Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Azja 3” - kolejna część naszej bestsellerowej serii pt. „Opowieści podróżne”! Z Bartkiem Sabelą sprawdzamy, jak to jest być szpiegiem w Uzbekistanie, z Maxem Cegielskim ruszamy do Chin, do Ujgurów w poszukiwaniu śladów carskiego wysłannika Bronisława Grąbczewskiego, z Dorotą Bronikowską rozpływamy się w smakach Omanu, z Pauliną Wilk rozszyfrowujemy sztuczki hinduskich handlarzy, z Jerzym Chociłowskim pławimy się w luksusach na dworach maharadżów, a z Tomaszem Fedorem oglądamy Indie takimi, jakimi są naprawdę. Z Krzysztofem Środą próbujemy zrozumieć Kambodżę, z Markiem Pernalem - tajwańskich Aborygenów, z Andrzejem Mellerem wietnamskich Hmongów, z Jackiem Koniecznym induskich świętych, a z Marcinem Gutowskim - indonezyjski małpi teatr. Z Izą Klementowską błąkamy się po tureckim Efezie, a z Michałem Książkiem zapuszczamy się aż na Kołymę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 166
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Bogowie, demony, rakszasy, gandharwy, ptaki i węże
Nie mogą przemóc Rawany, a cóż dopiero my, ludzie?!
„Ramajana”
Niektóre obrazy są natrętne. Oto idę po wąskich listewkach połączonych parcianą taśmą. Nie wiem, dokąd mnie ta drewniana ścieżka doprowadzi, bo parę metrów przede mną już tylko mrok. Syngalez, który mnie tu przywiódł na nocleg, kazał iść prosto i ulotnił się. Idę więc w stronę kiwającego się w czerni światełka, bo i co mogę innego zrobić. A walizka za mną terkocze jak patyk ciągnięty po sztachetach. Może zawrócić? Oglądam się, ale za mną już tylko noc. Pode mną plaża. Przede mną ocean. I ta migająca lampka. Idę do niej, idę w stronę światła. Ostrożnie, po szczebelkach, bo jeszcze spadnę ze ścieżki i piachu naniosę. Piachu naniosę...
Lichy pawilonik, który wyłonił się z mroku, ma werandkę, na której rozgościły się maleńkie czerwone kraby. Słyszą, że się zbliżam, pierzchają na boki i znikają w szparach podłogi. Ale jeden, większy, zostaje. Odchylił się zawadiacko do tyłu, oczy w słup wyłupił na mnie i się gapi. Mierzymy się wzrokiem. Ja, dla niego przybłęda, zdrożony błazen podróżny, w tych swoich sandałach i z idiotyczną walizką na kółkach. I on, Pan na Werandzie, skupiony, czujny, niezbędny element tego miejsca. Stoimy obaj i nie ma odważnego, który by się ruszył pierwszy. Wreszcie on usuwa się w cień, daje mi drogę i zaraz rusza za mną. Żegnamy się na progu, już go nie zobaczę.
Pokoik ma drzwi na przestrzał. Otwieram te drugie i wychodzę prosto na piach, w przestrzeń, którą wypełniają tylko ciemność i szum. Tak, po to tu przyjechałem. Fale ciepłego oceanu są tak blisko, że choć nie dochodzą do mnie, czuję je w drobinkach wody na twarzy. Robię jeszcze parę kroków po omacku i wracam. Niebo bez gwiazd, parno, zbiera się na deszcz.
Próbowałem spać tej nocy, ale nie mogłem. Przeszkadzały mi krabiki, harcujące na werandce, i cisza. Wsłuchiwałem się w fale. Liczyłem sekundy, które dzieliły ich przyjście. Ukołysany tym rytmem przymykałem oczy i wtedy widziałem Pana na Werandzie, z tym jego wytrzeszczem wlepionym we mnie, z tą jego królewską purpurą, z którą tak dumnie się obnosił. Parę razy nerwowo podrywałem się i wsparty na łokciach nasłuchiwałem, bo wydawało mi się, że ocean nie szumi. A on celowo gubił rytm, synkopował po swojemu. Wyliczałem mu metrum na nowo i uspokajałem się. Szumi.
Tak, wiedziałem dobrze, że zbyt długa cisza to tutaj znak ostateczny: oznacza, że woda cofnęła się, więc zaraz wróci jako ogromna fala. Byłem przecież w miejscu, z którego nie uprzątnięto jeszcze wszystkich śladów po tsunami w 2004 roku. Gdzie strach się jeszcze czaił po kątach. Jutro, za dnia, będę oglądał szkielety domów z cegły, znacznie oddalonych od wody, które ostały się w porastającej je dżungli jak przestroga. Będę patrzył na wyniosłe palmy, które tamta fala przygięła do ziemi i które przeżyły morderczy żywioł. Tylko one. I Pan na Werandzie.
Niektóre obrazy są natrętne.
Obraz czerwonego krabika na cejlońskiej plaży wrócił do mnie wraz z tamtym poczuciem bezsilnej trwogi, gdy 8 lutego 2023 roku oglądałem w telewizji, wstrząśnięty do głębi, obraz zniszczenia, jakiego dokonało trzęsienie ziemi w Turcji. Z rumowiska, które jeszcze dwa dni wcześniej było miastem, z szarej góry zmielonych na miazgę ścian, sufitów, podłóg, kolorów, faktur, spomiędzy zmierzwionych drutów zbrojeniowych, z wysokości drugiego piętra, które wcześniej mogło być piętrem ósmym, wystawała czerwona karoseria sportowego bolidu. „Tam był pokój dziecka i jego łóżko w kształcie wyścigowego samochodu” – objaśniał reporter.
Ta opowieść nie ma końca.
Pisane 9 lutego 2023 roku
W tym tomie zebraliśmy opowieści publikowane w „Kontynentach” w latach 2013-2020, jedna zaś pochodzi z poprzednich „Kontynentów”, z roku 1977. A kryterium ich doboru? Proste, jak to w „Kontynentach” – liczy się opowieść.
Zatem:
Tu opowiada się o Azji. Po raz trzeci.
Dariusz Fedor
Redaktor naczelny „Kontynentów”
Indolog, etnolog, podróżnik
Zamieszkujący Warszawę chrześcijanie [nie katolicy, nie będę komplikował – przecież o hindusach w Indiach się mówi, a nie o wisznuitach, krysznowcach, czy siwaitach, czyż nie tak, Drogi Czytelniku?] budzą się już wcześnie rano, by tłumnie zebrać się na przystankach, skąd o ustalonych godzinach zabiera ich autobus i wiezie w smogu i korku [zapomnijmy o buspasach, musi być jakaś dramaturgia] do kolorowego centrum miasta poobwieszanego reklamami. Czasami młodsi ustępują miejsca starszym, a gdy autobus przyhamuje mocno, wpadają na siebie. Wtedy używają słów naznaczonych dużą ekspresją. A potem znów stoją w milczeniu, patrząc w smartfony. Co niedziela wszyscy udają się do świątyń – okazałych zazwyczaj budynków, rzadko kiedy nawiązujących stylem architektonicznym do okolicy. Jedni wybierają świątynie najbliższe miejscu zamieszkania, inni dalsze, do których z najbliższą rodziną jadą samochodem. W świątyniach odbywa się dość smętna godzinna ceremonia, zwana mszą, poświęcona Bogu występującemu w trzech osobach. Bardzo popularny jest również kult jego matki noszącej imię Maryja. Po porannej ceremonii chrześcijanie udają się do domów, gdzie z najbliższą rodziną spożywają tradycyjny posiłek – najczęściej mięsne wywary, następnie smażone na tłuszczu mięso oraz gotowane warzywa.
Tak mógłby wyglądać opis naszej stolicy w przewodniku dla mieszkańców Indii. Źle brzmi? Nieprawdziwie...?
O, od razu widać przewagę, jaką mamy nad Anglosasami. Tak, my Polacy. W polszczyźnie Indie to liczba mnoga. To nie „ta India”, jakby chcieli anglojęzyczni, tylko właśnie „te Indie” w liczbie mnogiej. Tak, Indie to wielość. I my ją mamy w naszym języku. Dlaczego więc uparcie poznajemy ten świat przez źródła anglojęzyczne? Sami wchodzimy w ramy kolonialnych opisów, powielając je – wcale nie trzeba nas w ten tok myślenia specjalnie wciągać. A przecież punkt wyjścia do samodzielnej oceny indyjskiej złożoności jest nam dany! Rozumiesz? Nasza liczba mnoga powinna mieć kolosalne znaczenie w opisach. Czy dla Ciebie ma?
Bo...
Liczmy razem. Indie to miliard dwieście milionów mieszkańców. Czyli miliard dwieście milionów opowieści o życiu, o 365 dniach każdego roku, każdej porze dnia, o każdym z 28 stanów; w 22 oficjalnych, 122 głównych lub w ponad 1500 innych językach; o każdej miejscowości, każdym rowerze, rykszy, tuk-tuku, samochodzie, o każdym ich kierowcy; o każdym z placków roti, ciapati, naan, puri, paratha, appam, idli, kaciori, papadam, bredomlet i rękach ich wytwarzających; o każdym domu, śnie, pomyśle; o każdym koledze, bracie, wujku, matce, ojcu, zięciu, świekrze, stryju, bratowej... Odlećmy dalej w nadboski mleczny ocean, w którym przeglądają się nie tylko główne indyjskie bóstwa, jak Śiwa, Wisznu czy Brahma, Kryszna, Rama albo Ganesia, ale także Radha, Kali, Durga, Saraswati, Lakszmi, Sita, Surja, Agni, Hanuman... To historia każdej rośliny – uświęconej, każdego korzonka i każdej mrówki. To każda jedna opowieść tu i teraz, a jeszcze należałoby to wszystko pomnożyć przez każdą godzinę historii, niech już będzie, naszej liniowej historii świata zachodniego, aby osobne drobiny ułożyły się w spójną, jedną historię.
Ale nie. Skupmy się na folklorze, skupmy się na zatłoczonym Tadź Mahal, skupmy się na kolorach tęczy i święcie holi. Albo na aśramie Beatlesów w Riszikesiu. Skupmy się na tym, co widzieli inni i co inni będą chcieli zobaczyć i usłyszeć. Odszukajmy to, co inni już znaleźli, pokażmy to tym, którzy dopiero tego będą szukać. Owszem, pewne rzeczy trzeba: zobaczyć, przeżyć, odczuć samemu. Zatem – spróbujmy zrobić jeden krok dalej.
I idziemy jeden krok w bok. Tam jestem ja i moje Indie – przesłonięte żółtawą mgiełką szoku kulturowego, brudu, smrodu, bałaganu i bezradności. Skup się. Idziemy.
Przez rok byłem miliard dwieście jednym mieszkańcem Indii. I nie, nie rzuciłem pracy w korporacji, aby pozwiedzać ten mlekiem i miodem płynący kraj pomagający odnaleźć się zbłąkanym duszom Zachodu. Byłem tam jako student, przewodnik, kulturoznawca i turysta. Trochę z wyboru, trochę z konieczności. Po prostu tam byłem i...
...spoconych, zagubionych, zszokowanych Polaków, Niemców, Francuzów, Amerykanów, Hiszpanów upijających się do nieprzytomności. Wychodzących z hostelu raz w ciągu dnia, aby kupić piwo, a potem siadających przez laptopami i opisujących to, co w trakcie tego dwukilometrowego spaceru i odczekania w dziesięcioosobowej kolejce do okienka z lokalnym alkoholem zobaczyli.
...smród, jakiego nigdzie indziej na świecie jeszcze nie doświadczyłem.
...dlaczego żadna ze znanych mi książek o Indiach nie oddaje zapachu? Dlaczego zapachy w opisach zazwyczaj są „cudowne”? I nikt nie czuje spalin, palonych śmieci ani ludzkich kup i sików w kanałach i przy torach kolejowych? Indie pachną intensywnie i dwubiegunowo – smakowicie przy restauracjach i dokładnie odwrotnie przy kanałach i torach. Zapach tłumi smród. Smród zabija zapach. Krainę smrodu od krainy zapachu nie dzielą przestrzenie – często wystarczą dwa metry, by z jednej wejść w drugą. Po przylocie do Delhi pierwsze, co bije w zmysły od razu, to wiszący wiecznie w powietrzu smog. Duszący i gryzący w gardło zapach.
Łatwo jest uogólniać, łatwo prześlizgnąć się po temacie. Łatwo dorobić historię. Łatwo współczuć, pocieszyć. Łatwo na jednym przykładzie opisać całą społeczność. Łatwo na podstawie jednego dnia stwierdzić, że tak wygląda cały rok. Łatwo być beztroskim piszącym i fotografującym. Łatwo schować się za długim obiektywem i podglądać życie innych. Łatwo... pomóc?
...szok kulturowy. Jeszcze niedawno się go wstydziłem, ukrywałem się za różnymi narratorami, a już na pewno nie przyznawałem się przed znajomymi. Byłem, przeżyłem, rok spędziłem, jak bohater wróciłem. Opowiadałem, chwaliłem się. Nigdy, nigdy nie opowiedziałem wszystkiego, co opowiedzieć powinienem.
Czas przed samym sobą przyznać, że – tak, był szok. I jeszcze jest, trwa, mam go w sobie. Głęboko.
Zanim wszedł we mnie, widziałem wpierw szok na wycieczkach – wyciągałem z hotelu osoby, które w ogóle nie chciały wyjść z pokoju (choć za wycieczkę zapłaciły ogromne pieniądze), wywlekałem z łóżka turystów, którzy ten szok próbowali przepić.
Jak sobie z szokiem radzę? Staram się go zrozumieć, okiełznać, wyjść poza siebie, stanąć obok i popatrzeć. Teraz pisząc ten tekst. Próbuję zdjąć swoje europocentryczne okulary i spojrzeć na świat i decyzje oczami Indusa – tego, który akurat lezie obok mnie i ani myśli się odczepić. Nie kupię od niego, nie podzielę się z nim kuszetką, nie zrobię sobie tysiącznego dzisiaj selfie. Ale... dlaczego on zachowuje się tak, a nie inaczej? Nie, to nie ma sensu i logiki. Dla mnie może nie ma – dla niego jak najbardziej ma. Nawet nie próbuję go zrozumieć. To mi pomaga. Pomaga mi też świadomość, że to, co on robi, ma dla niego jak największy sens – pracuje, więc chce mi coś sprzedać. Widzi, że mam miejsce leżące w pociągu, a on nie, ja siedzę, więc on może siąść z drugiej strony. Przygląda mi się, bo jest mną zainteresowany – ja też im przecież robię zdjęcia. To ciężkie i irytujące, zajmuje dużo czasu i myślenia, ale w ogólnym rozrachunku chyba sprawiedliwe dla obu stron spotkania.
...moje pierwsze spotkanie z Indiami. Było straszne – zorganizowana wycieczka (pierwsza w moim życiu) z o wiele starszymi ode mnie osobami. Wszędobylscy służący noszący za tobą twój bagaż i upominający się o napiwek. Ale ja chcę sam zanieść walizkę do swojego pokoju! Nie! Takie są zasady, ty jej nie zaniesiesz. I to wychodzenie z autobusu na okrutny skwar, obleganie przez ludzi chcących nie wiadomo co ci sprzedać. Wspaniały Tadź Mahal – tak, gdzieś w tle, za tłumem sprzedawców i przepoconych europejskich podkoszulków. Za wycieczką z Lakhnau i parą młodą z Dźhansi. O tam, widać czubek. Schował się za turystami wiecznie nietrzeźwymi i nieprzytomnymi. Jeszcze ten czerwony kamień palący w bose stopy. I ciągły tłum, poganianie do przodu. Tak, byłem, widziałem. To, co opisałem wcześniej, tyle z niego zapamiętałem. I jeszcze dużo białego kamienia. Marmuru. Chyba.
Pierwsze wspomnienie z wyjazdu do Kalkuty na badania naukowe? Spotkanie w metrze z przypakowanym trenerem fitnesu, który nie chciał się odczepić całą moją drogę powrotną do mieszkania, powtarzał tylko w kółko „I heard that foreigners dicks are very big. Can I suck yours?”. Odczep się. Nie. Jego droga dziwnie pokrywała się z moją krok w krok. Odpuścił, kiedy powiedziałem, że w mieszkaniu czeka na mnie starsza siostra. Albo sam się znudził i zobaczył, że nic z tego nie wyjdzie.
Drugie wspomnienie. Z dwóch tygodni, gdy mieszkałem w jednym pokoju w bloku należącym do nieprzyzwoicie bogatej rodziny produkującej i eksportującej sprzęt górniczy na cały świat – w tym do Polski. Że on jeździ na safari do Europy. Fajnie. A ja mam u niego w łazience albo wrzątek albo lodowatą wodę. Albo jej brak. Setki komarów i codziennie, choć zamykam drzwi, jak wracam do pokoju, mam łóżko zasikane przez jego psa.
Podczas wyjazdu do Dźhansi, do znajomego, kiedy razem z jego bratem zasypialiśmy na dachu jego domu, ale nie mogliśmy zmrużyć oczu, bo tuż pod domem był kawałek pola, gdzie schodziło się wieczorem bydło. Plask, plask. Muuuu... Numerek drugi kończył się głośnym plaskiem o ziemię, numerek jeden trwał zdecydowanie dłużej i przez chwilę szumiał po całej okolicy. Zakładaliśmy się, co będzie kolejne. Jedynka czy dwójeczka. Rano obudził mnie śpiew muezina. Na drugi dzień kłóciłem się z kumplem, że mogę pograć w piłkę, ale tylko w butach – on gra boso. Skończyłem, gdy wracałem pod swoją bramkę – przejechałem się na krowim łajnie ładne dwa metry. Wkurzyłem się i tyle było z mojego meczu. Boisko było na polu, na którym w nocy urzędowały krowy.
Jedzenie. Niesamowicie pyszne, pachnące egzotyką, mieniące się nieziemskimi kolorami. Tak. Dopóki wiesz, co jesz. Dopóki nie masz świadomości, że każdy kęs może być tym, po którym masz trzy minuty, aby dobiec do najbliższej toalety. Uczcie dla podniebienia towarzyszy ciągły strach – jeśli już dasz radę zjeść coś, co jest cholernie pikantne – zastanawiasz się każdego dnia: czy zatrujesz się śniadaniem, czy dopiero obiadem? Kolacja nie jest tak straszna, bo najwyżej całą noc przesiedzisz lub przekucasz nad toaletą. A! I zapachy... zapach każdej potrawy mieszał się z zapachem żelu antybakteryjnego do mycia rąk.
Wieczorami na pobliską muzułmańską uliczkę. Już po raz czwarty, aby zjeść kebab ze znajomymi, choć z pełną świadomością tego, że wiem, że skończy się to jak zawsze – obudzę się w środku nocy, dotelepię się do łazienki i odczekam do tej chwili, aż wszystko ze mnie wyleci. Nawet już bez mycia – wracam do łóżka i śpię do rana.
Niewyobrażalny gorąc i duchotę w Delhi tuż po porze deszczowej, kiedy ulicami spływają tony śmieci, wylewa się maź z kanałów, a ja próbuję w sandałach (trampki po jednym takim wypadzie zostawiłem, już do niczego się nie nadające, przed drzwiami, zabrał je dzieciak odbierający codziennie ode mnie śmieci) dostać się na umówione spotkanie. Po pierwszych trzydziestu sekundach na dworze jestem cały mokry, z wielkimi plamami potu pod pachami. Jeśli miałem cokolwiek przewieszone przez ramię, a miałem zazwyczaj aparat z całym oprzyrządowaniem, to i z plamą na ramieniu i w poprzek klatki piersiowej. Cały się kleję, nienawidzę siebie i tego potu. A nie mogę głębiej zaczerpnąć powietrza, bo wszystko śmierdzi palonym plastikiem i starym dieslem. Jeszcze wszyscy na mnie trąbią, tuk-tuków mam od cholery, co drugi zahacza o moje nogi. Nie, nigdzie nie jadę, idę na piechotę.
Powoli zaczynałem doceniać małe rzeczy. Gdy po całym dniu podróży przyjechałem do ciotki i wujka mojego znajomego i w domu, poza poczęstunkiem z herbaty, herbatników i wody, czekała na mnie świeżo wyremontowana łazienka z działającym prysznicem. Woda ledwo ciurkała, ale leciała z góry, a nie, że musiałem ją nabierać czerpakiem z wiadra.
Dlaczego oni sobie ciągle chcą robić ze mną zdjęcia (ale nigdy nie zastanawiałem się, że ja ich też ciągle fotografuje).
Dlaczego tak się dziwnie na mnie patrzą i nie opuszczają nigdy wzroku.
Dlaczego, jak gdzieś jest tłoczno, to przy mnie jest zawsze dwa razy więcej osób?
Dlaczego trzeba trąbić na ulicy na wszystko, co się rusza i przed każdym zakrętem, skrzyżowaniem, sklepem? Każdy ciebie, kierowco, widzi, wrzuć na luz, nie trąb. Ja zaraz ogłuchnę.
Jak można produkować takie badziewie i żyć z nim? Można zrobić coś dobrze, porządnie, ale...
...a może to wszystko jest normalne, tylko mnie to dziwi?
Gdy po całym dniu oprowadzania ledwo zipiącej wycieczki po Delhi wracałem do mieszkania, w którym znowu wysiadła pompa, znowu nie napełniła zbiorników na dachu, znowu przez kolejny dzień nie tylko nie będę się miał jak umyć, ale też nie spuszczę wody w toalecie ani ja, ani mój współlokator. Na dworze temperatura dochodzi do 45 stopni. Tym razem szczęśliwie przynajmniej nie musiałem naprawiać pompy – tego dnia nie było wody w mojej dzielnicy. I przez kolejne dwa dni też.
Gdy nocowałem w Delhi u kogoś, kogo poznałem na CouchSurfingu, komu rodzice płacą za studia, mieszkanie, samochód, życie, ale on to wszystko i tak ma w d... i cały dzień spędza na kanapie, oglądając seriale. Gdy leży w salonie, usługuje mu sześciolatek z pobliskich slumsów. „Ale...?” – nawet nie zadaje pytanie, on po prostu zobaczył moje dziwne spojrzenie. „Przecież i tak nie poszedłby do szkoły...”. Zwraca się teraz do służącego. „Co ty, k..., mi tu przyniosłeś? Miało być zimne piwo, a jest letnie!”. Młody w pośpiechu wycofuje się do kuchni, chowa piwo do zamrażarki, przynosi za kilkanaście minut. Bez mrugnięcia, bez słowa, bez zająknięcia się.
Kiedy spotykałem się ze znajomymi z zajęć na studiach na delhijskim uniwersytecie i tylko patrzyliśmy na siebie. Może i chcielibyśmy pogadać, ale nie wiemy... jak? Nie, język nie stanowił bariery. O czym? Jestem z innej planety – moje myśli krążą wokół innych tematów, inaczej je opisuję, inaczej je widzę. Choć znam język, używam innych niż oni słów. Jak w historii Rumiego o opisie słonia. Myślę, że wiem o co im chodzi, ale potem się dowiaduję, że prawdopodobnie chodziło jednak o coś zupełnie innego – to czasami się wydarza, jeśli już zaczniemy rozmowę. A tak siedzimy w milczeniu i uśmiechamy się do siebie. Herbatę? Tak, chodźmy na herbatę po zajęciach. Przecież nie alkohol – to muzułmański uniwersytet. Herbatę ja dziś stawiam. Ok. I robimy rundkę dookoła wydziału. Razem pozrywamy owoce tamaryndowca. Ja idę w swoją stronę, oni w swoją.
Opowieść z „Kontynentów” nr 3/2020
[...]