Nieśmiertelność. Love Story - Dana Schwartz - ebook

Nieśmiertelność. Love Story ebook

Schwartz Dana

4,2

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Kontynuacja bestsellerowej powieści „Anatomia. Love story”!

Hazel Sinnett jest samotna i niemal przekonana, że wydarzenia sprzed roku – a także eliksir nieśmiertelności doktora Beechama– były wytworem jej wyobraźni. Nie wie, czy Jack żyje, czy nie.

Jedyne, co może teraz zrobić, to leczyć kolejne osoby i utrzymywać zamek Hawthornden, który zaczyna popadać w ruinę. Kiedy próba uratowania pacjenta doprowadza do jej aresztowania, dziewczyna sądzi, że resztę życia spędzi w więzieniu, dopóki nie przychodzi niecodzienna wiadomość: została poproszona o bycie osobistą lekarką księżniczki Charlotte, wnuczki króla Jerzego III. Stawka jest wysoka, bo jeśli Hazel nie podejmie odpowiedniego leczenia i nie odkryje prawdziwej przyczyny choroby, zostanie odesłana z powrotem do więzienia.

Wkrótce zostaje wciągnięta w intrygi królewskiego dworu, gdzie każdy ma coś do ukrycia, zwłaszcza enigmatyczni, błyskotliwi członkowie sekretnego klubu. W miarę jak Hazel coraz bardziej zanurza się w dworskich tajemnicach, zdaje sobie sprawę, że jej własna przyszłość jako chirurżki nie jest jedyną sprawą, o którą toczy się gra. Na królewskim dworze działają złowieszcze siły, a najprawdopodobniej tylko ona może być zdolna do naprawienia sytuacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (83 oceny)
30
41
9
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nemedy

Dobrze spędzony czas

Pierwszy tom był lepszy, tu jest więcej intryg i romansu, a za mało wątków medycznych, które przyciągnęły mnie do Anatomii. Mimo wszystko bawiłam się bardzo dobrze.
20
centner

Nie oderwiesz się od lektury

może delikatnie przewidywalna, ale to bardzo dobra kontynuacja! zdecydowanie zbyt mało mówi się o tej dylogii.
10
Slonie89

Nie oderwiesz się od lektury

chciałabym w przyszłości doświadczyć choć w połowie takiej miłości jak tu i choć w połowie takiej inteligencji w sferze medycznej jak nasza główna bohaterka
00
magdalena2316

Nie oderwiesz się od lektury

Dokładnie takie zakończenie tej przecudownej dylogii mnie satysfakcjonuje. Już zaczynam tęsknić za bohaterami… Każdemu kto to czyta- życzę wam aby ktoś pokochał was tak mocno, by zrzeczenie się dla was wszystkiego co posiada było dla niego zaledwie błahostką <3
00
emilka__

Nie oderwiesz się od lektury

🫀Po skończeniu przeze mnie ,,Anatomii" jeszcze nie było nic wiadomo o drugim tomie, więc gdy w końcu pojawiły się jakieś informacje miałam dość spore oczekiwania i nie czuję zawodu. Przepadłam dla historii Hazel, dla jej klimatu i dla Jacka. Było tutaj też trochę więcej tego tytułowego Love Story, któro również było lekkim zaskoczeniem. 🫀W tej części dużo więcej się działa, była pełna tajemnic, magii, dostajemy tutaj jeszcze więcej siły, którą na w sobie dziewczyna. Czytając ciężko było mi cokolwiek przewidzieć, pojawiały się sytuacja, o których ani przez chwilę nie pomyślałam dzięki czemu trudno było mi się od niej oderwać. 🫀Autorce udało się stworzyć silną bohaterkę, która walczy o swoje marzenia i nie poddaje się mimo sprzeciwu całego świata. Dawno nie spotkałam się z tak dobrze wykreowaną bohaterką, bo większość książkę skupia się na ,,książkowych mężach" w tutaj damską postać polubiłam nawet bardziej od męskiej. 🫀Czasy, w których rozgrywa się akcja również zostały idealnie...
00

Popularność




Dla wszystkich tych, którzy wyprzedzają swoje czasy

– Nie wszyscy – uśmiechnęła się Eleonora – podzielają twoją namiętność do zwiędłych liści.

– JANE AUSTEN,Rozważna i romantyczna, tłum. Anna Przedpełska-Trzeciakowska Niesmiertelnosc-

Prolog

Paryż, 1794

PLAC BYŁ PEŁEN LUDZI, KTÓRZY wstali o świcie po to, by zobaczyć krew. Otaczali drewniany podest, gdzie znajdowała się gilotyna, szturchając się łokciami i napierając do przodu, żeby znaleźć się tak blisko centrum wydarzeń, jak to tylko możliwe. Kilku szczęściarzy, którym udało się dostać na sam przód, machało chusteczkami – kiedy potoczą się głowy, spróbują umoczyć materiał we krwi. Będzie to pamiątka, którą przekażą swoim dzieciom, a te z kolei swoim. „Widzisz? Byłem tam”, powiedzą, rozwijając chusteczkę. „Widziałem rewolucję na własne oczy. Widziałem, jak potoczyły się głowy zdrajców”.

Poranne słońce odbijało się od białych kamieni gmachu sądu. Nawet mimo związanych rąk Antoine Lavoisier zdołał poprawić sobie mankiety. Włożył do sądu najzwyklejszą ze swoich koszul roboczych, proste okrycie w kolorze lnu. Zazwyczaj ubierał się w nią do laboratorium, ponieważ w trakcie pracy mógł pobrudzić się potem albo jednym z setek roztworów chemicznych, które przechowywał w szklanych fiolkach. Jego żona, Marie-Anne, niejeden raz odgrażała się, że ją wyrzuci. Antoine wybrał dziś tę koszulę w nadziei, że udowodni w ten sposób sędziemu oraz ryczącemu tłumowi, iż jest człowiekiem ludu. Na nic to się jednak nie zdało – równie dobrze mógłby mieć na sobie jedwabie i brokaty.

– Proszę – zwrócił się do sędziego. (To przeklęte słowo niemal uwięzło mu w gardle. Gdyby sytuacja nie była aż tak poważna, jego charakter nie pozwoliłby mu na błagania). – Proszę – powtórzył. – Francja potrzebuje mojej pracy. Proszę sobie wyobrazić, co mogę uczynić dla narodu, dla Republiki, jeśli tylko będę miał więcej czasu, żeby kontynuować moje badania naukowe. Osiągnąłem już tak wiele w badaniach nad tlenem. I nad wodorem, nad procesami spalania! Pozwólcie mi chociaż wrócić do mieszkania i uporządkować papiery. Znajdują się w nich lata obliczeń. Możliwości…

Przerwał mu charkliwy, gwałtowny kaszel sędziego.

– Wystarczy. Republika nie potrzebuje ani uczonych, ani chemików okradających lud. Najwyższa pora na wymierzenie sprawiedliwości – oznajmił sędzia, uderzając młotkiem o blat. – Winny.

Lavoisier westchnął.

– Szkoda – mruknął cicho pod nosem, lecz zagłuszyły go krzyki i drwiny rozradowanego tłumu.

Oficjalnie Antoine Lavoisier został oskarżony o oszustwa podatkowe oraz o sprzedaż trefnego tytoniu, do którego rzekomo dodawał wodę, aby zwiększyć w ten sposób jego wagę. Wiedział jednak, że tak naprawdę sądzono go za coś innego: za bycie arystokratą i naukowcem. Za spędzenie ostatniej dekady swojego życia na prowadzeniu wraz z żoną salonu dla artystów i intelektualistów, gdzie Marie-Anne zabawiała gości błyskotliwą wymianą zdań, częstowała ich herbatą oraz ciastkami przygotowanymi przez służbę.

