Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O kim śpiewa się w argentyńskiej pampie? Jakie historie opowiada się w najmroczniejszych zakątkach Peru? Kogo można spotkać w wielkich miastach Ameryki Łacińskiej, a kogo lepiej nie spotykać w na pograniczu Gujany Francuskiej i Surinamu? Chcesz odkryć taką Amerykę? Oto 19 reportaży i relacji mistrzów podróżowania – oto dwa tylko z pozoru znane kontynenty.
O kim śpiewa się w argentyńskiej pampie? Jakie historie opowiada się w najmroczniejszych zakątkach Peru? Dokąd można dopłynąć z nurtem Amazonii? Co wspólnego ma zryw „Solidarności” z rwącą rzeką Colca w najgłębszym kanionie świata? O czym szepczą podczas swych tajemnych obrzędów Indianie – ostatni strażnicy peyotlu? Jak smakuje kawa w Kolumbii? Jak zagrzewa się do śmiertelnych starć koguty? Co pamiętają hotele w USA? Jakimi kolorami oszałamia amerykańska Północ? A jakimi duchami straszy…?
Chcesz odkryć taką Amerykę?
„Opowieści podróżne. Ameryka”. 19 reportaży i relacji mistrzów podróżowania:
Marek Pernal // Argentyna – Smutek argentyńskich kasyn
Maciej Stasiński // Ameryka Południowa – Gaucho, nicpoń z pampy
Elżbieta Dzikowska // Peru – Vilcabamba raz i drugi
Paulina Wilk // Peru – Lima, czterdzieści miast naraz
Grażyna Jagielska // Brazylia – Marzenia. Obłęd. Manaus
Dariusz Raczko // Peru – Everest białych wód
Arkady R. Fiedler // Boliwia – Ryby śpiewają nie tylko w Ukajali
Tomasz Owsiany // Gujana Francuska/Surinam – Złoto, rtęć i Harpia
Anna Alboth // Belize – Przez Starą Holandię do Nowej Jamajki
Dorota Chojnowska // Gwatemala – Szamani na sprzedaż
Anita Demianowicz // Gwatemala – Rasa
Katarzyna Mołoniewicz // Kolumbia – Cała nadzieja w kawie
Katarzyna Boni // Kuba – Tropikalna gorączka w Hawanie
Piotr Trybalski // Kuba – Tupot mokrych stóp
Renata Sabela // Meksyk – Ostatni strażnicy peyotlu
Anna Arno // USA – Miasta znikają pod moją nieobecność. Ameryka po kilku latach
Piotr Jagielski // USA – Theresa, czyli Fidel w Harlemie
Magdalena Rittenhouse // USA – Vermont na szaro
Kamila Kielar // Kanada – Wszystkie duchy Północy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 238
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy to się zaczęło. Może wtedy, na placyku przed słynną lodziarnią w San Gimigniano...? Słońce świeciło ostro z lewej strony, z prawej ciemniały oddalające się chmury burzowe. Bruk lśnił po deszczu jak polerowany. Siadłem z espresso przy kawiarnianym stoliku i długo patrzyłem na grę świateł i na ludzi – że się zanurzają i wynurzają z cienia. I to wystarczyło mi.
A może to się zaczęło wtedy, na tarasie Amber Fortu w Dźajpurze...? Stałem długo w jednym miejscu, nie zważając na kręcących się niemrawo turystów. I ostrzyłem wzrok. Prowadziłem go od ślicznej narożnej wieżyczki ćhatri, przy której stałem, po grzbiecie idącego od niej obronnego muru hen, daleko w góry, i z powrotem, i znowu. Niebo było płowe, upał radźasthański, ale przyjemnie studziły go strumienie powietrza, dujące przez otwory przemyślnego starodawnego systemu. Stałem pośród tych powiewów i ostrzyłem – bliżej-dalej-bliżej. I to wystarczyło.
A może to było wcześniej – wtedy, w Połocku? Nie mogłem oderwać wzroku od nurtu Dźwiny, która łukiem omijała klasztorne wzgórze i toczyła się na południe. Na drugim brzegu straszyła szara, ponura ściana postsowieckiego blokowiska. Czy to naprawdę tędy sunęły łodzie wikingów z północy aż do Konstantynopola...? Oparłem się plecami o głaz z wyrytym krzyżem, pamiętający początki chrześcijaństwa na Rusi i patrzyłem. Wystarczyło.
Lubię patrzeć. Nie przypomnę sobie, kiedy zarzuciłem tradycyjne przewodniki, kiedy przestałem zwiedzać i kiedy zrozumiałem, że nie muszę wiedzieć, kto, w którym roku, co. I pewnie już nie przypomnę sobie, kiedy od mistrza Jerzego Stempowskiego pożyczyłem na zawsze pojęcie „nieśpieszny przechodzień”. Może wtedy, w San Gimigniano? Może w Dźajpurze, a może w Połocku?
Ale chyba wiem, kiedy nieśpiesznym przechodniem byłem najintensywniej.
Na murku oddzielającym słynną hawańską promenadę Malecon od morza siedział wędkarz. I patrzył na spławik. Siadłem sobie koło niego i patrzyłem w morze. Tak jak on miałem nadzieję coś „złowić”. W tę podróż – moją pierwszą amerykańską podróż – zabrałem ze sobą jedną książkę: Marka Kurlansky’ego „Hawanę. Podzwrotnikowe delirium”. Miałem ją w kieszeni moich bojówek. W drugiej, za radą znającego się na rzeczy Piotra Trybalskiego schowałem (dla równowagi) kartonik z rumem, który kupiłem w pobliskim sklepiku, by popularną tu metodą planciao wypić go w najdogodniejszym momencie. Morze łagodnie falowało, a ja patrzyłem – nie, nie patrzyłem, tylko usilnie wpatrywałem się – w linię łączącą wodę z niebem. Bo tam, jak pisze Kurlansky, i tylko tam można zobaczyć – jak się ma dużo szczęścia – morze w kolorze fiołkowym. Chciałem mieć dużo szczęścia i chciałem ten kolor zobaczyć. Siedziałem więc na ciepłym kamiennym murku, obok wędkarza (szkoda, że nie rybaka...) i usilnie wypatrywałem. Za plecami szumiała Hawana, odpicowane americanos woziły w te i wewte roześmiane turystki, smukli chłopcy o kolorach skóry wszelkich odcieni od cynamonu po węgiel wodzili w te i wewte wzrokiem, krągłe miejscowe piękności tanecznym krokiem snuły się tęsknie w te i wewte, Hawana pulsowała rytmicznie, Ameryka, Ameryka, podróż, przygoda – wszystko za plecami i nieważne, bo ja wypatruję fiołków w morzu. I to wystarczyło mi.
Teraz przyglądam się Ameryce Martina Waldseemüllera, tej z XVI wieku, wyobrażonej na jego dziele znanym dziś jako Globus Jagiellonicus. To najstarszy globus, na którym pojawił się Nowy Świat. Brzegi poznawanego dopiero kontynentu przypominają grzbiet jaszczura. Napisów niewiele – nic tu jeszcze nie jest przecież nazwane. Mondus novus, Terra Sanctae Crucis, Terra de Brazil, Tropic Cano (?). Jedna wyspa Span (Hispaniola, czyli Haiti?), druga Isabella (Kuba?), obok ławice wysepek bezimiennych. I to już wszystko. Ameryka, która czeka na odkrycie.
No to odkrywajcie! W argentyńskiej pampie i w najmroczniejszych zakątkach Peru. Płyńcie z nurtem Amazonki i rwącej rzeki Colca w najgłębszym kanionie świata. Włóczcie się po wielkich metropoliach i zapyziałych dzielnicach. Śledźcie zakazane typy na pograniczu Gujany Francuskiej i Surinamu. Odprawiajcie tajemnicze misteria z Indianami. Zaglądajcie do muśniętych przez historię hoteli w USA. Zachwycajcie się kolorami Północy. Szukajcie niedźwiedzi-duchów.
Ale ja nad starą mapą będę wypatrywał fiołków. Nieśpieszny przechodzień. To mi wystarczy.
Wszystkie zamieszczone tu opowieści były publikowane w „Kontynentach” w latach 2012–2019. A kryterium ich doboru? Proste, jak to w „Kontynentach” – liczy się opowieść.
Zatem:
Tu opowiada się o Ameryce.
