All in. Tom II. Tatuaż z motylem - Emma Scott - ebook

All in. Tom II. Tatuaż z motylem ebook

Emma Scott

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom poruszającej dylogii All In

Pogrążona w żałobie Kacey Dawson ponownie popada w uzależnienie od alkoholu, z którego wyszła z tak wielkim trudem. Balansuje na krawędzi zapomnienia, usilnie pragnąc za pomocą muzyki stworzyć sobie nowe życie i w jakiś sposób dotrzymać danego Jonahowi słowa… Chociaż wydaje jej się to absolutnie niemożliwe.

Theo Fletcher skrywa tajemnicę, a jednocześnie próbuje wspierać rozpadającą się rodzinę. Matka podupada na zdrowiu, ojciec wciąż okazuje mu dezaprobatę. Theo obawia się, że jeśli podąży za głosem serca, zawiedzie nie tylko siebie, ale również brata, który wierzył w niego, jak nikt inny na świecie.

Dotknięci wspólną tragedią Kacey i Theo powoli nawiązują przyjaźń, naprawiają dawną relację, pomagają sobie nawzajem przezwyciężyć ból i dodają odwagi, aby spełniać marzenia. Pogrążeni w żalu i wyrzutach sumienia na nowo uczą się śmiać i ufać. Być może uda im się stworzyć coś pięknego i trwałego z okruchów złamanych serc.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 371

Oceny
4,6 (23 oceny)
16
4
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zaczytana_13

Nie oderwiesz się od lektury

"Tatuaż z motylem" chociaż nadal jest historią miłosną, jednak w dużym stopniu koncentruje się na czymś więcej. To żal, ból po stracie ukochanej osoby, to jak ta strata na nas wpływa, pogodzenie się z faktem, że nigdy nie przestanie się kochać tej osoby, a jednocześnie zaakceptowanie, że można pokochać ponownie odgrywają tu kluczową rolę. To książka o nadziei, o pójściu dalej ze swoim życiem, o daniu sobie szansy na ponowne bycie szczęśliwym. Theo i Kacey przechodzą przez tak wiele w tej historii, a śledzenie tego jak zmagają się z tęsknotą za Jonahem, ich podróży do zaakceptowania śmierci Jonaha, która była czasami niezwykle bolesna, dla czytelnika nie było łatwe. Ale też śledzenie tego jak Kacey i Theo zmieniają się, jak się wspierają, jak kwitną w nich nowe uczucia, uczucia których nie chcą dopuścić do głosu, to wszystko jest doświadczeniem głęboko poruszającym. Rozwój ich relacji jest rozdzierający serce i porażająco piękny. Z drugiej strony jako czytelnik możemy wyczuć w jakim ki...
10
Juskaa07

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka! Do pochłonięcia na raz. Uwielbiam i bardzo polecam!
00
miedzy_akapitami

Całkiem niezła

"Historia biegnie dalej" 𝗔𝗹𝗹 𝗶𝗻. 𝗧𝗮𝘁𝘂𝗮ż 𝘇 𝗺𝗼𝘁𝘆𝗹𝗲𝗺 zaczyna się w momencie zakończenia poprzedniego tomu. Myślę że to duży plus, ale niestety bardzo szybko mamy przeskoki czasowe. Nie uważam tego za coś zlego, jednak zabrakło tutaj mi pewnych elementów. Bohaterow książki mogliśmy poznać w poprzednim tomie dylogii. W tej części mieli oni wielki potencjał, który w przypadku Theo został trochę zmarnowany. Autorka przedstawiła go jako bardzo opiekuńczego i troskliwego mężczyznę. Osobę, która jest gotowa zrezygnować z własnych marzeń i poświęcić się dla matki, czy dla Kacey. Theo to postać, której nie da się nie lubić. I właściwie wszystko byłoby cudowne, gdyby nie to, że odnoszę wrażenie, że to historia jest poświęcona głównie Kacey. Moim zdaniem autorka skupiła się na dziewczynie, a Theo był tylko dodatkiem. Dodatkiem, który w żadnym stopniu nie powinien zostać pomięty. Myślę, że Theo zasługiwał na więcej. Książka nie była zła, jednak oczekiwałam czegoś więcej. Pierw...
00
koktajlhere

Całkiem niezła

uważam,że Theo zasługiwał na o wiele więcej niż bycie drugą opcją
00
katkolas

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwszy tom wycisnął ze mnie morze łez, nie mogłam się doczekać kontynuacji historii Kacey. Wzruszająca lektura!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuAll IN
Co­py­ri­ght © 2016 by Emma Scott. All ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © 2024 for this edi­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Front co­ver art by Me­lissa Pa­nio-Pe­ter­sen Back co­ver photo by Raw­pi­xel.com
Pro­jekt pol­skiej wer­sji okładki, skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, na­by­wasz książki le­gal­nie i nie udo­stęp­niasz ich pu­blicz­nie, np. w In­ter­ne­cie. Dzię­ku­jemy za to, że w ten spo­sób wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-913-9
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DLA DE­SI­REE,

KTÓRA ZA­KO­CHAŁA SIĘ W TYCH PO­STA­CIACH

I PA­MIĘ­TAŁA O NICH DLA MNIE.

DLA TOMA,

MŁOD­SZEGO BRATA I OPOKI,

W KTÓ­REJ ZNAJ­DUJĘ OPAR­CIE.

KA­LEO    Way Down We Go

BI­SHOP    Like a Ri­ver

X AM­BAS­SA­DORS    Unste­ady

AMY WI­NE­HO­USE    Love is a Lo­sing Game

BRYAN ADAMS    Eve­ry­thing I Do

HO­ZIER    Ar­so­nist’s Lul­laby

ZZ WARD    Lil Dar­lin

ADELE    Love in the Dark

LO­UIS ARM­STRONG

– THEO, KO­CHA­NIE. PRO­SIŁ O CIE­BIE.

Ka­cey ści­snęła moją dłoń mięk­kimi pal­cami. Spoj­rza­łem na dziew­czynę brata, która ob­da­ro­wała mnie ko­ją­cym, acz­kol­wiek wą­tłym uśmie­chem. Gdy po­now­nie mnie uści­snęła, w ja­kiś spo­sób zna­la­złem w so­bie siłę, by wstać.

Mama uśmiech­nęła się słabo, trzy­ma­jąc tatę za rękę na szpi­tal­nym ko­ry­ta­rzu przed salą Jo­naha. Wy­glą­dała na za­ła­maną, za­gu­bioną. Kru­chą. Tata był smutny, choć za­cho­wy­wał spo­kój, wspie­rał mamę. Jed­nak to Jo­nah był spo­iwem na­szej ro­dziny. Bez niego miała się roz­paść. Po­zo­sta­nie to je­dy­nie kwe­stią czasu.

Na­de­szła pora, abym po­że­gnał się z bra­tem. Kiedy sze­dłem do drzwi, w gło­wie wi­ro­wały mi ob­razy, a każdy wy­blakł, jakby zbyt długo le­żał na słońcu. Wi­dzia­łem, jak ra­zem kar­mi­li­śmy kozy na fe­sty­nie. Jak uczy­li­śmy się pły­wać. Jak gra­li­śmy w ta­kich sa­mych stro­jach w ma­łej li­dze. Jak prze­mie­rza­li­śmy szkolne ko­ry­ta­rze, na któ­rych Jo­nah był po­pu­lar­nym dzie­cia­kiem, a ja jego skrzy­dło­wym. Jak od­wie­dza­łem go na Uni­wer­sy­te­cie Ne­vady w Las Ve­gas, a po­tem na Car­ne­gie Mel­lon. Jak pły­wa­li­śmy ra­zem w We­ne­zu­eli.

Gdzie za­cho­ro­wał... a ja nie.

Za­mkną­łem drzwi i pod­sze­dłem do jego łoża śmierci. Le­żała na nim wy­chu­dzona, blada wer­sja zdro­wego nie­gdyś chło­paka z mo­ich wspo­mnień.

– Theo...

Mój brat. Wal­czył o od­dech. O ży­cie. Choć ja by­łem zdrowy, silny i go­towy, aby zrów­nać z zie­mią to prze­klęte miej­sce. Żeby uni­ce­stwić cały świat za tę jego nie­spra­wie­dli­wość.

Mimo to na­dal nie na tyle silny, żeby po­dejść do łóżka i się po­że­gnać.

Jo­nah uśmiech­nął się do mnie słabo.

– Aż tak źle?

– Wy­glą­da­łeś już go­rzej – po­wie­dzia­łem, pod­cho­dząc w końcu i sia­da­jąc na krze­śle obok jego łóżka.

– Po­ca­łuj mnie w ty­łek. – Za­śmiał się, choć był to straszny, świsz­czący dźwięk. Drgnęła ręka, którą trzy­mał na kocu. Nie miał na­wet siły, by ją unieść. Wzią­łem go więc za rękę i za­mkną­łem wo­kół niej palce.

Jo­nah spo­waż­niał, gdy wciąż by­strym wzro­kiem spoj­rzał mi w oczy.

– Mar­twię się... o mamę... – Jego serce mo­gło prze­pom­po­wać tylko tyle tlenu, żeby mógł po­wie­dzieć każ­do­ra­zowo je­dy­nie dwa, trzy słowa, po czym bra­ko­wało mu tchu.

– Za­trosz­czę się o nią – za­pew­ni­łem.

– A tata... po­go­dzi się... z twoim po­my­słem... na stu­dio. Wie­rzę... w cie­bie.

Wąt­pi­łem, by oj­ciec wspie­rał mnie w pracy nad moim wła­snym stu­diem ta­tu­ażu, ale w tej chwili wy­star­czyła mi je­dy­nie wiara brata.

– A te­raz... – za­czął Jo­nah, pa­trząc mi w oczy. – Mia­łem do cie­bie... prośbę... Pa­mię­tasz?

Przy­su­ną­łem się bli­żej.

– Mów.

– Ka­cey...

Od­dech uwiązł mi w gar­dle. Od­chrząk­ną­łem.

– Co z nią?

– Ko­chasz ją.

Słowa były słabe i ci­che, a mimo to ude­rzyły we mnie z ogromną mocą. Nie mo­głem nic wy­du­sić, nie by­łem w sta­nie się ru­szyć, ani na­wet za­mru­gać. Pło­ną­łem. Mi­lion róż­nych emo­cji wrzało w moim ciele, wy­ci­ska­jąc po­wie­trze z płuc i du­sząc mnie.

Cho­ciaż sta­ra­łem się trzy­mać te uczu­cia na dnie serca, żeby ni­gdy nie wy­pły­nęły na po­wierzch­nię i że­bym nie zdra­dził brata... On je do­strzegł. Jak za­wsze.

Uśmiech­nął się, wi­dząc prze­ra­że­nie na mo­jej twa­rzy.

– Cie­szę się, T. Czuję... ulgę... że to ty.

By­łem bli­ski po­wie­dze­nia mu, że się myli. To nie ja. Czy co­kol­wiek wie­dzia­łem o mi­ło­ści? Nic. Prze­cież i tak się my­lił.

Ni­gdy mnie nie po­ko­cha, po­nie­waż ko­cha tylko cie­bie. Tak wła­śnie po­winno być.

– Chciał­bym... – Wpa­try­wał się w moje oczy, gdy resztki sił opusz­czały jego ciało. – Że­byś się nią... za­opie­ko­wał. Pro­szę. Bę­dzie cię po­trze­bo­wała. Jest silna. Ale się za­ła­mie. Po­móż jej... Ko­chaj ją, Theo. Ży­cie jest... krót­kie. Nie po­wstrzy­muj się. Do­brze?

Przy­tak­ną­łem, ale je­dy­nie dla­tego, że tego po­trze­bo­wał, a nie dla­tego, że wie­dzia­łem, o co mnie prosi.

Wes­tchnął z ulgą. Był bar­dzo wy­czer­pany, a mu­siał zo­ba­czyć się z Ka­cey, po­że­gnać się z mi­ło­ścią swo­jego ży­cia. Nie mo­głem trwo­nić ich czasu.

W tej chwili cho­dziło wy­łącz­nie o czas.

Za­ci­sną­łem usta, chcąc po­wstrzy­mać łzy, ale one i tak po­pły­nęły.

Po­wiedz to. Te­raz albo ni­gdy. Wię­cej nie bę­dziesz miał ku temu oka­zji.

– Ko­cham cię – wy­sy­cza­łem przez zęby.

– Ja też cię ko­cham, T. – po­wie­dział sła­bym gło­sem Jo­nah. – Za­wsze będę cię ko­chał.

Przy­tło­czył mnie smu­tek. Za­kry­łem twarz rę­kami, aby go zwal­czyć. Mu­sia­łem być silny. Dla mamy, taty, dla Ka­cey i dla Jo­naha, który wy­zna­czył mi za­da­nie.

– Pójdę po Ka­cey – po­wie­dzia­łem, ocie­ra­jąc oczy.

Uło­ży­łem nogi i spró­bo­wa­łem wstać, ale nie po­tra­fi­łem się pod­nieść. Wciąż trzy­ma­jąc brata za rękę, po­chy­li­łem się i opar­łem czoło na jego czole, po raz ostatni go przy­tu­li­łem.

Mój brat...

Jo­nah wy­po­wie­dział ci­cho moje imię.

– Za­opie­kuję się nią – wy­zna­łem ła­mią­cym się gło­sem. – Przy­rze­kam.

To tylko po­ło­wiczne roz­wią­za­nie, ale przy­naj­mniej ta­kiej obiet­nicy mo­głem do­trzy­mać.

Nie zdo­łam stąd wyjść.

Jed­nak mi się udało. Opu­ści­łem szpi­talną salę brata. Za drzwiami opar­łem się ple­cami o ścianę, bo czu­łem się, jak­bym stał na po­kła­dzie statku pod­czas sztormu na peł­nym mo­rzu.

To ko­niec. Ostatni raz, gdy go wi­dzę, sły­szę... Ni­gdy wię­cej nie po­roz­ma­wiam z bra­tem. Ni­gdy wię­cej nie do­trą do mnie jego słowa...

A te ostat­nie... „Ko­chaj ją”.

Spoj­rza­łem na sie­dzącą w po­cze­kalni Ka­cey, bo mu­sia­łem się cze­goś uchwy­cić. Cze­goś praw­dzi­wego. Ta dziew­czyna spa­dła z nieba jak cho­lerna bomba, bu­rząc na­sze sta­ran­nie uło­żone ży­cie, roz­bi­ja­jąc ru­tynę i ni­we­cząc plany Jo­naha. Po­cząt­kowo oba­wia­łem się, że go zo­stawi. Ale kiedy stało się ja­sne, że nie za­mie­rza odejść, prze­stra­szy­łem się, że po­zo­sta­jąc przy nim, za bar­dzo go zrani. Mu­siał po­że­gnać się z nią po za­le­d­wie gar­stce wspól­nie spę­dzo­nych ty­go­dni.

Ka­cey we­szła do jego sali. Po­ru­szała się z gra­cją, a na jej twa­rzy smu­tek mie­szał się z mi­ło­ścią.

Wpa­try­wa­łem się w nią, sły­sząc w uszach ostat­nie ży­cze­nie Jo­naha. Przez jedną krótką, ego­istyczną, nędzną se­kundę po­czu­łem na­dzieję...

Ale ją zdu­si­łem. Za­bi­łem.

Przy­kro mi, bra­ciszku. Jest i za­wsze bę­dzie tylko twoja.

Jed­nak mo­głem się o nią za­trosz­czyć. Nad­cho­dziła roz­pacz. Dni, ty­go­dnie, mie­siące... Za­pewne i lata. Zo­stanę przy Ka­cey tak długo, jak bę­dzie mnie po­trze­bo­wać.

Mie­siąc po po­grze­bie za­dzwo­niła do mnie mama.

– Theo, ko­cha­nie, Ka­cey w ogóle się nie od­zywa. Dzwo­nię od dwóch dni, ale nie od­biera – po­wie­działa spa­ni­ko­wana. Nie znie­sie ko­lej­nych złych wie­ści. Ja też nie.

Za­dzwo­ni­łem więc do Ka­cey, ale au­to­mat po­in­for­mo­wał mnie, że nu­mer jej te­le­fonu jest nie­ak­tywny.

Skon­tak­to­wa­łem się więc z ho­te­lem Lu­xor, gdzie pod­jęła pracę po zło­że­niu re­zy­gna­cji w Ca­esa­rze. Po­wie­dziano mi, że od trzech dni nikt jej nie wi­dział.

Po­je­cha­łem więc do jej miesz­ka­nia i za­pu­ka­łem do drzwi. Nie otwo­rzyła. Gdy za­ło­mo­ta­łem moc­niej, wy­szła jej są­siadka z na­prze­ciwka.

– Wy­je­chała, mło­dzień­cze – po­wie­działa zi­ry­to­wana star­sza pani. – Nie wi­dzia­łeś? Na par­kingu nie ma jej sa­mo­chodu.

– Kiedy wy­je­chała?

Ko­bieta otak­so­wała mnie spoj­rze­niem zmru­żo­nych oczu.

– Dwa dni temu. Wy­mknęła się, jakby kra­dła wła­sne rze­czy. Była zde­ner­wo­wana.

Serce za­biło moc­niej, gdy do­padł je strach.

– Wzięła swoje rze­czy?

– Wy­no­siła pu­dła, wa­lizki. – Ko­bieta wy­gła­dziła kwie­ci­stą po­domkę. – I ta­kie dziwne, ople­cione sznur­kiem bu­telki. Nie wiem, co to...

– Lampa – po­wie­dzia­łem po­nuro. – To była lampa zro­biona z bu­te­lek po whi­sky.

– Skoro tak mó­wisz.

Po­tar­łem za­ro­śnięty po­li­czek. Na­pię­cie ro­ze­szło się po ca­łym moim ciele, po­wró­cił smu­tek.

– Zo­sta­wiła u mnie list – do­dała są­siadka. – Po­le­ciła, że­bym od­dała go tylko Be­verly, Teddy’emu lub Henry’emu Flet­che­rom. – Ko­bieta przy­glą­dała mi się uważ­nie. – Je­steś któ­rymś z nich?

– Theo Flet­cher – przed­sta­wi­łem się i od­chrząk­ną­łem. – Ale na­zywa mnie Teddy. Na­zy­wała. Na­zywa.

– Po­cze­kaj. – Ko­bieta wró­ciła do miesz­ka­nia i przy­nio­sła zło­żoną na pół kartkę.

Rzu­ci­łem okiem na słowa.

Nie mogę tu zo­stać.

Pró­bo­wa­łam, ale to dla mnie za wiele.

Ko­cham Was wszyst­kich.

Prze­pra­szam.

Ka­cey

Wy­pu­ści­łem z pal­ców kartkę, która po­fru­nęła ku ziemi ni­czym zwię­dły liść i wy­lą­do­wała u mo­ich stóp. Są­siadka po­wie­działa coś ci­cho i wró­ciła do sie­bie. Sta­łem sa­mot­nie na ko­ry­ta­rzu, wpa­tru­jąc się w drzwi Ka­cey.

Prze­pra­szam, Jo­nah, po­my­śla­łem. Słowa te z każ­dym ude­rze­niem serca co­raz gło­śniej od­bi­jały się echem w mo­jej gło­wie.

Mia­łem za­da­nie. Zwy­kłe. Pro­ste. A i tak na­wa­li­łem.

PÓŁ ROKU PO PO­GRZE­BIE...

Bu­dzik za­dzwo­nił o szó­stej. Wy­cią­gną­łem rękę i go wy­łą­czy­łem. Przez chwilę czu­łem się do­brze. Wszystko było w po­rządku. Po­tem przy­po­mnia­łem so­bie, że Jo­naha już nie ma. Rze­czy­wi­stość opa­dła na moją pierś ni­czym ko­wa­dło.

Wes­tchną­łem, ga­piąc się w su­fit, aż prze­mi­nęła pierw­sza fala smutku, po czym od razu wy­sze­dłem spod koł­dry. Naj­lep­szą czę­ścią mo­jego dnia były trzy jego pierw­sze se­kundy. Kiedy mi­jały, od razu wsta­wa­łem i za­czy­na­łem dzia­łać. By­łem w ru­chu, ina­czej nie­prze­rwa­nie gnił­bym w łóżku, ję­cząc i skom­ląc na te­mat tego, czego nie mo­głem zmie­nić. Wsta­łem i wko­pa­łem koł­drę pod po­sła­nie.

Ci­chy głos w mo­jej gło­wie pod­po­wia­dał, że­bym po­sprzą­tał za­równo w po­koju, jak i we wła­snej gło­wie, za­nim wy­buchnę.

Jed­nak ra­dzi­łem so­bie bez tego. Wsta­wa­łem. Sze­dłem do pracy. Sta­ra­łem się naj­le­piej, jak umia­łem.

Rze­czy na si­łow­nię cze­kały obok łóżka, gdzie rzu­ci­łem je dzień wcze­śniej. Ubra­łem się, po­sze­dłem do kuchni na­pić się wody i wziąć ba­to­nik pro­te­inowy. Po­ranne słońce sku­piało się na usta­wio­nych na pa­ra­pe­cie szkla­nych przy­ci­skach do pa­pieru. To Jo­nah je zro­bił. W jed­nym znaj­do­wał się ocean. Wpa­da­jące do środka słońce spra­wiało wra­że­nie, jakby za­mknięty w środku eko­sys­tem był żywy. Ka­cey twier­dziła, że to jej ulu­biona kula. Kie­dyś po­wie­działa mi, że we­wnątrz musi być ci­cho. Spo­koj­nie. Mor­ska kom­po­zy­cja dała jej po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, gdy po raz pierw­szy obu­dziła się na ka­na­pie Jo­naha.

Spoj­rza­łem na kulę i po­czu­łem się przy­tło­czony. Uwię­ziony. Nie­zdolny do ru­chu, jak ta za­mknięta w jej wnę­trzu mor­ska scena.

Ja­dąc pick-upem na si­łow­nię, mi­ną­łem miesz­ka­nie Jo­naha, a trzy prze­cznice da­lej – miesz­ka­nie Ka­cey. Oba w tej chwili stały pu­ste. Oprócz szkla­nych przy­ci­sków do pa­pieru, które te­raz znaj­do­wały się na moim pa­ra­pe­cie, i od­ręcz­nie na­pi­sa­nego li­stu reszta ich rze­czy zna­la­zła się w ma­ga­zy­nie w pół­noc­nej czę­ści mia­sta.

Sta­jąc na czer­wo­nym świe­tle, wró­ci­łem my­ślami do czte­rech li­ni­jek li­stu Ka­cey, wi­dząc w nich jedną ze zwro­tek pio­senki. Za­raz póź­niej po­wi­nien na­stą­pić re­fren: „Za­wio­dłam Jo­naha...”.

Z za­my­śle­nia wy­rwał mnie klak­son – świa­tło zmie­niło się na zie­lone. Wci­sną­łem gaz, opony za­pisz­czały, po czym zmu­si­łem się, by wy­lu­zo­wać, nim się gdzieś roz­biję.

Na si­łowni pod­no­si­łem cię­żary, aż po­czu­łem pie­cze­nie w mię­śniach, a pot za­le­wał mi twarz. Ro­bi­łem przy­siady, aż zro­biło mi się nie­do­brze. Na­stęp­nie za­rzu­ci­łem sztangę na ra­miona i zro­bi­łem jesz­cze wię­cej przy­sia­dów, aż nogi za­częły mi drżeć.

Ćwi­czy­łem przez bite dwie go­dziny, pró­bu­jąc wy­po­cić po­grze­bane we wnę­trzu uczu­cia. Wy­sze­dłem wy­czer­pany. Pra­gną­łem się prze­spać – ostat­nio nie sy­pia­łem zbyt do­brze, jed­nak od­po­czy­nek nie był moją ru­tyną.

Wzią­łem prysz­nic, wło­ży­łem dżinsy, T-shirt i wró­ci­łem do domu przy­go­to­wać so­bie lunch. Usia­dłem na ku­chen­nym bla­cie i otwo­rzy­łem pod­ręcz­nik pro­wa­dze­nia ma­łego biz­nesu. Po le­wej po­ło­ży­łem ka­napkę z jaj­kiem, bocz­kiem i po­mi­do­rem, po pra­wej lap­top. Zbli­żały się eg­za­miny, za­gad­nie­nia po­dat­kowe da­wały mi w kość.

Po trzy­go­dzin­nej na­uce po­czu­łem się nieco le­piej. Przy­naj­mniej uspo­ko­iłem się w kwe­stii eg­za­mi­nów. Za­mkną­łem książki, lap­top i scho­wa­łem wszystko do szu­flady, w ra­zie gdyby wpa­dli do mnie Dena i Oscar. Za­sy­py­wali mnie py­ta­niami o po­wrót na uczel­nię, abym do­koń­czył stu­dia z za­rzą­dza­nia biz­ne­so­wego na Uni­wer­sy­te­cie Ne­vady w Las Ve­gas, ale nie chcia­łem o tym roz­ma­wiać. To i tak bez sensu – jakby głupi dy­plom mógł co­kol­wiek zmie­nić w moim ży­ciu.

Kiedy wy­cho­dzi­łem do pracy w Ve­gas Ink, na ekra­nie mo­jego te­le­fonu po­ja­wił się nu­mer matki. W samą porę.

– Cześć, mamo.

– Dzień do­bry, ko­cha­nie. Prze­pra­szam, że ci prze­szka­dzam.

– Nie prze­szka­dzasz mi, mamo. Ni­gdy mi nie prze­szka­dzasz.

– Chcia­łam tylko spraw­dzić, co u cie­bie sły­chać.

Dzwo­niła każ­dego dnia. Rzadko miała praw­dziwy cel lub ważne in­for­ma­cje do prze­ka­za­nia. Za­zwy­czaj chciała je­dy­nie po­roz­ma­wiać z je­dy­nym sy­nem, który jej po­zo­stał. Kiedy się spo­ty­ka­li­śmy, nie­usta­nie mnie do­ty­kała – do­słow­nie, ile­kroć by­łem w jej za­sięgu, wy­cią­gała rękę. Nie mo­głem jej jed­nak za to wi­nić – ro­bi­łem to samo w przy­padku Jo­naha, po­czy­na­jąc od dnia, w któ­rym po­sta­wiono dia­gnozę.

– Ko­cha­nie? – Wy­rwała mnie z za­my­śle­nia.

– Prze­pra­szam, mamo. Co mó­wi­łaś?

– Py­ta­łam, czy do­wie­dzia­łeś się coś na te­mat Ka­cey.

– Na­dal nie, ale je­stem pe­wien, że nic jej nie jest – do­da­łem, jak­bym miał ja­kieś po­ję­cie po tym, gdy po­zwo­li­łem jej uciec.

Mia­łeś jedno za­da­nie. Pro­ste.

– Chcia­ła­bym, żeby cho­ciaż za­dzwo­niła – po­wie­działa mama z fał­szywą lek­ko­ścią. – Za­sta­na­wiam się, do­kąd się udała.

Po­tar­łem mo­stek, za któ­rym pul­so­wał tępy ból.

– Mu­szę iść do pracy, mamo. Dam ci znać, je­śli się cze­goś o niej do­wiem.

– Do­brze, ko­cha­nie.

Uświa­da­mia­jąc so­bie, że po­świę­ci­łem jej le­dwo sześć­dzie­siąt se­kund mo­jego ży­cia, za­py­ta­łem:

– Co po­ra­bia­cie z tatą?

– Nic ta­kiego – od­parła. Boże, za­wsze brzmiała, jakby była na skraju łez. – Chcie­li­by­śmy w nie­dzielę za­pro­sić cie­bie, Denę i Oscara na obiad.

– Ja­sne, faj­nie – po­wie­dzia­łem przez za­ci­śnięte zęby.

Za­zwy­czaj raz w mie­siącu zbie­ra­li­śmy się ra­zem, ale głów­nie z po­czu­cia obo­wiązku. Ro­bi­li­śmy to dla od­świe­że­nia wspo­mnień i na­dziei na lep­sze ju­tro.

Ale te spo­tka­nia były do bani.

Obiady wy­da­wały się praw­dziwą tor­turą, wy­peł­niały je sztywne roz­mowy na­wie­dzane echem śmie­chu Ka­cey i głosu Jo­naha. Bez względu na to, jak gło­śno sta­ra­li­śmy się roz­ma­wiać i śmiać, ich ro­mans uno­sił się nad nami ni­czym świa­tło z jed­nej z lamp Jo­naha. Na­wet Osca­rowi nie uda­wało się po­pra­wić na­stroju. Jego eks­tra­wer­tyczna oso­bo­wość zo­stała po­skro­miona, uśmiech Deny stra­cił swoją lek­kość.

Mama na­dal przy­rzą­dzała po­siłki, ale czę­sto po­trawy wy­go­to­wy­wały się w garn­kach, gdy ona pa­trzyła pu­stym wzro­kiem w dal. Schu­dła. Tak jak i tata, który nie­ustan­nie śle­dził ją wzro­kiem, ale bar­dzo rzadko pa­trzył na mnie. I pra­wie się do mnie nie od­zy­wał. Ni­gdy nie by­li­śmy zżyci, ale Jo­nah spa­jał na­szą małą grupę. Bez niego po­mię­dzy mną a oj­cem ist­niała ot­chłań. Dy­stans, któ­rego ża­den z nas nie chciał skró­cić.

Cho­lera, Jo­nah, wróć i to na­praw, bo ja, kurwa, nie mogę.

– Po­wia­do­mię ich – od­po­wie­dzia­łem ma­mie. Zer­k­ną­łem na drzwi, za­grze­cho­ta­łem klu­czy­kami.

– Jak na stu­diach?

– Do­brze. Zbli­żają się eg­za­miny.

– Je­stem z cie­bie dumna, Theo. Wspa­niale, że się uczysz. Gdy już obro­nisz dy­plom, otwo­rzy się przed tobą wiele drzwi.

– Dzięki, mamo – rzu­ci­łem, pró­bu­jąc nie oka­zać od­czu­wa­nej iry­ta­cji. Duma ro­dzi­cielki po­wierz­chow­nie była do­bra, ale wie­dzia­łem, że mama nie do końca wspie­rała mnie w otwar­ciu wła­snego stu­dia ta­tu­ażu. Wy­da­wała się temu bar­dziej przy­chylna niż tata, jed­nak nie mia­łem złu­dzeń. Prze­ko­ny­wa­łem sa­mego sie­bie, że chciała zo­ba­czyć, jak wy­daję pie­nią­dze, które zo­sta­wił mi brat, na miej­sce z gło­śną mu­zyką i „barw­nymi oso­bo­wo­ściami”, pod­czas gdy ca­łymi dniami będę ry­so­wał na in­nych lu­dziach pło­nące czaszki i róże.

– Och, Theo, ko­cha­nie, a mógł­byś po po­łu­dniu wstą­pić do sklepu? Nie mam mleka i ja­jek.

Za­ci­sną­łem usta. Nie mo­głem po­je­chać po pracy, bo nie zdą­żył­bym na za­ję­cia. Mu­sia­łem po­je­chać te­raz, wstą­pić do ro­dzi­ców, na­stęp­nie je­chać do pracy. I się do niej spóź­nić.

– Tata znów pra­cuje? – za­py­ta­łem ostroż­nie.

– Oczy­wi­ście. – Wes­tchnęła. – Wiesz, jaki jest ostat­nio.

– Tak, wiem. – Po­tar­łem oczy. – Wpadnę do sklepu przed pracą. Będę u cie­bie za pół go­dziny.

– Dzię­kuję, ko­cha­nie. Cie­szę się, że tak się o mnie trosz­czysz.

– Mu­szę je­chać, mamo. Do zo­ba­cze­nia.

– Cu­dow­nie, ko­cha­nie. Theo?

– Tak?

– Je­śli Ka­cey do cie­bie za­dzwoni, po­wiedz jej, że się nie złosz­czę. Prze­każ jej... że tylko chcia­ła­bym wie­dzieć, że wszystko u niej w po­rządku.

– Do­brze, mamo.

Roz­łą­czy­łem się i za­ga­pi­łem przez dłuż­szą chwilę na te­le­fon, pra­gnąc, aby po­now­nie za­dzwo­nił. Aby na ekra­nie po­ja­wił się nu­mer Ka­cey, abym mógł usły­szeć jej głos. Pra­gną­łem tylko tego, czego chciała też mama: wie­dzieć, że u Ka­cey wszystko w po­rządku.

W Ve­gas Ink pa­no­wał tłok. W nie­wiel­kiej po­cze­kalni dwie dziew­czyny prze­glą­dały ka­ta­logi ze wzo­rami, a chło­pak opie­rał się o ścianę. Dziś to Ed­gar wy­bie­rał mu­zykę, więc le­d­wie było sły­chać bzy­cze­nie ma­szy­nek do ta­tu­owa­nia, po­nie­waż z gło­śni­ków w uszy wa­lił de­ath me­tal.

Gdy wsze­dłem, na­sza re­cep­cjo­nistka Vi­vian spoj­rzała na mnie, uno­sząc brwi.

– Spóź­ni­łeś się.

– Prze­pra­szam, Viv – po­wie­dzia­łem, spraw­dza­jąc ze­szyt z re­zer­wa­cjami. – Nie mów Gu­sowi.

– Ni­gdy nie mó­wię, ale to do niego spły­wają za­ża­le­nia od klien­tów, ko­cha­niutki.

Wzru­szy­łem ra­mio­nami. Nic nie mo­głem na to po­ra­dzić. Mama, choć cał­ko­wi­cie zdolna się o sie­bie za­trosz­czyć, wy­co­fała się z ży­cia. Jak dziecko, które się spa­rzyło, więc nie­chęt­nie wy­cią­gało rękę. Tata po­świę­cił się pracy, jakby do­piero zo­stał wy­brany do rady miej­skiej, a nie miał trzy­dzie­sto­let­niego do­świad­cze­nia i per­spek­tywy szyb­kiego przej­ścia na eme­ry­turę.

Ktoś mu­siał za­opie­ko­wać się mamą. Jed­nak cza­sami – jak dzi­siaj – mia­łem zbyt wiele na gło­wie. Za­czy­nało mnie to mę­czyć, prę­dzej czy póź­niej ko­muś wpie­przę, a wła­ści­ciel Ve­gas Ink, Gus, który nie­ustan­nie zwal­niał mnie za spóź­nie­nia, pierw­szy pad­nie na glebę.

– Te dwie cze­kają na cie­bie. – Vi­vian ru­chem ogo­lo­nej na łyso głowy wska­zała na dziew­czyny. Pa­trzyła na mnie zna­cząco. – Nowe. Obie pro­siły wy­łącz­nie o cie­bie.

Wzru­szy­łem ra­mio­nami.

– Z po­le­ce­nia.

– Mhm. – Vi­vian otak­so­wała wzro­kiem mój czarny T-shirt i dżinsy. – Za­pewne po­nio­sła się plotka o two­jej im­po­nu­ją­cej... pracy.

Prze­wró­ci­łem oczami i za­mkną­łem ze­szyt z re­zer­wa­cjami. Mia­łem klien­tów roz­pi­sa­nych aż do osiem­na­stej.

– Och, prze­stań, prze­cież to było śmieszne – po­wie­działa re­cep­cjo­nistka, opie­ra­jąc się na biurku i ba­wiąc się dłu­go­pi­sem. Ta­tu­aże po­kry­wały jej skórę aż do szyi, z tyłu wy­cho­dziły na­wet na czaszkę. Ści­snęła je­den z mo­ich bi­cep­sów. – I to prawda. Ktoś tu ostat­nio ćwi­czy cię­żej niż zwy­kle. Nie tylko ja to za­uwa­ży­łam.

Viv po­tarła pod­bród­kiem o ra­mię, wska­zu­jąc w ten spo­sób jedną z pra­cow­nic stu­dia, Ze­ldę Rossi. Drobna dziew­czyna z ma­szynką do ta­tu­ażu po­chy­lała się nad klien­tem. Dłu­gie czarne włosy opa­dały kur­tyną na jej twarz. Unio­sła głowę, ście­ra­jąc krew z ło­patki chło­paka. Po­pa­trzyła na mnie wiel­kimi, zie­lo­nymi oczami. Za­częła się uśmie­chać, ale przy­gry­zła wargę i wró­ciła do pracy.

Viv wy­szcze­rzyła zęby w uśmie­chu.

– Musi być ci ciężko, gdy tyle ko­biet na cie­bie leci.

– Nie mogę na­rze­kać – rzu­ci­łem we­soło. – Daj mi chwilę i przy­ślij pierw­szą klientkę.

– Ja­sne, ko­cha­siu.

Ve­gas Ink było nie­wiel­kim stu­diem, lo­kal nie na­le­żał do naj­pięk­niej­szych. Ściany po­ma­lo­wano na czer­wono, pod­łogę sta­no­wiła czarno-biała sza­chow­nica pły­tek, co jesz­cze bar­dziej zmniej­szało optycz­nie to miej­sce. Moje stu­dio miało być inne. W ciem­niej­szych ko­lo­rach, ze sta­rymi me­blami i ścia­nami ozdo­bio­nymi dzie­łami ta­kich ar­ty­stów, jak Edward Go­rey czy Ann Har­per. Ni­czym sa­lon w na­wie­dzo­nym domu.

Moje stu­dio...

Jo­nah po­da­ro­wał mi pie­nią­dze na jego uru­cho­mie­nie, a sam stu­dio­wa­łem za­rzą­dza­nie biz­ne­sowe, aby po­ra­dzić so­bie z jego pro­wa­dze­niem. Mimo to myśl o za­ku­pie lo­kalu spra­wiała, że było mi nie­do­brze. Gdy­bym po­legł w tym przed­się­wzię­ciu, po Jo­nahu nie zo­sta­łoby mi już nic. Brat sprze­dał swoje dzieła, żeby po­móc speł­nić moje ma­rze­nie, ale je­śli to nie wy­pali? Je­śli nie będę miał klien­tów? Stra­ci­łem już Ka­cey. Zła­ma­łem dane przy­rze­cze­nie. Nie mo­głem po­zwo­lić so­bie na ko­lejną pie­przoną po­rażkę.

Ed­gar, wielki, na­pa­ko­wany fa­cet w T-shir­cie z kon­certu grupy Tool, wy­pro­sto­wał się, spoj­rzał po­nad klien­tem i ski­nął mi głową.

– Hej, T. Co tam?

– Po sta­remu – od­par­łem, wy­cią­ga­jąc z dol­nej szu­flady ma­szynkę i chu­s­teczki. Kiedy pierw­sza z klien­tek po­wie­działa, na jaki zde­cy­do­wała się wzór, wy­bra­łem tu­sze i igły.

– Chcesz gdzieś dzi­siaj wyjść? Wy­bie­ramy się z kum­plami do klubu Pony na Kil­l­roya.

Wzdry­gną­łem się, a żeby to ukryć, od­kaszl­ną­łem.

– Nie, nie mam czasu.

– Randka? – Ed­gar po­ru­szył fi­glar­nie brwiami, gdy klient ko­rzy­sta­jąc z pod­ręcz­nego lu­sterka, spraw­dzał nowy wzór smoka na łydce.

– Tak – od­par­łem. Ką­tem oka do­strze­głem, że Ze­lda na mnie zer­k­nęła, ale na­tych­miast wró­ciła do pracy.

Ed­gar się za­śmiał.

– No nie mów, że z tą rudą z ze­szłego ty­go­dnia. Róża i szty­let na pra­wej ko­stce?

– Może.

Ed­gar aż jęk­nął.

– Je­steś żi­go­la­kiem, Flet­cher. Ni­gdy się nie zmie­niaj.

Dwie dziew­czyny, które wcze­śniej sie­działy w po­cze­kalni, po­de­szły do mo­jego sta­no­wi­ska. Blon­dynka usia­dła na fo­telu, jej ko­le­żanka sta­nęła obok, aby trzy­mać ją za rękę. Obie były sek­sowne i usil­nie sta­rały się ze mną flir­to­wać. Ro­bi­łem, co mo­głem, by od­wza­jem­nić ich umi­zgi, bo Ed­gar się przy­glą­dał.

Dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej blon­dynka wstała z fo­tela z ha­słem: „Po­zo­stań wierna so­bie” wy­pi­sa­nym de­li­katną czcionką na we­wnętrz­nej stro­nie nad­garstka. Dziew­czyny za­pro­siły mnie na im­prezę.

– Do­bra, może wpadnę – po­wie­dzia­łem z ro­snącą iry­ta­cją. Za­śmiały się i po­pro­siły o mój nu­mer, ale nie da­łem im go, za­miast tego za­pi­sa­łem nu­mer i ad­res jed­nej z nich. Prawdę mó­wiąc, uda­wa­łem, że za­no­to­wa­łem te in­for­ma­cje w ko­mórce, po czym wsa­dzi­łem ją do tyl­nej kie­szeni spodni.

– Mam na­dzieję, że przyj­dziesz – rzu­ciła przez ra­mię na od­chodne blon­dynka.

Wy­szły, a Ed­gar za­śmiał się i po­krę­cił głową.

– My­śla­łem, że masz dzi­siaj randkę.

Wzru­szy­łem ra­mio­nami.

– We­zmę ją na tę im­prezę.

Ro­ze­śmiał się jesz­cze gło­śniej.

– Je­steś moim bo­ha­te­rem, T.

Nie, je­stem kłam­li­wym dup­kiem.

Wieki temu wy­brał­bym ten nu­mer za­raz po wyj­ściu z pracy, w nocy za­pewne nie­wiele bym spał. Te­raz dziew­czyny były rów­nie in­te­re­su­jące, co pro­gnoza po­gody. Jed­nak da­wa­nie in­nym do my­śle­nia, że co­dzien­nie sy­pia­łem z inną, było lep­sze niż prawda. Od­kąd usły­sza­łem na kem­pingu, jak Ka­cey śpiewa przy ogni­sku, prze­pa­dłem dla świata.

Pra­co­wa­łem do osiem­na­stej, a gdy sprzą­ta­łem sta­no­wi­sko, Ed­gar po­sta­no­wił mnie po­że­gnać.

– Mi­łej randki z rudą – po­wie­dział. – Albo z blon­dyną. Albo z rudą i blon­dyną. Ju­tro chcę do­stać pe­łen ra­port.

– Ja­sne – od­par­łem, wkła­da­jąc skó­rzaną kurtkę. – Je­śli za bar­dzo mnie nie zmę­czą.

Ed­gar par­sk­nął śmie­chem, a Ze­lda się wzdry­gnęła. Uśmiech­ną­łem się do niej, ru­chem głowy pró­bu­jąc dać znać, że ściem­nia­łem. Sły­sza­łem, że pod­ko­chi­wała się we mnie, od­kąd rok temu się tu za­trud­niła. Nie to, żeby mi się nie po­do­bała, ale nie uma­wia­łem się ze współ­pra­cow­nicz­kami. Mógł wy­nik­nąć z tego nie­zły ba­ła­gan, a kiedy w grę wcho­dziły ko­biety, mu­sia­łem się z nim li­czyć.

– Do­bra­noc, Z. – rzu­ci­łem do niej.

– Wza­jem­nie, T. – od­parła. Unio­sła głowę i po­słała mi sztuczny uśmiech. – Dziw­karz.

Ro­ze­śmia­li­śmy się z Ed­ga­rem, ale gdy tylko się ob­ró­ci­łem, uśmiech na­tych­miast spełzł z mo­jej twa­rzy. Kiedy wy­sze­dłem ze stu­dia, zrzu­ci­łem ma­skę we­so­ło­ści, która roz­biła się na chod­niku.

W Lee Bu­si­ness School na Uni­wer­sy­te­cie Ne­vady w Las Ve­gas słu­cha­łem pro­fe­sor, która wy­kła­dała o po­dat­kach i nu­me­rach iden­ty­fi­ka­cyj­nych pra­cow­ni­ków. Nie po­gu­bi­łem się. Ro­zu­mia­łem za­gad­nie­nie. Liczby miały dla mnie sens, z czego tak jakby by­łem dumny. Jak­bym coś osią­gnął.

– Raz jesz­cze przy­po­mi­nam – po­wie­działa pro­fe­sor Had­den zza ka­te­dry. – Ocena z eg­za­minu se­me­stral­nego bę­dzie w czter­dzie­stu pię­ciu pro­cen­tach wpły­wać na ocenę koń­cową. Nie ukoń­czy­cie stu­diów, je­śli na niego nie przyj­dzie­cie lub go ob­le­je­cie. Daj­cie wcze­śniej znać, je­śli uwa­ża­cie, że któ­ryś z tych sce­na­riu­szy może się w wa­szym przy­padku zi­ścić.

Cie­szy­łem się w dro­dze na par­king. Nie za­mie­rza­łem nie przyjść czy ob­lać. Nie było ta­kiej opcji.

Te­le­fon dał znać o na­dej­ściu wia­do­mo­ści.

Oscar: Spo­tkamy się dzi­siaj? Ja nie tę­sk­nię, ale Dena tak.

Za­śmia­łem się. Mi­nęło sporo czasu, od­kąd spo­ty­ka­łem się z przy­ja­ciółmi. Wła­ści­wie byli to przy­ja­ciele Jo­naha – jego naj­lepsi przy­ja­ciele – a spę­dza­nie z nimi czasu wy­da­wało mi się rów­nie po­nure jak obiady u mo­ich ro­dzi­ców. Przy tych spo­tka­niach, w cie­niach uno­siły się du­chy wcze­śniej­szych chwil.

Ja: Nie mogę. Mam randkę.

Oscar: Po­wi­nie­nem się do­my­ślić. Może za ty­dzień?

Ja: Ja­sne.

Kłam­stwa przy­cho­dziły mi z ła­two­ścią. Okła­my­wa­łem współ­pra­cow­ni­ków, przy­ja­ciół i prze­sta­wało mi to już prze­szka­dzać.

Po śmierci Jo­naha wszy­scy od­su­nę­li­śmy się od sie­bie. Był cen­trum na­szego wszech­świata, a bez niego tra­ci­li­śmy siłę, która trzy­mała nas na wspól­nej or­bi­cie. Oscar i Dena sta­rali się ze mną spo­ty­kać. Mama rów­nież nie chciała tra­cić kon­taktu. Jed­nak ja nie po­tra­fi­łem wy­krze­sać z sie­bie ener­gii, by się uśmie­chać i ga­dać o ja­kichś pier­do­łach. Zbyt wiele wy­siłku kosz­to­wało mnie to, żeby nie oka­zy­wać smutku. Smutku po stra­cie Jo­naha, a te­raz też Ka­cey.

Wy­je­cha­łem z uczel­nia­nego par­kingu, prze­mie­rzy­łem rów­no­le­głą ulicę do Strip. Pod­je­cha­łem od tyłu do ho­telu i ka­syna Wynn. Za­par­ko­wa­łem i za­pu­ka­łem do tyl­nego wej­ścia.

Ochro­nia­rze mnie znali. Na noc­nej zmia­nie pra­co­wał dziś Wil­son.

– Do­bry wie­czór, Theo – po­wie­dział, ma­cha­jąc, że­bym wszedł.

– Cześć.

Wma­sze­ro­wa­łem do środka, prze­mie­rzy­łem ce­men­towy, oświe­tlony flu­ore­scen­cyj­nymi ża­rów­kami ko­ry­tarz. Ob­ser­wo­wały mnie ka­mery su­fi­towe, ale ich oko było życz­liwe. Nikt mnie o nic nie py­tał. Za­dbała o to ku­ra­torka Eme Ta­ka­mura.

Trzy­krot­nie skrę­ci­łem w lewo, na­stęp­nie pchną­łem cięż­kie, sta­lowe drzwi, które znaj­do­wały na par­te­rze się w po­bliżu windy. Wśli­zgną­łem się do ko­ry­ta­rza znaj­du­ją­cego się na­prze­ciwko ka­syna, które ni­gdy nie za­sy­piało.

Drzwi ga­le­rii pil­no­wał Pau­lie. Wiele go­dzin temu za­mknął je za ostat­nimi zwie­dza­ją­cymi.

– Co sły­chać, T.? – za­py­tał, wbi­ja­jąc kod do elek­tro­nicz­nego zamka. Czer­wone świa­tełko zmie­niło się na zie­lone.

– Nie mogę na­rze­kać – od­par­łem. – Dzięki, stary.

Ciemna skóra z si­wymi wą­sami roz­cią­gnęła się, kiedy męż­czy­zna ła­god­nie, ze smut­kiem się uśmiech­nął. Otwo­rzył przede mną drzwi.

– Do­brej nocy.

Ski­ną­łem mu głową i wsze­dłem do ga­le­rii.

Od po­grzebu przy­cho­dzi­łem tu co­dzien­nie. Każ­dej nocy, choć ostat­nio by­wało to trzy, cztery razy w ty­go­dniu. By­łem tu, kiedy mia­łem kiep­ski dzień albo gdy za bar­dzo tę­sk­ni­łem za bra­tem.

Po­je­dyn­cze prace Jo­naha dawno znik­nęły, sprze­dane go­ściły w ty­sią­cach róż­nych do­mów. Na dłuż­szym końcu po­miesz­cze­nia w kształ­cie li­tery „L” mie­ściły się w tej chwili rzeźby ja­kie­goś lo­kal­nego ar­ty­sty. Nie po­świę­ci­łem im uwagi. Skrę­ci­łem do krót­szej czę­ści, w któ­rej na­dal pre­zen­to­wano in­sta­la­cję mo­jego brata. Za­mon­to­wana na stałe na tyl­nej ścia­nie przed­sta­wiała mor­skie ży­cie. Słońce za­wsze świe­ciło ja­sno i żywo na fale oraz eko­sys­tem, który spra­wiał wra­że­nie, że każ­dej chwili może się po­ru­szyć.

Jak zwy­kle usia­dłem na ławce na­prze­ciwko i opar­łem się o ścianę. Skrzy­żo­wa­łem ręce na piersi i za­pa­trzy­łem się w szkło Jo­naha. In­sta­la­cja wy­glą­dała ide­al­nie. Bez skazy. Jak Jo­nah w mo­ich oczach – star­szy brat, który był ido­lem młod­szego.

Opu­ści­łem po­wieki. Wie­dzia­łem, że gdyby Jo­nah mi to­wa­rzy­szył, po­wie­działby, że to nie moja wina. Stwier­dziłby, że Ka­cey była do­ro­sła i mo­gła po­dej­mo­wać wła­sne de­cy­zje.

Cza­sami mu wie­rzy­łem. Nie­kiedy ga­le­ria sta­wała się moim sank­tu­arium, ka­te­drą ze szkła, w któ­rej od­naj­dy­wa­łem spo­kój. To samo uko­je­nie, które Ka­cey zna­la­zła w jego szkla­nych przy­ci­skach do pa­pieru.

Nie­kiedy.

Dziś nie czu­łem spo­koju. Przy­rze­kłem coś bratu i za­wa­li­łem sprawę.

Unio­słem po­wieki i po­pa­trzy­łem na jego dzieło. Ge­nialne barwy roz­my­wały mi się przed oczami, gdy nie mru­ga­łem. Nie­bie­skie mo­rze wy­le­wało się z su­fitu i roz­cho­dziło na pod­ło­dze. Mo­głem wy­czuć woń soli, po­czuć chłodną bryzę na skó­rze i pie­cze­nie sło­na­wej wody w oczach, jakby to były łzy. Nie­skoń­czony ocean łez.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki