoladowy.
– Hm. – Reeve zmarszczyła czoło. – Nie zamawiałyśmy tego.
– Ukłony od tych ogarów w kącie. – Kelner mrugnął i zniknął.
Jak na zawołanie, popatrzyłam wraz z przyjaciółkami na podżegaczy naszego czekoladowego nałogu. Gorący i Chartreuse podnieśli szklanki w geście toastu. Blizna tylko patrzył.
Przypominał mi Cole’a.
Kat wstała z miejsca i zawołała:
– Moja przyjaciółka MacLovin’ podejdzie do was i podziękuje osobiście, kiedy tylko odzyska normalny puls. Jest w totalnym szoku…
Mackenzie pociągnęła ją za ramię, tym samym sadzając z powrotem na krześle i uciszając jednocześnie.
– Musisz mnie tak dołować?
Podczas gdy nasi dobroczyńcy przybijali piątkę, Kat poklepała Mackenzie po plecach.
– Co tak narzekasz? Przyszłyśmy tutaj, żeby ci znaleźć chłopaka, i teraz, dzięki mnie, cel został osiągnięty. Przygotowałam odpowiedni grunt, a tobie pozostaje tylko podejść tam i wybrać swoją ulubioną zabawkę. Nie krępuj się.
Mackenzie walnęła czołem o blat stolika.
– Dlaczego zachowujesz się jak dzieciak? – Kat znowu klepnęła ją w plecy. – Jesteś przecież, jakby to powiedzieć, superwojownikiem ninja, który nocami łapie motyle i…
– Wielkie nieba – przerwałam jej. – Przestań tak mówić.
– Poważnie. – Mackenzie przestała uderzać czołem o stolik i podniosła głowę. – W twoich ustach brzmi to tak, jakbyśmy były… dziewczynami. – Wyraźnie się wzdrygnęła.
Choć Kat i Reeve zaliczały się do cywilów, nie do zabójców, wiedziały o mrocznym i sekretnym świecie, który wokół nich istniał. A Kat, no cóż, lubiła teraz określać zabijanie zombi jako łapanie motyli. Taka była słodka.
– Mnie nie przeszkadza nazywanie tego łapaniem motyli – wyznała Trina.
Kat uśmiechnęła się zadowolona.
Mackenzie gapiła się na Trinę.
– Co? – Wzruszyła ramionami Trina. – Jestem pewna swojej męskości.
Parsknęłam. Trina może i wyglądała jak ktoś, kto mógłby podnieść autobus, ale serce miała miękkie jak żelki.
– Powinnaś pogadać z tymi chłopakami i załatwić sprawę, Mac. – Reeve przesunęła palcem po brzegu szklanki i zlizała z opuszka czekoladę. – Kat jest chyba gotowa, żeby cię tam zaciągnąć.
– Szczera prawda – potwierdziła Kat, skinąwszy głową. – Dzielą mnie od tego zaledwie sekundy.
– A jeśli to zrobi – ciągnęła Reeve – to ostatnie pięć minut wyda ci się najszczęśliwszą chwilą w twoim życiu.
– Dobra. – Mackenzie, krzywiąc się gniewnie, wstała od stolika. – Ale nie zamierzam ich oczarować.
– Jakbyś mogła – zauważyła sarkastycznie Kat, a grymas na twarzy Mackenzie pogłębił się jeszcze bardziej.
– Masz to jak w banku. – Naprawdę w to wierzyłam. Mac nie musiała posługiwać się jakimkolwiek urokiem. Nie z taką twarzą.
Wszystkie moje przyjaciółki miały perfekcyjne twarze modelek. A jednak każda była inna.
Kat, ze swoimi prostymi, ciemnymi włosami i orzechowymi oczami, wydawała się swojsko urocza, jak dziewczyna z sąsiedztwa. Reeve, z kasztanowymi falistymi puklami i sarnimi oczami, olśniewała niczym miss autostopu. Mackenzie, z czarnymi lokami i szmaragdowymi oczami, przywodziła na myśl cudowną dziecinkę-anioła. Trina zaś, ze sterczącym ostro jeżem i oczami w ciemnych obwódkach, była supercool niczym gwiazda punk rocka. Ja natomiast mogłabym uchodzić za wizualną ekscentryczkę – włosy o bladym odcieniu blond i oczy tak niebieskie, że aż dziwaczne.
Kiedy Mackenzie zbliżała się do chłopaków, na nasz stolik padł jakiś cień.
Kat zapiszczała z radości i rzuciła się w ramiona nowo przybyłego.
Nie trzeba było szczególnie wytężać wzroku, by się zorientować, kto właśnie się zjawił. Szron, jej powracająco-odchodzący chłopak.
Łączył ich osobliwy związek, bo nawet gdy nie byli ze sobą, byli ze sobą. Na całego. Nigdy nie spotkałam dwojga ludzi bardziej zakręconych na swoim punkcie.
Upstrzyła jego twarz pocałunkami.
– Przyszedłeś!
– A ty wyglądasz niesamowicie.
– Jasne.
Ha! Tak doskonała, pewna odpowiedź. Tak bardzo w stylu Kat. Pomyślałam, że muszę to sobie przypomnieć, kiedy Cole obdarzy mnie następnym razem jakimś komplementem.
– Nie mogłem trzymać się z daleka. – Szron przesunął palcami po jej włosach. – Twój ostatni esemes brzmiał chyba, cytuję: „Jeśli nie pojawisz się w ciągu następnych dziesięciu minut, prawdopodobnie zapomnę o tobie i zakocham się w kimś innym”.
Moja droga przyjaciółka odznaczała się niezwykłą poetycznością.
Zza pleców Szrona wyłonił się Lucas, atrakcyjny jak zawsze, w koszulce polo z podwiniętymi rękawami, które ukazywały idealnie opalone ręce. Skinął głową Trinie, przyglądając jej się przez kilka sekund, i nie było to grzeczne spojrzenie. Zdawało się, że przebiegł między nimi naelektryzowany łuk zauroczenia. No, no. Już wcześniej podejrzewałam, że spotykają się sekretnie, a to tylko potwierdziło moje przypuszczenia. Dobrze. Zasługiwali na gorącą dawkę szczęścia.
Kat, owinąwszy Szronowi palce wokół nadgarstka, przyciągnęła go bliżej.
– Zawsze uważałam, że szczera i otwarta komunikacja to klucz do udanego związku. A także prezenty. Masz coś dla mnie?
– I dla mnie! – Reeve pomachała rękami wyczekująco. – Dawaj.
Szron ją zignorował. Jak zwykle liczyła się tylko jego dziewczyna.
– Czyż moja egzaltowana obecność nie stanowi już dostatecznie cennego prezentu? Porzuciłem Cole’a i Bronxa i pobiłem rekord prędkości, by przybyć tu i przetrącić kręgosłup każdemu, kto by zechciał cię uwieść. A ponieważ chce to zrobić każdy, musisz mi tylko powiedzieć, od kogo mam zacząć.
Nadstawiłam uszu na wzmiankę o Cole’u.
– Gdzie go zostawiłeś?
Szron, co oczywiste, mnie także zignorował.
– W salonie Tatty’s Ink – wyjaśnił Lucas. – Bronx tatuuje sobie imię Reeve na ręku. Co, jak sobie właśnie przypomniałem, ma być niespodzianką.
Reeve zapiała z radością, podniecona niespodziewanym darem ze strony swojego chłopaka.
Sama postanowiłam zrobić sobie dwa nowe tatuaże, więc dlaczego nie pojechać tam od razu? Cole trzymałby mnie cały czas za rękę, a potem uświadomiłby sobie, że nigdy nie było lepszej okazji, by znaleźć trochę nie-babcinego czasu. Dwie pieczenie przy rozkosznym ogniu. No i moglibyśmy… robić różne rzeczy. Zadrżałam z podniecającego wyczekiwania.
Wiedząc, że byłoby przestępstwem pozostawienie choć odrobiny musu czekoladowego, pochłonęłam go i oblizałam brzeg szklanki, potem znów, tak dla spokoju sumienia. Wiedziałam, że nie przesadzam, mrucząc:
– To najlepsza rzecz pod słońcem.
– Zgadzam się – oznajmiła Reeve.
W końcu postanowiłam dzielnie wkroczyć między Szrona i Kat. Owszem, inni ludzie obrywali wcześniej za coś takiego, ale zdecydowałam się zaryzykować. Pragnęłam skupić na sobie całą uwagę swej najlepszej przyjaciółki.
– Wychodzę i zabieram Mackenzie. – Kierowała mną obsesja miłosna. – Nie będziesz się tak dobrze bawić beze mnie, ale mam nadzieję, że się poświęcisz.
Kat zasznurowała usta.
– A co z tą najszczególniejszą okazją? Dziewczyńskim dniem?
Szczerze?
– Wziął w łeb w momencie, gdy zjawili się Szron i Lucas.
– Hej – odezwał się Szron za moimi plecami. – W łeb biorą ode mnie ci, którzy twierdzą, że coś bierze w łeb z mojego powodu.
– Ale to prawda. – Kat spojrzała na mnie. – Pomijając to, dajmy spokój bzdurom i skupmy się na tym, o co ci tak naprawdę chodzi. Muszę wybierać między nim a tobą.
Gdyby miało mnie to ocalić przed koniecznością sporu: iść czy nie iść?
– Tak.
– Och. No dobra. Wybieram ciebie – oznajmiła z promiennym uśmiechem. – Ma się rozumieć.
Mogłam się tego spodziewać, niestety. Choć bardzo kochała Szrona, kochała też mnie. Może nawet więcej. Byłyśmy siostrami bardziej serca niż krwi i (prawie) zawsze każda z nas przedkładała potrzeby drugiej ponad potrzeby innych.
– Spadaj, Szron. – Pomachała nad moim ramieniem, jakby się opędzała od muchy. – Możesz później przypomnieć mi o moich uczuciach wobec ciebie.
– Ależ kotku – zwrócił się do niej błagalnym tonem. I było zabawne patrzeć, jak jeden z największych i najbardziej wrednych pogromców Z. zamienia się w grzecznego chłopca, ponieważ maleńki kłębuszek puchu postanowił się z nim nie bawić. – Mam gorączkę, a jedyny lek to… trochę więcej kociej wredności.
Kat popatrzyła na niego spod przymrużonych powiek.
– Kociej wredności?
– Człowieku, chcesz stracić jądra? – mrukną Lucas.
– No dobra – przyznał Szron. – Jestem dostatecznie dorosły, by przyznać, że nie najlepiej to wyszło.
Chwyciłam Kat za ramię.
– Nie musisz martwić się o to, że zranisz moje uczucia. Aż się ślinię, żeby zobaczyć Cole’a.
– Zamierzasz się z nim migdalić?
– Tak – przyznałam, choć paliły mnie policzki.
– To takie lukrowe. I przekażesz mi wszystkie szczegóły?
Zaraz.
– Lukrowe?
– Moje nowe ulubione słówko, oznacza coś znacznie więcej niż „niesamowite”.
No cóż, dobra. Niebawem cały świat będzie je powtarzał.
– Jeśli nalegasz, to przekażę ci dokładne sprawozdanie. – Wiedziałam, że będzie nalegać.
Zastanawiała się przez chwilę, wreszcie westchnęła.
– Świetnie. Idź. Przełożymy to na kiedy indziej.
– Naprawdę?
– A co mogę powiedzieć? Jestem chodzącą życzliwością.
– Dzięki, dzięki, po tysiąckroć dzięki. – Pocałowałam ją w policzek i popędziłam do boku Mackenzie.
– …pewnie przekręcony kontakt, bo ilekroć patrzę na ciebie, zapalam się – mówił właśnie Chartreuse.
Nie. I jeszcze raz nie. Powiedzonka zasłyszane w biegu nigdy nie są okay.
– Musimy lecieć – zwróciłam się do niej.
Chartreuse zmarszczył brwi.
– Ale dopiero do nas przyszła.
Mackenzie wręcz emanowała ulgą.
– Przykro mi, chłopcy. To było… – Nie powiedziała ani słowa więcej, ciągnąc mnie w stronę drzwi. Ona mnie, nie ja ją.
– Hej! – zawołała Reeve. – Nikt się ze mną nie pożegnał.
Pomachałam, wołając przez ramię:
– Cześć. Kochamy cię!
Posłała mi całusa.
Trina roześmiała się z czegoś, co powiedział Lucas, nieporuszona ani odrobinę naszą ucieczką.
Wyszłyśmy na wietrzne popołudnie. Świeciło słońce, ale w powietrzu panował chłód. W okolicznych butikach krążyli klienci, każdy zagubiony w swym własnym małym świecie.
– Dzięki – powiedziała Mackenzie, wzdrygając się przy tym. – Jedyny facet, którym się w ogóle interesowałam, ani razu się do mnie nie odezwał.
– Niech zgadnę. Pan Blizna.
– Tak. Jak się domyśliłaś?
– Mamy podobny gust. – Dowód: obie chodziłyśmy z Cole’em. – Sama bym go wybrała.
I nie tylko ze względu na szorstki powab.
Każdy zabójca biorący udział w wojnie przeciwko Z. tracił ukochanych z powodu ugryzień i ran bitewnych, a smutek i żal wznosiły pospołu bariery wokół naszych serc. Stawało się jasne, i to nieubłaganie, że silni mają większą szansę przetrwania; Blizna był zdecydowanie najsilniejszy z tamtej trójki.
Co dość szokujące, Szron – który stracił więcej niż inni – nie potwierdzał mojej teorii, okazał się wyjątkiem. Zakochał się w Kat pomimo jej choroby nerek. Ale nie zamierzałam rozmyślać o jej przypadłości i bólu, który znosiła i miała jeszcze znosić. Załamałam się i musiałam szufladkować – ukrywać rozpacz w głębokim, mrocznym zakamarku swojego umysłu, by poradzić sobie z nią później.
Moje szufladki niemal całkowicie się zapełniły.
Mówiłam sobie, żeby z tym skończyć, z tym zamykaniem emocji na głucho, i żeby zająć się swoimi uczuciami, ale ten nawyk był zbyt silny. Szczerze mówiąc, nie spieszyło mi się do jakiejkolwiek zmiany.
– Dokąd teraz? – spytała Mackenzie, siadając za kierownicą pikapa. – Zbyt wcześnie na patrol.
O, tak. Tego wieczoru miałyśmy szukać zombi. W towarzystwie Gavina Podrywacza – kolejnego kandydata do grona ulubieńców pomimo spaczonego poczucia humoru, jakim się odznaczał – i Bronxa, najbardziej milczącego ze wszystkich. Niewiele czasu nam pozostało.
– Jedziemy do Tatty’s Ink – odparłam i wyjaśniłam dlaczego.
– Radziłabym ci zgrywać trochę niedostępną, ale słowo daję, to bez znaczenia, co zrobisz. Cole uważa, że to urocze. Mam ochotę dźgnąć każde z was w oko.
Jeszcze kilka tygodni wcześniej cisnęłaby mi te słowa w twarz jak broń. Bo w chwili, gdy Cole okazał zainteresowanie moją osobą – a była to pierwsza chwila, owszem – znienawidziła mnie.
Ujęła ją ostatecznie moja skrząca się cudownie osobowość.
Dobra. Osobowość nie miała tu nic do rzeczy. Byłyśmy żołnierzami na wojnie i walczyłyśmy po tej samej stronie. Połączyła nas trwała więź.
– Jeśli dźgniesz nas oboje w oko, to będziemy nosić opaski i udawać piratów – odparłam. – A ty będziesz żałować, że sama się nie dźgnęłaś.
Wzdrygnęła się.
– Wciąż ujawnia się ta twoja zła strona, jak widzę.
– Tak, a pokarmem, którego łaknie, są twoje łzy.
Niewiele brakowało, by Mackenzie się uśmiechnęła.
Przesunęłam wzrokiem po parkingu, kiedy dotarłyśmy na miejsce, i próbowałam stłumić rozczarowanie, gdy nie udało mi się zlokalizować dżipa należącego do Cole’a.
Może zjawił się tu na piechotę? Wiecie, z myślą o sprawności fizycznej. Jakby nigdy nie miał dość siłowni, czyli bieżni mechanicznej, ciężarów i ringu. Ale w salonie go nie zastałam i moje rozczarowanie się pogłębiło.
Mogłam zadzwonić albo przesłać mu esemesa, jak przypuszczam, ale to nie był jedynie dziewczyński dzień. Także dzień chłopaków. Cole wciąż mógł być z Gavinem, Bronxem i nowym nabytkiem, Justinem. No cóż, ponownie „nowym”. Długa historia.
– Masz kilka wolnych godzin? – spytałam Mackenzie.
– Alternatywą jest powrót do Choco Loco?
– Tak.
– Więc mam.
Ruszyłam na zaplecze w towarzystwie Artysty, człowieka, który zrobił mi wcześniejsze tatuaże. Były dwa, na nadgarstkach; powód, dla którego wciąż dysponował formularzem zgody podpisanym przez moją rzekomą matkę, czyli Kat. Pierwszy przedstawiał białego królika, na cześć mojej siostry, Emmy. Nie żyła, ale wciąż mnie od czasu do czasu odwiedzała. Drugi, dwa miecze ułożone w krzyż, symbolizowały moich rodziców.
– Powiedz mi, czego chcesz – odezwał się, kiedy usiadłam w fotelu.
Zastanawiałam się nad tym od dość długiego czasu. Wszystko, co czuliśmy, zawsze manifestowało się zewnętrznie. Uśmiechy, ruch brwi. Zmarszczki wywołane przez rozbawienie. Przez grymas gniewu. A to był mój sposób okazania miłości rodzinie i przyjaciołom, których straciłam.
– Na początek chcę mieć feniksa na karku. – W tym wypadku chodziło o Cole’a. Nie straciłam go – i byłam pewna, że nie stracę! – ale mimo wszystko zasługiwał na honorowe miejsce. Z jego pomocą powstałam z popiołów swej przeszłości i wykułam nową przyszłość. – A potem chcę mieć parę rękawic bokserskich nad sztyletami.
W tym wypadku chodziło o mojego dziadka, którego zabiła zombiczna toksyna. Jako nastolatek uprawiał boks i przez resztę życia przyjmował twarde ciosy z odwagą i niewzruszonym spokojem.
Artysta zabrał się do pracy i choć przeżyłam to wcześniej i wiedziałam, czego mogę się spodziewać, bolało mnie. Bardzo. Nim skończył, szyja i ręka pulsowały mi bezlitośnie.
– No i jak? Co myślisz? – spytał.
Przyjrzałam się rękawicom bokserskim i uśmiechnęłam. Wyglądały jak zrobione z popękanej brązowej skóry i miały tasiemki, dzięki którym trzymały się na dłoniach.
– Perfekcja.
– Niczego innego nie uznaję.
Mężczyźni i ich ego.
Podeszłam do dużego lustra na ścianie. Odsunęłam drżącą ręką włosy i obróciłam się bokiem, żeby zerknąć przez ramię. Poczułam, jak oddech utyka mi w krtani z wrażenia. Głowa ptaka była jasnozielona i sięgała linii włosów. Skrzydła przypominały istną tęczę barw, każde skrzyło się złotymi płomieniami, obejmując swą rozpiętością moją szyję z obu stron i niemal dotykając uszu. Brzuch ptaka był połączeniem czerwieni i złota i widniał na kręgach mojego kręgosłupa, podczas gdy ogon odznaczał się kształtem i odcieniem pawich piór, kończąc się między łopatkami.
– To jest… to jest… – wysapałam. – Brakuje mi nawet słów.
– Wiem – odparł. – Jestem niesamowity. Najlepsza robota, jaką kiedykolwiek widziałaś. I tak dalej.
Wiedziałam, że Cole oszaleje.
– Pamiętasz, jak zapobiegać infekcji? – spytał.
– Tak.
Zapłaciłam mu i wróciłam do holu, gdzie czekała Mackenzie. Jej reakcja na widok tatuaży była podobna do mojej. Totalny szok i zachwyt.
– Choć bardzo chciałabym tu zostać i na to patrzeć, musimy ruszać. – Wskazała świat za drzwiami salonu. – Nadciąga mrok.
Spojrzałam przez okno i, oczywiście, blask słońca przygasał. Cholera. Z każdym dniem noc nadchodziła wcześniej. Mieliśmy coraz mniej czasu na odpoczynek i relaks.
A mieliśmy go kiedykolwiek dość?
Ale próbowaliśmy. Wszyscy zabójcy – nie wyłączając naszych maskotek, Kat i Reeve – przeszliśmy na indywidualny tok nauczania, by nie pojawiać się w klasie. Biorąc pod uwagę nasze obowiązki, opuszczaliśmy lekcje albo, kiedy się pojawialiśmy w szkole, zasypialiśmy. Teraz sprawowaliśmy nad tym choć trochę kontroli.
Z nawyku szukałam na niebie chmury w kształcie królika. Ilekroć moja siostra dostrzegała gdzieś zombi poruszające się niespokojnie w swoim gnieździe, by wyruszyć na łowy i zapewnić sobie posiłek, formowała jedną chmurę wyłącznie dla mnie. W tej chwili nie było żadnej. Dobrze.
Tej nocy miałam penetrować osiedla miejskie, szukając Z. i chroniąc domostwa. Gdyby wszystko poszło dobrze – a tak się zapowiadało – miałabym wolne około trzeciej nad ranem. Chłopczyński dzień skończyłby się oficjalnie.
– Jedźmy – powiedziałam.
Wpakowałyśmy się do wozu i wyruszyłyśmy do siłowni. Po drodze zaczęłam korespondować z Cole’em.
„Będziesz dziś wieczór w domu, zgadza się?”
Jego odpowiedź nadeszła z prędkością światła.
„Tak. Masz w związku ze mną jakieś plany?”
Ja: „Jeśli nie pojawią się Z., to chyba będę musiała wrócić i dobrać się do ciebie”.
Cole: „Wróć. Będę czekał”.
Ja: „Tak przy okazji, mam dla ciebie niespodziankę”.
Cole: „Nagą niespodziankę?”.
Ja: „Lepszą”.
Cole: „Nic nie jest lepsze”.
Ja: „Przygotuj się na to, że rozsadzi ci mózg!”.
Ja: „TO ZNACZY ZMIENI SIĘ. ZMIENI”.
Cole: „Ha, ha! Wolę, żeby rozsadziło. I nawzajem, kotku”.
Schowałam komórkę.
– Promieniejesz szczęściem. – Mackenzie udała, że się krztusi ze śmiechu. – Powiedz mi, że wciąż potrafisz zabijać zombi i że nie zamierzasz przysypywać ich tęczowym pyłem.
Jakbym chciała go marnować na potwory.
– Nie martw się o mnie, maleńka. Chcesz wiedzieć, dlaczego nie ma śladu życia na Marsie? Bo tam byłam.
Starała się zapanować nad uśmiechem.
– Jeśli mi powiesz, że śmierć przeżyła kiedyś spotkanie z Ali, to chyba zaryzykuję zabawę w piratów i dźgnę cię w oko.
– Dlaczego miałabyś go pozbawić dziewczyny, która doliczyła do nieskończoności… dwa razy? Dziewczyny, która potrafi wygrać w kółko i krzyżyk w dwóch ruchach? Dziewczyny, która krzesa ogień, pocierając o siebie dwie kostki lodu?
– Zdecydowanie pozbawię cię oka – mruknęła.
Roześmiałam się.
– Mówię tylko, że jestem gotowa na dzisiejszą noc, cokolwiek się stanie…
Zegar wskazywał cztery minuty po trzeciej i – zgodnie z oczekiwaniami – ani śladu zombi. Miałam teraz wolne, ale nie spodziewano się mnie w domu aż do siódmej rano.
Życie nie mogło wyglądać wspanialej.
Och, zaraz. Mogło. Mackenzie i Bronx mieszkali z Cole’em i jego tatą, panem Tylerem Hollandem, i postanowili spędzić resztę nocy w siłowni. Nie powiedziałam słowa o swoich planach związanych z Cole’em, ale mógł mnie zdradzić mój uśmiech od ucha do ucha.
Gavin zaproponował, że odwiezie mnie do domu. Dżentelmen w każdym calu, otworzył mi drzwi swojego wozu.
– Muszę zrobić parę osób i zobaczyć kilka rzeczy. – Wskazał fotel z przodu. – Wskakuj, babeczko.
– Dziękuję.
– Nie przyzwyczajaj się do tego.
Powiedział to ze śmiertelną powagą. Tylko się nie śmiej. Uwielbiałam gościa, ale nie byłam ślepa na jego wady.
A oto jedna z moich wad: każda z jego wad wydawała mi się czarująca.
Usiadł za kierownicą i podkręcił obroty; lód na szybie zaczął się roztapiać. Wyjechał na drogę i spytał:
– Kiedy dostaniesz prawo jazdy?
– W przyszłym tygodniu. – Był czas, gdy miałam ochotę zwymiotować na samą myśl o kontrolowaniu metalowej śmiertelnej pułapki zwanej samochodem, ale walka ze złą, zombiczno-bliźniaczą wersją mnie samej zmieniła nieco sytuację. – Dlaczego pytasz? Zmęczyłeś się, wożąc mnie wszędzie?
– Nie. Chcę się tylko upewnić, że zdążę zwiać na czas do innego stanu. Jesteś uosobieniem nieuniknionego tragicznego wypadku. – Zaklął. – Przepraszam. Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało.
– Nie przejmuj się. Oboje wiemy, że staruszkowie za kierownicą to dla mnie czempioni toru wyścigowego.
Mój stosunek do prędkości był zabarwiony miłością i nienawiścią. Kochałam „powoli” i nienawidziłam „szybko”.
– Właśnie o to mi chodzi – odparł Gavin. – Jest coś takiego jak szaleństwo autostrady. Mam to we krwi.
– Masz we krwi mnóstwo innych rzeczy – mruknęłam.
– Prawda, i wszystkie są niesamowite.
Przewróciłam wymownie oczami.
– Tak przy okazji, nie zawieziesz mnie do domu. Zawieziesz mnie do Cole’a. – Taką przynajmniej miałam nadzieję. Przesłałam mu esemesa, modląc się, by nie spał.
„Żadnych Z. – wystukałam. – Gotowy?”
Odpowiedź nadeszła po kilku sekundach.
„Gotowy? Ali-gatorze, nie masz nawet pojęcia. Liczę, że masz ochotę zabawić się w Głodnego Zombi i Bezradnego Człowieka, bo łaknę smakowitego kąska. Jak szybko możesz tu dotrzeć?”
Ja, z sercem trzepoczącym z podniecenia: „10 minut”.
Cole: „Skróć do 5”.
Ja, z sercem trzepoczącym tysiąc razy szybciej: „Załatwione!”.
Cole: „Bro i Mac z tobą?”.
Ja: „Nie. Kochają nas dość mocno, żeby dać nam dzisiejszą noc”.
Cole: „Idealnie. Wyłączę alarm i otworzę swoje okno”.
Gavin mrugnął do mnie.
– Więc dzisiaj jest ta noc? Wreszcie stracisz swój wianuszek.
Nie ma mowy. Wykluczone, by w to wnikał.
– Ale z ciebie świnia.
– Świnie są urocze.
– I brudne.
– Doskonałe połączenie.
Było rzeczą niemożliwą obrazić kogoś, kto nigdy się nie obrażał.
– Posłuchaj, nie zamierzam rozmawiać o swoim życiu seksualnym albo o jego braku, zwłaszcza z tobą.
– Jeśli nie złamiesz sobie po drodze karku, to od razu wskoczysz do łóżka tego chłopaka. Wiemy o tym oboje – odparł niezrażony w najmniejszym stopniu.
Wielkie nieba. On i babcia dobrali się jak w korcu maku, tylko nie byłam pewna, które z nich odznaczało się lepszym prawym prostym.
– Więc… potrzebujesz kilku dobrych rad, dzięki którym zwykłe przemieni się w nadzwyczajne? – spytał. – Jestem czymś w rodzaju seksperta.
– Prawdę powiedziawszy, jesteś czymś w rodzaju perwerta.
– Nie bądź śmieszna. Nie ma nawet takiego słowa.
Nie mogłam walnąć go ciosem karate w krtań. Straciłby panowanie nad wozem i spowodował wypadek.
– Może odetnę sobie uszy i oddam ci je? – mruknęłam do siebie. – Bolałoby mniej niż ta rozmowa.
– Świetnie. Zrób to. Zacznij się poruszać po omacku. Przekonasz się, czy mnie to rusza.
– Pewnie, że nie!
– No cóż, rusza. Jesteś moją ulubioną babeczką. Tak sobie myślę, że warto cię polukrować…
– Nie waż się kończyć tego zdania. Bo przysięgam, że drogo za to zapłacisz.
Uśmiechnął się szeroko.
– Zrobię to z przyjemnością.
– A może powiesz mi o swoim pierwszym razie, hm? Był szczególny? Obsypałeś łóżko płatkami róży?
– Był najszczególniejszy – odparł z kamiennym wyrazem twarzy. – Owszem, zrobiłem to.
Znowu przewróciłam oczami. Ciągle mi się to zdarzało w jego obecności.
– Nieważne. Temat jest zamknięty, Barbie, więc możesz dać sobie spokój.
Nie dał sobie spokoju. Oczywiście.
– Barbie? Takie mi nadałaś przezwisko?
– Nie podoba ci się? – spytałam ze złośliwym uśmiechem. Musiałam się zrewanżować za tę babeczkę.
– Uwielbiam je, absolutnie. Zawsze podejrzewałem, że chcesz się mną pobawić.
Widzicie! Niemożliwe!
– Tak czy owak – ciągnął – jak zamierzasz uwieść Cole’a Szczęściarza Hollanda?
Parsknęłam.
– Mówisz poważnie? Jakby dziewczyna naprawdę musiała robić coś więcej, niż tylko oddychać.
Pokręcił głową i cmoknął, jakby chciał powiedzieć: „Żal mi ciebie”.
– Posłuchaj uważnie, babeczko, bo zamierzam rozrzucić kilka pereł mądrości.
– Choć wiem, jak rzadko to czynisz, proszę, daj sobie spokój.
– Jeśli chcę wciągnąć dziewczynę do łóżka, mówię: „Porozmawiajmy o tym”. Bum. Ubranie fruwa, kończyny się splatają i dochodzi do niesamowitych zdarzeń. Ale jeśli powiesz coś takiego Cole’owi… To taki mięczak, że od razu dojdzie w swoich dżinsach, nim cokolwiek zacznie się naprawdę.
– Daj mi minutę, bym mogła się otrząsnąć z szoku i zrozumieć, że wciąż jesteś singlem.
– Wiem, w porządku. Choć będziesz prawdopodobnie potrzebować więcej niż minutę. To prawdziwa zagadka.
– Posłuchaj, niektóre pary mają coś więcej na względzie niż tylko seks. – Pomyślałam o tym, jak Cole patrzył na mnie czasem. Jakby słońce wschodziło i zachodziło tylko dla mnie. – Mają na względzie związek.
– Potwierdzasz mój punkt widzenia. Związek… fizyczny.
– Mentalny. Emocjonalny.
– Kotku, tylko połowa par myśli o mentalności i emocjonalności, i uwaga, nigdy nie jest to facet. No ale odbiegłem od tematu. Od razu chcesz się do niego dobrać, co? Żadnych ceregieli, zerwiesz z niego ubranie i pokażesz, kto tu rządzi. – Uniósł brwi. – No cóż, Ali Bell, nie wiedziałem, że z ciebie takie ziółko.
Pytanie: Gdybym wypatroszyła go jak jakiegoś zombi, czy ktoś naprawdę oskarżyłby mnie o zbrodnię?
Odpowiedź: Nie! Każdy by mi podziękował.
– Po prostu skoncentruj się na drodze – powiedziałam.
Posłuchał, co tylko wzbudziło moje podejrzenia co do następnego ruchu z jego strony. Przyglądałam się jego profilowi. Mógłby być wycięty z jakiegoś magazynu. Reklama bielizny. Stąd przydomek, jaki mu nadałam. Był uosobieniem pięknego chłopca o blond włosach i migoczących zielono-złotych oczach.
– Patrzysz na mnie – zauważył. – Myślisz o tym, żeby mnie od razu załatwić? No cóż, przykro mi to mówić, ale okazja minęła.
Po raz trzeci przewróciłam oczami.
– Próbuję cię rozgryźć.
– Chociaż – ciągnął, jak gdyby nigdy nic – mógłbym dać się ostatecznie przekonać i pokazać ci, jak prawdziwy mężczyzna zadowala kobietę po tym, jak Cole spieprzył sprawę. Wiesz, akt miłosierdzia.
– Wolałabym, żeby zombi mi to pokazał. Nigdy nie będziesz kandydatem.
Utrzymywanie go w stanie pokory było z mojej strony darmowe – i wciąż nie miałam pewności, czy mi się to opłaci.
Wzruszył ramionami.
– Twoja strata.
– Jesteś taki szczodry… – niemal udławiłam się przy tym słowie – bo nie lubisz słyszeć słowa „nie”.
– Albo dlatego, że dziewczyny są jak cukierki, a moją misją jest wypróbować wszystkie smaki.
Po raz czwarty przewróciłam oczami.
– Ledwie cztery tygodnie temu twierdziłeś, że chcesz znaleźć prawdziwą miłość i że zależy ci na poważnym związku.
– Ledwie cztery tygodnie temu byłem idiotą – odparł, wzdrygając się.
Pokręciłam zdesperowana głową.
– Jesteś tykającą bombą zegarową. HIV i tak dalej. Wiesz o tym, prawda?
– HIV? Hiperseksualne indywidualne vademecum? Czemu nie.
– Błąd. Hiperidiotyczne indywidualne vademecum. Nieuleczalne.
Pokazał mi środkowy palec, a kiedy się roześmiałam, nacisnął mi nos palcem.
– Jak rozumiem, tata Cole’a nie ma pojęcia, że zostaniesz u niego na noc i zdeprawujesz jego syna.
– Zgadza się. – I dodałam dla przekory: – Zamierzam zdeprawować go na całego.
Gavin westchnął dramatycznie.
– Gdybym nie lubił Cole’a tak bardzo, znienawidziłbym go. Ten palant zawsze dostaje to, co najlepsze. I najrzadsze. – Podjechał do krawężnika i zgasił światła.
Mój umysł od razu zmienił tor, serce zabiło mi z podniecenia. Za niespełna minutę miałam znaleźć się w ramionach Cole’a.
– Dzięki za podwiezienie, Gavin.
– Zawsze do usług, babeczko. Nawet jeśli podwiozłem cię nie tam, gdzie chciałem.
– Wielkie nieba. – Zdjęłam rękawiczkę i rzuciłam nią w niego.
Chwycił ją i ucałował.
No i… po raz piąty przewróciłam oczami.
Odpowiedzią był szeroki uśmiech.
Opuściłam ciepłe wnętrze samochodu na rzecz przenikliwego chłodu nocy; moje buty chrzęściły na lodzie, kiedy biegłam w stronę wielkiego parterowego domu z czerwonej cegły z białym obramowaniem. W całym tym pośpiechu nie zauważyłam kamienia na ścieżce i potknęłam się.
Brawo. Piątka z plusem.
Okno sypialni Cole’a znajdowało się na tyłach, pierwsze z lewej strony. Otwarte, tak jak obiecał. Wgramoliłam się do środka, robiąc jak najmniej hałasu, i zasunęłam za sobą szybę.
Nim zdążyłam się odwrócić i przyzwyczaić oczy do ciemności pokoju, zostałam unieruchomiona.
Usta zakryła mi twarda ręka, uciszając westchnienie. Druga ręka otoczyła mnie, unieruchamiając moje ramiona i łokcie.
– Powiedziałem „pięć minut”, panno Bell. – Niski, gardłowy głos Cole’a był jak pieszczota, pozbawiając mnie wszelkiej chęci do oporu. – Okazało się, że potrzebujesz ośmiu. Wiesz, co to znaczy?
Stłumiłam chichot.
– Muszę kupić sobie zegarek?
– Zasłużyłaś w końcu na klapsa, którego ci obiecałem.
Opuścił dłonie, a ja obróciłam się do niego, wlepiając z nawyku wzrok w podłogę.
Zwykle, kiedy nasze oczy spotykały się po raz pierwszy któregokolwiek dnia, doznawaliśmy wizji dotyczącej naszej przyszłości. Widzieliśmy się wcześniej tego ranka, co oszczędziło nam teraz kłopotu.
Byłam zadowolona.
To, co widzieliśmy… Nie pozwalałam sobie myśleć o tym z obawy, że się załamię. Cole opierał się o drzewo, szkarłat znaczył głowę i pierś, spływał po dłoniach, na twarzy malował się ból i bezgraniczny żal, ja zaś oddalałam się od niego.
Oddalałam się. Od niego.
Nie istniał jakikolwiek powód, bym mogła tak postąpić.
Czy został ciężko ranny? Kiedy ta wizja miała się ziścić? Za kilka dni? Tygodni? Miesięcy? Nigdy nie było żadnego terminu. Jedno nie ulegało wątpliwości: prędzej czy później wizja się urzeczywistniała. Nigdy jej nie powstrzymaliśmy.
Czerwony alarm! Czerwony alarm! Groźba emocjonalnego załamania.
Stłumiłam niepokój, wpychając go w głąb umysłu. Było ciężko, ale zdołałam zatrzasnąć wieko.
Chwilowo.
– Możesz na mnie popatrzeć – powiedział. – Nie ugryzę… zbyt mocno.
Moje spojrzenie powędrowało w górę i zwarło się z jego spojrzeniem, i nagle znalazłam się w pułapce tęsknoty i pragnienia, które zaczęły mnie prześladować od pierwszej chwili, w której się spotkaliśmy. Pragnienia jego… pragnienia tego… pragnienia czegoś więcej.
Kąciki jego szelmowskich ust uniosły się w leniwym uśmiechu.
Rany. Podczas gdy Gavin był po prostu atrakcyjny, Cole odznaczał się czystym, szorstkim seksapilem. Powinien mieć na czole wypisane ostrzeżenie: „Uważaj, bo roztopią ci się majtki”. Zalewał go blask księżyca i przez kilka sekund miałam wrażenie, że słyszę chóry anielskie. Czarne włosy sterczały mu cudownie na wszystkie strony, jakby zbyt często przeczesywał je palcami. Dlatego że pragnął mnie zobaczyć? Olśniewające fioletowe oczy były okolone rzęsami tak gęstymi i czarnymi, że zawsze zdawało się, jakby je malował.
A jeśli chodzi o resztę jego postaci…
Wielkie nieba! Znałam fizyczność ukrywającą się pod ubraniem. Skóra opalona na doskonały brąz. Muskuły doskonale wyrzeźbione. Doskonała pierś pokryta najbardziej doskonałymi tatuażami. Jeden sutek miał przebity kolczykiem – miau! – i był, jak się już zapewne domyśliliście, doskonały.
Musnął kłykciami mój policzek, a ten przelotny dotyk od razu mnie naelektryzował.
– Tęskniłem za tobą.
Drżąc na całym ciele, spytałam:
– Jak bardzo?
– Co? Myślisz, że ty tęskniłaś za mną bardziej?
– Jestem tego pewna.
– Z radością ci udowodnię, że się myliłaś. Kiedy już pokażesz mi tę swoją niespodziankę.
– Przygotuj się na czystą niesamowitość. – Zgarnęłam włosy z karku i obróciłam się, pokazując szyję.
Zapadła cisza.
Zmarszczyłam czoło, zaniepokojona nagle. A gdyby mu się nie spodobało? Tuszu nie dało się usunąć.
– Ali. – Jego głos, tak gardłowy i głęboki, był pokusą i jednocześnie jedwabiem, które mnie głaskały. – Czy wymieniłem kiedykolwiek powody, dla których cię kocham?
– Nie. – Oblizałam wargi i pokręciłam głową, zbierając się na odwagę, by spojrzeć mu w twarz. Miał ciężkie powieki, spojrzenie palące.
Podobał mu się ten tatuaż.
– Powiedz mi teraz – rozkazałam cicho.
– Wymienię dziesięć najważniejszych. Pierwszy… – Pocałował mnie w czoło. – Jesteś brutalnie szczera. To tak rzadka i godna podziwu cecha.
Duży plus dla mojego mężczyzny: bardziej cenił osobowość niż wygląd zewnętrzny.
– Drugi… – Pocałował mnie w oko. – Masz perfekcyjne poczucie humoru… Perfekcyjne dla mnie. Leciutko spaczone i bardzo zakręcone. Potrafisz mnie rozbawić, kiedy nikt inny nie jest w stanie tego zrobić.
Niemal się roztopiłam. Niemal. Musiałam usłyszeć resztę.
– Mów dalej albo zrobię ci krzywdę. – Czy zdawało mu się, tak samo jak mnie, że mówię bez tchu?
Parsknął śmiechem.
– Trzeci… – Pocałował mnie w drugie oko, delikatnie, och, jak delikatnie. – Jesteś bystra. Chciałbym ujrzeć twój umysł obnażony.
Ha!
– Czwarty… Jesteś obłędnie gorąca.
– Jasne. – Okay, tak, za to też dostał punkty. Może dlatego, że tak często czułam się gorąca. A może dlatego, że tak desperacko pragnęłam następnego pocałunku. Mocniejszego. Na wargach. Z językiem i zębami. I myszkującymi dłońmi. A może dlatego, że chciałam, by on chciał mnie całą.
– Piąty… – Pocałował mnie w policzek, a ja zajęczałam. Więcej! – Jesteś niewiarygodnie miła. – Pocałował mnie w drugi policzek. – Szósty… Kochasz całym sercem, bez jakichkolwiek oporów.
– No dalej. Pocałuj mnie naprawdę.
Chciał, żebym go błagała? Bo zrobiłabym to, zmusiwszy go, żeby i on trochę błagał.
– Siódmy… – Przywarł wargami do mojej brody, omijając usta, niech go diabli. – Jesteś tak dobrym wojownikiem, że mógłbym stanąć z boku i patrzeć, jak odwalasz trudną robotę, i nie czułbym się niczym ostatnia sierota. Czułbym się niczym geniusz.
– Uwierzę, kiedy to zobaczę.
– Osiem… – Pocałował moją brodę z drugiej strony. – To, jak czasem na mnie patrzysz… jakbym był najsłodszym deserem w cukierni, a ty desperacko pragniesz odgryźć jego kęs.
Tak, tak. Wielki smakowity kęs.
– Kiedyś – odparłam, zaskoczona chrapliwością swojego głosu, i objęłam go za szyję – to spojrzenie budziło w tobie lęk.
Nie bez powodu. Byłam nafaszerowana zombiczną toksyną i dosłownie miałam ochotę go zjeść. No cóż, nie ja, tylko moja bliźniaczka. Ali Zombi. A.Z.
– Dziewiąty… – Posunął się wyżej i skubnął moje ucho. – Jesteś jak najdoskonalszy na świecie narkotyk. Stuprocentowo czysty, gwarancja niepowstrzymanego nałogu po pierwszym razie. Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie… Nie chcę sobie wyobrażać.
Poczułam, jak mrowi mnie skóra, a krew rozpala się do białości.
– Cole – powiedziałam przy akompaniamencie następnego jęku. Wplątałam mu palce we włosy i przechyliłam głowę, próbując przejąć inicjatywę. – Błagam. Przestań gadać i zacznij działać.
– Dziesiąty… – oznajmił i w końcu, szczęśliwie, przywarł ustami do moich warg. Tyle że było to miękkie, o wiele za miękkie. – Umarłabyś dla mnie, tak jak ja umarłbym dla ciebie.
– Tak, tak, umarłabym.
Czekałam na twardość.
Nie dał mi jej. Jego twarz widniała tuż nad moją, podczas gdy on… rozważał swe następne posunięcie?
Pomogłam mu z wielką radością.
– Ściągnij koszulę – poleciłam, ciągnąc już za materiał. – Natychmiast.
Obdarzył mnie przelotnym uśmiechem.
– Niecierpliwa?
– Zwierzęca. I nie waż się narzekać. Ty jesteś winien.
– Narzekać? Raczej świętować. – Wyjął swoją koszulę z moich dłoni. – Zdejmij płaszcz.
Zdziwiłam się, że ubranie jeszcze na mnie nie spłonęło. Taka byłam rozpalona. Dla niego.
Kiedy ściągnął przez głowę koszulę, ja szarpałam się z płaszczem i swetrem, zostając jedynie w podkoszulku, dżinsach i butach. Chwilowo… Moje spojrzenie, kontrolowane przez siłę, nad którą nie panowałam, wędrowało po nim całym – Boże, należy ci się złoty medal za stworzenie czegoś takiego – nim spoczęło na jego piersi. Wytatuował sobie moje imię pogrubionymi czarnymi literami, od jednego sutka do drugiego.
Wdychając go… mmm, mydło i truskawki… wodziłam po napisie drżącymi palcami.
Wydał z siebie cichy jęk.
– Nim zaczniemy, Ali-gatorze, muszę cię ostrzec.
– „Nim” zaczniemy?
Wziął w dłoń garść moich włosów i ostrożnie, zważając na mój obolały kark, przyciągnął mnie do siebie. Męska siła kontra kobieca miękkość. Jego spojrzenie było zawzięte, niewzruszone.
– Nie pójdę z tobą na całość.
Żar we krwi ostygł momentalnie.
– Ale dlaczego? – Tuż po tym, jak otarłam się o śmierć, był gotów. Bardziej niż gotów.
I ja też. Wciąż byłam. Wiem, że seks to coś, czego nie da się uniknąć, że zmieni charakter naszego związku i mnie. Choć nie należałam do wielkich fanów zmian, chodziło o Cole’a. Mojego Cole’a. Byłam gotowa.
– Po tym, jak twoja babcia przeszkodziła nam tamtego wieczoru, zacząłem się zastanawiać – powiedział. – Jego rysy przykryła twarda maska, ja zaś nabrałam podejrzeń, że nie tylko się zastanawiał. Prawdopodobnie wysłuchał wykładu swojego taty. – Mam osiemnaście lat. Ty masz szesnaście.
– Prawie siedemnaście.
– Jestem oficjalnie dorosły. Ty nie.
– Cole…
– Pozwól mi dokończyć. – Jego ton zrobił się teraz tak twardy jak rysy. Nieprzenikniony. – Uważam, że powinniśmy poczekać.
Patrzyłam na niego. Przy wzroście stu siedemdziesięciu centymetrów byłam wysoka. Przy wzroście stu dziewięćdziesięciu centymetrów był wyższy. Bardziej barczysty niż ja, cięższy i ilekroć znajdowałam się w jego obecności, czułam się przez niego dosłownie pochłaniana. Zwykle to uwielbiałam. Tego dnia nie za bardzo.
– Dwa lata to…
– Rok i trzy miesiące.
– …bardzo długo – dokończyłam.
– Nie w sytuacji, gdy mamy przed sobą całe życie.
Otworzyłam usta, żeby zaprotestować. W końcu jego usta wbiły się w moje.
Natychmiastowe inferno. Całowałam go całą sobą. Postanowiłam, że przedyskutujemy piętnastomiesięczny okres oczekiwania innym razem – może wtedy, gdy już zaspokoję pierwszy głód. W tej chwili zamierzałam po prostu cieszyć się nim… i wszystkim, co mógł mi dać.
Kiedy moje paznokcie ocierały się o jego skórę, jego dłonie zakotwiczyły na moich pośladkach, przyciągając mnie jeszcze bliżej; w moim brzuchu zapłonęły tysiącami ogniki, a potem rozlały się na resztę mojej istoty. Tak sobie wcześniej wyobrażałam inferno? Nie. Nawet w przybliżeniu.
Płomienie musiały objąć też jego, bo uniósł mnie i zaczął się o mnie ocierać. Objęłam go nogami w pasie; nasze ciała stopiły się ze sobą na dobrą sprawę. Zbliżył się do łóżka i położył mnie na nim; połowa mojego ciała wciąż znajdowała się poza krawędzią materaca. I pocałunek trwał cały czas. Bardziej gorący, bardziej niecierpliwy.
– Możemy robić inne rzeczy – oznajmił chrapliwie. – Jak przedtem.
– Tak. Jak przedtem.
Rzeczy, które robił, przyprawiały mnie o…
Położył dłonie na moich skroniach i uniósł głowę. Dysząc, powiedział:
– Ale może powinniśmy posunąć się tym razem nieco dalej.
Oblizałam nabrzmiałe od pocałunków wargi i spytałam drżącym głosem:
– Dlaczego wciąż gadasz?
Na twarzy błąkał mu się leniwy i niegodziwy uśmiech, kiedy manipulował przy sprzączce mojego stanika pod materiałem podkoszulka.
Zza drzwi sypialni dobiegł brzęk szkła.
Cole znieruchomiał i zmarszczył brwi.
– Co…
Na drewnianej podłodze zastukały liczne kroki.
Puk.
Puk.
Zszokowani usiedliśmy gwałtownie i jednocześnie. Znałam ten dźwięk. Strzał przyciszony przez tłumik. Ale… ale…
– Ktoś tu jest – powiedział Cole, podchodząc pospiesznie do stolika nocnego, żeby chwycić jedną ze sztuk broni, która tam leżała.
Kto mógłby zaatakować Hollandów? I dlaczego? To bez sensu… Najmniejszego…
Cole posłał mi ostre spojrzenie.
Słusznie. Oręż. Potrząsnęłam głową, żeby rozproszyć mgłę ogłupienia i wyciągnęłam z butów dwa sztylety. Nigdzie się bez nich nie ruszałam. Jednak ostrza te były przeznaczone do bezpośredniego starcia z zombi – chwyć i pchnij. Strzały padały z broni palnej. Wiedziałam, że nie będę miała do czynienia z ożywionymi trupami.
Odrzuciłam sztylety i chwyciłam pistolet, który ukryłam wcześniej w płaszczu.
– Cole! Uciekaj! – krzyknął jego ojciec i w tym momencie okno sypialni pękło z hukiem.
Cole nie miał szansy ucieczki.
Znowu huk szkła, on zaś poleciał przez cały pokój niczym granat o napędzie rakietowym. Rąbnął o ścianę, a potem zsunął się na podłogę, zostawiając po sobie gęsty jasnoczerwony ślad krwi.
Co się, u diabła, działo?
Dysząc, osunęłam się na kolana.
– Cole? – wyszeptałam, podpełzając do niego spanikowana. Pistolet zastukał o deski podłogi, przywodząc mi na myśl tykający zegar.
Nienawidziłam tykających zegarów. Całe życie mogło się zmienić w przeciągu jednej sekundy.
Odłożyłam broń i przycisnęłam dwa palce do jego szyi, starając się wyczuć puls. Nie bądź martwy, nie bądź martwy, błagam, błagam, nie bądź martwy. Tak, okay, wiedziałam, że śmierć to nie jest nasz koniec. Przykładem moja siostra. Ale nie byłam gotowa utracić jakiejkolwiek cząstki Cole’a.
Puk… puk. Puk…
Dzięki Bogu! Niespiesznie, ale wyraźnie. Żył.
Zatrzepotał powiekami i otworzył oczy.
– Ali?
– W porządku – odparłam. – Nic ci nie jest. Nic ci nie będzie.
– Co się stało?
Oceniłam obrażenia. Miał dziurę w ramieniu. Krew przesączała się przez ubranie.
– Ktoś cię chyba postrzelił. Na moich oczach. Ten ktoś jest pewnie na zewnątrz. I może do nas celuje. – Dwie półkule mojego mózgu toczyły wojnę, nie pozwalając się skupić. – Nadzieja kontra przerażenie. – Co mam robić?
– Przewiąż – poprosił cicho; to słowo było nieledwie tchnieniem. – Ramię.
Oczywiście. Tak. Wiedziałam o tym. Ale przewiązanie mu ramienia niewiele by pomogło. Krew wylewała się szerokim strumieniem. Potrzebował ognia; ten dokonałby kauteryzacji.
Zabójcy potrafili wywołać ogień; był nieodzowny, żeby unicestwiać potwory. I ja to potrafiłam. Wzniecone płomienie trzaskały na koniuszkach palców. Przywieraliśmy nimi do zombi, a oczyszczony żar się rozprzestrzeniał, wypalając zło i ciemność. W końcu monstra eksplodowały. Z jakiegoś powodu mogłam zapłonąć od stóp do głów i żeby zniszczyć zombi, potrzebna była tylko chwila kontaktu.
W przypadku ludzi ogień czasem leczył. A czasem powodował ostateczną śmierć.
Uleczył mnie i wiedziałam, że uleczy Cole’a. Oboje byliśmy zabójcami, to zaś decydowało o zasadniczej różnicy między uleczeniem a eksplozją.
Tak?
Musiałam spróbować. W przeciwnym razie by nie przeżył. Tracił wraz z krwią siły, głowa opadła mu na bok. Wargi zaczynały sinieć, skóra robiła się kredowo biała.
W przypływie desperacji zamknęłam oczy. Ludzie złożeni byli z trzech części. Duch, źródło życia, wiązał się z duszą, która z kolei składała się z umysłu, woli i emocji. Jedno i drugie zamieszkiwało w ciele – zewnętrznej powłoce. Wciągnęłam powietrze w płuca… odetchnęłam… i zmusiłam ducha i ciało, by się rozdzieliły; przypominało to zdjęcie rękawiczki. Ponieważ zombi były duchami, mogły walczyć tylko z innymi duchami. Nauczyłam się, jak dokonywać tej separacji na zawołanie, w mgnieniu oka.
Otoczyło mnie zimne powietrze. Bez izolacji, jaką zapewniały skóra i mięśnie, mój duch doznawał spadku temperatury – zdawało się – o tysiąc stopni.
– Co robisz? – Jako zabójca, Cole potrafił wejrzeć w świat duchowy. We mnie.
Nie miałam czasu wyjaśniać. Kiedy dochodziło do podobnych sytuacji, byłam taką nowicjuszką, że nie dawałam rady odpowiadać na liczne pytania.
Światło, pomyślałam, a wtedy koniuszki moich palców ogarnął żar. Spojrzałam. Płomienie obejmowały moją rękę aż do nadgarstka. Dobrze, dobrze. Sięgnęłam w głąb ramienia Cole’a.
Oddech uwiązł mu w krtani. I to wszystko, jego jedyna reakcja. Wiedziałam jednak, że cierpi straszliwie. Sama to przeżyłam. Na dobrą sprawę doznał poparzeń duszy trzeciego stopnia. Ale nie zamienił się w popiół, a to już było coś.
Stłumiłam płomienie i jednym ruchem sprowadziłam ducha na swoje dawne miejsce, a potem przyjrzałam się uważnie Cole’owi. Jego twarz znów odzyskała normalną barwę. Tak szybko. Chwyciłam koszulę, którą wcześniej ściągnął, i owinęłam nią wciąż krwawiącą, ale czerniejącą teraz ranę.
Co dalej? Nie wiedziałam, czy na zewnątrz są źli faceci z bronią wycelowaną w otwarte okno, które pozwalało zasypać pokój gradem pocisków. Nie wiedziałam, ilu złych facetów jest w domu, ani czy pan Holland jeszcze żyje.
Moje wnętrzności zamieniły się w plątaninę bolesnych węzłów.
Bez względu na wszystko nie mogliśmy – nie zamierzaliśmy – zwiać bez niego.
– Możesz iść? – spytałam.
Cole zacisnął zdeterminowany szczęki.
– Nieważne… czy… mogę. Zrobię to.
Zacinał się, ale głos miał mocny. Nie tylko dzięki ratunkowej kauteryzacji, ale też dlatego, że wzmacniała go żelazna wola i odwaga.
– Znajdę twojego tatę i spotkamy się…
– Nie. – Jego ton wykluczał jakikolwiek sprzeciw. – Trzymamy się razem.
– Liczy się każda chwila.
– Nieważne. Mój ojciec. Moja decyzja.
Bardzo dobrze.
– Potrzebujemy więcej broni.
Podczołgałam się do pistoletu, który upuścił, i pchnęłam go w jego stronę. Dotarłam do stolika nocnego i wzięłam małą kuszę, którą tam zostawił.
Dźwignął się na kolana.
– Przejdę przez drzwi… pierwszy. Ty… trzymasz się tuż za mną. Rozumiesz? – Wyjął z garderoby jakiś plecak, krzywiąc się przy tym.
Nie, nie rozumiałam, i nie zamierzałam robić tego, co mi kazał. To ktoś silny miał prowadzić kogoś słabego, nie odwrotnie.
– Ja pójdę pierwsza.
– Po prostu… – zmarszczył czoło i uniósł palec, dając znak, bym umilkła.
Nasłuchiwałam podejrzanych odgłosów. Wiatr zawodził upiornie i… chrzęścił lód. Każdy mój instynkt wołał: czerwony alarm, czerwony alarm!
Ktoś się zbliżał, i to na całego.
Odwróciłam się i wycelowałam w chwili, gdy jakiś zamaskowany mężczyzna przerzucił nogi przez parapet okna. Kiedy się wyprostował, nacisnęłam spust kuszy. Bełt utkwił mu w krtani, odcinając dopływ powietrza i tłumiąc ryk bólu, nim zdołał się dobyć z jego ust.
Śmiertelne trafienie.
Zrobiłam to, co konieczne. Nie mogłam tego żałować.
Wciąż do niego celując, podeszłam tam, gdzie leżał. Głowę miał przekręconą na bok, oczy otwarte, ale szkliste. Ani śladu pulsu. W jego uchu tkwiła słuchawka. Wyjęłam ją i podniosłam. Gwar głosów.
– Dostałem. Trafił mnie…
– …chcesz, żebym kontynuował?
– Nie żyje…
Więcej głosów.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, a ja obróciłam się na pięcie. Rozpoznałam pana Hollanda w chwili, gdy nacisnęłam spust po raz drugi; zdołałam w ostatniej chwili wykręcić nadgarstek i posłałam strzałę we framugę.
– Na ziemię! – rozkazał Cole. W jego głosie pobrzmiewała troska i ulga.
Pan Holland wciąż stał w miejscu. Jedno oko miał opuchnięte i zamknięte; przesunął spojrzeniem drugiego oka po pokoju. Wciągnął gwałtownie powietrze w płuca, kiedy dostrzegł Cole’a, i odetchnął powoli, gdy dostrzegł i mnie. Po twarzy ściekały mu szkarłatne strugi.
– Było czterech. Trzech w środku, jeden na zewnątrz. Ale wygląda, że go załatwiłaś.
Przykuśtykał do Cole’a i odsunął przesiąknięty krwią materiał, żeby obejrzeć ranę.
Cole się skrzywił.
– Czysty strzał, na wylot. Brzegi osmalone. Krwotok się zmniejsza. – Pan Holland odrzucił koszulę, którą owinięty był jego syn, zdjął własną i przewiązał go. – Nie mamy dużo czasu. Jeden uciekł. Wróci z innymi.
– Już ich słyszałam – uprzedziłam. – Przez słuchawkę tego zabitego faceta.
– Nie ma ich tutaj. Są u Ankha.
U pana Ankha. Ojca Reeve. Nie był zabójcą zombi, ale wspierał naszą sprawę i pozwalał mieszkać u siebie mnie i babci.
– Babcia – sapnęłam gwałtownie. – Kat.
Zamierzała spędzić tę noc z Reeve. Czy coś im się stało?
Nie miałam pojęcia…
Powinnam tam być, powinnam je chronić.
– Przykro mi – powiedział pan Holland. – Nic nie wiem. To był zaplanowany atak, chodziło o to, żeby załatwić nas wszystkich jednocześnie.
Wszystkich?
– To znaczy… – Nie. Nie, nie, nie. Nie podobało mi się to, dokąd zmierzają moje myśli.
– Ankh do mnie zadzwonił. Ktoś wyłączył w domu system alarmowy. Ubierałem się, żeby tam pojechać i mu pomóc, kiedy dostałem kolejny telefon. Od Szrona. Krótko potem zadzwonił Bronx. Nie zdążyłem odebrać, ani od jednego, ani od drugiego. Przez tylne drzwi wtargnęło dwóch mężczyzn. Tak. Podejrzewam, że dziś wieczorem zaatakowano wszystkich zabójców z naszego zespołu.
Szron. Bronx. Trina. Lucas. Cruz. Collins. Gavin. Veronica. Mackenzie. Justin. Jacklyn. Jeśli komuś z nich coś się stało… Uderzyła mnie fala emocji, czyniąc to z siłą kija baseballowego. Ból, żal, troska i wściekłość jak ostra stal.
W mojej głowie zaczęła przybierać kształt lista rzeczy nieodzownych. Szufladkuj. Po kolei. Zawieźć Cole’a do lekarza. Odnaleźć pozostałych. Zniszczyć ludzi odpowiedzialnych za to wszystko.
Nie musiałam się zastanawiać nad sprawcą. Anima Industries. Bez wątpienia.
– Ankhowie mają w swoim domu sekretne przejścia umożliwiające szybką ucieczkę – zauważył Cole. Na jego twarzy malowała się zaciętość. – Ankh wyprowadził wszystkich, Ali-gatorze. Gwarantuję to.
Tak jak ja, brzydził się kłamstwem. Wierzyłam mu.
Zabrałam mu plecak, a on się skrzywił z bólu.
– Przepraszam – mruknęłam, zakładając pasek na ramię. Cokolwiek chował w środku, ważyło z tysiąc kilogramów. Co najmniej. – Wynośmy się stąd.
Dotarliśmy do garażu bez przeszkód; odmówiłam bezgłośnie modlitwę dziękczynną. Cole usadowił się na fotelu pasażera w swoim dżipie, a ja położyłam plecak u jego stóp.
Pan Holland rzucił mi kluczyki.
– Ty prowadzisz.
– Tak. – Prawo jazdy nie było w tej chwili ważne.
– Zawieź go do kościoła Świętej Trójcy. I zaprowadź do pokoju pastora. Półka z książkami. – Pan Holland spojrzał na Cole’a. – Taki sam schowek jak ten, który urządziliśmy dla mamy.
Cole zesztywniał. Zawsze tak reagował na jakąkolwiek wzmiankę o matce. Była zabójczynią i owszem, miała schowek, ale i tak zginęła podczas ataku zombi.
Pan Holland napotkał mój wzrok.
– Tam właśnie będzie pan Ankh i twoja babcia, jeśli…
Przeżyli, dokończyłam w myślach i od razu rzuciłabym się w niepowstrzymany nurt paniki, gdybym nie przypomniała sobie zapewnienia, które padło z ust Cole’a: „Ankh wyprowadził wszystkich, Ali-gatorze”.
– Upewnij się, że mój chłopak tam dotrze, to wszystko – powiedział pan Holland.
Nic by mnie nie powstrzymało.
– A pan?
– Ruszę zaraz za wami.
Co miał do roboty? Zamierzał grzebać ciała?
Jezu. Prawdopodobnie.
Drżąc, zajęłam miejsce za kierownicą. Dłonie mi się pociły. Krew osiągała temperaturę wrzenia, ale skórę pokrywała lodowata skorupa. Porami wylewał się ze mnie cuchnący kwas. Gdy podniosły się drzwi garażu, Cole ścisnął mi rękę, próbując dodać odwagi. Skórę miał zimniejszą od mojej i lepką.
– Nie pozwolę, by stało ci się cokolwiek – obiecałam solennie, wcisnęłam do dechy pedał gazu i wyskoczyłam na drogę. Sprężyłam się cała, oczekując gradu pocisków zasypujących nasz pojazd. Wraz z upływem sekund i minut zaczęłam się odprężać.
Gdyby tylko to ułaskawienie mogło trwać dłużej. Skręciłam na rogu i ujrzałam samochód Gavina owinięty wokół słupa latarni. Spod powyginanej maski dobywały się wiązki pary. Drzwi po stronie kierowcy były otwarte, ale w środku nikogo nie dostrzegłam.
– Nie – sapnęłam zrozpaczona.
– Jest twardy – zapewnił mnie Cole. – Jest bystry. Przeszedł przez piekło i wrócił cały i zdrowy.
Czułam w oczach łzy, kiedy zatrzymałam się przed wrakiem wozu. Jeśli Gavin przeżył, to z pewnością był ranny. Pomyślałam, że powinien być gdzieś niedaleko, chowając się w pobliskich drzewach, czekając… Chyba że dokądś go zabrano.
Poszukiwania oznaczałyby marnowanie cennego czasu. Czasu, którego Cole nie miał zbyt dużo.
Musiałam dokonać wyboru.
Wiedząc, jak działa mój umysł, Cole oznajmił:
– Jestem ranny, nie martwy. Przestań się o mnie troszczyć… i zrób to, co musisz… dla Gavina. – Im dłużej mówił, tym cięższy stawał się jego oddech.
– Nie chcę cię zostawiać – wyznałam. – Potrzebujesz natychmiast pomocy lekarskiej i…
– Powód jedenasty – przerwał mi, a ja potrzebowałam chwili, żeby załapać. Wszystkie powody, dla których mnie kochał. – Jesteś gotowa zaryzykować… wszystko dla swoich… przyjaciół. Poza tym nie będziesz… sama. Dokąd pójdziesz… i ja pójdę.
Co!?
– Nie. Zostajesz w samochodzie.
– Ali…
– Cole, już masz kłopoty z oddychaniem. Wciąż krwawisz. Ruch pobudził krwiobieg. No i masz na sobie szorty.
Przesunął po mnie spojrzeniem.
– Ali-gatorze… masz na sobie tylko podkoszulek.
Znów ta żelazna determinacja.
– Z tobą u boku nie będę mogła działać szybko. Koniec dyskusji. Wystawiamy się tutaj na strzał jak kaczki.
Skrzywił się.
– Dobra. Tylko uważaj, bo oszaleję.
Pocałowałam go, szybko i mocno. Poczułam na odsłoniętej skórze ukąszenie zimnego powietrza, kiedy wyszłam z wozu. Moje stopy zmieniły się w ciężkie głazy, ale zdołałam utrzymać szybkie tempo marszu, idąc po śladach krwi wiodących od rozbitego wozu do drzewa z obdartą korą. Dalej prowadziły ślady butów o odpowiednim rozmiarze; ich głębokość odpowiadała muskularnemu ciężarowi Gavina.
Urywały się nagle.
– Gavin! – zawołałam, ryzykując zwrócenie uwagi Animy. Wszystko, byle pomóc przyjacielowi. – To ja, Ali.
Brak odpowiedzi. Nawet głosu owadów.
Ta cisza mnie zabijała.
– Gavin. Proszę.
I znów cisza.
Potok łez. Nic więcej nie mogłam zrobić. Pobiegłam z powrotem do samochodu. Cole był bledszy, a resztki sił, jakie jeszcze zachował, najwyraźniej go opuszczały.
– Jakiś ślad? – spytał.
– Na pewno tu był, ale czy jest nieprzytomny, czy znajduje się gdzieś indziej, nie mam pojęcia. Zawiozę cię do pana Ankha i wrócę tutaj. – Nim zdążył powiedzieć cokolwiek o zagrożeniu, z jakim będę miała do czynienia, spytałam: – Jak się trzymasz?
– Kotku, właśnie wróciliśmy z dalekiej podróży. – Zęby mu szczękały. – Nie ma mowy, żebym umarł.
Chciałam włączyć ogrzewanie, ale nie zrobiłam tego. Jego najlepszym przyjacielem była w tej chwili niska temperatura, opóźniająca krwawienie. Dzięki za wznowienie serialu Ostry dyżur.
– Obiecujesz? – spytałam.
– Obiecuję.
*
Podjechałam pod kościół. Piękny trzykondygnacyjny budynek z piaskowca, w kształcie litery M. Pośrodku znajdowały się strome kamienne schody prowadzące do wejścia. Oba skrzydła stykały się na wysokości dachu w formie skomplikowanego żelaznego krzyża. Naliczyłam dziesięć witraży, wszystkie nietknięte. Parking świecił pustkami, paliła się tylko pojedyncza latarnia.
Spenetrowałam wzrokiem okolicę, szukając jakiegokolwiek śladu pana Ankha albo Animy. Było późno, sklepy i restauracje już pozamykano. Zdawało się, że nikt nie czai się w zacienionych miejscach. Po drugiej stronie ulicy stały tylko dwa samochody, oba puste. Żaden nie należał do nikogo znajomego.
Zaparkowałam dwie przecznice dalej. Ci z Animy wiedzieli najwyraźniej, gdzie mieszkamy. Musieli też wiedzieć, czym jeździmy. Nie chciałam zostawiać wozu w pobliżu kościoła, na wypadek gdyby kogoś za nami wysłali.
– Będziemy się trzymać w cieniu i posuwać na piechotę – powiedziałam.
Cole skrzywił się, zarzucając plecak na ramię.
– Miałaś… rację. Straciłem szybkość. Jeśli pojawią się kłopoty… nie zwlekaj… żeby mi pomóc. Uciekaj… do budynku.
Nie ma mowy.
– Trzymamy się razem, pamiętasz?
– Tylko wtedy… gdy będzie to dla ciebie korzystne.
– Właśnie. – Wysiadłam, zanim zdążył odpowiedzieć. Chłód pozbawił mnie od razu tchu.
Kiedy Cole stanął obok mnie w oparach mgły, która spowijała mu twarz, próbowałam odebrać mu plecak, ale popatrzył na mnie ze złością.
– Powód dwunasty. Uparta. Ale dopóki… oddycham… będę cię chronił… i niósł każdy ciężar, jaki zdołam udźwignąć.
Właśnie to. Jeden z wielu powodów, dla których się w nim zakochałam.
– Cole…
– Ja mężczyzna. Ty kobieta. – Wszystko było w nim twarde jak granit. Wskazał przed siebie ruchem brody. – Idziemy.
– Widzę, że ten postrzał przyprawił cię o zrzędliwość.
Rozejrzałam się uważnie i ruszyłam do akcji. Noc skrywała w swych cieniach sekrety. Gdybym nie była ostrożna, któryś mógłby mnie ugryźć.
Cole potknął się kilka razy, ale zdołał dotrzymać mi kroku.
Dotarliśmy do niskiego ceglanego murku, wzniesionego bardziej dla ozdoby niż ochrony, i przykucnęłam. Nikt nie majaczył w mroku; pokonaliśmy tę przeszkodę z odrobiną wysiłku i znaleźliśmy się na tyłach kościoła. Podczas gdy ja wykorzystałam umiejętność nabytą od Szrona i sforsowałam zamek przy drzwiach, Cole opierał się o ścianę. Oddychał z jeszcze większym trudem. Miałam znowu posłużyć się ogniem?
Nie było na to czasu. Zawiasy pisnęły, kiedy pchnęłam drzwi ramieniem. Światła były zgaszone, smolista czerń powitała nas z otwartymi ramionami. Użyłam aplikacji „latarka” w komórce – miała aplikacje na wszystko – by rozproszyć cienie. Okazało się, że przebywamy w kuchni. Małej, ale czystej. Byliśmy sami. Przed nami widniał korytarz, który rozchodził się w trzech różnych kierunkach.
– Tędy. – Cole przejął prowadzenie, powłócząc nogami i podążając z każdym krokiem coraz wolniej.
Starałam się oświetlać drogę, kiedy mijaliśmy kolejne drzwi, by w końcu znaleźć się w prezbiterium. Wymamrotałam modlitwę w intencji siły i spokoju. Czy była tu babcia? Moi przyjaciele? Albo pakowaliśmy się w kłopoty.
W prawo. Przeszliśmy przez pokój ze sprzętem nagłaśniającym, magazynek pełen komży dla członków chóru kościelnego i wreszcie dotarliśmy do gabinetu pastora. Cole, który chwiał się na nogach, zapalił górne światło, a ja schowałam komórkę do kieszeni. Zamrugałam, żeby przyzwyczaić wzrok do nagłej jasności, i zobaczyłam półkę na książki, biurko, komputer, szafkę na dokumenty i kilka krzeseł.
– Czegoś mi brakuje – powiedziałam. – Gdzie jest kryjówka?
– Tutaj.
Przykucnął i usunął rzeczy z przegródki na dolnej półce z książkami. Potem sięgnął w głąb, uruchomił ukryty zawias i odsłonił tunel dostatecznie duży, by mógł się w nim zmieścić dorosły mężczyzna.
– Wchodź – nakazał. – Szybko.
Opadły mu powieki, a potem znów się uniosły.
Jak bliski był omdlenia?
Na dobrą sprawę przeleciałam przez dziurę – i znalazłam po drugiej stronie drabinę. Kiedy schodziłam, otoczyła mnie zewsząd ciemność. Niczym rzeczywista Alicja w krainie czarów – pomyślałam z nerwowym śmiechem. Dłonie znów zaczęły mi się pocić; musiałam stłumić obraz Cole’a, który traci siłę w dłoniach i spada ku pewnej śmierci.
Dostrzegłam strużki sączącego się światła. Po dotarciu na dół zeskoczyłam na cementową podłogę. Przy mojej pomocy Cole zdołał zrobić to samo, cierpiąc jedynie minimalny ból.
– Anima za to zapłaci – obiecałam.
– Tak. I zapłaci… Krwią.
Mnóstwem krwi.
Znajdowaliśmy się w maleńkim pudełkowatym pokoiku, ale zza przeciwległej ściany po prawej stronie dochodziły głosy. Głosy, które rozpoznałam.
Rzuciłam się do przodu.
– Babcia!
– Ali? – odpowiedziała.
Wokół narożnika rozjarzyło się światło, ja zaś przyspieszyłam kroku i niebawem weszłam do rozległego pomieszczenia pełnego łóżek na kółkach, sprzętu medycznego i broni. Babcia, w swojej ulubionej koszuli nocnej, ruszyła w moją stronę. Wzięłam ją w ramiona i przytuliłam mocno, starając się jej nie zasmarkać.
– Dzięki Bogu! Żyjesz. – Tylko ona pozostała mi z całej rodziny i wolałabym umrzeć, niż ją stracić. – Naprawdę żyjesz.
– Wierz mi, anioły mnie strzegły dzisiejszego wieczoru. Inaczej nie potrafię wyjaśnić, jakim cudem przetrwałam.
– Przepraszam, że nie było mnie z tobą.
– I bardzo dobrze. Nie chciałabym za żadne skarby świata, żebyś była świadkiem przemocy, jakiej się dopuściliśmy. – Jej drobną postacią wstrząsnął dreszcz, a ja nie zdołałam wyznać jej, że swoje tego dnia też przeżyłam. – Pocieszała mnie myśl, że jesteś gdzieś daleko i że nic ci nie grozi.
Usłyszałam za plecami cichy odgłos szurających stóp i uwolniłam się z objęć babci.
– Zaraz wracam.
Cole przekroczył właśnie próg, a ja podbiegłam do niego.
Twarz miał ściągniętą, skóra była trupio blada. Zdobył się na nieznaczny uśmiech, kiedy przy nim stanęłam. Myślę, że w tym momencie funkcjonował tylko dzięki czystej adrenalinie.
– Mówiłem… nic… jej nie będzie.
– Chwal się do woli. – Tylko żyj! Zdjęłam mu plecak z ramienia, jego ciężar uderzył głucho o podłogę. – Musisz się położyć.
– Ali, powinnaś wiedzieć… nie boję się… umrzeć.
Wstrząs! I to niezbyt przyjemny.
– Wiem. – Ktoś, kto bał się umierać, nigdy nie potrafiłby naprawdę żyć, a Cole Holland zdecydowanie żył. – Dlaczego mi to teraz mówisz? Obiecałeś mi i musisz dotrzymać słowa.
Oparł się o mnie, żeby nie upaść. Objęłam go w pasie.
– Panie Ankh! – zawołałam. – Pomocy!
Zza zasłony wyłonił się mężczyzna. Nie miał na sobie koszuli i odznaczał się umięśnieniem godnym zabójców; wydawało się, że właśnie zszywa własne rany, ponieważ z rozwarcia na obojczyku zwieszała mu się igła z nitką. Jego ogorzała zwykle skóra była niemal tak blada jak skóra Cole’a i poznaczona rozcięciami i sińcami.
Zobaczywszy nas, przyspieszył kroku. Wspólnymi siłami dźwignęliśmy Cole’a na łóżko. Niełatwe zadanie. Zemdlał, nim zdołaliśmy go położyć, i zamienił się w martwy ciężar. Pan Ankh odsunął mnie na bok, żeby oczyścić i zaszyć ranę na jego ramieniu.
To chirurg, przypomniałam sobie. Wie, co robić.
– Nic mu nie będzie, prawda? – spytałam.
Nie odezwał się, dostrzegłam tylko, że drgnął mu mięsień pod okiem.
Zacisnęłam usta.
Po kolei. Szufladki.
Tak, ale ile mogło się w nich jeszcze pomieścić?
Obok stanęła babcia i ujęła mnie za rękę.
– Jak się tu dostałaś? – spytałam.
– Prowadzi tu jeden z tuneli w domu pana Ankha.
– Gdzie inni? – Przesunęłam spojrzeniem po pokoju i odpowiedziałam sobie na własne pytanie. Na jednym z łóżek leżała Kat, ciemne splątane włosy okalały jej twarz, której wyraz był dziwny. Pusty.
Zmarszczyłam czoło. Coś – ponad to, co oczywiste – było z nią nie tak.
Reeve leżała na sąsiednim łóżku, tak nieruchomo, że mogła być tylko…
Nie!
– Powiedz mi, że wszystko z nią w porządku.