Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Bestseller „New York Timesa” i „USA Today” oraz książka Reese’s Witherspoon Book Club.
Gotycka opowieść o ambicji, miłości i sekretach – nie tylko tych zakopanych głęboko pod ziemią.
Edynburg, 1817. Hazel to dobrze urodzona, lecz postępująca na przekór konwenansom dziewczyna, która marzy o tym, by zostać chirurgiem. Jack jest rezurekcjonistą – złodziejem cmentarnym. Zarabia na życie, sprzedając naukowcom i studentom medycyny ciała, na których mogą przeprowadzać sekcje.
Kiedy ich drogi się skrzyżują, Hazel i Jack będą musieli współpracować, aby odkryć tajemnice zakopane nie tylko w nieoznaczonych grobach, ale i w samym sercu edynburskiego społeczeństwa, gdzie kryć się mogą ciemne moce.
Zuchwała, inteligentna i wnikliwa – Dana Schwartz jest jedną z najbłyskotliwszych autorek młodego pokolenia.
– NEIL GAIMAN
DANA SCHWARTZ to scenarzystka telewizyjna oraz autorka bijącego rekordy popularności podcastu historycznego Noble Blood. Artykuły dziennikarskie i krytycznoliterackie jej autorstwa pojawiały się w „Entertainment Weekly”, „Marie Claire”, „Glamour”, „GQ”, „Cosmopolitan”, „Vanity Fair”oraz w wielu innych magazynach. Mieszka w Los Angeles wraz ze swoim narzeczonym oraz kotami Eddiem i Beetlejuice’em. Jest autorką książek Choose Your Own Disaster oraz The White Man’s Guide to White Male Writers of the Western Canon.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 359
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ianowi, który skradł moje serce
Aby zbadać przyczyny życia, wpierw musimy uciec się do śmierci.
– MARY WOLLSTONECRAFT SHELLEY,
Edynburg, 1817
– Pośpiesz się!
– Kopię tak szybko, jak umiem, Davey.
– Kop szybciej.
Stojący na wilgotnej trawie Davey nie był w stanie dostrzec w nikłym świetle księżyca, jak Munro tkwiący w grobie, który właśnie rozkopywał, przewraca oczami. Zajmowało to więcej czasu niż zazwyczaj – drewniany szpadel, który Munro ukradł zza karczmy na Farbanks, był dużo mniejszy niż ten metalowy, którym zaczął kopanie. Był jednak cichszy, a to było najważniejsze. Od kiedy na cmentarzu Thornhill zatrudniono stróża do pilnowania grobów, cisza miała nadrzędne znaczenie. Złapał już ich trzech kumpli, którzy nie byli potem w stanie opłacić zasądzonych grzywien. Od tamtej pory Davey nie widział ich na ulicach miasta.
Coś było nie tak. Davey nie był do końca pewien, co dokładnie, ale coś dziwnego wisiało w powietrzu. Może po prostu smog. Tłusty dym snujący się nisko nad Starym Miastem w Edynburgu jak zwykle był gęsty i ciężki od smrodu palonego oleju, tytoniu oraz toksycznej kombinacji ludzkich odchodów i brudu. To przez niego bogacze wynieśli się do eleganckich, nowo wybudowanych budynków u podnóży wzgórza po drugiej stronie ogrodów na Princes Street. Noc była bezwietrzna.
Davey postanowił nie wspominać Munro o swoim wrażeniu, ten jedynie by go wyśmiał. „Masz uważać na strażników, a nie na dziwne przeczucia” – powiedziałby.
W oddali Davey widział płomień świecy w oknie przykościelnego probostwa. Czyli ksiądz nie spał. Czy był w stanie ich dojrzeć, tak daleko w głębi cmentarza, w ciemności? Pewnie nie, ale co jeśli zdecyduje się wyjść na wieczorną przechadzkę?
– Możesz kopać choć odrobinę szybciej? – wyszeptał Davey.
W odpowiedzi dobiegł go ów charakterystyczny odgłos uderzenia o drewno. Munro dokopał się do trumny. Wstrzymali oddech, nadszedł czas na kolejny etap roboty: Munro uniósł szpadel najwyżej jak mógł i z całej siły uderzył w wieko. Davey skrzywił się na dźwięk pękającego drewna. Obaj czekali – na czyjś krzyk, na ujadanie psów – ale otaczała ich cisza.
– Rzuć mi linę – powiedział Munro. Davey zrobił to i już po chwili Munro z wprawą obwiązywał sznur wokół szyi trupa. – A teraz ciągnij.
Davey zaczął wyciągać zwłoki na powierzchnię, a Munro, wciąż w grobie, pomagał przecisnąć je przez mały otwór w trumnie. Przypominało to dziwny, odwrócony proces porodu po śmierci. W trakcie wysuwania zwłok Munro ściągnął z nich buty, resztą ubrań zajmie się na górze Davey i wrzuci je z powrotem do grobu. Kradzież ciał była niezgodna z prawem, jednak jeśli zabraliby ze sobą z grobu też mienie zmarłego, to klasyfikowałoby się to już jako poważne przestępstwo.
Ciało należało do kobiety, dokładnie tak, jak powiedziała im Jeanette. Jeanette robiła przeszpiegi dla tego z rezurekcjonistów, który był w stanie więcej zapłacić za informacje o świeżych grobach. Dziewczyna zakradała się na cmentarz w trakcie pogrzebu i stojąc w bezpiecznej odległości, upewniała się, że zmarły nie jest chowany pod drogą kamienną płytą, która miała uniemożliwić takim jak oni kradzież ciała.
– Nie miała rodziny, grób jest bez żadnych zabezpieczeń – oznajmiła Jeanette, gdy wcześniej tego dnia zjawiła się na progu mieszkania Munro na Fleshmarket Close, drapiąc się po szyi i uśmiechając do niego spod rudej czupryny. Dziewczyna nie miała więcej niż czternaście lat, jednak już brakowało jej kilku zębów. – No, a przynajmniej niewiele tej rodziny. I trumna wyglądała na tanią. Sosnowa czy coś takiego.
– A nie była może w ciąży? – zapytał z nadzieją Munro, unosząc brwi. Lekarzom brakowało zwłok ciężarnych do autopsji, więc płacili za nie podwójnie. Jeanette pokręciła głową i wyciągnęła rękę po zapłatę. Gdy tylko zapadł zmrok, Munro i Davey wyruszyli na cmentarz z taczką, szpadlami i liną.
Davey odwrócił wzrok, gdy ściągał z ciała tanią, szarą sukienkę. W ciemności czuł, jak się przy tym rumieni. Jeszcze nigdy nie rozebrał żywej kobiety, za to już stracił rachubę, ile razy zdarzyło mu się ściągać ubrania z kobiet po ich pogrzebach. Chłopak zerknął w dół na przysypany ziemią nagrobek: PENELOPA HARKNESS. „Dzięki za osiem gwinei, Penelopo Harkness”, pomyślał.
– Rzuć to tu – poinstruował z dołu Munro i Davey rzucił mu sukienkę. Gdy tylko wszystkie ubrania zmarłej znalazły się w pustej trumnie, Munro podciągnął się z wykopanej dziury na mokrą trawę. – No dobra, a teraz zasypmy to i się zwijajmy – powiedział, strzepując ziemię z kolan. Nie dodał jednak, że i on poczuł coś dziwnego, ciężej było mu złapać oddech w jakby rozrzedzonym, zastałym powietrzu. Świeca w probostwie już zgasła.
– Nie myślisz chyba, że zmarła od gorączki, prawda? – wyszeptał Davey. Na skórze zmarłej nie było ani śladu po czyrakach, jednak plotki rozchodzące się ostatnio po mieście były trudne do zignorowania. Jeśli rzymska gorączka znów nawiedziła Edynburg…
– Nie bądź głupi, pewnie, że nie – odpowiedział Munro.
Davey odetchnął z ulgą i uśmiechnął się słabo w ciemności. Munro zawsze umiał poprawić mu nastrój i odsunąć wszystkie obawy chodzące mu po głowie niczym szczury w ścianach.
Młodzieńcy dokończyli swoją robotę w milczeniu. Grób był przykryty ziemią i chwastami, identycznie jak wcześniej, a sztywne od stężenia pośmiertnego ciało leżało w taczce, okryte szarą peleryną.
Coś poruszyło się na obrzeżach cmentarza, tuż przy kamiennym murze, który otaczał teren od wschodu. Davey i Munro spojrzeli w tamtą stronę, ale zanim ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności, znowu zapanował tam bezruch.
– To tylko pies – skwitował Munro z pewnością, której wcale nie czuł. – Chodź już, doktorek nie lubi, kiedy przychodzimy po świcie.
Munro szedł obok taczki pchanej przez Davey’ego, zaciskając dłoń na rączce szpadla mocniej niż zazwyczaj. Byli już prawie przy wyjściu z cmentarza, kiedy zaszło im drogę trzech mężczyzn w pelerynach.
– Dobry wieczór – powiedział pierwszy z nich. Był najwyższy z całej trójki, a cylinder na jego głowie jeszcze przydawał mu wzrostu.
– Urocza noc – dodał drugi. Był łysy i najniższy z nich wszystkich.
– Idealna na przechadzkę – podsumował trzeci z uśmiechem. Jego żółte, osłonięte wąsem zęby były widoczne nawet mimo ciemności.
Davey od razu zrozumiał, że to nie byli strażnicy. Może koledzy po fachu.
Munro ewidentnie był tego samego zdania.
– Z drogi, ta jest nasza. Znajdźcie sobie własnego trupa – powiedział, stając między mężczyznami a taczką. Głos drżał mu tylko trochę.
Davey spojrzał w dół i zauważył, że mężczyźni mieli na sobie eleganckie, skórzane buty. Żaden rezurekcjonista takich nie nosił.
Mężczyźni roześmiali się, prawie że w jednogłosie.
– Masz rację – powiedział najniższy z nich. – I spokojnie, nie zawołamy strażników – dodał, podchodząc o krok. Davey zauważył, że spod rękawa peleryny wystaje mu kawałek sznura.
Następne wydarzenia potoczyły się błyskawicznie: mężczyźni ruszyli w ich stronę, ale Munro wyminął napastników i pobiegł w stronę wyjścia najszybciej, jak potrafił.
– Davey! – krzyknął. – Davey, uciekaj!
Davey jednak stał przy taczce jak sparaliżowany, zastanawiając się, czy powinien zostawić ciało Penelopy Harkness i pobiec za Munro, który zdążył już zniknąć w zaułku poza cmentarzem. Kiedy w końcu odzyskał władzę w nogach, było za późno.
– Mam cię – powiedział wysoki mężczyzna w cylindrze, łapiąc Davey’ego za nadgarstek wielką, silną dłonią. – A teraz spokojnie, to nie będzie bolało – dodał, wyciągając z kieszeni nóż.
Davey spróbował wyszarpnąć się z jego uchwytu, ale mimo najusilniejszych starań nie był w stanie się uwolnić.
Mężczyzna delikatnie naciął skórę na przedramieniu chłopaka. W ciemności nocy szkarłatna krew wyglądała na prawie czarną.
Davey był zbyt przerażony, by krzyczeć. Spanikowany w milczeniu obserwował, jak łysy mężczyzna wyciąga z kieszeni fiolkę wypełnioną purpurowym, gęstym płynem i odkorkowuje ją.
Wysoki mężczyzna potrząsnął nożem nad fiolką, strącając do środka kroplę krwi Davey’ego. Płyn natychmiast zmienił barwę na ciemniejszą, po czym nabrał intensywnego, złotożółtego koloru. Mikstura zalśniła, oświetlając twarze mężczyzn. Uśmiechali się.
– Cudownie – podsumował wąsacz.
Następnego dnia, podczas swojej porannej przechadzki dla zdrowia, ksiądz natknął się na porzuconą taczkę ze zwłokami kobiety, którą pochował poprzedniego dnia. Pokręcił głową. Rezurekcjoniści stawali się coraz śmielsi – i coraz bardziej niebezpieczni. Do czego to doszło w Edynburgu?
Doktora Beechama rozprawa o anatomii, czyli o zwalczaniu chorób współczesnych
(wydanie XVII, 1791), dr William R. Beecham:
Każdy lekarz pragnący skutecznie wyleczyć jakąkolwiek chorobę czy któryś z powszechnie występujących w domostwie urazów wpierw musi zrozumieć anatomię. Zrozumienie ciała ludzkiego i wszystkich jego części stanowi nieodzowną część naszej profesji.
W tejże rozprawie wyłożę podstawy anatomii, które odkryłem dzięki dekadom badań. Tekst ilustrują ryciny mojego autorstwa, jednakże nie zastąpią one wiedzy i doświadczeń z pierwszej ręki zdobytych podczas dokonywania autopsji. Żaden przyszły lekarz nie może żywić nadziei na służbę w naszym zawodzie bez uprzedniego przeprowadzenia co najmniej kilkunastu sekcji i dokładnego zbadania ciał oraz ich komponentów.
Niektórzy z mych kolegów po fachu uciekają się do nikczemnych środków, zatrudniając tak zwanych rezurekcjonistów w celu kradzieży ciał niewinnych. Obiekty badań dostarczane moim studentom ze szkoły anatomii w Edynburgu zawsze pochodzą od nieszczęśników skazanych na kaci powróz, którym brytyjskie prawo nakazuje ostatnią, pośmiertną posługę wobec swych krajan w ramach ostatecznej pokuty.
Żaba była martwa, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Hazel Sinnett znalazła ją w tym stanie. W trakcie codziennego pośniadaniowego spaceru natknęła się na nią, leżącą na plecach na środku ścieżki, zupełnie jakby próbowała się opalać.
Hazel nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Żaba, tak po prostu leżąca tuż przed nią. Dar. Znak z niebios. Niebo było ciężkie od szarych, deszczowych chmur, z których w każdej chwili mógł spaść deszcz, ale jeszcze nie teraz. Innymi słowy: pogoda był idealna. Te sprzyjające warunki nie potrwają jednak długo. Gdy tylko zacznie padać, jej eksperyment się nie uda.
Hazel zerknęła zza krzewu azalii, by upewnić się, czy nikt jej nie widzi (może jej matka właśnie wygląda przez okno swojej sypialni na drugim piętrze?), po czym przyklęknęła i jak gdyby nigdy nic owinęła żabie truchło w chusteczkę, którą następnie wetknęła za pasek płaszcza.