Dariusz Fedor
redaktor naczelny „Kontynentów”
Dyplomata, podróżnik, pisarz
Faites vos jeux! Proszę obstawiać! Głos krupiera jest zachęcający, lekko nawet natarczywy. Nie, nie otwieramy oczu! Słychać cichy odgłos, z jakim siedzący w pobliżu gracze ustawiają na planszy żetony będące ekwiwalentem gotówki. Ci, którzy kładą na sukno stołu pojedyncze kawałki plastiku, czynią to niemal bezszelestnie, ale ci ryzykujący większe sumy układają swe sztony jeden na drugim. Gdy budują z nich niewielkie stosiki, żetony lekko o siebie postukują. Słyszycie? Gracze mają do dyspozycji trzydzieści siedem lub trzydzieści osiem pól, ale mogą obstawiać także rozmaite kombinacje numerów. Ktoś jeszcze się zastanawia, inny już podjął decyzję, ktoś półgłosem rozmawia z sąsiadem lub sąsiadką – ale stół do ruletki nie jest przecież miejscem do prowadzenia długich konwersacji. Zastanawia was brzęk szkła, który dobiega gdzieś z boku? Pewnie do eleganckiego towarzystwa zbliża się kelner niosąc na tacy kieliszki z szampanem dla tych, którzy chłodzą emocje bąbelkami Veuve Cliquot. Gdy szmer głosów przy stole cichnie, w przestrzeni pojawia się nowy odgłos (nadal proszę nie otwierać oczu!). To dźwięk, jaki wydaje kościana kulka, którą krupier wpuścił kolistym ruchem na koło ruletki, wcześniej wprawione w obrót w przeciwnym kierunku. Kulka toczy się w górnym wyżłobieniu tarczy dość szybko, ale słyszycie, że zaczyna zwalniać. Rien ne va plus! – oznajmia krupier i – jak się domyślacie, zamyka możliwość obstawiania. Kulka spychana prawem ciążenia stacza się teraz ku położonemu niżej centrum koła i z charakterystycznym grzechotem zaczyna przeskakiwać pomiędzy czarnymi i czerwonymi przegródkami oznaczonymi numerami, takimi jak na planszy. Po chwili hałas ustaje. Panująca jeszcze przed chwilą mnogość możliwości została zredukowana do jednego bezdyskusyjnego faktu, kulki spoczywającej w konkretnej przegródce. Słyszycie westchnięcia? Ci, którzy trafili obstawiając właściwy numer lub jego cechę (parzysty-nieparzysty, czarny-czerwony, położenie w pierwszej, drugiej lub trzeciej dwunastce – albo kombinację tych elementów) mają powód do radości. Pozostali... no cóż. Stuknięcia i szuranie, jakie słyszymy, świadczą o łapczywej pazerności krupiera, który swymi grabkami zgarnia ku sobie żetony wszystkich przegranych. Faites vos jeux!
Widzę zaskoczenie na waszych twarzach! Gdzie prysnęła bajkowa wizja? Sala, w której siedzimy, nie przypomina Casino Royale, a grupka ludzi skupiona wokół to nie są z pewnością znajomi Jamesa Bonda. Nie zaskakują elegancją i nie mówią po francusku ani angielsku. Wnętrze ma powierzchnię kilku boisk do koszykówki i trudno w nim odszukać klubową atmosferę. Nie, proszę nie wyciągać komórek, w środku kasyna nie wolno robić zdjęć! Stołów do ruletki stoi tu ze trzydzieści, ale większość jest opustoszałych. Gra toczy się raptem przy kilku. W różnych częściach pomieszczenia stoją stoliki do innych gier, blackjacka, bakarata i kości. Sala nosi ślady dawnego splendoru, widać rękę dobrego architekta z doby funkcjonalizmu. Strop wspiera się na kilkunastu masywnych kwadratowych filarach. Kasetonowy sufit kryje w sobie oświetlenie, niepokojąco mizerne. Może to i lepiej, mniej rzuca się w oczy zaniedbany wystrój wnętrza, niedostatki zielonkawej wykładziny, wytartej, miejscami najwyraźniej odlepiającej się od podłogi. Jeśli mieliście okazję oglądać kiedyś wnętrze najsławniejszych światowych kasyn po tej stronie Atlantyku – Monte Carlo z jego francuskim neobarokowym przepychem wprawiającym w zachwyt nie tylko właścicieli maserati i rolls-royce’ów zaparkowanych przed wejściem, po tamtej – Las Vegas z kiczowatym, disneyowskim, ale przecież olśniewającym (nocą, tylko nocą!) blichtrem – musicie czuć się zawiedzeni.
Gdzie jesteśmy? W Mar del Plata, mieście położonym około 400 kilometrów na południe od Buenos Aires. Liczące ponad 600 tysięcy mieszkańców, jest najważniejszym i najsławniejszym ośrodkiem letniego wypoczynku w Argentynie. Karierę nadmorskiego kurortu rozpoczęło już u schyłku XIX wieku, gdy doprowadzona ze stolicy linia kolejowa zaczęła dowozić rosnącą z roku na rok falę gości. Wkrótce zaczęły tu powstawać wytworne hotele i okazałe rezydencje, najczęściej naśladujące budownictwo francuskie, angielskie i nordyckie. Miasto zaczęło się cieszyć sławą argentyńskiego Biarritz. W 1888 roku miejscowi urzędnicy wydali wiekopomne zarządzenie zakazujące, w artykule czwartym, by mężczyźni wchodzący do morza zbliżali się do kobiet nie będących członkami ich rodziny na odległość mniejszą niż 30 metrów i surowo napominające, w artykule piątym, by w godzinach plażowania nie używali lornetek teatralnych lub innych instrumentów optycznych, tudzież by nie sadowili się na brzegu wody, gdy señoras zażywają kąpieli. Dla śmietanki towarzyskiej Buenos Aires coroczna wizyta w Mar del Plata stała się wyznacznikiem pozycji społecznej. Najbogatsi potwierdzali ją, budując tu swe letnie domy. Okazałe wille postawili najsławniejsi przedstawiciele argentyńskiego życia społecznego i kulturalnego, arystokratyczne rodziny Ocampo i Ortiz Basualdo. Śladem bogaczy ruszyli liczni inni aspirujący do uzyskania lub potwierdzenia swego społecznego i materialnego statusu. Ale i nie tylko oni. Dwukrotnie, w 1949 i 1951 roku w domu wypoczynkowym należącym do Banco Polaco odpoczywał tu pracownik tej szacownej instytucji, klepiący biedę Witold Gombrowicz.
Dziś miasto, choć utraciło wiele ze swego snobistycznego szarmu, pozostaje najważniejszym nadmorskim centrum turystycznym w kraju. Co roku w sezonie letnim do Perły Atlantyku przyjeżdża około 3 milionów ludzi, głównie Argentyńczyków. Kuszą ich słońce, morze i długie na ponad 20 kilometrów piękne piaszczyste plaże. Jest tu galaktyka lokali gastronomicznych i rozrywkowych oferujących bogate życie nocne, jest kilka interesujących muzeów (szkoda, że żadne nie jest poświęcone bodaj najsławniejszemu marplateńczykowi, Astorowi Piazzoli), są organizowane liczne festiwale (między innymi sławny nie tylko w Ameryce Południowej Międzynarodowy Festiwal Filmowy, miejsce pierwszego międzynarodowego tryumfu Krzysztofa Zanussiego). No i jest kasyno...
Budynek przybytku hazardu, rzeczywiście imponujący, to dzieło wybitnego argentyńskiego architekta Alejandro Gabriel Bustillo Madero. Został zaprojektowany wraz ze swym bliźniaczym obiektem, stojącym tuż obok Hotelem Grand Provincial. Oba tworzą dominantę nadmorskiego bulwaru, przypominając nieco Hôtel du Palais w Biarritz. Architektonicznie nawiązują do francuskiego neoklasycyzmu, z eleganckimi fasadami, w których cegła harmonijnie komponuje się z kamiennymi pilastrami i z mansardowymi dachami krytymi szarą dachówką. Kasyno zostało zbudowane w błyskawicznym tempie, zaledwie w ciągu dwóch lat, i rozpoczęło działalność w 1939 roku. Hotel otworzył podwoje znacznie później, w 1950. Oba budynki, wraz z położonym pomiędzy nimi placem ozdobionym potężnymi rzeźbami lwów morskich i okazałymi półkolistymi schodami zbiegającymi na samą plażę są ikonami miasta i mają swe miejsce na liście narodowych zabytków architektury. Oba – obok swych niejako zasadniczych funkcji – są także ważnymi punktami na mapie wydarzeń kulturalnych, artystycznych i naukowych, a to z powodu mieszczących się w nich kilku okazałych sal konferencyjnych i koncertowych. Ale nie o nich tutaj mówimy.
Salony gry marplateńskiego kasyna zostały odrestaurowane w 2007 roku, w co aż trudno uwierzyć, widząc obraz zaniedbania, jaki roztacza się przed naszymi – tym razem szeroko otwartymi – oczami. Oczywiście, w salach na piętrze, przeznaczonych dla high rollers, czyli grających ostro grubych ryb, panuje – jak słyszę – większa elegancja i większa dbałość o hazardowy ceremoniał. I bywalcy owych wyższych sfer, napchani pieniędzmi, także prezentują się inaczej. Parter, dostępny bezpłatnie dla każdego dorosłego przychodzącego wprost z ulicy, jest domeną gości dysponujących znacznie skromniejszą gotówką. Widać to na pierwszy rzut oka, z zaniedbanym otoczeniem dziwnie koresponduje bowiem wygląd wielu postaci, które dostrzegamy wokół siebie. I to niekoniecznie dlatego, że wśród obecnych sporo jest osób, które w nowatorski, nieprzesadnie troskliwy sposób traktują normy stroju będące, jak wiadomo, kwestiami indywidualnymi. To, co powinno was – jak i mnie – uderzyć, to postawa, którą ktoś bardziej obeznany w kanonach psychologii nazwałby wytłumieniem emocji, a ktoś operujący prostszym słownikiem – przygnębieniem. Popatrzcie, nikt albo prawie nikt się tu nie uśmiecha ani przesadnie nie smuci. Obstawiają, zdaje się, machinalnie. Wygrane, niewysokie, są inkasowane z kamienną twarzą, stawki przegrane – żegnane bez komentarza. Stwierdzenie, że panująca tu atmosfera ma w sobie tyle życia, ile smętnobordowy kolor kamizelek krupierek i krupierów nie byłoby wcale przesadą. Znawcy i badacze życia kasyn stwierdzą może, że taka powściągliwość jest właściwa wszystkim przybytkom hazardu pod każdą szerokością geograficzną. Ale my, na Boga, jesteśmy w Argentynie, gdzie bogata ekspresja werbalna i niewerbalna jest jedną z najbardziej rzucających się w oczy cech tutejszego modelu zachowań społecznych! Nie wiem, może poczucie, że jesteśmy w jednym z najsmutniejszych miejsc w Mar del Plata zwiększa fakt, iż jest tu tak pusto i cicho? Trwa chłodna argentyńska jesień, ale w szczycie letniego sezonu, w styczniu i lutym, podobno potrafi tu bywać codziennie kilkanaście tysięcy ludzi!
Ostrzegam przed kolejnym depresyjnym obrazem, jaki ujrzymy, gdy z sali do gry w ruletkę przejdziemy do równie wielkiego pomieszczenia, w którym ustawiono w długich rzędach kilkaset maszyn do gry. W Polsce zwane są jednorękimi bandytami, a w Argentynie – tragamonedas, czyli połykaczami pieniędzy. I tu spod sufitu spływa bladawe światło, i tu większość z urządzeń stoi opustoszała. Przy nielicznych siedzą niemal wyłącznie kobiety! W różnym wieku (trzeba mieć osiemnaście lat, by wejść do kasyna), ale – jak to w Argentynie – wszystkie długowłose, od rozkwitających señoritas po leciwe matrony, niemal wszystkie blondynki, prawie wszystkie z deseniami tatuaży wypełzającymi natrętnie spod rozmaitych części garderoby. Tkwią przed mrugającymi ekranami obrócone plecami do nielicznych przechodzących obok. Gdy spytałem jednego ze znawców lokalnej społeczności, czemu tej formie hazardu hołdują – jak mi się wydaje – głównie kobiety, zwrócił mi uwagę, że tragamonedas nie wymagają wizyty w okienku, w którym gotówka zostaje wymieniona na żetony do gry, tak jak w ruletce i w innych grach toczonych przy stołach. Automaty mają szczelinę, do której można wsuwać bezpośrednio banknot. – Co sprawia – ciągnął mój rozmówca – że urządzenia te zyskały popularność w grupie amas de casa, dojrzałych kobiet zajmujących się domem i rodziną, często o bardzo skromnym statusie materialnym, które za nic w świecie nie chciałyby być zdemaskowane jako uzależnione od hazardu. Łatwość, z jaką zupełnie anonimowo, niemal nie pokazując się nikomu na oczy, mogą wyskoczyć „do miasta”, bez kontaktu z personelem kasyna usiąść przed maszyną i zagrać pieniędzmi wyciągniętymi z portmonetki „na zakupy”, jest niezwykle kusząca. Zagrać – i najczęściej pozbyć się zawartości portfela. Mamy problem z nałogiem gry wśród członków tej grupy społecznej – skończył ze smutkiem.
[...]