Francja zmieniała się, już się zmieniła, i to o wiele szybciej, niż Lavoisier się tego spodziewał. W powietrzu czuć było żądzę krwi – szaleńcze pragnienie czegoś, co nazywano sprawiedliwością, ale bardziej przypominało okrucieństwo. Garstka jego przyjaciół została ścięta na podstawie nonsensownych zarzutów postawionych im w środku nocy, pozostali uciekli do Londynu albo Włoch. Lavoisierowie także mogli zbiec do Anglii, ale nie potrafili porzucić swoich eksperymentów. Swojego laboratorium. W końcu znajdowali się już takblisko.

Teraz jednak było za późno.

Zaledwie parę miesięcy temu Lavoisier obserwował, jak ulicami Paryża przewożono królową: wozem do transportu zwykłych przestępców, w klatce, niczym drewno, aby lojalni obywatele Republiki mogli widzieć jej twarz i rzucać w nią zgniłymi owocami i kapustą. Naukowiec zmusił się wówczas, żeby na to patrzeć – jego poprzednie spotkanie z królową odbyło się w Wersalu, kiedy demonstrował królowi Ludwikowi i reszcie dworu nowo odkrytą reakcję chemiczną zachodzącą przy spalaniu. Królowa miała wtedy na sobie suknię z żółtej satyny, a jej upudrowane włosy ułożone były w wysoką na metr konstrukcję, ozdobioną strusimi piórami i perłami. Pamiętał, że się śmiała. Śmiała się podczas tych małych eksplozji, które nadzorował – najpierw pojawił się niebieski dym, następnie zielony, później fioletowy, a wszystko po to, żeby olśnić i rozbawić publikę. Twarz królowej wyglądała wówczas młodo i była pełna koloru.

Za to w dniu, w którym poprowadzono ją na gilotynę, jej twarz była ściągnięta i pomarszczona. Sprawiała wrażenie o wiele starszej niż w rzeczywistości. Jej włosy posiwiały i przerzedziły się tak bardzo, że miejscami było widać na jej głowie łysinę. Kiedy wóz z królową mijał Lavoisiera, mężczyzna dostrzegł, że oczy władczyni były puste i niewidzące, zupełnie jakby już dawno umarła.

Strażnik z bagnetem popchnął Lavoisiera w stronę podestu. Niektórzy z mijanych gapiów próbowali go przewrócić lub uderzyć, jednak ten ledwo zwracał na to uwagę, zbyt skupiony na wypatrywaniu wśród tysiąca twarzy swojej żony, Marie-Anne.

– Tam! – zawołał.

Świecące za nią słońce przydało jej włosom złotej aureoli. Kobieta stała niedaleko drewnianych stopni prowadzących na podwyższenie z gilotyną. Jej oczy z determinacją przeczesywały tłum, a usta były mocno zaciśnięte. Strażnik obejrzał się, zdziwiony, na Lavoisiera, nie wiedząc, dlaczego ten krzyknął.

Właśnie wtedy Marie-Anne dostrzegła swojego męża i zaczęła brnąć w jego stronę przez zgromadzonych.

Strażnik pchnął skazańca, próbując go ponaglić.

Ten jednak się oparł.

– Z pewnością sprawiedliwość może poczekać jeszcze moment, żebym mógł pocałować swoją żonę na pożegnanie?

Strażnik westchnął, jednak zatrzymał się i pozwolił małżonkom na objęcie się. Marie-Anne wyszeptała coś do ucha męża. Nikt nie zauważył, że wsunęła mu przy tym do ręki małą fiolkę.

Ostrze gilotyny było brązowe od zeschniętej krwi. Tego ranka odbyły się już dwie egzekucje i słoma na podeście przesiąknęła czerwienią. Nieopodal czekała osoba z koszykiem, gotowa złapać weń głowę Lavoisiera po odcięciu. Pozostali wysoko wznosili chusteczki, licząc na rozbryzg krwi.

Marie-Anne nie patrzyła, jak jej mąż wspina się po drewnianych schodach na podest. Nie chciała wiedzieć, czy będzie się trząsł, czy ugną się pod nim nogi. Podobno niektórzy ze skazańców wręcz robili pod siebie.

Zamiast tego żwawo przebijała się przez tłum, z dala od centrum placu, w stronę ich mieszkania, gdzie chciała zebrać jak najwięcej materiałów badawczych jej męża, zanim te sępy przyjdą i wezmą wszystko, co uznają za cenne. Nowy reżim zawłaszczał, co tylko mógł. Marie-Anne pocieszała się myślą, że nawet jeśli ktoś ukradnie papiery Antoine’a, niemal na pewno ich nie zrozumie.

Kobieta skręciła w wąską alejkę. Jej kroki były szybkie i pewne. W oddali tłum westchnął z ekscytacją. Wykrzyczano jakieś słowa, ale nie zrozumiała ich. I wtedy rozniósł się ten dźwięk nie do pomylenia z żadnym innym, dźwięk ostrza przecinającego powietrze. Marie-Anne zmówiła szybką modlitwę w intencji swojego męża i swojego kraju, nie zatrzymując się przy tym nawet na chwilę.

1

Edynburg, 1818

– TO BĘDZIE BOLAŁO. PRZEPRASZAM. – Hazel Sinnett nie uznała za stosowne kłamać.

Chłopak zacisnął mocniej zęby na kawałku skóry, przyniesionym w tym celu przez Hazel, i pokiwał głową. Młoda dziewczyna zjawiła się wczorajszej nocy w Hawthornden z błaganiem o wizytę, ponieważ parę tygodni wcześniej jej starszy brat złamał ramię podczas pracy w dokach i nie zrosło się ono poprawnie – było powykrzywiane i nie dało się nim ruszyć. Kiedy Hazel pojawiła się o poranku w ich obskurnym mieszkaniu niedaleko Mary King’s Close, ramię chłopaka było opuchnięte i rozgrzane, a pokryta żółtymi i zielonymi siniakami skóra napięta niczym osłonka kiełbasy.

Hazel przygotowała narzędzia: skalpel do rozcięcia skóry, żeby móc pozbyć się zakażenia, igłę i nici do zaszycia rany, a także parę skrawków materiału i kawałki drewna, z których to chciała zrobić temblak do podtrzymania ręki po tym, jak ponownie złamie kości i je na nowo nastawi. Ta ostatnia część będzie bolała najbardziej.

Pacjent nazywał się Martin Potter i pewnie był w mniej więcej jej wieku – szesnaście, może siedemnaście lat – jednak jego twarz była opalona i poważna jak u dorosłego. Hazel uznała, że zapewne pracował w dokach, od kiedy tylko skończył dziesięć lat.

– Na imię masz Martin, zgadza się? Jestem Hazel. Doktor Sinnett. Panna Sinnett. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, byś poczuł się lepiej.

Martin pokiwał głową tak nieznacznie, że równie dobrze mógł to być dreszcz przechodzący przez jego ciało.

Nerwową, pełną napięcia ciszę przerwał dziecięcy śmiech i kroki dochodzące z piętra wyżej. Martin wyjął skórzany pasek spomiędzy zębów.

– To moje rodzeństwo – powiedział niemal przepraszająco. – Jest tu nas ósemka, ale ja jestem najstarszy. Rose już spotkałaś, to ona po ciebie poszła. Słyszała, że jest tu w okolicy doktorka, która nie żąda zbyt wielkiej opłaty.

– Ośmioro dzieci! – zawołała Hazel. – Wasza biedna matka. Nas jest tylko trójka, ja i dwóch braci.

Jeszcze zanim skończyła mówić, uświadomiła sobie, co właśnie powiedziała. Była ich trójka: George, Hazel i młody Percy. George, złote dziecko, wysportowany i silny, mądrzejszy od niej i po prostu dobry; Hazel, która zawsze znajdowała nowe sposoby na to, żeby dać matce powód do skrytykowania jej; oraz Percy, rozpieszczone książątko, który właściwie stał się pieskiem salonowym ich matki.

Jednak wcale nie było ich troje, już nie. George umarł parę lat temu, kiedy rzymska gorączka przeszła przez miasto, zabierając ze sobą tysiące ofiar, nim w ogóle rozpoznano, co to za choroba. Był tak młody, tak silny, tak zdrowy, że nawet gdy pojawiły się u niego pierwsze symptomy, Hazel zastanawiała się, czy będzie się czuł na tyle dobrze, by zagrać z nią w weekend w kręgle na trawniku przed domem, czy też będzie musiała czekać do następnego tygodnia, aby ten odzyskał siły. Jednak choroba odeszła równie szybko, co przyszła, zabierając przy tym George’a ze sobą. Pewnego ranka Hazel obudził rozdzierający, niekontrolowany szloch ich matki. Ciało jej brata było już zimne.

Niegdyś gardło Hazel zacieśniało się na samą myśl o George’u, musiała wówczas odwracać twarz, żeby wziąć kilka głębokich oddechów i odegnać z oczu wzbierające się w nich łzy. Wraz z upływem lat pamięć o nim stopniowo zabliźniła się jak rana, która w końcu staje się lśniąca i gładka w dotyku, prawie niedoskwierająca. Towarzyszyła jej stale, ale ból nie wydawał się już tak przejmujący. Śmierć Jacka wciąż była otwartą raną, jednak nie mogła teraz o nim myśleć. Nie podczas pracy.

– Gotowy? – zapytała. Ramię Martina było powykrzywiane i opuchnięte, to na nim powinna się teraz skupić. Hazel przejrzała w głowie stronice wyuczonej na pamięć książki o prawidłowym ustawieniu kości w ramieniu oraz o łączących je więzadłach i mięśniach. – Gotowy? – powtórzyła, unosząc skalpel.

Ostrze zagłębiło się w skórę tuż pod łokciem. Z rany natychmiast zaczął się sączyć żółty, rzadki płyn. Zakażenie, przez które ramię Martina było tak opuchnięte i rozgrzane. Chłopak się skrzywił.

Ropa nie przestawała wyciekać z rany, i to litrami, bez najmniejszej pomocy ze strony Hazel.

– Potrzebuję materiału. Masz tu może jakąś szmatkę, której mogłabym użyć?

Kiedy tylko Hazel zadała pytanie, na schodach rozbrzmiały czyjeś kroki i już po chwili w jej stronę pędziły dwie dziewczynki o zmatowiałych, ciemnobrązowych lokach. Wyglądały na bliźniaczki, nie starsze niż osiem lat, i każda z nich trzymała kawałek szarej szmaty do mycia naczyń.

– Przyniosłam – powiedziała jedna z nich, podsuwając Hazel tkaninę.

Jej siostra szturchnęła ją łokciem w żebra.

– Nie, to ja przyniosłam!

Hazel łaskawie wzięła obie szmatki i natychmiast przyłożyła je do rany, aby te wchłaniały wciąż sączącą się ropę.

– Dziękuję wam – powiedziała. – To wasz brat?

Dziewczynki pokiwały głowami. Wpatrywały się z otwartymi ustami w złamane ramię Martina, nie potrafiąc oderwać od niego wzroku. Chłopak zauważył to i zdrową ręką wyjął spomiędzy zębów kawałek skóry.

– Sue, Mary, wynocha stąd. Kazałem wam zostać na górze, pamiętacie?

Dziewczynki zachowywały się, jakby w ogóle go nie słyszały. Jedna z nich – być może Sue – wyciągnęła przed siebie palec wskazujący, szykując się do pomacania ramienia brata.

Hazel pacnęła ją w dłoń, zanim ta zdołała go dotknąć.

– Wasz brat ma rację. Musicie iść na górę, jeśli chcecie, żeby Martin wyzdrowiał.

Dziewczynki zachichotały, zupełnie niezrażone widokiem żółtej ropy, która wyciekała teraz z rany odrobinę wolniej, jednak zgęstniała przy tym w zielonkawe grudki. Hazel zdecydowała się na wypróbowanie innego podejścia.

– Dziewczęta – zwróciła się do nich, sięgając do kieszeni po parę monet. – Czy będziecie w stanie zdobyć pomarańczę dla waszego brata? To bardzo ważne, żeby Martin zjadł owoc, inaczej nie wyzdrowieje. Dacie radę mi w tym pomóc?

Bliźniaczki były zafascynowane zabiegiem, widok monet oczarował je jednak nawet bardziej. Zgarnęły je szybko, zupełnie jakby spodziewały się, że Hazel zabierze je z powrotem, po czym natychmiast wybiegły przez drzwi, nie dając jej czasu na zmianę zdania.

W pokoju znowu zapadła względna cisza. Hazel skończyła wyciskać ropę z rany, po czym obmyła nacięcie wodą i alkoholem z małej buteleczki, którą ukradła z kolekcji ojca.

– No dobrze, to teraz szyjemy.

Bycie młodą kobietą w zawodzie chirurga niosło ze sobą pewne niedogodności, ale miało jedną zaletę: lata spędzone na nauce haftowania – na mistrzowskim opanowywaniu równych, eleganckich ściegów, które jak przekonywała wówczas matka, będą stanowiły piękny prezent dla przyszłej teściowej – sprawiły, że osiągnęła mistrzostwo w kwestii zakładania szwów.

Jej starszy brat pobierał nauki łaciny, historii i matematyki; Hazel była zmuszona podsłuchiwać przez drzwi w trakcie jego lekcji z nauk ścisłych oraz samodzielnie uczyć się z pożyczonych od George’a podręczników oraz przekazywanych przez niego notatek. Ona z kolei miała skupiać się na nauce gry na skrzypcach i pianinie. Na nauce francuskiego i włoskiego. A także była zmuszana do spędzania długich godzin w oranżerii, dusznej od popołudniowego słońca, na szyciu.

Kiedy przebrała się w ubrania swojego zmarłego brata i – udając chłopaka – dostała się pod przybranym imieniem na wykłady w Towarzystwie Anatomicznym, szybko okazała się najlepsza z każdego przedmiotu, a jednak to właśnie jej szwy sprawiły, że nawet słynący ze swej surowości i niewzruszoności doktor Straine był zmuszony uznać jej talent.

– Nic dziwnego! – prychnął niegdyś jeden z pozostałych uczniów po tym, jak Straine przyznał, że założone przez Hazel na martwym króliku szwy są nienaganne. – Ma ręce drobne jak u dziewczyny! Ja tam wolę być gorszy w szyciu i mieć większe dłonie, jeśli wiecie, o co mi chodzi.

Reszta klasy zanosiła się ze śmiechu, dopóki Straine nie obrzucił ich surowym spojrzeniem. Hazel musiała tłumić w sobie chichot.

HAZEL ZASZYŁA RAMIĘ W MGNIENIU OKA, ścieg był równy i dokładny. Dziewczyna uśmiechnęła się na ten widok. Pewnie nawet nie zostawi blizny.

– Skończyliśmy już? – zapytał Martin, wypluwając kawałek skóry. – Zrobiłaś to, prawda? Będzie już lepiej?

– Nie do końca.

Chłopak zerknął na swoje ramię.

– Ale już jestem zaszyty!

– Twoja kość była poważnie złamana – wyjaśniła Hazel, ostrożnie macając skórę nad jego łokciem. – I to w kilku miejscach z tego, co czuję. Jeśli jej nie nastawię, być może już nigdy nie odzyskasz sprawności w ręce. Albo trzeba będzie ją amputować.

Martin zacisnął powieki.

– Zrób to.

Hazel zaparła się o stół i mocno złapała ramię chłopaka. Musi odpowiednio się ustawić, jeśli ma być w stanie złamać kość. Dziewczyna wzięła głęboki oddech i z wydechem pociągnęła za ramię, zbierając w sobie całą siłę na jedno odpowiednio wyważone szarpnięcie.

Chrzęst rozniósł się echem po pokoju.

Zanim Martin miał szansę krzyknąć, Hazel zdecydowanym ruchem nastawiła mu kość, aby ramię mogło zrosnąć się poprawnie. Zarówno czoło lekarki, jak i pacjenta lśniły od potu. Wilgotne włosy zwisały wokół twarzy Martina, a pod jego pachami pojawiły się mokre plamy.

– To wszystko – oznajmiła Hazel i wytarła o fartuch skalpel, po czym schowała go do torby. – Nie możesz używać tej ręki przez co najmniej tydzień – dodała, owijając ramię. – Zmień opatrunek na szwach, dopiero kiedy ten zżółknie, nie wcześniej. I powiedz swojej matce, że masz absolutny zakaz zjawiania w dokach przez najbliższy miesiąc. I tak nie byłbyś w stanie pracować.

Martin poruszył powoli barkiem, sprawdzając, jak ciasny jest opatrunek.

– Nie mam matki – powiedział, wpatrując się w ramię.

– Jak to? Skąd w takim razie wzięły się twoje siostry, bliźniaczki?

– Mama umarła przy ich porodzie. To i tak cud, że dziewczynki przeżyły. Chciałem pobiec po położną, gdy tylko zaczął się poród, ale mama powiedziała, że robiła to już wiele razy i że sobie poradzi. Poza tym – dodał, zerkając na Hazel z mieszanką wdzięczności i podejrzliwości – i tak nigdy nie mogliśmy sobie pozwolić na wymyślnych doktorów. A więc to ja się nami opiekuję. Nami wszystkimi. Mogę nie iść do pracy przez tydzień, lecz nie dłużej.

W tym momencie młodsze siostry Martina weszły do pokoju. Jedna z nich trzymała w dłoni małą, idealnie okrągłą pomarańczę, zakupioną za pensa od jednego ze sprzedawców na High Street.

– Mamy ją – powiedziała. – Mamy pomarańczę. To bardzo ważne.

– Bardzo ważne – powtórzyła jak echo jej siostra.

– Zgadza się – przytaknęła Hazel. – Czy zrobicie mi oraz Martinowi ogromną przysługę i ją obierzecie?

Dziewczynki gorliwie podjęły się nowego zadania, używając swoich drobnych paznokci, aby dostać się do miąższu i zdjąć z niego skórkę. Kiedy owoc był już odkryty – odrobinę koślawy i ociekający sokiem po tej brudnej robocie – jedna z sióstr podała go Hazel na wyciągniętej dłoni, zupełnie jakby ofiarowywała jej jakiś klejnot.

– A teraz najtrudniejsze zadanie – powiedziała Hazel. – Musicie podzielić ją na trzy równe części i pomóc bratu zjeść jego kawałek w taki sposób, aby nie używał przy tym dłoni. Czy wiecie, jak dzielić na trzy? Tak, żeby każde z was dostało po równo.

W odpowiedzi dziewczynki zabrały się do pracy. Martin z wdzięcznością otworzył usta, aby jedna z jego sióstr mogła nakarmić go cząstką pomarańczy.

– Nie pamiętam, kiedy ostatnio je jadłem – powiedział, przez co odrobina soku zaczęła ściekać mu po brodzie.

– Cóż, pełnowartościowe pokarmy pomogą ci w powrocie do zdrowia – oznajmiła Hazel, po czym wskazała na stosik monet, które zostawiła na stole. – Właśnie po to. Żebyś przynajmniej przez tydzień mógł odpoczywać.

Martin skrzywił się i zrobił ruch, jakby chciał odsunąć od siebie pieniądze, jednak udało mu się podnieść rękę zaledwie na centymetr, zanim na jego twarzy pojawił się grymas bólu i musiał ją opuścić.

– Nie przyjmuję datków – odparł głosem o wiele bardziej groźnym i chłodnym niż wcześniej, kiedy Hazel przykładała do jego skóry ostrze skalpela.

– Myśl o tym jako o lekarstwie, nie datkach. Jaki sens ma moja wizyta tutaj i nastawianie twojego ramienia, jeśli jutro miałbyś to zniweczyć ciężką pracą w dokach?

Martin zacisnął zęby. Jego siostry stały w kącie pokoju i lepiły się od soku z pomarańczy. Po zjedzeniu swoich kawałków dziewczynki zajęły się wysysaniem skórek.

– Nie podziękuję ci za to – stwierdził w końcu chłopak, wskazując głową na pieniądze – jednak masz moje podziękowania za naprawienie mi ramienia.

– Nie ma za co – odpowiedziała z prostotą Hazel, po czym skończyła pakować swoje rzeczy do skórzanej torby lekarskiej i skłoniła się lekko przed Martinem oraz jego siostrami. – Moje panie – pożegnała się.

Wyszła z mieszkania i skręciła w uliczkę przy Crichton’s Close, żwawo zmierzając na wizytę u kolejnego pacjenta. Za jej plecami wschodziło słońce. Miała przed sobą dziś jeszcze jedno nastawianie kości, dwie ekstrakcje zębów oraz syfilis do wyleczenia, do tego pani Bede mogła urodzić lada dzień. Hazel czekało mnóstwo pracy.

Z notatek Hazel SinnettRozprawa na temat medycyny współczesnej (nieopublikowana)

Chociaż prędkość, z jaką rzymska gorączka atakuje swoje ofiary, różni się w zależności od przypadku, jej objawy są – na szczęście – niezmienne. Najpierw chorzy zgłaszają trwające przez kilka dni osłabienie, następnie niemożność zaśnięcia i gorączkę. Wkrótce na ciele pojawiają się czyraki (furunkuły), zwłaszcza na plecach, ramionach i nogach.

Czyraki wypełnione są krwią i stopniowo nabierają czerwonofioletowego koloru, aż w końcu pękają. Wbrew powszechnie panującej opinii choroba ta nie wywodzi się z Włoch (pierwsze przypadki wystąpiły w Londynie i Bawarii). Została nazwana rzymską gorączką z powodu pękających czyraków, plamiących koszulę chorego krwią, co przypomina rany po ukłuciu nożem, od których umarł Juliusz Cezar na schodach rzymskiego senatu.

Mimo że nie odkryto dotąd lekarstwa na tę przypadłość, ziele świętojańskie okazało się w moim doświadczeniu skuteczne w łagodzeniu objawów i zapobieganiu śmierci pacjentów. Do tej pory używałam maści z dodatkiem sproszkowanego korzenia ziela oraz podawałam chorym napar z tegoż, wciąż jednak pracuję nad skuteczniejszymi metodami. Śledzę na bieżąco publikacje medyczne na temat skuteczności szczepień przeciw rzymskiej gorączce. (Wciąż nie czuję się wystarczająco pewnie, żeby samodzielnie wypróbować to na moich pacjentach bądź na sobie).

Napar z ziela świętojańskiego: ususzyć i sproszkować kilka korzeni ziela świętojańskiego, zaparzyć w gorącej wodzie z dodatkiem miodu i cytryny. Maść: sproszkować ususzone ziele i połączyć z olejem oraz ciepłym woskiem.

Dodatkowe leczenie: wieczorami podawać nasiona kardamonu w ciepłym mleku na wzmocnienie organizmu.

2

HAZEL SINNETT ŚNIŁA O PALCACH. O KOŚCISTYCH,wrzecionowatych palcach, o kłykciach guzowatych jak orzechy włoskie, z których zielonoszara skóra łuszczyła się wąskimi pasmami. Czasami te palce nie były częścią niczyjej dłoni: czasami zdawały się żywe, leżąc na stole i podrygując niczym nogi insektów. Czasami śniła o palcach doktora Beechama, o tym, jak wyglądały, kiedy w Towarzystwie Anatomicznym ten sławny chirurg zdjął przed nią swoje skórzane rękawiczki i ujawnił, co tak naprawdę się pod nimi kryje: opuchnięte palce, niektóre z nich czarne i fioletowe, przyszyte do jego dłoni.

Palce, które odpadły i zostały przyszyte. Mały palec wyglądał, jakby w ogóle nigdy nie należał do Beechama.

Nie. Hazel nigdy nie budziła się, dysząc albo płacząc, z włosami przyklejonymi do mokrego od potu czoła. Nigdy nie budziła się z walącym sercem. Nigdy nie mówiła ani nie krzyczała we śnie. Jej pokojówka, Iona, nigdy nie musiała biec do niej z mokrym ręcznikiem ani filiżanką herbaty na uspokojenie. Koszmary Hazel już jej samej nie przerażały.

Pewnej nocy śniła o oddzielonym palcu wskazującym, z którego od strony śródręcza wystawała ociekająca krwią kość. Czołgał się w jej stronę niczym gąsienica. Po przebudzeniu Hazel myślała o szwach, jakich użyłaby do przyszycia go do dłoni.

Dziewczyna nie miała czasu na strach przed krwią i rozkładem: w fachu chirurga liczyła się każda sekunda. Zaledwie chwila stracona na wzdrygnięciu się lub stłumieniu westchnięcia mogła oznaczać różnicę między życiem a śmiercią. Czekało ją mnóstwo pracy. Przez ostatnich kilka miesięcy była bardzo, ale to bardzo zajęta.

– Ostrożnie!

Hazel pośpiesznie zabrała talerz z tostami ze stołu, ponieważ Iona prawie strąciła go na ziemię swoim wielkim brzuchem. Służąca była już w piątym miesiącu ciąży – Hazel zmusiła ją do poddawania się regularnym badaniom i konsultacjom – jednak wciąż nie zdawała sobie sprawy ze szkód, jakie mogła wyrządzić, przechodząc przez ciasne, zatłoczone miejsca.

– Hmm? – zapytała, obracając się w miejscu i strącając ze stołu tym razem inny, pusty talerz. Na szczęście jedynie zakręcił się na podłodze i po chwili zatrzymał się, niepotłuczony.

– Nie, nie, ja go podniosę! – zawołała Hazel na widok schylającej się Iony.

– To przez ten przeklęty brzuch – mruknęła ciężarna, pocierając go z roztargnieniem. – Jest już wielkości baraniego udźca. I pomyśleć, że będzie jeszcze większy. Mówisz, że ile mi jeszcze zostało?

– Cztery miesiące. A więc już niedługo przestaniesz pracować w Hawthornden, słyszysz mnie? Czeka cię odpoczynek w łóżku, zwłaszcza jeśli ten kochany szkrab wciąż będzie rósł w takim tempie. To ja będę odbierała poród, a więc musisz mnie słuchać.

– Charles mówi, że dzieci w jego rodzinie są duże i silne. Rodzą się ze wszystkimi zębami i burzą włosów – oznajmiła Iona, po czym usiadła na krześle obok, posapując przy tym z wysiłku.

– Na litość boską… – wymamrotała pod nosem Hazel.

– Poza tym – mówiła dalej służąca – będę pracować tu tak długo, jak tylko mi się podoba, panienko. – Jeszcze nawet nie urodziła, ale już zwracała się do Hazel matczynym tonem. A przecież były w tym samym wieku. – Kto niby będzie przynosił panience jedzenie po nocy, kiedy panienka wciąż pracuje?

Hazel się skrzywiła.

– Te godziny pracy potrwają jedynie do czasu ukończenia mojej rozprawy. Potem zacznę pracować tylko w normalnych porach.

– A no tak, rozprawa panienki. – Iona przewróciła na to oczami i ugryzła kawałek tostu.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy Hazel nie mówiła prawie o niczym innym jak tylko o swoim szczytnym planie stworzenia zaktualizowanego podręcznika anatomii z listą domowych remediów na różne choroby, opatrzonego własnymi ilustracjami.

Miała to być książka o anatomii w stylu kompendium domowego, napisana językiem, który zrozumie każdy, kto potrafi czytać, uzupełniona diagramami pokazującymi budowę ludzkiego ciała oraz zawierająca porady na temat domowych sposobów leczenia różnych dolegliwości. Oczywiście Doktora Beechama rozprawa o anatomii, czyli o zwalczaniu chorób współczesnych była arcydziełem w tej dziedzinie. Stanowiła dorobek życia Beechama („Czy też raczej kilku jego żywotów”, poprawiła się w myślach Hazel), jednak zarazem było to tak opasłe tomiszcze, że mogłoby kogoś zabić, spadając z wysokiej półki. Do tego rozprawa była właściwie niezrozumiała dla osób bez dokładnej wiedzy na temat fizjologii. Książka Hazel miała być zupełnie inna – bardziej w stylu podręczników uczących zasad etykiety i obycia, które pojawiały się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w salonie każdej młodej damy, kiedy ta tylko ukończyła czternaście lat.

„Każdy człowiek posiada ciało” rozumowała Hazel. „I nie ma powodu, dla którego zwykli ludzie mają nie rozumieć, jak one funkcjonują. Przecież tak wiele osób nie może sobie pozwolić na lekarza, co najwyżej na szarlatanów lub niedokształconych łapiduchów”. Dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że taki przystępny poradnik domowych remediów może ratować życie.

Niezależnie od jej szlachetnych intencji było to niezmiernie czasochłonne przedsięwzięcie. Jeśli chciała być dokładna, wiedziała, że stworzenie książki opisującej pospolite dolegliwości i metody ich leczenia zajmie całe lata, a przecież do tego Hazel zamierzała zamieścić w niej szczegółowe rysunki i opisy głównych systemów oraz narządów w ludzkim ciele. Przedstawienia organów w rozprawie Beechama były jasne i wyraźne niczym wykroje krawieckie; Hazel doznała szoku, gdy po raz pierwszy rozkrojono przed nią zwłoki i na własne oczy zobaczyła, co tak naprawdę kryje się pod ludzką skórą – mokra, ciemna, krwista masa. Wiedza, że właśnie z tego się składamy, że gdzieś w tej cuchnącej, bulgocącej zupie mieszka ludzka dusza, była przerażająca. Jednak wcale nie musiało to być przerażające. Wszystko dało się wyjaśnić i to ona mogła być osobą, która zrobi to za pomocą rysunków, diagramów oraz potocznego języka, zrozumiałego przez każdego.

Od czasu procesu i egzekucji Jacka studenci medycyny praktycznie nie mieli już dostępu do nowych zwłok. Hazel musiała posiłkować się starymi notatkami i szkicami, które zrobiła w trakcie nauki do Królewskiego Egzaminu Lekarskiego. Oczywiście, koniec końców, nie przystąpiła do niego. Zamiast tego udała się za Beechamem do sali operacyjnej w budynku Towarzystwa Anatomicznego i obserwowała, jak ten „transplantuje” oko żywego pacjenta innemu mężczyźnie, a następnie usiłuje wyciąć bijące serce z ciała Jacka Currera. Powstrzymała go przed tym, jednak to nie wystarczało. Nie zrobiła wystarczająco wiele, żeby uratować Jacka przed śmiercią. Jack przepadł.

Samo myślenie o nim sprawiało, że żołądek Hazel przeszywał prąd, zupełnie jakby połknęła coś żywego, metalicznego. Tęskniła za Jackiem tak bardzo, że aż czuła to w kościach. Było to pragnienie silne jak głód, odczuwała je każdą cząsteczką swojego ciała. Tęskniła za byciem w jego ramionach, za jego zapachem, za drapiącym jej skórę zarostem, kiedy całował ją w czoło, a ona chciała go wtedy przyciągnąć blisko do siebie, jeszcze bliżej, na zawsze. Jednak Jacka już nie było – myślenie o nim niczego nie zmieniało. Stanowił wyrwę w jej sercu, tęsknotę, której nie mogła zapełnić, ale której przeszywający ból słabnął pod natłokiem pracy, gdy skupiała się na stojącym przed nią zadaniu.

Na porządkowaniu swoich notatek. Na czytaniu swoich notatek. Na kopiowaniu swoich notatek, żeby stały się czytelne. Na identyfikowaniu braków w edukacji. Na powolnym, metodycznym ilustrowaniu sieci żył, które transportowały krew przez każdą z kończyn, na rysowaniu ramion, nóg, dłoni, stóp. Podczas tych rozległych godzin spędzanych w laboratorium, już po przyniesieniu przez Ionę kolacji, ale przed przyniesieniem śniadania – kiedy świece paliły się, a umysł Hazel zaprzątało jedynie wierne odwzorowanie żył ciągnących się przez kciuk w spreparowanej dłoni zamówionej z Paryża, w której zastygły wosk uwidaczniał naczynia, gdzie niegdyś płynęła krew – wówczas było prawie tak, jakby Jack znajdował się tuż obok, w Hawthornden, na przejażdżce konnej lub drzemiąc w zamku, gdzie nic mu nie groziło i był tak blisko, że w każdej chwili mogła go zawołać.

Tęsknota Hazel stopniowo zmalała z szalejącego ognia zdolnego spalić cały jej świat na proch do ognika małego jak migoczący płomyk u świecy, widziany jedynie kątem oka. „Nie możesz z nim teraz porozmawiać, ale jeśli tylko go potrzebujesz, on gdzieś tam jest”, mówił płomień świecy. „Jest tam, po prostu poza zasięgiem twojego wzroku”. Tak właśnie przetrwała utratę Jacka – udając, że wcale go nie straciła, nie tak naprawdę, i że w każdym momencie może pójść do domu i spotkać go tam, uśmiechającego się do niej znad filiżanki z herbatą, zobaczyć jego długie kły, wystające daleko poza resztę zębów oraz jego zmierzwione włosy, wyglądające, jakby było w nich pełno trocin. Nie myślała o Jacku jako o wspomnieniu, to była jej sztuczka. Jednak ta magiczna sztuczka działała jedynie wtedy, gdy cała jej uwaga skupiała się na pisaniu.

Jej zadanie było zbyt ważne, żeby mogła pozwolić sobie na jakiekolwiek dystrakcje. Wiedziała, że to prawda, oraz że jeśli będzie to sobie wystarczająco często powtarzać, któregoś dnia może nawet uda jej się w to uwierzyć.

Hazel przejechała dłonią po leżącej na stole gazecie i zastanowiła się, ile może kosztować wynajęcie prasy drukarskiej oraz zakup wszystkich materiałów potrzebnych do wydania książki. Atrament zabarwił czubki jej palców na czarno. Była to miła odmiana od plam, które zazwyczaj widniały na jej skórze – od brązów i czerwieni zeschniętej krwi.

Dziewczyna aż zerwała się na nogi, kiedy Iona gwałtownie nabrała powietrza.

– Co się dzieje? Czy z dzieckiem wszystko w porządku? Odczuwasz jakiś ból albo skurcze?

Iona wpatrywała się w gazetę i wskazywała palcem na podobiznę znajdującą się na pierwszej stronie.

– Czy to księżniczka? Tak, to Charlotte! Co o niej piszą?

Hazel z powrotem usiadła na krześle i przyciągnęła gazetę bliżej siebie. Iona potrafiła czytać, jednak był to dla niej powolny i męczący proces. Hazel już dawno zaniechała prób przekonywania jej do ćwiczenia tej umiejętności. („Może jaśnie panienki mają czas na czytanie przez cały dzień, ale pozostali z nas mają pracę do wykonania”, prychnęła niegdyś Iona). Służącej nie interesowały powieści, jednak plotki o księżniczce Walii, przyszłej królowej Anglii i jedynej potomkini księcia regenta, już owszem.

– Jest tu napisane – powiedziała Hazel, której tętno stopniowo wracało do normy po niedawnej chwili paniki – że księżniczka Charlotte zdecydowała się zerwać zaręczyny z Wilhelmem Orańskim.

Iona wyglądała na szczerze załamaną tą wiadomością.

– O nie! A byli taką piękną parą! Poza tym księżniczka nie młodnieje i jeśli wkrótce nie zajdzie w ciążę, kto wie, czy później będzie jeszcze w stanie.

– Przecież nie jest o wiele starsza od nas! Skończyła ile, dwadzieścia jeden lat? Sądzę, że ma jeszcze sporo czasu.

Iona pogłaskała się po brzuchu z wszechwiedzącą miną.

– Mniej, niż się panience wydaje. A czy jest tam napisane dlaczego? Czy był bałamutem? Założę się, że nie, po prostu ktoś inny wpadł jej w oko. Książę Gloucester, jak mniemam.

Hazel nie mogła się nie roześmiać.

– Nie wiem. Nie ma o tym ani słowa. Myślę, że ma to jakiś związek z jej chorobą. Może nie czuje się wystarczająco dobrze, aby odbyć podróż do Holandii? Poza tym, dlaczego w ogóle się tym przejmujesz? Taka porządna Szkotka jak ty. Nieraz przecież słyszałam, jak wyklinasz na króla i księcia, kiedy myślałaś, że nikt cię nie słyszy.

Służąca zarumieniła się, jednak poza tym wyraz jej twarzy się nie zmienił.

– A, no tak – powiedziała wyniośle. – Mogę nie lubić króla i Anglii za wszystko, co nam zrobili, ale wciąż lubić księżniczkę.

– Skoro tak twierdzisz.

Zdawało się, że wszyscy lubią księżniczkę, nie tylko Iona. Frustracja i żal, które ludzie odczuwali wobec monarchii – litość i odraza wobec biednego, szalonego króla George’a oraz jawna niechęć wobec bufoniastego księcia regenta – znikały, gdy chodziło o księżniczkę Charlotte.

– Poznałaś ją, prawda? – zapytała Iona z nadzieją na usłyszenie anegdoty, którą Hazel opowiedziała jej już niejeden raz, ale której służąca nigdy nie miała dosyć.

– Zgadza się. Widziałyśmy się przez moment, gdy przebywałam w Londynie. Jeszcze przed śmiercią George’a. Był to ostatni raz, kiedy matka zabrała mnie tam w celu zakupu nowych sukni. Oficjalnie wciąż nie byłam debiutantką, więc nie chodziłam na żadne bale ani tym podobne rauty, jednak dziewczyna z Edynburga, z którą spędzałam wówczas czas, Mercer Elphinstone, przyjaźniła się z księżniczką. Spotkałyśmy się podczas jednego z podwieczorków wydawanych przez Mercer.

– I? – Jak zwykle w tym momencie opowiadania zapytała Iona, z oczami wielkimi niczym spodki od filiżanek.

– I – kontynuowała Hazel – była bardzo piękna, bardzo modna i bardzo miła. Ubierała się w suknie z wysokim stanem na długo przed resztą z nas i wyglądała olśniewająco. Do tego nosiła pantalony, dasz wiarę? Pamiętam, że potrafiłam dostrzec ich koronkowe obszycie wystające spod jej sukni. Całkiem skandaliczne. Pamiętam też, jak matka powiedziała mi później, że księżniczka użyła złego widelca do sałatki, i uznałam to za tak śmieszne, że chichotałam całą drogę powrotną do Edynburga. Po pierwsze dlatego, że w ogóle istniało coś takiego jak odpowiedni widelec do sałatki, po drugie, ponieważ księżniczka użyła złego sztućca, no i dlatego, że istnieli ludzie, jak moja matka, którzy zwracali na to uwagę.

– Jednak – zauważyła Iona z szelmowskim uśmieszkiem – panienka zawsze każe mi nakrywać do stołu z odpowiednimi widelcami i zawsze sama wie, którego należy użyć.

– Cóż, przypuszczam, że tak działa siła nawyku – odpowiedziała Hazel, ocierając usta serwetką.

To była prawda. Nauki, które za dzieciństwa matka wtłoczyła jej do głowy poprzez długie godziny powtórzeń, wciąż mocno w niej siedziały. Po śmierci George’a lekcje etykiety gwałtownie ustały, kiedy lady Sinnett popadła w głęboką melancholię, prawie przestała wychodzić z pokoju i nie odzywała się do Hazel więcej niż jednym zdaniem naraz. Od tamtego momentu dziewczyna wychowywała się sama, ubierając się w to, co mogła znaleźć w domu lub co za stosowne uznała zamówić, a także ucząc się z książek znalezionych w bibliotece ojca. Jej maniery były tylko na wpół uformowane i dosyć dziwne. Znała większość odpowiednich zachowań oczekiwanych od dziewcząt jej statusu, jednak przez lata spędzone w mniejszej lub większej samotności część z nich została nadpisana, jak zdania zapisane jedno nad drugim.

Mimo to Hazel i tak zdecydowała się jechać w damskim siodle i pasującym do stroju kapeluszu, gdy tego ranka udała się na domową wizytę do jednego z modnych budynków z białego kamienia na edynburskim Nowym Mieście. Widocznie pewnych rzeczy nie dało się uniknąć.

Podróż do miasta była dosyć krótka i Hazel wjechała na brukowane uliczki Nowego Miasta, jeszcze zanim słońce znalazło się w zenicie. Niespełna wiek temu bogaci mieszkańcy zaczęli mieć dosyć wąskich uliczek w centrum rozlewającym się wokół edynburskiego zamku oraz panującego tam smrodu wynikającego z przeludnienia – i postanowili zbudować Nowe Miasto. Powstało ono na bazie pięknie wypielęgnowanych skwerów otoczonych rzędami domów z białego kamienia, ozdobionych neogreckimi kolumnami. Nową i starą część Edynburga dzieliły ogrody na Princes Street. Tam, gdzie niegdyś znajdowało się jezioro, o wodzie gęstej od ścieków i wszelkich innych odpadów, obecnie rozpościerały się połacie równo przystrzyżonej trawy. Przestrzeń parku była dostępna jedynie dla tych, którzy uiszczali coroczne, bardzo wysokie opłaty za ten przywilej, chociaż ostatnio chodziły słuchy o otwarciu bram dla wszystkich mieszkańców miasta. Hazel niezwykle podobał się ten pomysł, i nie wyłącznie dlatego, że wyobrażała sobie, jak bardzo oburzyłoby to jej matkę.

Kiedy Hazel zaczęła jeździć na wizyty domowe, z początku odwiedzała jedynie biedaków – tych, którzy nigdy nie byliby w stanie pozwolić sobie na leczenie i w obawie przed wylądowaniem w jednym z absolutnie okropnych szpitali dla ubogich godzili się skorzystać z usług młodej lekarki, o której słyszeli pogłoski. Z czasem jednak coraz częściej udawała się konno i do zamożnego Nowego Miasta.

Po tym, jak Hazel poznała prawdę na temat praktyki medycznej doktora Beechama – tego, że porywał rezurekcjonistów, żebraków i dzieci, aby kraść od nich części ciał dla swoich bogatych pacjentów – mężczyzna zniknął z Edynburga. Ci, którzy nie mieli o niczym pojęcia – a więc wszyscy poza Hazel i Jackiem – szybko zaczęli rozsiewać plotki tłumaczące to nagłe zniknięcie. Powtarzano, że zakochał się w jakiejś kobiecie w Szwecji. Że został wezwany do Rosji, aby leczyć cara Aleksandra. Że zmarł w trakcie podróży statkiem do Indii.

Jednak Hazel znała prawdę: jeśli Beecham nie kłamał i faktycznie był nieśmiertelny, nie mógł zbyt długo mieszkać w tym samym miejscu bez wzbudzania podejrzeń swoim niestarzeniem się. Musiał znikać co pokolenie, pojawiając się gdzieś pod nowym imieniem, albo – jeżeli upłynęło wystarczająco dużo czasu – podając się za odległego potomka sławnego doktora Beechama, w nadziei, że mogący pamiętać go ludzie skojarzą jedynie ulotne podobieństwo do doktora, którego niegdyś znali.

Nie dało się stwierdzić, gdzie Beecham się teraz znajdował. Mógł być gdziekolwiek na całym świecie. Znalezienie go było niemożliwe. Zmuszenie go do stawienia czoła sprawiedliwości za wszystkich tych, których zabił? Wątpliwe. Przez długie miesiące Hazel fantazjowała na temat tego, jak mogłaby potoczyć się ich rozmowa w Towarzystwie Anatomicznym, gdyby powiedziała wtedy coś innego. Czy istniała kombinacja słów, dzięki której mogła była odblokować jego pokłady empatii, jakby otwierała kluczem zamek w drzwiach? Czy mogła go wówczas przekonać do przyjęcia odpowiedzialności za swoje zbrodnie? Czy mogła powiedzieć cokolwiek, aby zrozumiał, że to, co robił, było okrutne? I że nie miał prawa przedkładać jednego życia nad inne?

Zastanawianie się nad tym sprawiało, że z gniewu żołądek Hazel wiązał się w supeł. Dziewczyna powtarzała sobie, że najlepsze, co mogła teraz zrobić, to nieść pomoc ludziom w jej mieście.

Zwłaszcza że po zniknięciu Beechama wielu z jego zamożnych pacjentów zostało bez opieki medycznej. A przynajmniej bez chirurga godnego szacunku.

O lekarzy nie było specjalnie trudno. Wielu młodych mężczyzn kończyło lokalny uniwersytet medyczny lub przybywało z Londynu w cylindrach i z nieskazitelnymi skórzanymi walizami opatrzonymi ich inicjałami. Jednak chirurgia stanowiła całkowicie inny temat. Chirurdzy, cóż, tak właściwie byli rzeźnikami. I to takimi, którzy sprzedaliby tajemnice swoich pacjentów za garść tabaki.

Mimo to w niektórych przypadkach właśnie rzeźnik był konieczny.

W jakiś sposób rozeszła się wieść, że siostrzenica lorda Almonta znała się na leczeniu pospolitych dolegliwości, jej szwy były drobne i praktycznie nie pozostawał po nich ślad. Kobieta chirurg była ciekawostką, delikatnie rzecz ujmując. Jednak jeśli miało się zaprosić kogoś do swoich prywatnych pokoi, to, cóż, równie dobrze mógł to być ktoś, kto obraca się w odpowiednich kręgach. Zamożni klienci może i nie mieli pojęcia o tym, jak dobrze Hazel zna się na medycynie, mogli jednak pocieszać się faktem, że wiedziała, jakie rękawiczki należy nosić w operze. Poza tym jej reputacja była już nadszarpnięta, któż więc bardziej nadawał się, by powierzyć mu swoje nieobyczajne tajemnice niż osoba, której i tak nikt nie miał zamiaru słuchać?

I tak właśnie, ku zdziwieniu samej Hazel, do Hawthornden zaczęły napływać poufne prośby od możnych Edynburga. Dotyczyły one rozmaitych spraw: od odbierania porodów ich dzieci lub wnuków, poprzez dyskretne zbadanie części intymnych po spotkaniach z kochankami (i zachowanie tego w tajemnicy przed małżonkami), po wyrywanie zepsutych, popękanych zębów.

W ten oto sposób Hazel znalazła się w prywatnych pokojach Richarda Parlake’a, hrabiego Hammond, dokonując oględzin zaróżowionych, ziejących okropnym smrodem dziąseł ukochanego syna i następcy hrabiego, Richarda Parlake’a III.

Młodszy z Richardów, wiercący się chłopiec w wieku około dwunastu lat, nie był zachwycony tym, że to kobieta dokona na nim operacji. Naburmuszony, nie chciał spojrzeć Hazel w oczy, kiedy ta weszła do pokoju. Nawet nie zdjął przed nią kapelusza. Wciąż miał go na głowie, gdy Hazel kazała mu usiąść na sofie w kolorze dojrzałej śliwki i otworzyć usta. Kiedy stanęła za nim, aby przyjrzeć się choremu zębowi, „niechcący” strąciła z głowy chłopca kapelusz prosto na podłogę.

– Ups – powiedziała, kopiąc go pod sofę. Nie był to trudny przypadek: dwa pęknięte zęby, nawet się już ruszały.

Starszy Richard Parlake, który chlubił się grzywą siwych, sięgających ramion włosów, postanowił zerkać Hazel przez ramię. Mało brakowało, a w trakcie oględzin wsadziłby dłoń do ust swojego syna, żeby pokierować palce Hazel w stronę bolącego zęba.

– To wszystko przez cukier – oznajmił, kiwając głową na swoje pełne mądrości słowa. – Cały ten cukier, którzy chłopcy w dzisiejszych czasach sypią do herbaty. To przez niego psują się zęby, ale oczywiście nikt nie słucha, co mam do powiedzenia na ten temat.

Hazel jedynie mruknęła potakująco, starając się sięgnąć po obcęgi do stojącej na stoliku obok torby, ale hrabia blokował dostęp.

– Jeśli byłby pan łaskaw się przesunąć, lordzie Parlake…

Mężczyzna zignorował ją.

– Mówiłem to Dickiemu, prawda chłopcze? Mówiłem mu, że to właśnie cukier sprowadzi na nas wszystkich zgubę. Gdyby tylko ludzie w Edynburgu przestrzegali tej samej diety, co mieszkańcy Highlandów… Oni wiedzą, co dla człowieka dobre. Mięso! I żadnego cukru. Żadnego cukru w herbacie. Osobiście ledwo co mogę to znieść. Mężczyźni powinni cechować się dostojeństwem, a nie być jak… kobiety. – Hrabia zerknął przepraszająco na Hazel.

Dziewczyna udała, że go nie słyszy, i kontynuowała oględziny zepsutych zębów jego syna.

Wyczuwając, że rozmowa wymyka mu się z rąk, hrabia pochylił się bliżej.

– I jak tam, Dickie?

Chłopiec miał otwarte usta, więc w odpowiedzi na pytanie ojca jedynie wydał z siebie bulgoczący dźwięk.

Lord Parlake poklepał go na to serdecznie po plecach, przez co szmatka włożona przez Hazel do ust chłopca przemieściła się i prawie go udusiła.

– Dobry chłopak! – zawołał wesoło hrabia, zupełnie nieświadom problemu, jaki właśnie spowodował.

– Lordzie, proszę się odsunąć. Potrzebuję światła, żeby upewnić się, że wyrywam ten ząb, co trzeba – powiedziała Hazel.

Jej pacjent, Dickie, spojrzał na nią z wdzięcznością swoimi szeroko otwartymi oczami.

Hrabia wymamrotał coś pod nosem, ale posłuchał polecenia. Jego duma widocznie na tym ucierpiała, ponieważ zwrócił się do dziewczyny:

– Czy wiesz, że wysłaliśmy list do doktora Ferrisa w sprawie Dickiego? Słyszałaś o nim? To podobno najlepszy chirurg w całej Europie. Leczy samego George’a Trzeciego! To on miał się zająć zębami mojego syna. Taki geniusz z pewnością znalazłby sposób na ich wyleczenie bez konieczności wyrywania.

Hazel faktycznie słyszała o doktorze Ferrisie. Zdawało się, że na ich małej wyspie co roku zjawia się jakiś nowy, niesamowicie pretensjonalny lekarz z Danii, Niemiec czy Rosji, dzierżąc torbę lekarską i reputację geniusza. Zdaniem Hazel ich geniusz sprowadzał się jedynie do niezwykłej umiejętności sprawiania, żeby naiwni głupcy rozstawali się ze swoimi pieniędzmi. Był to ten typ medyków, którzy życzyli sobie setek funtów za porady sprowadzające się do jedzenia większej ilości skórek z ziemniaków (bądź mniejszej ilości skórek z ziemniaków) i którzy spędzali dużo więcej czasu, bawiąc się na balach wydawanych na ich cześć niż na salach operacyjnych. Hazel doskonale wyobrażała sobie Ferrisa: prawdopodobnie był to sześćdziesięciolatek z brzuszkiem narosłym od tych wszystkich uczt, na które był zapraszany, i win, którymi był obdarowywany – jeden z tych lekarzy o nieskalanych pracą dłoniach i w pudrowanej peruce.

– Jaka szkoda, że nie mógł się tu zjawić – powiedziała.

– No właśnie! – prychnął hrabia. – Zakładam, że mój list zawieruszył się gdzieś w drodze do Londynu.

Jeśli ten lekarz faktycznie był tak dobry, jak twierdził Parlake, Hazel poważnie wątpiła, by kiedykolwiek miał się kłopotać podróżą do Edynburga w celu wyrwania dwóch zębów, a więc realizacji zadania, które mógł wykonać przeciętny golibroda. Zresztą nawet beznadziejny golibroda miałby tu całkiem spore szanse na sukces.

Hazel odchyliła Dickiego odrobinę bardziej do tyłu, żeby wpadające przez okno promienie słońca oświetliły wnętrze jego ust. Dziąsła zdawały się w miarę wolne od zapalenia. Delikatnie trzymając obcęgi, Hazel złapała na pierwszy z chorych zębów i wykręciła go, szybka niczym lis zmieniający kierunek. Dickie krzyknął, jednak zanim dźwięk zdążył wydostać się z jego ust, Hazel zdołała chwycić za drugi ząb. Jeszcze jeden obrót i było po wszystkim, dwa wyrwane zęby grzechotały w jej dłoni, a skonfundowany Dickie rozcierał sobie szczękę.

– Widzisz? Bolało tylko przez chwilę, a mogę się założyć, że te zęby doskwierały ci już od dłuższego czasu – zwróciła się cicho do chłopca. – Tak to działa: odrobina krótkiego bólu zapobiega dużo większemu bólowi rozłożonemu w czasie. – Dziewczyna odwróciła się do ojca pacjenta. – To będą dwa szylingi.

Jak większość bogaczy, hrabia odczuwał znaczący dyskomfort, musząc płacić za wykonaną dla niego usługę. Krzywiąc się, podał Hazel monety i dziewczyna zacisnęła na nich palce. W tej samej dłoni znajdowały się również dwa zepsute zęby o ostro zakończonych korzeniach, wciąż upstrzonych krwią.

– Należy namoczyć szmatkę w winie i przykładać ją do dziąseł aż do jutrzejszego wieczoru. A jeśli krwawienie nie ustanie do świtu, proszę po mnie posłać.

– Dobrze, dobrze – z roztargnieniem przytaknął hrabia.

Dickie jęknął. Hazel potrząsnęła pięścią ze schowanymi w niej zębami i monetami, w głowie szykując już szkic wpisu o mechanice wyrywania zębów do swojej rozprawy.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:Immortality: A Love Story

Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik Wydawczyni: Maria Mazurowska Redakcja: Ida Świerkocka Korekta: Anna Burger Ilustracja na okładce: © Zach Meyer Projekt okładki: Kerri Resnick Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski

Copyright © by Sidley Park 2023 All rights reserved.

Copyright © 2024 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Olga Szlachciuk, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie I Białystok 2024 ISBN 978-83-8371-139-3

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com