Chmury były coraz bliżej. Czas uciekał, więc Hazel postanowiła skrócić swój spacer i szybko udała się z powrotem w stronę zamku w Hawthornden. Użyje tylnego wejścia, dzięki temu nikt nie będzie jej niepokoił w drodze do sypialni.
Hazel w pośpiechu weszła do nagrzanej kuchni. Z żelaznych kotłów nad paleniskiem buchała para, a w powietrzu unosił się cebulowy zapach, ciężki i lepki. Na desce, obok noża, leżała w połowie skrojona cebula. Wszystko było ochlapane krwią. Hazel podążyła wzrokiem za szlaczkiem czerwieni i zobaczyła Cook siedzącą na stołku w kącie kuchni przy palenisku. Trzymając się za dłoń, kobieta kołysała się i popłakiwała cicho.
– Och! – Cook zauważyła Hazel. Jej twarz była czerwieńsza niż zwykle i mokra od łez. Kucharka otarła oczy i wstała, wygładzając spódnicę. – Panienko, nie spodziewałam się was tutaj. Ja… ja tylko dawałam odpocząć zmęczonym nogom – powiedziała, próbując schować dłoń pod fartuchem.
– Oj, Cook, przecież ty krwawisz! – Hazel podeszła do kobiety, próbując zerknąć na jej skaleczoną dłoń. Na moment przypomniała sobie o żabie schowanej za paskiem i o nadciągającej burzy, jednak szybko pozbyła się tej myśli. Teraz musiała skupić się na Cook. – No dalej, pokaż mi ją.
Kucharka się wzdrygnęła. Cięcie było głębokie, ciągnęło się przez całą szerokość pokrytej odciskami dłoni.
Hazel wytarła ręce o swoje spódnice i zerknęła na Cook, uśmiechając się do niej z otuchą.
– Nie jest tak źle, do kolacji będziesz jak nowa. Hej, ty! – zawołała do pomywaczki. – Susan, zgadza się? Możesz przynieść mi igłę do szycia?
Służąca pokiwała głową i oddaliła się w pośpiechu.
Hazel wzięła miskę z wodą i umyła w niej dłoń kucharki, a następnie otarła ją do sucha ścierką do naczyń. Po zmyciu krwi i sadzy rana była widoczna w całej okazałości.
– Widzisz, nie wygląda to tak strasznie, gdy zmyje się tę całą krew – powiedziała Hazel.
Susan wróciła z igłą. Hazel przytrzymała ją w ogniu, póki jej końcówka nie sczerniała, po czym podciągnęła wierzchnią spódnicę i odpruła ze swojej halki długą jedwabną nitkę.
Cook aż zakrzyknęła na ten widok.
– Ależ panienko, wasze piękne ubrania!
– Och, nonsens! Doprawdy, Cook, to nic takiego. A teraz obawiam się, że może cię to odrobinę zakłuć. Wszystko w porządku?
Cook pokiwała głową. Pracując tak szybko, jak tylko mogła, Hazel wbiła igłę w dłoń kucharki i zaczęła ciasno zszywać ranę. Kobieta zbladła i mocno zacisnęła powieki.
– Już prawie… prawie skończyłam… iiiiiii już! – powiedziała Hazel, zawiązując supełek i odgryzając jedwabną nić. Nie mogła powstrzymać uśmiechu, oglądając swoje dzieło: drobne, równe szwy udowadniały, że te okropnie nudne lekcje hafciarstwa, które musiała pobierać w dzieciństwie, jednak przyniosły jakiś pożytek. Hazel ponownie uniosła spódnicę – bardzo ostrożnie, żeby nie naruszyć żaby – i szybko oderwała z halki szeroki pasek materiału, zanim Cook miała szansę zaprotestować wobec dalszego niszczenia ubrań. Dziewczyna ciasno owinęła materiałem świeżo zaszytą dłoń. – Gotowe. Wieczorem zdejmij opatrunek i przemyj ranę, dobrze? Do tego czasu przyniosę ci maść do jej smarowania. I uważaj z nożami, Cook.
Oczy kucharki wciąż były załzawione, kiedy kobieta uśmiechnęła się do Hazel.
– Dziękuję, panienko.
W drodze do swojej sypialni Hazel nie natknęła się już na nikogo. Weszła do pokoju i od razu pomknęła na balkon. Niebo dalej było zachmurzone, ale wciąż nie padało. Hazel odetchnęła z ulgą i wyciągnęła zawiniątko zza paska, po czym odwinęła martwą żabę z chusteczki i pozwoliła jej zsunąć się z mokrym plaskiem na kamienną balustradę.
Z całego zamku Hazel najbardziej lubiła bibliotekę – pełną oprawionych w skóry książek, wyłożoną zieloną marmurkową tapetą i z trzaskającym ogniem w kominku – oraz balkon w swojej sypialni. Mogła stąd obserwować ocieniony drzewami strumyk i jak wzrokiem sięgnąć otaczała ją tu natura. Sypialnia Hazel znajdowała się w południowej części zamku, dzięki czemu dziewczyna nie widziała smogu unoszącego się nad centrum Edynburga. Miasto znajdowało się tylko godzinę drogi na północ, jednak stojąc na balkonie, Hazel mogła udawać, że jest sama na świecie, niczym odkrywca stojący na skraju wszelkiego poznania, zbierający w sobie odwagę, aby wykonać krok naprzód.
Zamek w Hawthornden był usytuowany na klifie, jego pokryte bluszczem kamienne mury górowały nad strumieniem i dzikim szkockim lasem, który sięgał dalej, niż Hazel była w stanie kiedykolwiek sprawdzić. Rodzina od strony jej ojca żyła tu od co najmniej stu lat. Miejsce było przesiąknięte historią rodu Sinnettów, każdy jego głaz, źdźbło trawy i mech pokrywający stare, kamienne mury.
Na skutek paru kuchennych pożarów, które miały miejsce w osiemnastym wieku, zamek był kilkukrotnie odbudowywany, nowe cegły kładziono na stare kamienie. Obecnie jedynymi pozostałościami po pierwotnej konstrukcji były brama na początku podjazdu oraz zimne, kamienne lochy wbudowane w zbocze wzgórza. Nikt nie pamiętał, by były one kiedykolwiek używane – jedynie pani Herberts czasem straszyła nimi Percy’ego, gdy przyłapała go na podkradaniu puddingu przez podwieczorkiem, i kiedyś lokaj Charles w ramach zakładu powiedział, że da się tam zamknąć na cały dzień, ale wytrzymał niecałą godzinę.
Przez większość czasu Hazel czuła się, jakby mieszkała tu sama. Percy zazwyczaj bawił się na zewnątrz albo uczęszczał na lekcje. Ich matka, wciąż w żałobie, rzadko opuszczała swoją sypialnię, snując się między ścianami jak duch. Hazel czasem doskwierała samotność, jednak zazwyczaj dziewczyna doceniała swoje odosobnienie. Zwłaszcza kiedy chciała przeprowadzić jakiś eksperyment.
Martwa żaba była mała i miała kolor błota. Jej cienkie kończyny, miękkie i bezwładne jak u szmacianej lalki, kiedy podnosiła ją ze ścieżki, były już sztywne i nieprzyjemnie kleiste. Martwa żaba i nadchodząca burza – wprost idealnie. Wszystko było tak, jak powinno.
Hazel wyciągnęła pogrzebacz i widelec ukryte za kamieniem na balkonie. Schowała je tam kilka tygodni temu, czekając na taką właśnie okazję. Bernard był nieznośnie mało szczegółowy w kwestii rodzaju metalu użytego przez prestidigitatora-naukowca na pokazie w Szwajcarii („Czy był to mosiądz? Po prostu powiedz mi, Bernardzie, jakiego to było koloru?” „Mówiłem ci już, że nie pamiętam!”), więc Hazel postanowiła spróbować szczęścia z jakimikolwiek metalowymi narzędziami, które bez problemu mogła podkraść z domostwa bez zwracania na to czyjejś uwagi. Pogrzebacz wzięła z gabinetu ojca, ponieważ służący przestali tam w ogóle zaglądać, od kiedy jej ojciec został wysłany ze swoim regimentem na służbę na Wyspie Świętej Heleny.
Odległy dźwięk burzy przetoczył się echem przez dolinę u podnóży zamku. Już za chwilę Hazel przekroczy granicę między życiem a śmiercią, używając elektryczności do wskrzeszenia ciała. Czym innym były cuda niż nauką, której ludzie jeszcze nie pojęli? I czy nie było to tym cudowniejsze, że sekrety wszechświata czaiły się na każdym kroku, czekając na rozszyfrowanie przez kogoś odpowiednio mądrego, odpowiednio wytrwałego?
Hazel ostrożnie położyła pogrzebacz z jednej strony żaby, po czym w nabożnym skupieniu po jej drugiej stronie powoli umieściła widelec.
Nic się nie stało.
Dziewczyna przysunęła narzędzia bliżej żaby, a po chwili z niecierpliwością dotknęła nimi skóry zwierzęcia. Czy powinna…? Nie, nie, Bernard z pewnością wspomniałby, że głowa skazańca była nabita na metalowy pręt. Kiedy wrócił z podróży, Hazel miała mnóstwo pytań o demonstrację wspomnianą jedynie w przelocie w jednym z listów ze Szwajcarii, o demonstrację dokonaną przez syna wielkiego uczonego Galvaniego. Przy użyciu elektryczności młodszy Galvani sprawił, że nogi martwej żaby zatańczyły, a powieki w odciętej głowie skazańca zamrugały, zupełnie jakby wróciło do niej życie.
– To było doprawdy przerażające – opowiadał Bernard, popijając herbatę z filiżanki i dając ręką znak służącemu, by ten przyniósł więcej ciasteczek imbirowych. – Zachwycające zarazem, w pewien dziwny sposób, nie uważasz?
Hazel zgadzała się z nim. Chociaż Bernard odmówił zgłębienia tematu („Cóż za chorobliwe zainteresowanie, kuzynko!”), Hazel była w stanie wyobrazić sobie szczegóły tego procederu z taką łatwością, jakby widziała go na własne oczy: mężczyzna we fraku skrojonym na francuską modłę stał na scenie małego, obitego drewnem teatru, na tle czerwonych, aksamitnych zasłon ciężkich od kurzu. Hazel widziała oczyma wyobraźni, jak żabie nogi podskakują w górę i w dół, niczym nogi dziewcząt tańczących kankana. Następnie Galvani unosi płachtę do tej pory okrywającą atrakcję wieczoru – głowę wisielca. W wyobraźni Hazel widziała nawet, że głowa była odcięta na tyle nisko, by można było dostrzec purpurowe ślady w miejscu, w którym zacisnął się stryczek.
„Ludzie boją się śmierci – przemawiał Galvani z ciężkim, włoskim akcentem w wyobraźni Hazel. – Śmierć! Okropna i straszliwa! Nieuchronna i nieczuła! Zbliżamy się do niej w tańcu życia niczym do pięknej kobiety. – Włosi uwielbiali mówić o pięknych kobietach. – A śmierć tanecznym krokiem walca zbliża się do nas, przyzywając, nieustannie przyzywając. Gdy zasłona opada, nie ma stamtąd powrotu. Jednak nastał nowy wiek, przyjaciele!”
Hazel wyobraziła sobie, że w tym momencie Galvani wzniósł metalowy pręt niczym Hamlet czaszkę, po czym, unosząc kolejny pręt, sprawił, że zaczęły przeskakiwać między nimi błyskawice. Widownia zaszemrała. Ludzkość pokona prawa przyrody!
Publiczność westchnęła głośno, gdy przez scenę przetoczyły się światła, a szary dym z prochu strzelniczego wystrzelił, przydając dramatyczności widowisku. Głowa skazańca ożyła.
Bernard opisał to w liście, który Hazel przeczytała już tyle razy, że znała każdą linijkę na pamięć: sposób, w jaki głowa wzdrygnęła się, kiedy metalowe pręty dotknęły jej skroni, oraz jak powieki podwinęły się, odsłaniając białka oczu. Przez moment wyglądało to, jakby głowa znów była świadoma, gdy tak mrugała, patrząc na scenę roztaczającą się przed jej oczami – tłum mężczyzn i kobiet odzianych w najlepsze stroje – jakby naprawdę ich widziała. Bernard nie wspominał nic o otwartych ustach, ale w wyobraźni Hazel czarny język skazańca wysunął się z ust, zupełnie jakby był znudzony kolejnym wystąpieniem w kolejnym miejscu przed kolejnym tłumem.
Po skończonym występie Galvani kłaniał się przed oszołomioną, bijącą brawa publicznością, po czym wszyscy powrócili do swoich willi i pałaców, aby przy winie zabawić swych gospodarzy opowieściami o wydarzeniach wieczoru.
„To było jak magia, chociaż trudno mi sobie wyobrazić magika w tak źle dopasowanych spodniach” – pisał Bernard. Wspomniał też, że nabył pelerynę do polowań za czterysta franków i że widział księcia Fryderyka Hohenzollerna w takim samym odzieniu.
I tak oto Hazel stała pod niebem ciężkim od wyładowań, jednak jej żaba – w przeciwieństwie do tej z eksperymentu Galvaniego – pozostawała niewątpliwie irytująco martwa i bez ruchu. Hazel zerknęła za siebie. Sypialnia była pusta – jej pokojówka Iona, zawsze sprzątała ten pokój w trakcie śniadania. Przez otwarte okno w pokoju muzycznym dobiegały brzdęki fortepianu, przy którym właśnie ćwiczył Percy. Pani Herberts pewnie przygotowywała teraz drugie śniadanie dla matki Hazel, która jak zwykle zje je w swoim pokoju, siedząc przy biurku przed lustrem zakrytym czarną gazą.
Hazel wstrzymała oddech i uniosła pogrzebacz raz jeszcze. Wciąż pozostała jej jedna opcja do spróbowania, jednak znienacka Hazel zrobiło się słabo i poczuła dziwną lekkość w głowie, zupełnie jakby ktoś przyczepił sznurek do czubka jej czaszki i pociągnął w górę. Zatrzęsły się jej palce. Zanim jej ciało miało szansę ją powstrzymać, Hazel wbiła pogrzebacz w plecy żaby. Ostrze przeszło przez żołądek na drugą stronę zwierzęcia. Przebicie ciała było zdumiewająco łatwe, pogrzebacz przeszedł przez brązową skórę z łatwością, a wystające ostrze było mokre i błyszczące od trudnych do zidentyfikowania trzewi.
– Przepraszam – powiedziała na głos Hazel, po czym natychmiast poczuła się głupio. To przecież tylko żaba. Martwa żaba. Dziewczyna pomyślała, że jeśli chce zostać chirurgiem, to prędzej czy później będzie musiała przyzwyczaić się do tego typu rzeczy. Zupełnie jakby chciała sama sobie udowodnić własną determinację, Hazel wsunęła pogrzebacz odrobinę głębiej. – A masz – wymamrotała. – Dobrze ci tak.
– Komu jest dobrze? – zapytał Percy, stając za nią. Jego włosy były zmierzwione i wyglądał na zaspanego, miał na sobie tylko jedną pończochę. W swoim podekscytowaniu Hazel nie zauważyła, kiedy fortepian ucichł.
Chociaż Percy miał już siedem lat, to ich matka wciąż ubierała go jak chłopca młodszego o połowę: w bawełnianą koszulę podszytą niebieską lamówką, z rozcięciem przy kołnierzyku. Lady Sinnett hołubiła syna, jakby był bezcennym, niesamowicie delikatnym kryształem. Chłopiec był przez to rozpieszczony i samolubny, jednak Hazel nie umiała się na niego o to złościć, raczej było jej go szkoda. Lady Sinnett skierowała całą swoją uwagę na Percy’ego, więc podczas gdy Hazel mogła cieszyć się niespotykaną wręcz swobodą, jej brat ledwo co mógł wyjść z domu, by – nie daj Boże – nie zadrapać sobie kolana na ogrodowej ścieżce.
– Nieważne – powiedziała Hazel, odwracając się i chowając żabę za sobą. – Uciekaj już. Nie powinieneś mieć teraz lekcji?
– Mistrz Poglia pozwolił mi skończyć wcześniej za dobre sprawowanie. – Percy uśmiechnął się, ukazując swoje małe, ostre zęby. Hazel zauważyła, że brakowało mu jednego w górnym rzędzie. – Pobaw się ze mną! Mama mówi, że musisz się mnie we wszystkim słuchać – oznajmił chłopiec, kołysząc się na piętach.
– Doprawdy? – Niebo zaczynało się rozchmurzać, na horyzoncie przebłyskiwał błękit. Jeśli eksperyment miał się udać, to Hazel pozostało niewiele czasu. Musiała spróbować, póki powietrze było naładowane elektrycznością. – Dlaczego nie pobawisz się z mamą?
– Mama jest nuuudna – odpowiedział śpiewnym głosem Percy, przeskakując z nogi na nogę i odgarniając z czoła jasne, kręcone włosy. – Jeśli pójdę do jej pokoju, to uszczypnie mnie w policzek i każe mi recytować łacinę.
Hazel zastanowiła się, czy ich brat George też był taki jako dziecko: marudny, domagający się uwagi oraz nieustannych pochwał i nagród za każdą ukończoną lekcję czy odbytą przejażdżkę konno. Wydało jej się to niemożliwe. Poza tym ich matka nie była wtedy aż tak strachliwa i nadopiekuńcza.
George był spokojny i dużo rozmyślał. Za każdym razem, gdy się do niej uśmiechał, Hazel miała wrażenie, jakby dzielił się z nią jakimś sekretem. W wieku siedmiu lat Percy też znał już moc uśmiechu, używał go niczym broni. Czy Percy w ogóle pamiętał George’a? Był taki mały, kiedy ich brat umarł…
Chłopiec westchnął ciężko.
– No dobra, możemy pobawić się w piratów – powiedział to w taki sposób, jakby szedł jej na rękę. Zupełnie jak gdyby to ona wtargnęła do jego pokoju i błagała go o zabawę w piratów, a on łaskawie się na to zgodził.
Hazel przewróciła oczami.
Percy wydął usta i nadąsał się.
– Jeśli się nie zgodzisz, to zacznę krzyczeć i mama będzie na ciebie zła!
Kolejna chmura przesunęła się po niebie. Promień słońca padł na nogi Hazel, grzejąc ją przez warstwy spódnic.
– A gdybyś tak poszedł do kuchni i sprawdził, co Cook przygotowuje na podwieczorek? Jestem pewna, że jeśli zapytasz teraz, to zrobi ci twoje ulubione ciasto cytrynowe.
Percy się zamyślił. Spojrzał badawczo na Hazel chowającą coś za sobą, ale po chwili odwrócił się i potruchtał w stronę schodów, by podręczyć Cook i panią Herberts. Dokładnie tak, jak myślała: zabawy z nią i ciasta cytrynowego nie dało się porównać.
Hazel nie zostało wiele czasu, ale przed kontynuacją eksperymentu musiała jeszcze zamknąć pokój, nie mogła sobie pozwolić na więcej wtargnięć. Dziewczyna weszła do sypialni i przekręciła ciężki klucz w drzwiach, w zamku coś głucho kliknęło. Hazel pomknęła z powrotem na balkon. W ciągu tych paru sekund, kiedy była w środku, zaczął padać deszcz, omszałe kamienie były prawie czarne od wilgoci. Jeśli miało jej się udać, to była to ostatnia szansa.
Ponownie uniosła widelec i zamachała nim nad żabimi kończynami niczym szaman. Może to, co widział Bernard, to była zwykła sztuczka? Może tak naprawdę nie było tam żadnych zwłok, a jedynie człowiek schowany w skrzyni z dziurą w blacie, przez którą wystawała głowa pokryta trupim, teatralnym makijażem? Aktor – oszust – i młody Galvani musieli się nieźle uśmiać po widowisku, licząc zarobione pieniądze i upijając się winem ze swoimi ziomkami.
I wtedy żaba się poruszyła.
Ale czy na pewno? Może to tylko gra światła? Albo podmuch wiatru przetaczający się przez dolinę? Hazel nic nie poczuła, jej spódnice nawet nie zaszeleściły. Dziewczyna zaczęła machać widelcem nad martwą, nabitą na pogrzebacz żabą, raz za razem, coraz szybciej i szybciej, jednak nic się nie działo. I wtedy Hazel zrozumiała.
Dziewczyna wyciągnęła z kieszeni klucz i zbliżyła go do żaby, która natychmiast zaczęła podrygiwać. Jej martwe i nieruchome, jeszcze przed sekundą smętnie zwisające z pogrzebacza ciało drgało teraz energicznie. Zupełnie jakby żabie wróciła wola do życia, jakby próbowała uciec. Hazel poczuła się jak w jakiejś bajce. „Zdejmij mnie z tego pogrzebacza – zdawała się mówić żaba – a spełnię twoje trzy życzenia!” A może raczej jak w koszmarze? Jak w jednym z tych tanich opowiadań, które tutorzy Percy’ego czasem podrzucali jej z porozumiewawczym uśmiechem i w których martwi wstawali z grobów, by zemścić się na żyjących.
Udało się! Ale dlaczego? Przez magnetyzm? Klucz przewodził elektryczność, to było jasne, ale z jakiego dokładnie materiału był on wykonany? Hazel postanowiła, że przebada go dokładnie, przeprowadzając serię prób z każdą kombinacją metali, jaką uda się jej znaleźć.
Rozradowana przesuwała klucz nad tańczącymi kończynami żaby. Jednak w ciągu niecałej minuty ruchy zaczęły zwalniać, aż w końcu ustały zupełnie. Jakakolwiek magia obecna była w powietrzu, w żabie, w pogrzebaczu, w kluczu do sypialni – wyczerpała się.
Żaba znów była martwa, zaś do Hazel doszedł szloch jej matki z pokoju obok. Płakała niemal codziennie, odkąd gorączka zabrała ze sobą George’a.
Doktora Beechama rozprawa o anatomii, czyli o zwalczaniu chorób współczesnych
(wydanie XXIV, 1816), dr William R. Beecham, wydanie poprawione z uwagami dr. Williama Beechama III:
Rzymska gorączka (Plaga romana) objawia się wpierw czyrakami na plecach pacjenta. W ciągu dwóch dni krosty zaczynają pękać, plamiąc przy tym koszulę krwią (stąd nazwa „rzymska gorączka”, od podobieństwa do licznych ran kłutych na plecach niczym u Juliusza Cezara). Pozostałe symptomy obejmują poczerniałe dziąsła, letarg, skąpomocz i różnego rodzaju bóle. Choroba znana pospolicie jako: rzymska choroba, czyraki, gorączka murarzy oraz czerwona śmierć. Niemal zawsze śmiertelna. Epidemia choroby zogniskowana w Edynburgu latem 1815 roku pochłonęła ponad pięć tysięcy dusz.
Mimo niskiego wskaźnika przeżywalności ci, którzy pokonali chorobę, pozostają na nią odporni. Nie ma na nią znanego lekarstwa.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginalny: Anatomy: A Love Story
Copyright © by Sidley Park 2022
All rights reserved.
Copyright for the Polish edition © by Burda Media Polska Sp. z o.o., 2022
02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15
Dział handlowy: tel. 22 360 38 42
Sprzedaż wysyłkowa: tel. 22 360 37 77
Wydawca: Maria Mazurowska
Redakcja: Katarzyna Szach/Redaktornia
Korekta: Lingventa, Maria Mazurowska
Redakcja techniczna: Mariusz Teler
Cover illustration © Zach Meyer
Projekt graficzny okładki: Kerri Resnick
Opracowanie okładki: Katarzyna Piątek
Fotografia autorki: Sela Shiloni
ISBN 978-83-8251-289-2
Autorki informują, że książka jest jedynie wytworem ich fantazji i fikcją literacką – sytuacje, osoby, zdarzenia w niej przedstawione nie mają żadnego związku z rzeczywiście istniejącymi osobami czy rzeczywistymi sytuacjami lub zdarzeniami.
www.slowne.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek