Ander i Santi tu byli - Jonny Garza Villa - ebook

Ander i Santi tu byli ebook

Jonny Garza Villa

4,1

Opis

Znaleźć dom. Zakochać się. Zawalczyć o przynależność.

Jedynym domem, jaki zna Ander Martínez, jest dzielnica Santos Vista w San Antonio. Na jej ulicach rozbrzmiewa mieszanka języka hiszpańskiego i angielskiego, a w restauracjach rozchodzi się apetyczny zapach pan dulce. Ander od zawsze czerpie natchnienie do malowania swoich murali z rodzinnego miasta. Ma jednak niebawem zostawić je za sobą i rozpocząć studia na akademii sztuk pięknych w Chicago. Wizja nowego życia wydaje się nu jednocześnie kusząca i przerażająca.

Kiedy rodzice „zwalniają” Ander ze swojej taquerii – co ma stanowić motywację do poświęcenia większej ilości czasu sztuce – posadę przyjmuje Santi López Alvarado. Ander czuje natychmiastową fascynację nowym kelnerem i zaczyna szukać okazji do spędzania z nim czasu. Rozwijające się między nimi uczucie sprawia, że pochodzący spoza USA Santi po raz pierwszy w życiu zaczyna czuć się w tym kraju jak w domu.

Jest jednak nielegalnym imigrantem i gdy na jego trop wpadają śledczy, poczucie bycia u siebie szybko staje się odległym wspomnieniem. Czy miłość ma szansę przetrwać w starciu z okrutną rzeczywistością?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (16 ocen)
4
9
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ZuziaKurdz

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna i lekka książka.
00

Popularność




Od osoby autorskiej

Pomysł na powieść, której akcja rozgrywa się w restauracji z tacosami i która skupiałaby się na temacie imigracji, żył w mojej głowie, odkąd skończyłom szkic pierwszej książki. Chyba zawsze wiedziałom, że właśnie to będzie następny krok. Jedzenie, jego znaczenie dla kultury, a w szczególności jego związek z kulturą Meksykan oraz Amerykanów o meksykańskich korzeniach, ale urodzonych w Stanach, zwanych Chicano, to temat, który zawsze był mi szczególnie bliski i o którym pisać uwielbiam. Ponadto kwestia imigracji od bardzo dawna jest dla mnie niezwykle ważna. Studiowałom politologię i chodziłom na wszystkie zajęcia dotyczące imigracji, a w alternatywnej rzeczywistości, w której faktycznie ukończyłom szkołę, bez wątpienia zajmowałobym się polityką imigracyjną lub prawem imigracyjnym albo czymś podobnym.

Chciałom ukazać życie, o którym być może za wiele się nie słyszy, nawet z ust ludzi u władzy, którzy twierdzą, że są sojusznikami, że działają na rzecz imigrantów. Na rzecz tego chłopaka, który nie spędził dzieciństwa w Stanach Zjednoczonych. Chłopaka, który nie był najlepszym uczniem na swoim roku. Który nawet nie ukończył liceum. Uważam, że zauważenie tej fetyszyzacji „potencjału imigrantów” jest ważne. A także tego, z jaką łatwością przychodzi nam odrzucanie ich człowieczeństwa, by widzieć jedynie kapitał, przez co wyrzucamy poza nawias tych, których nie uznamy za wystarczająco pożytecznych. Oni nawet nie mają tu wstępu. Nie dostrzegamy ich, ale osądzamy.

Napisałom opowieść o kimś, kto zakochuje się szaleńczo i przepięknie w chłopaku, który stara się przeżyć i nie przekroczyć postawionych mu granic oddzielających go od szczęścia i sukcesu. I choć historia ta ma swego rodzaju szczęśliwe zakończenie, zanim zaczniemy, chciałobym przypomnieć o wszystkich tych historiach i życiach, które skończyły się inaczej, o ludziach, którym nie było to dane. Liczę, że wszyscy razem ofiarujemy nasz głos tym, których nie chroni żadne specjalne prawo, którzy nie są uchodźcami ani geniuszami technologicznymi, a są naszą rodziną. Liczę, że wszyscy razem pomożemy światu dostrzec ich człowieczeństwo i zrozumieć, że jako ludzie zasługują nie tylko na życie, ale też na rozwój i sukces.

x Jonny

1

– Chingada madre*.

Szorstki szept opuszcza moje usta wraz z umęczonym oddechem. Padam na krzesło i przekrzywiam głowę na prawo i lewo, z głośnym trzaskiem pozbywając się sztywności z mięśni. Czy co tam się dzieje, kiedy człowiek strzela stawami. Nie wiem, kurde. Nie jestem osobą, która się na tym zna.

Jestem za to zmęczone. Przeżywszy zaskakująco ciężką popołudniowo-czwartkową zmianę na patio naszej rodzinnej restauracji – Tacosów u Guadalupe – kiedy non stop musiałom się szczerzyć, przyjmować zamówienia, godzinami nosić żarcie i napoje, a po wszystkim porządnie przetrzeć stoły, jestem zaskoczone, że moje nogi w ogóle jeszcze chodzą. Nie ściemniam, mogłobym usnąć tu zaraz na miejscu, w pełni zadowolone.

Lepiej byłoby tylko, gdyby na zewnątrz nie było tak zimno. Od jakichś dwóch i pół miesiąca pragnę wiosny. Tych marcowych i kwietniowych dni, kiedy błagam Titę – czyli Lupę z Tacosów u GuadaLUPE – by wysłała mnie do pracy na zewnątrz. Kiedy wieje chłodny wietrzyk, świeci słonko, ale nie smażysz się jak na patelni, a do tego jeszcze nie pada bez przerwy. U nas nie jest tak wilgotno jak na wybrzeżu albo tak sucho jak w zachodnim Teksasie. Tych dni, kiedy kusi, żeby olać pracę i od wschodu do zachodu słońca siedzieć bez koszulki nad rzeką.

Perfekcja.

Zdecydowanie lepiej niż w styczniu, kiedy czuję się, jakbym zostało uwięzione w chłodziarce w sklepie spożywczym. Nie jestem stworzone do życia w temperaturze poniżej dwudziestu jeden stopni Celsjusza. Bywają jednak takie dni, kiedy ciągnie mnie na zewnątrz. Potrzebuję tego przypadkowego powiewu wiatru przelatującego przez patio, smagającego mnie po twarzy, bym nie odpłynęło, niosącego ze sobą zapach drzew, mięsa i lawendowego detergentu, a także kąsającego, gdyby nie ciepło restauracyjnych ogrzewaczy, chłodu.

Poza tym to był całkiem niezły dzień. Nie mogę narzekać, dostałom pięćdziesiąt dolców napiwku od jakichś mamusiek. Takich, co to każą mapom Google’a zaprowadzić się do eleganckiej knajpki przy Riverwalk, a potem niechcący zapędzą się do „złej części miasta”. Tych białych lasek, których margarity mogą mieć na krawędziach wyłącznie cukier i które myślą, że potrafią wczuć się w sytuację imigrantów, bo przeczytały Amerykański brud. Ale nieważne. Napiwek pójdzie na nowe spodenki do pływania.

Powinnom móc wpisać sobie do CV umiejętność ignorowania pasywnego rasizmu przez bite czterdzieści pięć minut i jednocześnie wciąż zachowywania się tak, jakby moim jedynym celem w życiu było zakumplowanie się z jakąś białą typiarką, żeby mogła mówić, że przyjaźni się z gejem. Przynajmniej szybko załapały, kiedy ukradkiem wskazałom na przypinki przy bluzie: „ONO/JENO” i „PROSZĘ NIE MÓWIĆ DO MNIE PAN”.

Rozkładam ramiona i odchylam głowę. Wymyka mi się ziewnięcie, które przechodzi w umęczony jęk, a potem w melodię meksykańskiej piosenki z gatunku zwanego norteño, lecącej z głośników na patio. Unoszę dłonie i poprawiam białą bandanę przepasaną przez czoło. Spoglądam na palce, upewniam się, że burgund na paznokciach się nie zniszczył. Patrzę w dół na niebieski sweter w odcieniu pomiędzy baby blue a tym błękitem z flagi Argentyny i beżowe podwinięte chinosy ukazujące nagie kostki. Trzeba się upewnić, że we wcześniejszym zgiełku nie umknęła mi żadna plama z salsy czy tłuszczu.

Nope. Nic. Wszystko w porządku.

– Ander! – woła Tita przez uchylone drzwi restauracji prowadzące na patio. Albo z patio do restauracji? Albo i jedno, i drugie?

Nie jestem do końca pewne, jak długo mi się przyglądała. Mam nadzieję, że nie za długo, bo przez ostatnie dziesięć minut siedziałom bezczynnie na tyłku. Dopóki mnie nie zawołała, nawet jej nie słyszałom ani nie widziałom. Zakradła się jak jakieś licho, ale przyjaźniejsze i w koszulce Spursów, dżinsowej katanie z cekinowym wizerunkiem naszej Matki Bożej z Guadalupe na plecach i złotymi kołami z napisem „JEFA*” w uszach. Kiedy do mnie podchodzi, buja głową i kolczyki pobrzękują, jakby tańczyły w rytm muzyki.

– Está pinche frio, bebite* – marudzi, stawiając przede mną szklankę z lekko różową cieczą i mnóstwem lodu.

– Grzejniki dają radę – mówię. – Nie chciałom siedzieć w środku. Co tu mamy?

Tita ignoruje moje pytanie i zamiast odpowiedzieć, pomaga kelnerowi, który przyniósł tacę z jedzeniem. Stawia podwójną tequilę przed pustym krzesłem po mojej lewej, które zamierza zająć, a frytki, guacamole, salsa i sos serowy lądują na środku stołu.

– To paloma, taki drink – wyjaśnia w końcu Tita i popija tequilę. Jeśli grzejniki jej nie wystarczą, alkohol zdecydowanie pomoże. – Ale gdyby twoja mama pytała, to jugo de pomelo y e’Sprite*. Należy ci się. Dobrze się dziś spisałoś, kochane.

– Dzięki – odpowiadam tylko.

Gdybym zamiast z nią siedziało teraz przy barze i obserwowało Ronniego ustawiającego butelki albo gdybym gadało sobie z Zekiem czy choćby z Moisesem (zanim wyjechał na Uniwersytet Północnego Teksasu), w tym momencie ze szczegółami opowiadałobym o gównianych klientach, z którymi musiałom się dziś użerać, i zaczęłaby się wymiana koszmarnych opowiastek. Ale Tita by mi przywaliła, gdybym obsmarowało przy niej kogokolwiek, kto zapłacił za jedzenie w naszej knajpie.

Chwytam szklankę i biorę łyk, czuję lekką rękę Ronniego i tequilę 1800 (nie żebym przez te moje osiemnaście i trzy czwarte roku życia wypiło dość tequili, żeby rozróżniać smaki poszczególnych marek). Opieram się na krześle z nogą przerzuconą przez jedno z jego ramion i drugą wciśniętą pod tyłek. Oto moment czystego szczęścia, po prostu buena vida*.

– Cómelo* – zachęca Tita, przesuwając jedzenie w moją stronę. Zgodnie z Zasadą Numer Jeden z Podręcznika Babci ma wieczną potrzebę karmienia wnuków. Poza tym pewnie doskonale wie, że sama wsunęła już połowę frytek i więcej queso*, niż jej nietolerujący laktozy organizm powinien przyjąć.

Biorę czipsa z tortilli i nabieram nim guacamole i odrobinę salsy. Taka mieszanka zapewnia ten pyszny kontrast między pikantnymi papryczkami na podniebieniu a chłodnym awokado z nutką limonki. Smaki kolendry, cebuli, czosnku, tomatillo i jalapeño wirują mi na języku wraz ze słonością czipsa.

– El mural de pan dulce es muy popular, bebite* – stwierdza Tita.

Palec wskazujący i świeżo zrobione paznokcie kierują moją uwagę za ulicę, na obraz, który namalowałom na Piekarni Rosalindy. Ogromne różowe, żółte, a nawet błękitne i bladozielone conchas* pokrywają w całości jedną ze ścian na zewnątrz. Dodałom też trochę złotych iskierek, perfekcyjnie równoważąc agresywną wręcz urokliwość obrazka, ale nie zaburzając kompozycji.

– Każdego dnia, nawet kiedy na zewnątrz jest jakieś czterdzieści stopni, zawsze jakieś muchachas* robią sobie zdjęcia na la Is-a-gram.

– Hmm. – Wydobywa się ze mnie coś przypominającego śmiech. Dziś zwyczajowych muchachas w ciuchach pasujących do estetyki muralu, robiących swoje charakterystyczne pozy z uniesioną nogą i gestem pokoju, brak. Zamiast nich widzę dwójkę mniej próżnych osób; jedna z nich, mniej więcej w moim wieku, opiera się o ścianę, a druga, jakieś krewne, może starsze kuzynostwo, stoi zwrócone w stronę ulicy i przegląda telefon. Pierwsza osoba wyciąga komórkę i – o cholera, nie – zaczyna strzelać sobie selfiaki.

Zrywam się na równe nogi, a głośny, głośny zgrzyt krzesła sprawia, że Tita się wzdryga.

– Dlaczego ustawia telefon w taki sposób?! – Odwracam się do Tity z wielkimi z oburzenia oczami i ustami otwartymi w poszukiwaniu słów, by odpowiednio wyrazić, dlaczego tak mnie to wzburza. Wyciągam rękę w stronę muralu. – Nie tak powinno się to robić.

– Cálmate, bebite* – odpowiada Tita, machając dłonią w górę i w dół, pokazując mi, bym usiadło z powrotem. – Nie masz kontroli nad tym, co ludzie robią z twoją sztuką.

– Mogę spróbować.

Przewraca na mnie oczami, prycha i bierze kilka łyczków tequili.

– Ile jeszcze masz do zrobienia, zanim wyjedziesz do Chicago?

Nie znoszę, jak zbywa moje najzupełniej uzasadnione problemy dotyczące mojej pracy. Ale na jej korzyść działa to, że uwielbiam sposób, w jaki wymawia „Chicago”. Z twardym „cz” jak przy czyraku. Niech jej będzie, odpuszczę, ale następnym razem pozwolę sobie być nieznośne.

– Co najmniej osiem, licząc Beautify – mówię, spoglądając dalej w stronę ludzi przy piekarni; teraz siedzą na chodniku, oparci plecami o mural. Ta osoba, która nie wie, jak fotografować sztukę, siedzi obok czarnej smugi robiącej za mój podpis. – Może więcej, w zależności od tego, ile będę mieć czasu i czy uda mi się złapać jakieś zlecenia.

Minęło trochę ponad pół roku, odkąd posadziłom rodziców i babcię w sumie dokładnie przy tym stoliku i powiedziałom im, że napisałom do School of the Art Institute w Chicago (co prawdopodobnie jest najdłuższą nazwą college’u w kraju), aby odroczyć moje przyjęcie o rok. Następnie przesunęłom w ich stronę iPada, aby mogli przeczytać ofertę z lokalnej organizacji non profit Beautify Not Gentrify, którą już zdążyłom zaakceptować. Dałoby mi to szansę wzięcia udziału w ich pierwszym Programie Mieszkalnym dla Młodych.

Jednak najbardziej pamiętam to, jak podekscytowanie w moim głosie słabło z każdym wypowiedzianym słowem, gdy widziałom, jak na ich twarzach początkowe zainteresowanie przechodzi w rozczarowanie i złość.

„Zostajesz tu jeszcze rok?”

„Rzucasz college?”

„Dlaczego wcześniej z nami o tym nie porozmawiałoś?”

To nie był nasz najlepszy moment. „Tak. Nie, nie rzucam. Ponieważ nie chciałom, żebyście przekonywali mnie, że to zły pomysł”.

Wspomnienia frustracji Pa i Mami próbującej zdusić w sobie krzyk są tak żywe, że mogłobym namalować ze wszystkimi szczegółami bruzdy na jego czole i jej rozszerzone z wściekłości oczy oraz wciągnięte do wewnątrz policzki, tak usilnie próbowała powstrzymać się przed powiedzeniem czegoś, czego mogłaby żałować. Żadne z nich nie rozumiało, jak wspaniała była – jest – to okazja. Rodzice są przekonani, że skoro nie poszłom od razu na SAIC, resztę życia spędzę na kelnerowaniu. Co jest strasznie głupim pomysłem, który na dodatek sami sobie wymyślili. Zarzucali mi, że marnuję swój talent, i przez następne miesiące pytali tylko w kółko, co takiego robię tutaj, czego nie mogłobym robić w Chicago.

Wkurza mnie, że dla nich to nie jest oczywiste. Że choć pokazuję im te zajebiste rzeczy, które mogę robić dzięki programowi, czasem wciąż muszę się z nimi kłócić. Powtarzać, że rok przerwy to żaden wymysł. Masa dzieciaków tak robi. I bardzo niewiele z nich w tym czasie może zajmować się czymś takim.

Jasne, jakiejś części mnie podoba się myśl, że być może z tego programu wyjdzie coś lepszego niż college. Trafi się jakaś gruba ryba z jeszcze grubszym portfelem chętna dać młodemu ulicznemu artyście szansę w wielkim świecie. Albo burmistrzowie miast nawet większych niż San Antonio będą dzwonić, gotowi zatrudnić mnie do malowania budynków u nich.

Ale wiem, że to mało prawdopodobne. I kiedy przyjdzie pora, rodzina będzie oczekiwać, że zostawię Santos Vista. Muszę.

Do tego czasu mogę oglądać sobie mural inspirowany piosenką Seleny Como La Flor pokrywający boczną ścianę sklepu H-E-B kilka przecznic od nas, gdzie wszyscy w okolicy robią codzienne zakupy, i napis w stylu graffiti „ŻADEN CZŁOWIEK NIE JEST NIELEGALNY”, który wykonałom dla RAÍCES, a także Silvię Riverę na Klubie Sześć-Dziewięć przy Main Street i Ostatnią Wieczerzę na Centrum Katechetycznym imienia świętych Piotra i Andrzeja, który zajął mi dwa tygodnie – ze świadomością, że przez ostatnie pół roku wcale nie marnowałom swojego talentu. A także że jest to coś, czego nie mogłobym robić w Chicago, ale co zadziała na moją korzyść, kiedy już tam dotrę. Wszystkie te inspirujące zlecenia pomogą mi się rozwinąć.

Dostałom szansę, mogłom robić to, co kocham, bywało, że w ramach instrukcji usłyszałom jedynie: „To twoja sprawa, rób to, w czym jesteś najlepsze”. Ta praktyka i wyjście ze sztuką do świata – wyjście do mojej społeczności – były mi bardzo potrzebne. Potrzebowałom dowiedzieć się, kim jestem jako artyszcze. Wciąż jeszcze nie wiem. Ale jestem pewne, że przekonam się, co mi w sercu i w duszy gra i jak wpływa to na moją sztukę, jeszcze zanim wsiądę na pokład samolotu lecącego do amerykańskiej stolicy pizzy z wysokimi brzegami.

* Jebana mać (hiszp.). Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.

* Szefowa.

* Ziąb aż szczypie, kochane.

* Sok grejpfrutowy ze sprite’em.

* Dobre życie.

* Wcinaj.

* Sera.

* Mural z ciastkami bardzo się podoba, kochane.

* Okrągłe słodkie wypieki z ciasta drożdżowego, często ze wzorem przypominającym muszelkę, stąd nazwa.

* Dziewczyny.

* Uspokój się, kochane.

2

– Chachi! – krzyczy Mami w stronę podwórka na tyłach, do mojej siostry Carli i jej przyjaciół. – Co ty robisz? Co… skąd wzięłaś piniatę? W sumie no quiero saber*. Ven paca*. Pora jeść, pendejitos*.

Czasem lepiej nie pytać. Na przykład wtedy, kiedy wracam do domu, a mój najlepszy przyjaciel (i współpracownik od trzech lat) Zeke drepta za mną, a naszym oczom ukazują się Chachi i jej przyjaciele Raúl, Benny, Sammy i Frankie rzucający w siebie nawzajem kończynami rozczłonkowanej piniaty. Cała piątka krzyczy wniebogłosy, a kawałki wielokolorowego osiołka śmigają w powietrzu. Choć szczerze mówiąc, to po prostu zwykły piątkowy wieczór u Martinezów, czyli moi rodzice, Tita (jeśli grają Spursi, zawsze ogląda mecz z tatą) oraz od sześciu do ośmiu nastolatków – tylko dwójka, ja i Chachi, powita przez Mami – każdy gada jeden przez drugiego, co w sumie daje solidną meksykańską dziewiątkę na skali głośności.

Kumple Chachi idą za nią do domu, każdy z nogą albo głową osiołka w rękach. Siostra zawsze była typem dziewczyny, która otacza się chłopakami. Robi chłopackie rzeczy (choć żadną miarą nie uważam, że powinniśmy jako ludzkość dzielić rzeczy ze względu na płeć). Nosi włosy związane w niedbały koczek, nigdy ani grama make-upu, a do tego męską koszulę z krótkim rękawem kupioną w Forever 21, jeszcze zanim się zamknęli. Ciężko nie myśleć o niej inaczej niż o chłopczycy. Zdecydowanie ma w sobie więcej z chłopaka niż ja.

W sumie ta koszula jest cholernie urocza. Muszę ją jej później zakosić. Dzięki niech będą bogini Selenie, że mieścimy się w ten sam rozmiar.

Wszyscy ustawiamy się w rządku w kuchni, Zeke obok mnie z papierowym talerzykiem w jednej i telefonem w drugiej dłoni. Czekamy na kurczaka, domowe tortille, ryż, fasolę pinto, grillowane jalapeños i szpinak z kapustą, a on pisze albo na grupowej rozmowie z ludźmi z zajęć o ewolucji człowieka, albo do swojej osoby tygodnia. Czyli jest w swoim zwyczajowym trybie „obecny mentalnie tylko w połowie”.

Mami nazywa jego, mnie i naszego trzeciego kumpla Mo los trillizos, czyli trojaczkami, co zawsze wydawało mi się lekką przesadą. Ani trochę nie przypominamy trojaczków. Jestem od nich niższe, nawet jeśli tylko ociupinkę. Zeke i ja mamy ciemniejszą karnację niż Mo. No i Zeke zawsze miał te swoje dzikie loczki, tak inne od mojej fryzury z przedziałkiem na środku głowy. Mami mówi, że moje włosy przywodzą jej na myśl Shawna Huntera z serialu Chłopiec poznaje świat, choć milion razy mówiłom jej, że nie ogarniam odniesień pokolenia boomerów. Jestem bardziej typowem pick-me twinkiem z włosami à la kapitan Levi z Attack on Titan albo ten przystojniak z Lilo i Stich, ale niebinarne. Za to odkąd Zeke zaakceptował te pięć kilogramów, które mu przybyło na pierwszym roku studiów, i pokochał swój mały brzusio, cóż… przestał być twinkiem.

Do tego chodziłośmy ze sobą. Zeke i ja. A więc poza tym, że jest moim najlepszym przyjacielem i współpracownikiem, jest też moim byłym. Mo wolał, by nasza relacja pozostała czysto platoniczna (nie licząc pierwszego tygodnia drugiej klasy). Dlatego mówienie o nas per „trojaczki” nieco mnie mierzi. Nie jestem białym z Alabamy czy członkiem angielskiej rodziny królewskiej.

Mimo to stoimy tutaj razem, oboje w okularach, pasujących do siebie różowych oversize’owych koszulkach z długim rękawem, granatowych bawełnianych szortach i wysokich skarpetach. Zatem niech będzie. Trochę trojaczki.

Po prostu spędzamy ze sobą za dużo czasu. A to różnica.

Dostajemy jedzenie i zajmuję moje miejsce przy stole, zaraz obok Zeke’a. Skupiam się na powrót na moim iPadzie i na wpół skończonym projekcie, dla którego inspiracją była La Chalupa; pomysł na niego wpadł mi do głowy kilka dni temu. To taka charakterystyczna karta loterii. W żadnym wypadku nie mam na myśli tego, co w Taco Bell można spotkać pod tą nazwą, a co jest obrazą dla meksykańskiego napakowanego po brzegi taco. Wkrótce projekt przerodzi się w najnowszy mural, muszę tylko dostać zgodę od Beautify na zajęcie ściany w Juan Diego Creek Park. Zeke jest pochłonięty zadaniem domowym, Chachi i jej przyjaciele rozsiedli się w kółeczku na podłodze w salonie, choć mamy dość kanap i krzeseł dla całej piątki, a Mami i Pa siedzą z nami.

– Kolejny projekt się szykuje, mi’je*? – pyta Mami z naprzeciwka. Przechyliła lekko głowę, próbując zobaczyć, co robię, metiche*.

– Tak, na poniedziałek.

– Que bueno*. Pamiętaj, żeby zrobić zdjęcia do portfolio dla uniwersytetu. Informujesz ich na bieżąco o tym, co robisz podczas swojego wolnego roku?

– To nie jest po prostu wolny rok… – Biorę głęboki oddech. Nie pozwól wyprowadzić się z równowagi, Ander. – Yo sé*, Mami. Jeśli o cokolwiek zapytają, wszystko jest gotowe do wysyłki.

– Jak tam semestr, Ezekielu, wszystko w porządku? Nadal podoba ci się szkoła? – pyta Pa, ucinając naszą próbę rozmowy czy co to tam było. On i Mami robią, co mogą, by być jak najbardziej pasywno-agresywni i przy każdej okazji wspomnieć, że moi przyjaciele uczą się na poważnych uczelniach, a ja maluję sobie na moim iTouchu.

Po pierwsze, dobrze wiem, że wiedzą, jak nazywa się ten sprzęt. Po prostu chcą być upierdliwi. Wiedzą, że korzystam z iPada. Używają swojej głupiej wymyślonej nazwy, żeby podkreślić, jak mają mnie dość. A po drugie, następnym razem mogą spokojnie rzucić mi po prostu w twarz, że jestem rozczarowaniem. Żaden problem.

Nie żeby ich dziecko wykorzystywało swój czas poza uniwersytetem, tworząc sztukę, która pojawia się w wiadomościach i na blogach podróżniczych. W całej cholernej okolicy. I na Instagramie.

Jasne, kurde. Nic nie robię ze swoim życiem. Siedzę na chacie i bawię się kredkami.

I pewnie, zdaję sobie sprawę z tego, że w ten dziwny, niezdrowy sposób pokazują, że mnie kochają. Że – bez względu na to, czy mówią o tym głośno, czy nie – są ze mnie i mojego talentu dumni. Zawsze to powtarzali. Wciąż powtarzają.

Zwyczajnie nie podoba im się, że tego wieczoru siedzę tu z nimi przy stole zamiast w Chicago.

– Jest okej. Kończę z podstawowymi przedmiotami. Szkoła jak to szkoła.

Mniej więcej za dziesiątym czy jedenastym razem, kiedy go o to pytali, ustaliliśmy, że przestanie zachwalać przed nimi swój college. Że będzie mówił najnudniej, jak się da. A wiem przecież, że ten genialny cholernik rozwija się jak nigdy przedtem i żyje na UIW* pełnią życia. Ani odrobiny żalu, że trafił tam zaraz po ukończeniu liceum.

Nie słucham ich. Staram się znaleźć odpowiedni kolor dla rąbka spódnicy dziewczyny w łódce. Charakterystyczny granat, który przechodzi w indygo, a potem fiolet i w końcu biel. Odpuszczam tylko na chwilę, aby zamienić ołówek na widelec i podłubać kolację.

Zeke uderza mnie stopą w goleń. Nie na tyle mocno, żeby zabolało, ale wystarczająco, bym uniosło głowę i spojrzało na niego. Posyła mi nazbyt entuzjastyczny uśmiech, ale usta ma wciąż zamknięte, nie pokazuje zębów.

„Wszystko okej?”, pyta bezgłośnie. Mami i Pa rozmawiają między sobą, skończywszy z nękaniem mnie i, pośrednio, moich przyjaciół. Mama słucha, jak tata opowiada o jakimś nalocie na sklep mięsny przy Abigail i Ruidoso. Przeklina stanowczym, ale cichym głosem. A później z wyraźnym smutkiem wyraża troskę o ludzi, którzy wrócą dziś do swoich rodzin, do domów, i dowiedzą się, że ich mężowie i żony, matki i ojcowie zniknęli.

Kiwam głową i posyłam przyjacielowi delikatny uśmiech. „W porządku”.

– Słyszałeś, co spotkało rodzinę Josuego? – pyta tatę mama.

– No. ¿Qué pasó?*

– Odmówili im azylu. ¿Tú crees?* Utknęli w Matamoros, jego żona i czwórka dzieci.

Pa rzuca wiązankę hiszpańskich przekleństw, równając z ziemią cały system imigracyjny tego kraju. Na tyle cicho, że wierzy, że go nie słyszymy, ale dość głośno, byśmy usłyszeli każde słowo.

– Co niby mają teraz zrobić?

– Nie wiem, mi amor*. Josue zastanawia się, czy nie wyjechać. Nie może znieść myśli, że żyją w namiotach, na ulicy. Wiesz, jak źle mają Honduranie w Meksyku.

– Nie dziwię mu się. Gdyby chodziło o ciebie i dzieciaki, na jego miejscu zrobiłbym to samo.

– No i jeszcze Estevan. Zgarnęli go przy garażu Juanita. Agenci zatrzymali go, gdy wracał wieczorem do domu parę dni temu.

– Przecież on ma tu dzieci – odpowiada ojciec tonem, który często pojawia się w tego typu rozmowach. Wiem, że cierpi. – Spróbuje wrócić?

– Woli poczekać dziesięć lat, niż dać się złapać raz jeszcze, żeby mogli wyrzucić go na stałe.

– Chingada madre. Dziewczynki nie zobaczą ojca do końca liceum.

Te rozmowy to norma, odkąd pamiętam. Miałom pięć lat, kiedy Pa pouczył mnie, co mam robić i jak się zachować, gdyby policja lub funkcjonariusze służb migracyjnych pojawili się w restauracji. Widziałom już kilku kucharzy uciekających przez kuchnię, bo akurat udało nam się dostać cynk odpowiednio wcześniej. Słuchałom o deportacjach rodziców kolegów i koleżanek z klasy i uczniów z przerażeniem zastanawiających się, co zrobią, jeśli prawa pozwalające dzieciom niezarejestrowanych imigrantów mieszkać w Stanach kiedykolwiek zostaną zniesione i będą musieli wracać do kraju, w którym, z tego, co pamiętają, nigdy nawet nie byli.

Rodzice dołożyli starań, bym nie wyrosło na jedną z tych osób, po części Meksykan, po części Amerykanów, które próbują zapomnieć o tej pierwszej narodowości. Które psioczą na imigrantów i zachowują się, jakby nie rozumiały, co się wyrabia. Tacy ludzie myślą, że są lepsi, ponieważ nie łamią sobie języka na angielskim, jak nasi dziadkowie. Że ksenofobia ich – nas – nie dotyczy. Poza tym nie raz chodziłom z Mo na spotkania młodzieżowe LULAC, na których zazwyczaj przynajmniej kilka minut poświęca się polityce imigracyjnej i działaniom rządu, a także przypomnieniu, jak można skontaktować się ze swoim przedstawicielem w kongresie albo senatorem.

Przecież nie mam znieczulicy. To naprawdę wkurzające. Do tego wydaje się, że w Santos Vista takie przypadkowe zatrzymania to codzienność. Jak i naloty, nawet na szkołę, do której chodziliśmy z Chachi. Strach obywateli, którzy się tu urodzili, przed chodzeniem po nocach, nie z powodu gangów czy złodziei, ale dlatego, że mogliby przypadkiem trafić do celi, bo ci pieprzeni terroryści wolą od razu komuś dowalić, a dopiero później wysłać ewentualne przeprosiny.

Ale poza tymi kilkoma razami w knajpie nigdy nie czułom, by dotyczyło mnie to bezpośrednio. Opowieści o moich pradziadkach przybywających tu z Meksyku nie są dla mnie specjalnie osobiste. Nigdy nie byłom zbyt blisko z niezarejestrowanymi kolegami i koleżankami z klasy. Wiem, że zawsze muszę mieć przy sobie prawo jazdy, a w schowku samochodowym kopię aktu urodzenia, i że to powinno wystarczyć.

Nawet słuchając tego wszystkiego, prawdopodobnie nie cierpię tak jak tata, którego niejeden przyjaciel czy pracownik wylądował w areszcie. Nigdy mnie to nie dotknęło. Nie złamało mnie to w przeciwieństwie do wielu osób z tej okolicy.

Rozumiem. Bywałom na protestach. Ale skłamałobym, gdybym powiedziało, że boli mnie to tak samo jak moją rodzinę albo Mo, albo ludzi z RAÍCES. Może dlatego, że nigdy nie przeszłom niczego, żadnej traumy, która mogłaby wzbudzić we mnie tego rodzaju empatię.

I może… jestem za to niesamowicie wdzięczne.

* Nie chcę wiedzieć.

* Chodźcie.

* Łobuziaki.

* Moje dziecko.

* Wścibska.

* Wspaniale.

* Wiem.

* University of the Incarnate Word (Uniwersytet Słowa Wcielonego).

* Nie. Co się stało?

* Wyobrażasz sobie?

* Kochanie.

3

– A.J., to jest zajebiste.

Siedzimy z Zekiem na dachu garażu. Przegląda moje najnowsze rysunki i co jakiś czas podsuwa mi iPada, pokazując te, które podobają mu się najbardziej. Przytulamy się pod narzutami, żeby się ogrzać.

Rozkminiłom, jak wyjąć moskitierę z okna, jakieś pięć lat temu. Za pomocą odrobiny srebrnej taśmy przykleiłom ją do spodu drewnianej ramy łóżka, żeby Mami i Pa jej nie znaleźli i niczego nie podejrzewali, co z pewnością można nazwać przejawem geniuszu. Przecież moskitiery nie mają żadnego sensu. Nikt nie będzie za nią tęsknić.

A pozbywszy się jej, znalazłom idealne miejsce do siedzenia. Na dachu, nad garażem. Najlepiej późnymi wieczorami, kiedy ulice jeszcze nie śpią, ale są cichsze.

W lecie, kiedy słońce dłużej wisi na niebie, lubię przychodzić tu, żeby malować. Bez różnicy, czy w Procreate, czy na bloku, prawdziwymi pędzlami. Czasem nawet przyklejam płachty brązowego papieru i maluję farbami w spreju, starając się, jak mogę, by nie pomalować dachu. Ścigam się ze słońcem, usiłując wycisnąć z siebie tyle kreatywności, ile to tylko możliwe, zanim widoczność pójdzie się gonić.

Kilka miesięcy po tym, jak ja, Zeke i Mo się zakumplowaliśmy, pokazałom im to miejsce po raz pierwszy. I od tego czasu jest to nasze miejsce do siedzenia. To tu powiedziałom im, że jestem homoseksualne i niebinarne. To tu Zeke zdradził nam najpierw, że jest „nie do końca hetero”, a potem, że jest biseksualny. I to tu Mo powiedział nam, że jest gejem i szarym asem. Nie gdzie indziej, a tu skitraliśmy się z ukradzionymi tacie piwami i pierwszy raz spróbowaliśmy alkoholu. I tu pierwszy raz paliliśmy trawkę. Tu też odbyliśmy niezliczone rozmowy o życiu, strachu, niepewności i przyszłości.

– Ten jest dla Mo – mówię, kiedy widzę, jak Zeke śmieje się z jednego z obrazków. Żyrafy na czerwonym, pustynnym krajobrazie, bo tak w mojej wyobraźni wygląda Jowisz, a do tego znak drogowy z napisem: „SATURN – 400 milionów mil” i niżej „ZIEMIA – również bardzo daleko”.

– Kurde, to było takie śmieszne. Był totalnie zjarany tego wieczoru. Nawijał w kółko: „Ej, ale wiecie, że żyrafy to obcy, nie?”.

No więc tak. Niektóre z tych rozmów nie były aż tak filozoficzne. Zwykle nie rozkminiamy, jak powołać nowy socjalistyczny rząd, albo innych podobnych bzdur. Poza Mo. Ten ma w głowie tylko takie rzeczy i żyrafy. Ale po całej nocy wygłupów i odwalania durnych akcji typu bieganie po wszystkich alejkach w H-E-B albo po imprezach, kiedy wracaliśmy tu, żeby siedzieć do trzeciej albo czwartej, odpuszczaliśmy sobie inteligenckie debaty.

A tak na serio to żyrafy są cholernie dziwne.

Śmieję się razem z Zekiem, wspominając kumpla, który zostawił nas dla Denton. Tego samego, który chce zostać senatorem, któremu za wygaszacz ekranu służy jego zdjęcie z Berniem Sandersem i który przy każdej okazji przechwala się, że Alexandra Ocasio-Cortez followuje go na Twitterze, ale który jednocześnie naprawdę wierzy, że żyrafy to istoty pozaziemskie.

– Pamiętasz, jak pytał: „No, ale widzieliście kiedyś jakąś na żywo? Spojrzeliście żyrafie prosto w oczy, kiedy przeżuwała jakąś trawę czy co one tam, do cholery, żrą?”. I upierał się, że tymi różkami na głowach odbierają telepatyczne sygnały od innych żyraf na ich matczynej planecie.

– Pinche baboso*. Mówię ci, stary, tęsknię za tym pajacem.

– Ja też.

– Będę… – zaczyna Zeke. – Nieważne. – Dopija resztkę coli, żeby zamknąć sobie usta, podchodzi do okna mojej sypialni, stawia butelkę na biurku i wraca.

Żadne z nas przez chwilę się nie odzywa. Wiem, że chciał powiedzieć coś w stylu, że będzie za mną tęsknił, kiedy wyjadę. Będzie tęsknił za naszą trójką.

Ale zmusiłom go, żeby obiecał, że w nowym roku nie będzie o tym wspominał. Nie chcę o tym myśleć ani poświęcać temu za dużo uwagi. Mo – choć będzie naszym przyjacielem tak długo, jak długo pozwoli nam tak do siebie mówić – ma teraz nowych przyjaciół i nowe życie. Zwykła kolej rzeczy, kiedy ludzie wyjeżdżają. Nie jestem gotowe zmierzyć się z myślą, że niechybnie i mnie to czeka.

Zapada między nami cisza, pośród której słyszę ROSALÍĘ z głośników laptopa leżącego na moim biurku obok otwartego okna. Ruszający samochód gdzieś w pobliżu. Chachi i jej kumpli, którzy wciąż nie śpią, grają w gry wideo i wydzierają się w jej sypialni. Gdybym obróciło głowę, zobaczyłobym poświatę telewizora w jej oknie. Czuję zapach palącego się drewna – to któryś z meksykańskich sąsiadów przygotowuje wołowinę, będzie siedzieć do rana ze skrzynkami bud lighta, podczas gdy mięso będzie powoli dochodzić nad ogniem. Czuję dotyk ramienia i nogi Zeke’a, który próbuje się ogrzać.

– Czy zjedliśmy już cały pan dulce* od Rosie?

– Nie – odpowiadam, ziewając. – A co? Znowu jesteś głodny?

– Taak. Przegryzłbym coś. Nie wiesz może, czy zostało jeszcze trochę pan de polvo*?

– Myślę, że tak.

– Zajebiście – jęczy Zeke, skacząc na równe nogi. Łapie równowagę, gdy stopy uderzają o dach. Ostatnim, czego nam potrzeba, jest to, żeby spadł. Znowu. – Dawaj, idziemy do kuchni.

Idę za nim niechętnie. Marudzę, jak mi było w końcu ciepło i wygodnie i jak to on teraz wszystko zniszczył. Zeke ignoruje każde moje słowo, ponieważ nic, co mówię, nie ma w tej chwili takiego znaczenia jak obietnica pan de polvo.

Gdy docieramy do kuchni, zapala światło i rusza od razu w stronę dużego białego pojemnika na szafce. Wydaje z siebie chrapliwe, pełne ekscytacji, niemalże zmysłowe „taaaaak”, łapiąc zawiniątko z folii spożywczej, w którym skrywają się okrągłe, oprószone cynamonem i cukrem ciasteczka.

– Co chcesz?

– Weź mi kilka marranitos* – odpowiadam, wyciągając z lodówki na wpół wypite mleko i łapiąc dwa kubki ze zmywarki.

Siadamy obok siebie na kanapie. Jedna z nóg Zeke’a spada na moją, a dłoń z dwoma ciastkami w kształcie świnek, przypominających twory Frankensteina z resztek, które nie sprzedały się poprzedniego dnia, opada na moją pierś. Wymieniam świnki za kubek mleka.

Oboje oddajemy się bezgłośnemu cyklowi: ugryźć, przeżuć, popić mlekiem. Spokojna późnowieczorna egzystencja w przygaszonym salonowym świetle i przy kuchennej jarzeniówce, którą zapomniał wyłączyć Zeke.

– A tak w ogóle to moja prawa ręka kazała mi dziś sprawdzić, co u moich mniej wymagających przyjaciół – zaczyna Zeke. – Zatem jeśli to jeden z tych dni, kiedy twój stan psychiczny i ego, a także zdecydowanie nad wyraz zdrowa pewność siebie mają się gorzej, chcę, żebyś wiedziało, że jestem obok. Wierzę w ciebie, jesteś najbardziej utalentowaną osobą na świecie i wyciśniesz to życie jak cienką szmatę.

– Wow – mówię, próbując zachować powagę, gdy spoglądam mu w oczy i na tyle, na ile jestem w stanie się zmusić, staram się brzmieć, jakbym było wzruszone i przejęte. Czuję drobne drgnięcie w kąciku ust. – Następnym razem możesz po prostu powiedzieć, że mnie kochasz, Zeke. Zaraz się okaże, że znów próbujesz wykorzystać „słowa uznania”, żeby dostać się do moich majtek.

– Właśnie dlatego masz tylko dwóch przyjaciół.

– Mam mnóstwo przyjaciół.

– Jasne. Ale przykro mi, romantyczne i/lub cielesne uniesienia nie będą nam już nigdy pisane.

– Tylko nie mów mojej mamie. Wiesz, że teraz, kiedy Mo wyjechał i nie może już być moją pierwszą opcją, tym bardziej ma nadzieję, że się zejdziemy.

– No tak, skoro nie było jej dane mądre dziecko, może jedynie liczyć na mądrego zięcia.

– To bolało. Miałeś sprawdzać, jak moje samopoczucie psychiczne, a nie mnie dręczyć. Cholerny.

– Wszystko jedno. – Zeke spogląda na mnie spode łba, ale po chwili najpierw się uśmiecha, potem cicho śmieje, a w końcu wraca do swoich ciastek.

– Dzięki – mówię. Właściwie bąkam. Ktoś, kto mnie nie zna, mógłby pomyśleć, że to nie było szczere, ale te słowa płyną prosto serca. Zeke wie, że lepiej nie oczekiwać, że powiem coś takiego na głos. – Ale, yyy, ostatnio trochę męczy mnie głowa.

– To co zwykle?

– Taa.

Wiem, że to bez sensu, ale pod tą moją pewnością siebie i otwartą gadką o własnym talencie skrywam kupę strachu. To dziwny stan: jestem świadome, że znalazłom coś, w czym jestem bardzo dobre, ale wciąż potwornie się boję, że mi się nie uda. Maluję, tworzę trwałą sztukę, a mimo to stale przeraża mnie myśl, że zrobię coś źle, do tego stopnia, że rozważam porzucenie swojego marzenia. A konkretnie studiów.

Powiedziałom o tym Zeke’owi, tylko on wie. Nie sądzę, by moi rodzice zrozumieli. Bo niby jak? Żadne z nich nie spędziło więcej niż kilka tygodni z dala od San Antonio, nie mówiąc już o Santos Vista. Nie znają tego strachu przed zrobieniem tak dużego kroku, gdy w dodatku nie ma się przy sobie rodziny, na której można by się oprzeć. Nigdy nie byłom samo. Nigdy nie opuszczałom mojej strefy komfortu na dłużej. I spora część mnie nie chce tego robić.

Spora część mnie jest przekonana, że nie potrzebuję iść na SAIC. I spędza ona dużo czasu na przekonywaniu reszty mnie, że nie potrzebuję iść na SAIC. Że wszystko, czego kiedykolwiek chciałom, mogę osiągnąć tutaj. Jest tylu wielkich artystów, którzy nie musieli kończyć studiów, żeby stać się ikonami.

W mojej głowie bez ustanku trwa dyskusja: dlaczego porzucać okolicę i miasto, które inspirują mnie bardziej niż jakiekolwiek inne miejsce na świecie? Gdzie abuelas* gromadzą się przed kościołem świętych Piotra i Andrzeja, by poplotkować, a na ulicach zawsze znajdą się jacyś czający się tu i ówdzie agenci służb migracyjnych. Okolicę, która cały grudzień pachnie jak tamales*, gdzie w czerwcu chodniki znaczą plamy paletas* i syropu, którym polewane są raspas*. To jest dom.

– Bardzo się rozwinęłom, odkąd zaczęłom współpracę z Beautify. Co, jeśli to wszystko pójdzie na marne? Co, jeśli pojadę tam i cała dotychczasowa inspiracja wyparuje?

– Pamiętasz wieczór przed rozpoczęciem programu? – zaczyna Zeke. – Siedzieliśmy na dachu i wyrzuciłoś z siebie wszystkie swoje lęki: „Co, jeśli okaże się, że przez tę przerwę będę rok do tyłu? Co, jeśli mogę wykorzystać pełnię swojego potencjału, tylko chodząc na te jedne zajęcia w tym konkretnym semestrze, i właśnie skazuję się na niepowodzenie?”.

– Taa… – jęczę, bo wiem, że zaraz będę musiało przyznać mu rację.

– Ostatecznie posłuchałoś intuicji. Ponieważ wiesz, że w życiu chodzi o to, by nie przepuszczać okazji. A do tej pory każdy skok w nieznane, każdy zjazd z urwiska w ciemno kończył się dla ciebie lądowaniem na miękkiej chmurce. Nie przekonuję cię, żebyś poszło na studia, od tego masz rodziców, a ja osobiście zgadzam się z tym, że studia nie są dla wszystkich, ale tak jak nie mogłoś odpuścić Beautify, tak teraz nie możesz odpuścić SAIC.

– A co, jeśli pojadę tam i okaże się, że jestem tym jednym wyrzutkiem, dziwakiem?

– W szkole artystycznej? Nieee. Wątpliwe.

– Albo co, jeśli okaże się, że na to, co robię, jest ograniczona przestrzeń? Że już nie ma dla mnie miejsca przy stole, bo wszystkie zajęli Keith Haring, Banksy i Takashi Murakami?

– Pieprzyć to. Kiedy świat zobaczy, co wyczynia Ander Martinez, znajdzie się miejsce. Zaufaj mi.

Wiem, że Zeke ma rację, choć nie chcę przyznawać tego przed tym pendejo*. Wiem też, że robię z tego większy problem, niż jest w rzeczywistości. Ale sama myśl o tym, jak odnaleźć się na jednej z najlepszych uczelni artystycznych na świecie, będąc dzieckiem imigrantów – w dodatku wychowanym w Teksasie i przyzwyczajonym do przytłaczająco latynoskiego środowiska, i to z akcentem prosto z zachodniego San Antonio – które maluje po ścianach opuszczonych wagonów kolejowych albo właściwie czymkolwiek, na czym ktoś pozwoli mi się artystycznie wyżyć, efekty nazywając sztuką, jest przerażająca. A jeszcze może okazać się, że nie jestem wcale tak świetne.

Ale choć przeraźliwie się boję, w życiu trzeba próbować. Trzeba starać się z całych sił nie rozmyślać: „Co będzie, jeśli mi się nie powiedzie?”, a zamiast tego rozkminiać: „Co, jeżeli odniosę sukces? Co, jeśli jestem świetne?”.

Wciąż nie doszłom do końca tej drogi, ale zmierzam tam.

* Cholerny głupek.

* Różnego rodzaju słodkie wypieki, m.in. wspomniane już conchas.

* Meksykański rodzaj kruchych ciasteczek.

* Meksykańskie ciasteczka z melasą w kształcie świnek.

* Babunie.

* Danie kuchni meksykańskiej, ciasto z mąki kukurydzianej owinięte w liść kukurydzy i ugotowane na parze.

* Meksykańskie lody, zazwyczaj ze świeżych owoców, ale także z czekolady lub pasty pistacjowej.

* Deser lodowy z kruszonego lodu polanego syropem smakowym, czasem z innymi dodatkami: piklami lub przyprawami.

* Gnojkiem.

4

– Słuchajcie tego – zaczyna Ronnie, siadając przy stole naprzeciwko Zeke’a i mnie. Stawia na blacie czerwony owalny koszyk z tacosami de pastor, grillowanym mięsem i kurczakiem tinga*. – La Jefa kazała mi dziś pomóc z kilkoma stołami, bo jakimś cudem nikt dziś nie próbował upić się w czasie lunchu i nie miałem co robić za barem. No i wchodzi grupa dzieciaków, białych, prawdopodobnie z Trinity, i prosi, nie ściemniam, o ostry sos do tacosów, o Texas Pete’s.

– Texas Pete’s? – dopytuje Zeke. Brzmi, jakby nigdy w życiu nic go tak nie obrzydziło. – Przecież to prawie taki sam szajs jak sosy od Bill Miller.

– Jakie tacosy wzięli? – dodaję. Jakby w naszym menu znajdowała się jakakolwiek pozycja, w której wypadku pomyślałobym: „Okej, powiedzmy, że się nie wścieknę”.

– Carnitas*.

– A la verga!No mames*.

– Sí, A.J.! Powiedziałem im, że nie dostaną u nas tego gówna. Co jest kłamstwem. Dostaliby, zostało po tym, jak twój tato chciał spróbować tego ostrego taco z polędwiczkami z kurczaka.

– Właśnie dlatego nie pozwalamy im już oglądać Chopped.

– Ale przede wszystkim dlaczego ktoś miałby prosić o to gówno, skoro w tacosach jest salsa verde! – rzuca Zeke, przeżuwając taco de pastor.

– Chyba masz na myśli salsę roja – odpowiada Ronnie.

– Ronnie – sapię. – Jesteś dla mnie niczym starszy brat, ale jeśli nie przestaniesz tak nadgorliwie wciskać wszystkim salsy roja, przestanę się z tobą zadawać.

– Jestem gotów za to umrzeć, dzieciaku.

Przewracam na niego oczami i chwytam dokładnie tego tacosa z kurczakiem, po którego sięgał. Ostentacyjnie polewam go zdecydowanie za dużą ilością salsy verde, tak dla podkreś­lenia własnych słów. Choćbym miało zginąć. Tak jak powiedział, warto.

Znam Ronniego, odkąd zaczął pracować w naszej restauracji. Miał szesnaście lat, a ja sześć, sprzątał wtedy stoły. To pierwsza transosoba, którą poznałom. Od razu przyciągnęła mnie do niego ta energia kogoś, kto na początku zastanawiał się, kim dokładnie jest. Wspaniale było dorastać z kimś, kto czasem czuł się bardziej jak chłopak, a czasem jak dziewczyna, gdy ja byłom gdzieś pomiędzy lub zupełnie poza tym spektrum. Cieszyłom się, że mam kogoś takiego obok.

Przejeżdża dłonią po świeżo ogolonej głowie, wypuszczając ciężki, ciepły oddech. Bierze kęs swojego tacosa, na którego wylał jeszcze więcej salsy roja niż ja salsy verde na mojego. Oboje przygryzamy mocno dolne wargi, żeby nie kaszlnąć, żadne nie chce pierwsze chwycić za wodę. Ale wtedy nadchodzi wtórna fala uderzeniowa wywołana przez tajemnicze, z pewnością nielegalne papryczki czy cokolwiek to jest, co Tita pakuje do swojej salsy verde, i całe moje ciało staje w płomieniach. Choć staram się zniwelować ból i zakrzyczeć go, nie otwierając ust, nie mam szans.

Rzucam się na szklankę i wychylam całą na raz.

– To nie fair – stwierdzam, łapiąc oddech. – Verde jest ostrzejsza niż roja.

– Nieprawda. Próbowałeś salsy roja Szefowej? Nie cacka się.

Zeke przygląda się nam, kiedy próbujemy dokończyć nasze tacosy, i co chwilę wybucha śmiechem, który tłumi pięścią lub słomką, sącząc lemoniadę. Nie mamy wyboru. Mami, Pa i Tita wyrzekliby się mnie, gdyby dowiedzieli się, że zmarnowałom jedzenie w tak idiotyczny sposób.

– Okej, w takim razie czy do tacosów można użyć jakiegokolwiek butelkowanego sosu? – pyta Zeke.

– Mogę wybaczyć jedynie tabasco – odpowiadam. – A przynajmniej nie potępię za nie do końca.

– Tabasco jest dla cieniasów, którzy jedzą w Chipotle – stwierdza Ronnie. – Z kolei Louisiana jest idealna do pizzy. Pete’s nada się na smażonego w głębokim tłuszczu kurczaka i burgery. Valentina i Cholula do przekąsek: popcornu, frytek, chicharrones*, prażynek. Jedyna różnica między tymi dwoma jest taka, że jeśli w domu się nie przelewało, przywiązujesz się do Valentiny, bo dostaniesz wielki słój za dwa dolce. A buteleczka Choluli kosztuje już trzy. Cholula jest dla bogaczy. Ach, mogę też zezwolić na Valentinę do tacosów z flaczkami.

– A Tapatío?

– Tapatío to brzydki brat Choluli, też tani, ale nie tak kształtny jak Valentina.

Zeke uderza dłońmi o stół, piszcząc głośno:

– Choleeeeeeera! Ten gość powinien mieć doktorat z sosologii!

***

Kiedy Zeke wychodzi, żeby rozgrzać auto, idę za Ronniem do lady. Podaję Maritzie teraz puste już koszyczki po jedzeniu i zostawiam trzydziestodolarowy napiwek, ponieważ wiem dobrze, że ktokolwiek by nas obsługiwał, pewnie większość czasu zastanawiałby się nad tym, czy ta praca jest tego warta. Kiedy nalewa mi horchatę* na wynos, kątem oka dostrzegam rozmazaną postać przemykającą szybko za kasę, przez kuchnię i w stronę biura.

– Mamy dziś jakieś rozmowy o pracę? – pytam Ronniego, kierującego się na patio w nadziei, że happy hour i pora obiadowa przyciągną ludzi do baru.

– Mmm, nie wiem. Może.

– Tita i Mami nie wróciły jeszcze z lunchu. – Klepię się po prawej kieszeni, czuję na nodze klucze. – Sprawdzę, o co chodzi. Może to ktoś do tego zepsutego ogrzewacza na zewnątrz.

Kiedy docieram do końca korytarza, widzę nieznajomego pochylającego się w stronę ściany, mówi cicho po hiszpańsku do telefonu. Wcześniej wydawał się większy i choć jest ode mnie kilka centymetrów wyższy, nie jest jakiś ogromny. Ma na sobie jasnoszarą bluzę z kapturem, przynajmniej o jeden rozmiar za dużą, granatowe chinosy – jedna z nogawek jest na tyle zakurzona, że nie sposób to przeoczyć – i znoszone buty wyglądające na robocze. Ma nieco ciemniejszą skórę ode mnie i krótkie włosy. Mocne brwi i ładne, choć odrobinę zmęczone, ciemnobrązowe oczy.

– ¿Estás aquí para arreglar el*… yyy… – Kurde, jak się nazywa po hiszpańsku ten ogrzewacz? – …oséa, la máquina de calor*?

Wpatruje się we mnie przez chwilę i w końcu mówi rozmówcy, że oddzwoni za kilka minut. To już rozumiem. Ale ogrzewacz? Nie. Z tym kompletnie pomieszałom.

– Estoy aquí para una entrevista*.

– Ach, na rozmowę. Super. Ja, yyy, tak. Szefowych jeszcze nie ma, ale napiszę do nich, dam im znać, że już jesteś.

Odwracam się i robię kilka kroków, zanim orientuję się, że pozwolenie przypadkowej osobie, której nikt nie zna, stać pośrodku korytarza, dopóki Tita i Mami nie wrócą – co może się zdarzyć w każdej chwili od teraz po przyszły tydzień – być może nie jest najlepszym pomysłem, i to z wielu powodów. Odwracam się ponownie i sięgam po klucze.

– Jeśli obiecasz, że niczego nie ukradniesz, mogę otworzyć ci biuro, nie będziesz musiał czekać tutaj. Szefowe nie słyną ze swojej punktualności. Zazwyczaj mówię im, że muszą gdzieś być godzinę przed prawdziwym terminem, a nawet wtedy zjawiają się dziesięć minut po czasie.

Nieznajomy zerka na podłogę i śmieje się nieznacznie, a później spogląda z powrotem na mnie.

– Niczego nie ukradnę. – Nawet gdy mówi po angielsku, jego akcent nie przypomina tego, który słyszy się zazwyczaj w San Antonio. – Obiecuję.

Stoi zaraz za mną, kiedy otwieram drzwi. Czuję zapach mydła Dove, którego pewnie używa. Poznaję, bo kiedyś spotykałom się z takim gościem, który też go używał, i spodobał mi się. To takie węglowe mydło z szarym paskiem. Ale szczerze mówiąc, na nim pachnie lepiej.

Staję w drzwiach i wymieniamy niezręczne uśmiechy, kiedy mnie mija.

– Dzięki – mówi.

– Claro*. Powodzenia. Może się jeszcze zobaczymy.

– Może.

Wykonuję taki dziwny, drobny gest, niby machnięcie, jakbym sprzedawało cukierki na stadionie małej ligi, i natychmiast żałuję, jeszcze zanim odejdę. Normalnie jak jakiś siedmiolatek, który się zgubił i próbuje znaleźć swoją mamę.

A skoro o tym mowa…

Hej – zaczynam wiadomość do Mami – ktoś przyszedł na rozmowę.

Kto to?

Co?

Jak ta osoba ma na imię? Kto to?

Yyy – piszę, zanim usunę. Kurde. Nie wiem. – Nie spytałom.

Dostaję małą Mami w formie zdenerwowanej bitmoji. Jest pewnie ostatnią osobą, która ich jeszcze używa. A zaraz:

Dobrze, że jesteś ładne, mi’je. Zaraz będziemy. Możesz iść.

Okej – piszę, wkładam telefon do kieszeni i kieruję się do samochodu Zeke’a, zorientowawszy się, że czeka na zewnątrz już od dobrej chwili.

– Co tak długo?

– Ktoś przyszedł na rozmowę o pracę, ale Tita i Mami jeszcze nie wróciły. Upewniałom się, że wszystko okej.

– Jest na czym oko zawiesić czy nie bardzo?

Oczywiście, że w całej tej sytuacji Zeke’a interesuje tylko to. Ale jak się tak zastanowić…

– W sumie tak. Całkiem, całkiem.

Dlaczego, kurde, nie zapytałom o imię? Albo przynajmniej zaimki?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

* Kurczak w sosie z pomidorów, chipotle chili i cebuli.

* Szarpana wieprzowina.

* Ja pieprzę! Nie ściemniaj.

* Przekąska, smażone, chrupiące skórki wieprzowe.

* Orzeźwiający napój roślinny na bazie orzechów, ryżu lub innych ziaren, często przyprawiany wanilią i cynamonem.

* Przyszedłeś, żeby naprawić ten…

* To urządzenie od ciepła?

* Przyszedłem na rozmowę o pracę.

* Jasne.

5

Dostępne w wersji pełnej

6

Dostępne w wersji pełnej

7

Dostępne w wersji pełnej

8

Dostępne w wersji pełnej

9

Dostępne w wersji pełnej

10

Dostępne w wersji pełnej

11

Dostępne w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

13

Dostępne w wersji pełnej

14

Dostępne w wersji pełnej

15

Dostępne w wersji pełnej

16

Dostępne w wersji pełnej

17

Dostępne w wersji pełnej

18

Dostępne w wersji pełnej

19

Dostępne w wersji pełnej

20

Dostępne w wersji pełnej

21

Dostępne w wersji pełnej

22

Dostępne w wersji pełnej

23

Dostępne w wersji pełnej

24

Dostępne w wersji pełnej

25

Dostępne w wersji pełnej

26

Dostępne w wersji pełnej

27

Dostępne w wersji pełnej

28

Dostępne w wersji pełnej

29

Dostępne w wersji pełnej

30

Dostępne w wersji pełnej

31

Dostępne w wersji pełnej

32

Dostępne w wersji pełnej

33

Dostępne w wersji pełnej

34

Dostępne w wersji pełnej

35

Dostępne w wersji pełnej

36

Dostępne w wersji pełnej

37

Dostępne w wersji pełnej

38

Dostępne w wersji pełnej

39

Dostępne w wersji pełnej

40

Dostępne w wersji pełnej

41

Dostępne w wersji pełnej

42

Dostępne w wersji pełnej

43

Dostępne w wersji pełnej

44

Dostępne w wersji pełnej

45

Dostępne w wersji pełnej

46

Dostępne w wersji pełnej

47

Dostępne w wersji pełnej

48

Dostępne w wersji pełnej

49

Dostępne w wersji pełnej

50

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępne w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Ander and Santi Were Here

Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska

Wydawczyni: Agnieszka Nowak

Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa

Korekta: Katarzyna Kusojć

Projekt okładki i ilustracje: © Paulina Ciecholewska / Dixie Leota

Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski

Wyklejka: Nikole / © Stock.Adobe.com

Copyright © 2023 by Jonathon A. Garza

Copyright © 2024 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Magdalena Kowalczuk, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2024

ISBN 978-83-8371-294-9

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka