All in 1. Serce ze szkła - Emma Scott - ebook

All in 1. Serce ze szkła ebook

Emma Scott

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

All in to historia, po której nigdy nie będziecie gotowi na drugi tom.

Kacey, gitarzystka frontmenka, jest utalentowana i charyzmatyczna. Otoczona tysiącami fanów żyje w samotności od koncertu do koncertu, powoli staczając się po równi pochyłej.

Jonah, obdarzony talentem artysta, żyje w samotności, jaką potrafi znieść tylko ktoś naprawdę silny. Bo Jonah jest silny i gotowy na nieuniknione.

Dla żadnego z nich to nie jest czas na nowy związek. Gdy jednak przydarza im się coś prawdziwego – coś, co wszystko zmienia, co przynosi ukojenie, daje szaleńczą radość i niewyobrażalny smutek, coś pięknego i kruchego jak szkło – czy warto wtedy oglądać się za siebie?

All In. Serce ze szkła to książka, w której nie ma niczego udawanego: żadnego pozorowanego fake relationship, żadnego powierzchownego hate-to-love, żadnego nieprawdopodobnego plot twistu. W zamian za to czytelnik otrzymuje historię dwojga ludzi, których relacja rozwija się powoli, boleśnie i prawdziwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 411

Oceny
4,6 (63 oceny)
46
12
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sowaaz

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka łamie serce, ale je też skleja. Pokazuje jak bardzo ulotne jest życie, mamy je tylko jedno a ta książka zachęca do przeżycia go jak najlepiej. Rodzina nie są tylko osoby z którymi jesteśmy spokrewnieni z krwi i kości, ale to są osoby, które nas kochają i się o nas troszczą. Sława i bogactwo mogą być złudne, a spokój jaki może przynieść druga osoba podnosi na duchu. Ta historia na długo zostanie w naszych sercach ponieważ dużo nas uczy i polecam każdemu z całego serca
20
MAgnes11

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść, pełna emocji i wzruszeń
10
aga130612

Nie oderwiesz się od lektury

piękna i wzruszająca historia 💔
00
ladylying

Dobrze spędzony czas

Nie sądziłam, że tak bardzo złamie mi serce.
00
natipm8309

Nie oderwiesz się od lektury

kocham ❤️❤️❤️
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuFull Tilt
Co­py­ri­ght © 2016 by Emma Scott. All ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Fi­lia Co­py­ri­ght © 2024 for this edi­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Front co­ver art by Me­lissa Pa­nio-Pe­ter­sen Back co­ver photo by Raw­pi­xel.com
Pro­jekt pol­skiej wer­sji okładki, skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-8265-810-1
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

TA KSIĄŻKA OPO­WIADA PRZEDE WSZYST­KIM HI­STO­RIĘ BRACI.

DE­DY­KUJĘ JĄ MO­JEMU BRATU BO­BOWI, KTÓRY – NIE­ŚWIA­DO­MIE – ZA PO­MOCĄ ZA­WAR­TEJ W E-MA­ILU SU­GE­STII NA­KIE­RO­WAŁ MNIE NA PI­SAR­SKĄ ŚCIEŻKĘ. PO­PCHNĄŁ MNIE W STRONĘ TEJ PRZY­GODY – MO­JEGO PO­WO­ŁA­NIA DO OPI­SY­WA­NIA HI­STO­RII MI­ŁO­SNYCH – KTÓRA NA ZA­WSZE ZMIE­NIŁA MOJE ŻY­CIE.

Z WY­RA­ZAMI WDZIĘCZ­NO­ŚCI I MI­ŁO­ŚCI – TA KSIĄŻKA JEST DLA CIE­BIE.

LIVE    Li­ght­ning Cra­shes

HAL­SEY    Hur­ri­cane

SIA    Chan­de­lier

COLD­PLAY    Yel­low

CE­LINE DION    My He­art Will Go On

BI­SHOP    Like a Ri­ver

TOM PETTY    Free Fal­lin’

SNOW PA­TROL    Cha­sing Cars

THE STRUM­BEL­LAS

PIĘT­NA­ŚCIE MIE­SIĘCY WCZE­ŚNIEJ...

Po­ra­ziło mnie ostre świa­tło. Wal­czy­łem, by nie za­mknąć oczu, ale się pod­da­łem i po­zwo­li­łem opaść po­wie­kom. Za­miast pa­trzeć, wsłu­chi­wa­łem się w pracę ma­szyn, sta­ra­jąc się dzięki ich brzmie­niu wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. Pi­ka­jący sy­gnał był miarą bi­cia mo­jego serca. No­wego serca, po­woli pom­pu­ją­cego krew w piersi. Wczo­raj na­le­żało ono do dwu­dzie­sto­trzy­let­niego ko­szy­ka­rza, który wy­jeż­dża­jąc z Hen­der­son, miał wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy. Te­raz było moje. W pod­świa­do­mo­ści mie­szały mi się smu­tek i wdzięcz­ność.

Dzię­kuję. Przy­kro mi, ale dzię­kuję...

Boże, moja pierś. Czu­łem się tak, jakby spa­dło na mnie wiel­kie ko­wa­dło i zmiaż­dżyło mi że­bra. Mo­stek, który zo­stał otwarty jak drzwi szafy, po czym po­now­nie za­mknięty i za­szyty, pul­so­wał ago­nal­nie, a ból ten po­chła­niał mnie cał­ko­wi­cie. Gdzieś głę­boko pod tym kosz­ma­rem znaj­do­wało się moje nowe serce.

Jęk­ną­łem, ale wy­do­sta­jący się z mo­ich ust dźwięk przy­niósł jesz­cze wię­cej bólu.

– Bu­dzi się. Wró­ci­łeś do nas, ko­cha­nie?

Spró­bo­wa­łem po­now­nie uchy­lić po­wieki, ale świa­tło wciąż ośle­piało.

Może umar­łem?

Biała szpi­talna po­ściel i ostre flu­ore­scen­cyjne świa­tło po­ra­ziły mnie raz jesz­cze, ale w końcu moje oczy za­częły się do nich przy­zwy­cza­jać. Ciemne syl­wetki na­brały kształ­tów. Po pra­wej za­uwa­ży­łem ro­dzi­ców. Mama, która oczy miała mo­kre od łez, wy­cią­gała rękę, by od­gar­nąć mi ko­smyk wło­sów z czoła. Po­pra­wiła rurkę, którą po­da­wano mi tlen do nosa, choć za­pewne wcale nie było to ko­nieczne.

– Świet­nie wy­glą­dasz, ko­cha­nie – po­wie­działa drżą­cym gło­sem.

Czu­łem, jak­bym od ty­go­dni zma­gał się ze śmier­telną cho­robą, by na ko­niec wpaść pod po­ciąg to­wa­rowy. Jed­nak mama nie miała na my­śli tego, że do­brze wy­glą­dam, ale że żyję.

Dla jej do­bra udało mi się uśmiech­nąć.

– Świet­nie się spi­sa­łeś, synu – po­wie­dział tata. – Dok­tor Mor­ri­son mówi, że ro­ko­wa­nia są na­prawdę do­bre. – Po­słał mi wy­mu­szony uśmiech, po czym od­wró­cił wzrok i za­kasz­lał w pięść, by ukryć emo­cje.

– Theo? – wy­chry­pia­łem i na­tych­miast się skrzy­wi­łem, gdy głę­boki ból prze­szył moją pierś. Ode­tchną­łem płytko i spoj­rza­łem w lewo.

Sie­dział po­chy­lony na krze­śle, opie­ra­jąc łok­cie na ko­la­nach. Silny. Nie­za­chwiany.

– Cześć, bra­ciszku – po­wie­dział, a w jego głę­bo­kim gło­sie usły­sza­łem wy­mu­szoną lek­kość. – Mama ściem­nia. Wy­glą­dasz okrop­nie.

– The­odo­rze – upo­mniała go. – Wcale nie. Jest piękny.

Nie mia­łem siły, by rzu­cić ja­kimś żar­tem. Udało mi się je­dy­nie uśmiech­nąć. Brat także od­po­wie­dział uśmie­chem, ale był on sztuczny i spięty. Zna­łem Theo le­piej niż kto­kol­wiek, wie­dzia­łem, gdy coś go drę­czyło. Gniew, który prze­waż­nie tlił się w nim nie­wiel­kim pło­my­kiem, w tej chwili pło­nął ja­sno.

Dla­czego...?

Ro­zej­rza­łem się po sali i zro­zu­mia­łem.

– Au­drey?

W po­miesz­cze­niu dało się wy­czuć na­pię­cie, mama wy­raź­nie się wzdry­gnęła. Wy­mie­niono wiele spoj­rzeń – prze­la­ty­wały nad moim łóż­kiem jak ptaki.

– Jest późno – po­wie­dział tata. – Wró­ciła do domu. – Był rad­nym na­szego mia­sta, a te­raz mó­wił jak po­li­tyk, gdy w ten ła­godny spo­sób mu­siał wy­znać ja­kąś nie­przy­jemną prawdę.

Mama – bie­gła w po­cie­sza­niu przed­szko­lanka – za­częła wy­ja­śniać:

– Po­wi­nie­neś od­po­cząć, ko­cha­nie. Prze­spać się. Kiedy się wy­śpisz, po­czu­jesz się znacz­nie le­piej. – Po­ca­ło­wała mnie w czoło. – Ko­cham cię, Jo­nah. Nie­długo doj­dziesz do sie­bie.

Tata zła­pał ją za ra­miona.

– Dajmy mu od­po­cząć, Be­verly.

Za­tem od­po­czy­wa­łem. Wie­lo­krot­nie za­pa­da­łem i bu­dzi­łem się z na­zna­czo­nego bó­lem snu, aż pie­lę­gniarka do­dała coś do mo­jej kro­plówki i za­sną­łem głę­boko.

Kiedy od­zy­ska­łem przy­tom­ność, sie­dział przy mnie Theo. Au­drey nie­stety nie było. Nowe serce ude­rzało w cięż­kim, bo­le­snym ryt­mie. Do mo­ich żył po­now­nie na­pły­nęła ad­re­na­lina lub inny hor­mon wy­dzie­lany w chwi­lach, gdy koń­czyło się coś, co miało trwać wiecz­nie.

– Gdzie ona jest? – za­py­ta­łem. – Po­wiedz prawdę.

Theo wie­dział, o kogo mi cho­dziło.

– Wczo­raj rano po­le­ciała do Pa­ryża.

– Roz­ma­wia­łeś z nią? Co po­wie­działa?

Przy­su­nął się z krze­słem.

– Wci­snęła mi ja­kąś łzawą gadkę. Mó­wiła, że ma plany na ży­cie, a to... – Od­wró­cił wzrok.

– To nie było to – do­koń­czy­łem.

– Nie mo­gła tego znieść... – Prze­cze­sał włosy pal­cami. – Kurwa, nie po­wi­nie­nem tego mó­wić.

– Nie – rzu­ci­łem, krę­cąc lekko głową. – Cie­szę się, że mi po­wie­dzia­łeś. Mu­sia­łem to usły­szeć.

– Przy­kro mi, bra­ciszku. Trzy lata. Po­świę­ci­łeś jej trzy lata, a ona po pro­stu...

– W po­rządku. Tak jest le­piej.

– Le­piej? Jak, do dia­bła, może być tak le­piej?

Po­wieki mi cią­żyły, oczy chciały się za­mknąć, opu­ścić kur­tynę i po­zwo­lić mi wró­cić na chwilę w ob­ję­cia za­po­mnie­nia. Nie mia­łem siły, by po­wie­dzieć bratu, że nie czu­łem nie­na­wi­ści do Au­drey za to, że mnie zo­sta­wiła. Spo­dzie­wa­łem się tego. Na­wet chory, z nie­wy­dol­nym ser­cem, wi­dzia­łem, jak się wzdry­gała i roz­glą­dała w po­szu­ki­wa­niu drzwi, pla­nu­jąc ucieczkę od mo­jego stanu i ży­cia, które miało mnie cze­kać.

Bo­lało – całe te trzy lata związku z nią były jak nóż wbity w moje nowe serce. Ale nie czu­łem nie­na­wi­ści, bo ja jej też nie ko­cha­łem. Nie tak, jak chciał­bym ko­chać ko­bietę – całą swoją du­szą.

Au­drey ode­szła. Theo mógł nie­na­wi­dzić ją za mnie. Ro­dzice mo­gli roz­wo­dzić się nad jej okru­cień­stwem w moim imie­niu. Jed­nak po­zwo­li­łem jej odejść, po­nie­waż w tam­tej chwili nie wie­dzia­łem, że miała być moją ostat­nią dziew­czyną...

LI­PIEC, PIĄ­TEK WIE­CZÓR

By­łam pi­jana.

Z ja­kiego in­nego po­wodu trzy­ma­ła­bym w ręce ko­mórkę, za­wie­sza­jąc pa­lec nad nu­me­rem ro­dzi­ców, któ­rzy miesz­kali w San Diego?

Pi­jacka me­lan­cho­lia, po­my­śla­łam. Naj­wy­raź­niej nie jest je­dy­nie dla by­łych part­ne­rów.

Par­sk­nę­łam śmie­chem, który za­brzmiał bar­dziej jak szloch i po­niósł się echem po klatce scho­do­wej. Sie­dzia­łam w ciem­nej, wą­skiej prze­strzeni, pod­cią­ga­jąc ko­lana do piersi i sta­ra­jąc się zwi­nąć w kłę­bek. Pró­bo­wa­łam stać się nie­wi­dzialna. Zza be­to­no­wej ściany do­cho­dziły przy­tłu­mione okrzyki i gwizdy trzech ty­sięcy lu­dzi, któ­rzy cze­kali, by Ra­pid Con­fes­sion wy­szedł na scenę. Nasz ma­na­ger, Jimmy Ray, do­bre dwa­dzie­ścia mi­nut temu dał znać, że wcho­dzimy za dzie­sięć mi­nut, więc dziew­czyny z ze­społu za­pewne już mnie szu­kały.

Upi­łam łyk z bu­telki po wo­dzie mi­ne­ral­nej Evian w trzech czwar­tych wy­peł­nio­nej wódką – po­nie­waż taka je­stem sprytna – i znów sku­pi­łam się na te­le­fo­nie. Al­ko­hol miał do­dać od­wagi, bym za­dzwo­niła. Ostrze­ga­łam się w du­chu, żeby tego nie ro­bić, by odło­żyć te­le­fon i do­łą­czyć do cze­ka­ją­cego w gar­de­ro­bie ze­społu. Mia­ły­śmy wejść na scenę i za­grać ko­lejny kon­cert, na który wy­prze­dały się bi­lety. Chcia­łam być sławna, za­ro­bić dużo kasy i na­dal co noc pie­przyć się z in­nym chło­pa­kiem.

Po­nie­waż to wła­śnie był rock’n’roll.

Ale ściema. Wcale nie wpi­sy­wa­łam się w ten kli­mat. Ubie­ra­łam się od­po­wied­nio, zwłasz­cza dzi­siaj, gdy mia­łam na so­bie mi­ni­spód­niczkę, się­ga­jące ud ko­zaki i gor­set. Ide­al­nie wy­sty­li­zo­wane, tle­nione na nie­mal biały ko­lor włosy spły­wały lo­kami na moje na­gie ra­miona. Usta po­ma­lo­wa­łam na czer­wono, oczy oto­czy­łam czer­nią. Moją skórę zdo­biły ta­tu­aże, do­da­jąc mi wy­glądu grunge roc­ko­wej la­ski, ale nie sta­no­wiły czę­ści ko­stiumu. Były moje.

Wy­glą­da­łam pro­fe­sjo­nal­nie, ale czu­łam się, jakby zro­biono mnie ze szkła, które nie­ustan­nie roz­bi­jano i roz­rzu­cano. Nie mia­łam po­ję­cia kim lub czym by­łam, wie­dzia­łam je­dy­nie, że ład­nie błysz­cza­łam w świe­tle re­flek­to­rów.

Wzię­łam ko­lejny łyk wódki i nie­mal upu­ści­łam ko­mórkę. Za­czę­łam prze­bie­rać rę­kami, by ją zła­pać, a gdy unio­słam ją do oczu, za­uwa­ży­łam, że wci­snę­łam zie­loną słu­chawkę.

– Cho­lera...

Po­woli przy­ło­ży­łam te­le­fon do ucha.

– Dom Daw­so­nów, słu­cham – ode­brała matka po trze­cim sy­gnale.

Serce mocno mi się ści­snęło. Po­ru­sza­łam ustami, ale nie by­łam w sta­nie wy­du­sić z sie­bie głosu.

– Halo?

– Ja...

– Halo? W czym mogę po­móc?

Za­raz się roz­łą­czy!

– Cześć, mamo. To ja. Ka­cey.

– Cas­san­dra?

Nie­na­wi­dzi­łam tego imie­nia i od lat się nim nie po­słu­gi­wa­łam, jed­nak w trzech wy­po­wie­dzia­nych przez matkę sy­la­bach usły­sza­łam ulgę. Na­prawdę.

– Tak, cześć! – po­wie­dzia­łam pro­mien­nie, nieco zbyt gło­śno. – Co, eee... Co u was sły­chać?

– Wszystko do­brze – stwier­dziła. Ści­szyła głos, jakby nie chciała, żeby kto­kol­wiek inny ją usły­szał. – Skąd dzwo­nisz?

– Z Las Ve­gas – od­par­łam. – Je­ste­śmy w tra­sie kon­cer­to­wej. Ja i mój ze­spół, Ra­pid Con­fes­sion. Na nasz dzi­siej­szy wy­stęp wy­prze­dano wszyst­kie bi­lety, a to już drugi z rzędu. Wła­ści­wie to bi­lety ro­ze­szły się na więk­szość kon­cer­tów pod­czas trasy. To świet­nie. Do­brze nam idzie.

– Cie­szę się, Cas­san­dro.

W sło­wach matki sły­sza­łam wpływ ojca, przez który zmie­niała się w cho­ler­nego ro­bota, re­cy­tu­ją­cego fra­zesy, które wcze­śniej była zmu­szona za­pa­mię­tać.

– A na­sza ostat­nia pio­senka, Talk Me Down? Cóż... – Przy­gry­złam wargę. – Jest na szó­stym miej­scu li­sty stu naj­go­ręt­szych utwo­rów. I to... cóż, ja ją na­pi­sa­łam, mamo. To zna­czy na­gra­łam ją z ze­spo­łem, ale słowa... słowa są głów­nie moje. A Wan­der­lust? Ten ka­wa­łek też ja na­pi­sa­łam. Zaj­muje dwu­na­stą po­zy­cję na li­stach.

Ci­sza.

Prze­łknę­łam ślinę.

– Co u taty?

– Do­brze – od­parła nie­mal szep­tem mama.

– Czy... jest w domu?

Wes­tchnęła słabo.

– Cas­sie... Je­steś bez­pieczna? Ktoś dba o cie­bie?

– Sama o sie­bie dbam, mamo – przy­zna­łam. – I od­no­szę suk­cesy. Ten ze­spół... Je­ste­śmy su­per.

Boże, nie po­do­bała mi się ta roz­mowa. Ani ża­ło­sny ton mo­jego głosu, ani chwa­le­nie się osią­gnię­ciami ze­społu, ani bła­ga­nie matki, by po­czuła dumę z po­wodu mo­jego suk­cesu, kiedy sama nie czu­łam nic, może tylko po­trzebę by­cia ko­chaną. Mi­łość była dla mnie ni­gdy nie­za­spo­ko­jo­nym gło­dem, który roz­pacz­li­wie skrę­cał moje wnętrz­no­ści, wią­żąc je w mocne wę­zły, któ­rych nie by­łam w sta­nie roz­plą­tać.

Nie po­tra­fi­łam za­spo­koić tego po­tęż­nego ape­tytu. Umia­łam tylko stłu­mić go na chwilę al­ko­ho­lem tylko po to, by na­stęp­nego dnia spró­bo­wać go wy­rzy­gać.

– Mamo? Pro­szę, po­wiedz ta­cie...

– Mu­szę koń­czyć, Cas­sie.

– Cze­kaj, mo­żesz dać mi go do te­le­fonu? Albo tylko... Po­wie­dzieć, że wła­śnie ze mną roz­ma­wiasz? Zrób to, mamo. Zo­ba­czymy, jak za­re­aguje.

Ci­sza.

– Nie są­dzę, żeby był to do­bry po­mysł – po­wie­działa w końcu. – Ostat­nio... był we­soły. Nie chcę go de­ner­wo­wać. Nie chcę psuć mu hu­moru.

– Wciąż jest na mnie zły? – za­py­ta­łam z wa­ha­niem. – Mi­nęły cztery lata, mamo. Na­wet nie je­stem już z Chet­tem.

Chett po­rzu­cił mnie cztery lata temu w Ve­gas, zo­sta­wił na pa­stwę losu, bez gro­sza przy du­szy i ze zła­ma­nym ser­cem. Oto by­łam nie­po­słusz­nym dziec­kiem, które ma­jąc za sobą trasę kon­cer­tową po kraju, na­gra­nie płyty, nie­zli­czone jed­no­nocne przy­gody sek­su­alne i dwa nowe ta­tu­aże, bła­gało ro­dzi­ców o prze­ba­cze­nie.

Wal­czy­łam ze łzami.

– Mó­wi­łam ci, mamo, ale czy po­wtó­rzy­łaś mu moje słowa? Czy kie­dy­kol­wiek po­wie­dzia­łaś ta­cie, że by­łam bez­domna i spa­łam na ulicy, gdy wy­rzu­cił mnie za drzwi? Bez­domna, mamo. Cho­lera, mia­łam sie­dem­na­ście lat.

Usły­sza­łam, jak z tru­dem prze­łknęła ślinę, od­su­wa­jąc od sie­bie łzy, emo­cje i wszystko, co chcia­łaby po­wie­dzieć, ale nie mo­gła tego zro­bić. Nie prze­ka­zała ojcu żad­nych in­for­ma­cji na mój te­mat z wy­jąt­kiem tego, że ży­łam, że ze mną roz­ma­wiała i że mia­łam się do­brze. Trzy­mała się swo­jego sce­na­riu­sza bez względu na to, ile razy bła­ga­łam, żeby spró­bo­wała po­stą­pić ina­czej.

– Chyba wie­dzia­łaś, że nie po­win­naś przy­pro­wa­dzać tego chło­paka do domu – po­wie­działa mama, zbie­ra­jąc się na od­wagę. – Zda­wa­łaś so­bie sprawę, jak bar­dzo roz­gniewa to ojca.

– Gnie­wało go wszystko, co ro­bi­łam – łka­łam, a mój głos niósł się echem po klatce scho­do­wej. – Nic, ni­gdy nie było wy­star­cza­jąco do­bre. Tak, wie­dzia­łam, że przy­pro­wa­dze­nie Chetta do domu bę­dzie za­je­bi­ście złym po­my­słem, ale chcia­łam zo­stać przy­ła­pana. Wiesz, mamo, dla­czego? Aby zmu­sić ojca, żeby ze mną po­roz­ma­wiał. Jak bar­dzo to smutne? Je­stem jego córką. Jego dziec­kiem.

– Cas­san­dro, mu­szę koń­czyć. Po­wiem two­jemu ta­cie, że dzwo­ni­łaś i...

– I że wszystko u mnie do­brze? – do­koń­czy­łam. – Nie tylko do­brze, mamo – wark­nę­łam i grzbie­tem dłoni otar­łam nos. – Je­ste­śmy pie­przoną sen­sa­cją. Je­ste­śmy ko­lej­nym wiel­kim...

– Wiesz, że nie po­doba mi się twój wul­garny ję­zyk, Cas­san­dro – skar­ciła. W tej chwili jej głos przy­brał su­rowy, zimny ton. Ale nie po­tra­fi­łam prze­stać.

– Po­wiedz o tym ta­cie, do­brze? Po­wiedz mu, że da­łam radę i zro­bi­łam to bez jego za­ki­cha­nej po­mocy czy pie­przo­nej zgody albo... albo jego cho­ler­nego da­chu nad głową.

– Koń­czę, Cas­san­dro.

Wzię­łam gwał­towny wdech, na­tych­miast ża­łu­jąc swo­ich słów. Chcia­łam na­dal słu­chać jej głosu.

– Mamo, cze­kaj. Prze­pra­szam. Tak bar­dzo mi przy­kro...

W słu­chawce pa­no­wała ci­sza, więc po­my­śla­łam, że się roz­łą­czyła, aż usły­sza­łam, jak wzięła drżący od­dech.

Uspo­ko­iłam się i za­mknę­łam oczy.

– Prze­pra­szam. Po­wiedz ta­cie... – Prze­łknę­łam łzy. – Po­wiedz, że go ko­cham, do­brze? Pro­szę.

– Do­brze – po­wie­działa, choć nie wie­rzy­łam, że to zrobi. Ani przez se­kundę.

– Dzięki, mamo. I cie­bie też ko­cham. Jak...?

– Mu­szę koń­czyć. Uwa­żaj na sie­bie.

Te­le­fon umilkł na do­bre.

Pa­trzy­łam na niego jesz­cze przez dłuż­szą chwilę. Łza kap­nęła na ekran, więc wy­tar­łam ją kciu­kiem. Po­my­śla­łam o tym, by po­now­nie wci­snąć zie­loną słu­chawkę. Znów usły­sza­ła­bym jej głos i mo­gła­bym prze­pro­sić za prze­kli­na­nie. Rów­nie do­brze mo­głam za­dzwo­nić raz jesz­cze i po­wie­dzieć, że pie­przę to i wcale nie jest mi przy­kro. Ale nie zro­bi­łam żad­nej z tych rze­czy. Skoń­czy­łam z nimi, tak jak oni skoń­czyli ze mną.

Czy na­prawdę mieli mnie dość?

Serce za­bo­lało mnie na tę myśl. Nie, jesz­cze nie. Mama jesz­cze mnie chciała. Po­trze­bo­wała mo­ich te­le­fo­nów. Mia­łam tę pew­ność. Ale je­śli ni­gdy już do niej nie za­dzwo­nię, ona rów­nież tego nie zrobi. O tym też wie­dzia­łam. W ży­ciu wła­snego dziecka wciąż przyj­mo­wała rolę bier­nego ob­ser­wa­tora.

Opar­łam się o be­to­nową ścianę. Sły­sza­łam, że po dru­giej stro­nie pu­blika staje się nie­spo­kojna. Brzmiało to jak zbli­ża­jąca się bu­rza. Je­śli wkrótce nie wyj­dziemy na scenę...

Mu­sia­łam za­pa­lić.

Z wy­so­kiego buta wy­cią­gnę­łam po­gnie­cioną paczkę pa­pie­ro­sów i od­pa­li­łam jed­nego za po­mocą scho­wa­nej obok za­pałki.

Za­cią­gnę­łam się głę­boko, wy­pu­ści­łam dym i osu­nę­łam się ni­żej przy ścia­nie, przy­tło­czona łzami, które po­wstrzy­my­wa­łam przez całe cztery lata. Gro­ziły mi w tej chwili na­wał­nicą. Wal­cząc z nimi, ode­tchnę­łam głę­boko wtło­czo­nym w sie­bie dy­mem, który osiadł we mnie, jakby był z oło­wiu.

Tata nie chce na­wet ze mną roz­ma­wiać.

Wy­pu­ści­łam dym. No i co z tego? Kogo ob­cho­dzi to, co my­ślał? Przez dwa­dzie­ścia dwa lata w ogóle się mną nie przej­mo­wał, dla­czego miałby za­cząć te­raz? Pie­przyć go.

My­śli te miały mi do­dać od­wagi, choć od­da­ła­bym do­słow­nie wszystko, by usły­szeć jego głos, który nie niósłby roz­cza­ro­wa­nia lub zło­ści. Chcia­ła­bym usły­szeć, że za mną tę­skni lub że mnie ko­cha. Usły­szeć, jak prosi, że­bym wró­ciła do domu, kiedy tylko będę chciała, i jak stwier­dzi, że drzwi będą dla mnie otwarte...

Jed­nak za­mknął te drzwi na dzie­sięć spu­stów, praw­do­po­dob­nie już na za­wsze, a fun­da­ment, na któ­rym zo­stały zbu­do­wane, roz­pa­dał się w drobny mak.

Po dru­giej stro­nie ściany tłum sza­lał. Lu­dzie pra­gnęli na­szego wy­stępu. Do­ma­gali się mnie. Ko­chali mnie.

I – jak po­wie­dzia­łaby Ro­xie Hart – ko­cha­łam ich za to, że mnie ko­chali.

Upi­łam ko­lejny łyk wódki i wsta­łam w chwili, w któ­rej Jimmy Ray, sza­le­jąc ze zło­ści, wpadł przez znaj­du­jące się nade mną drzwi.

Nasz ma­na­ger był po czter­dzie­stce i za­czy­nał ły­sieć. Jego gar­ni­tur – za­wsze od Ar­ma­niego, przy­naj­mniej od­kąd trzy mie­siące temu wy­twór­nia pły­towa śred­nej klasy pod­pi­sała z nami kon­trakt – wy­glą­dał, jakby był na niego za duży. Męż­czy­zna sku­pił na mnie roz­sza­lałe spoj­rze­nie i oparł się o ścianę, z wy­raźną ulgą kła­dąc so­bie dłoń na sercu.

– Jezu, ko­tek, za­wału przez cie­bie do­stanę. Wy­stęp po­wi­nien się roz­po­cząć już pół go­dziny temu.

Zga­si­łam pa­pie­rosa ob­ca­sem i uśmiech­nę­łam się do ma­na­gera.

– Prze­pra­szam, Jimmy. Do­sta­łam ważny te­le­fon. Ale już w po­rządku. Je­stem go­towa na show.

– Do­brze sły­szeć. Pu­blika po­żre nas żyw­cem, je­śli na­tych­miast nie wyj­dziemy.

Chcia­łam przejść obok niego, ale mnie za­trzy­mał, zła­pał za pod­bró­dek, przy­glą­da­jąc się uważ­nie mo­jej twa­rzy.

– Pła­ka­łaś?

Ode­tchnę­łam głę­boko. Jimmy Ray w żad­nym stop­niu nie przy­po­mi­nał przy­kład­nego ojca, ale był dla nas do­bry. Był do­bry dla mnie. Mia­łam ochotę za­ła­mać się pod wpły­wem jego do­broci, chcia­łam mu po­wie­dzieć...

– Ma­ki­jaż ci się roz­ma­zał – stwier­dził. – Po­pra­wisz go przed wej­ściem na scenę, tak?

Ski­nę­łam głową, mil­cząc.

– Grzeczna dziew­czynka.

Klep­nął mnie lekko w ty­łek, by mnie po­spie­szyć, i po­szedł za mną do drzwi i do gar­de­roby, gdzie cze­kała reszta ze­społu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki