Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy odległość ma znaczenie, gdy w grę wchodzi miłość?
Julián Luna ma plan na życie: ukończyć szkołę, dostać się na UCLA i wyprowadzić daleko od rodzinnego miasta. Ale w jednej chwili, za sprawą przypadkowo wysłanego tweetu, jego największy sekret wychodzi na jaw, co przekreśla szansę na spokojne dziewięć miesięcy.
Minus: cały świat wie i Jules musi przygotować się na odrzucenie.
Plus: Jules może być teraz sobą.
Właśnie wtedy Mat, uroczy i empatyczny chłopak z Los Angeles, którego poznał na Twitterze, wysyła mu prywatną wiadomość. Jules czuje, że może otwarcie mu się zwierzać, a dzięki Matowi wszystko wydaje się możliwe. Ale gdy najgorsze obawy Julesa związane z coming outem stają się rzeczywistością, osoba, której najbardziej potrzebuje, jest oddalona o tysiąc pięćset mil…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkim ciemnoskórym osobom queerowym, które wciąż czekają na szansę, by rozkwitnąć.Quisieron enterrarnos, pero no sabían que éramos semillas1.
Pragnę, abyście wiedzieli, że na kilkuset stronach tej książki znajdziecie bardzo dużo radości. Mnóstwo. Ta historia jest o tym, jak zaakceptować siebie i niespodziewaną miłość. To także pochwała tych, którzy akceptują i wielbią każdą cząstkę nas, a do tego – jeśli mogę sobie pozwolić na sekundę takiej odwagi – zajebiście zabawna opowieść.
Postąpiłobym jednak nieodpowiedzialnie, gdybym pozwoliło Wam przystąpić do lektury, nie wspomniawszy o smutku będącym składową fabuły. Historia Julesa jest pod wieloma względami moją własną. Lęki, ukrywanie się, nadzieja, że pewnego dnia zdołamy dotrzeć do miejsca, gdzie trawa jest bardziej zielona. Należy o tym pamiętać, chciałobym bowiem, abyście byli przygotowani na pojawienie się takich tematów, jak: przemoc fizyczna i jej wpływ na zdrowie psychiczne, homofobiczny język i wymuszony coming out.
Nie powiem: „Och, to się dzieje tylko raz” albo „To nic takiego”, bo po pierwsze, niekoniecznie byłaby to prawda, a po drugie, ci, którzy padli ofiarą przemocy i traumy, wiedzą, że w tej sferze nie istnieje żaden system miary. Nie ma czegoś takiego jak: „Wytrzymam tyle i tyle”. Istnieje tylko bodziec wywołujący reakcję.
Wiele scen z tej książki obudziło we mnie głębokie emocjonalne odczucia, zarówno gdy je opisywałom, jak i czytałom. Przystępując do tworzenia pierwszych szkiców, nawet nie podejrzewałom, że ta powieść okaże się tak osobista, że poruszę w niej tyle spraw, których nigdy wcześniej nie przepracowałom. Piszę to wszystko nie po to, by pomniejszyć piękno wspomnianej wcześniej radości, którą tu znajdziecie, lecz by uznać fakt, że dla wielu osób queerowych pochodzenia latynoskiego radość jest w dużej mierze związana z traumą. Życie ma dwie strony, podobnie jak moneta.
Dlatego jako osoba autorska słów tworzących tę opowieść proszę, abyście się zastanowili, zanim przystąpicie do lektury. I wiedzcie, że to jest całkowicie w porządku, jeśli nie jesteście jeszcze gotowi na jej przyjęcie. Jeżeli nigdy nie będziecie, nikt się tu nie obrazi. Os lo prometo y os quiero2.
x Jonn
Wpatrując się tępo w osiemdziesiątą siódmą stronę podręcznika zatytułowanego Podstawy fizyki, myślę tylko o jednym: dlaczego, do cholery, pozwoliłem przyjaciołom zmusić się do pójścia na te zajęcia? Jestem do dupy z matmy – a z fizyki jeszcze gorszy – dlatego w procesie eliminacji powinienem dojść do wniosku, że lepiej trzymać się jak najdalej od przedmiotu będącego najgorszym połączeniem obu dziedzin.
– To będzie dobrze wyglądało w podaniu o przyjęcie na UCLA3 – mruczę do siebie, przedrzeźniając przemądrzały ton głosu Itzel.
Naprawdę dałem się jej przekonać, że kurs z fizyki to dobry pomysł.
Presja rówieśnicza to suka.
Po najmniej produktywnej godzinie mojego życia poświęconej na zastanawianie się nad tym, jak dużo ognia by powstało, gdybym spalił podręcznik, otwieram Snapchata, żeby sfotografować pracę domową rozłożoną na łóżku, i opatruję zdjęcie napisem „RATUNKU” sporządzonym wielkimi literami, by podkreślić przekaz. Wysyłam wiadomość do Itzel. Skoro to był jej pomysł, może mi przynajmniej przesłać kilka rozwiązań.
Odsuwam podręcznik i papiery na bok. Czekając na odpowiedź, robię w myślach przegląd prac domowych, z którymi muszę się jeszcze dzisiaj uporać.
Sięgam po egzemplarz Cien Años de Soledad4 i otwieram książkę na stronie z zagiętym rogiem, na której skończyłem lekturę. Bezmyślnie nucę do łagodnej folkowej hiszpańskiej piosenki z playlisty kawałków łatwych do słuchania. Żałuję, że nie mam pod ręką plastrów mango z chili i limonką, by dopełnić latynoski klimat.
Powieść jest spoko. Taka trochę w duchu Opowieści o dwóch miastach Dickensa i „innych książek autorstwa dawnych pisarzy, którzy uwielbiają słuchać samych siebie”. Coś jest w ciągnącym się przez setki stron paplaniu o dzieciach, wnukach i prawnukach Joségo Arcadia Buendíi, aż można zapomnieć, kto umarł, a kto żyje, kto z kim sypia i co naprawdę kręci Gabriela Garcíę Márqueza. W pewnym sensie wydaje się to niemal nieistotne w czasach społeczeństwa Twittera i ograniczonej liczby znaków oraz kontrolowanych wpisów na Instagramie.
Gdy doczytuję ostatnią uwagę, mój telefon wibruje. Dostaję odpowiedź od Itzel: zdjęcie jej gotowej pracy domowej – z którego natychmiast robię zrzut ekranu – i wiadomość wideo.
– Nie minął jeszcze miesiąc nowego roku, a ty się już zgubiłeś? Tym razem ci daruję, Juliánie Luno. Następnym razem nie bądź tonto [głupkiem] i nie odkładaj swoich spraw na niedzielny wieczór, bo musiałeś… sama nie wiem, pewnie po raz dwudziesty oglądać Selenę. Okej? Dobra, kocham cię, mi pendejito [mój ty dupku]. Do jutra!
Ignorując jej zrzędzenie, przechodzę do zdjęć, wybieram zrzut ekranu i przepisuję wyniki do swojego arkusza. Nawet nie próbuję zrozumieć, skąd wzięła odpowiedzi. Tym mogę się zająć jutro. W tej chwili nie potrzebuję, żeby tata tu wpadł i zobaczył, jak ściągam pracę domową od przyjaciółki.
Po odrobieniu zadań na weekend wracam do apki i nagrywam odpowiedź.
– Tak, Itzel, jestem tonto. – Przerywam, żeby poprawić grzywkę opadającą mi na czoło. – A jestem tonto tylko dlatego, że dałem się namówić tobie, Roliemu i Jordanowi do tego, żeby wybrać fizykę zamiast zaawansowanej biologii. Mógłbym właśnie kolorować komórkę roślinną! Zawarliśmy umowę – kontynuuję, by odeprzeć jej groźby. – Powiedziałaś, że jeśli się zapiszę na te zajęcia z wami, pomożesz mi, gdy nie będę rozumiał zadań. Przestań udawać, że nie wiedziałaś, że tak będzie zawsze. W każdym razie dzięki za pomoc. Jestem zmęczony, więc uderzam w kimono. Te quiero mucho [bardzo cię kocham]. Do zobaczenia rano.
Jej odpowiedzi słucham tylko jednym uchem. „Posłuchaj, coñito [pierdółko]” i „Pogadamy o tym jutro podczas lunchu, żebyś następnym razem nie musiał zrzynać”. Wychodzę ze Snapchatu i ustawiam na rano pięć alarmów opisanych różnie w zależności od potrzeby. Pierwszy: DESPIERTA BABOSO [BUDŹ SIĘ, SMARKACZU], potem: WIEM, ŻE NIE ŚPISZ I TYLKO LEŻYSZ W ŁÓŻKU, TY LENIWY DUPKU, a na koniec: ZBIERAJ DUPSKO! Wstaję, żeby spakować książki i laptop do plecaka, gaszę światło w pokoju i beztrosko ciskam bluzą z kapturem z logo UCLA gdzieś w okolicę szafy, a sam padam na łóżko.
Jak zwykle przez dziewięćdziesiąt sekund próbuję na pół gwizdka zasnąć, a następnie wracam do telefonu i przeglądam Instagram. Selfie Itzel, przypadkowa osoba, przypadkowa osoba, przypadkowa osoba i… och. Prawie nagi Maluma5. Robię zrzut ekranu.
Kolejna minuta przewijania, aż zatrzymuję się na #PowrótDoPrzeszłości i na zdjęciu zamieszczonym przez Jordana w ubiegłym tygodniu. To fota z meczu piłki nożnej na naszym pierwszym roku. Obaj trzymamy się za ramiona razem z Itzel i Roliem, którzy od trzech lat przychodzą na wszystkie mecze rozgrywane u nas, żeby nam kibicować.
Itzel Santos to jedna z najśliczniejszych dziewczyn w całej szkole. Taka w stylu Seleny Quintanilli lub Kali Uchis (czyli w najlepszy sposób z mojego czysto obserwacyjnego punktu widzenia). Do tego jest najbystrzejszą uczennicą na naszym roku. Przez pewien czas tacie wydawało się, że ze sobą chodzimy – nie pamiętam, by kiedykolwiek w aż takim stopniu mnie szczerze podziwiał. Wyprowadzenie go z błędu odkładałem miesiącami.
Rolie de Leon, zwany też Roe (tak naprawdę Rolando, ale zawsze tego imienia nienawidził), jest o dobre dwadzieścia centymetrów wyższy ode mnie i trochę pulchny. Mnie się to podoba. Kiedyś, podczas wypadu na plażę, wykorzystałem jego pancita [brzuszek] jako poduchę. W życiu mi się lepiej nie spało. Ponadto jest czystej krwi güero [blondynem]. Przez pół roku ma raczej czerwoną skórę. Jest również introwertykiem, ale przyciągająco przystępnym. Zastanawiam się, czy ktokolwiek potrafiłby się w nim nie zakochać, kiedy zaczyna śpiewać Volver, volver.
Patrząc na zdjęcie, wspominam, jak przez cały semestr chodziliśmy na te same kursy, zanim piłka nożna zbliżyła Jordana Thomasa i mnie. Gdy pozwoliłem sobie na to, by trochę za długo zatrzymać spojrzenie na przebierającym się Treyu Guerrero, i cały zespół zaczął na mnie napadać jeden przez drugiego, Jordan stanął w mojej obronie. Nie naciskał, abym mu powiedział, że jestem gejem. Akceptował mnie od samego początku.
Od tamtej chwili zagościł na stałe w moim życiu. Jest obok, gdy potrzebuję, żeby ktoś mi kazał olać dupków z zespołu albo po prostu ze mną pobył. Rzadko zdarzają się weekendy, kiedy nie ćwiczymy razem, nie gramy w gry wideo lub nie pomagamy sobie w odrabianiu pracy domowej.
Lajkuję fotkę dwukrotnie, bo nie zrobiłem tego, kiedy ją po raz pierwszy zamieścił na Instagramie, i zamykam apkę. Postanawiam, że dość już tego niszczenia siatkówki. Muszę iść spać.
Wiercę się, bo nie mogę znaleźć właściwej pozycji. Do tego nie udaje mi się wyprzeć Malumy bez koszulki z umysłu. I z pewnych części ciała.
Zerkam na zegarek: pierwsza dwadzieścia osiem. Pożałuję tego, że jeszcze nie śpię. No ale jestem z Malumą na prywatnym jachcie gdzieś na Karaibach. Ubranie jest opcjonalne i zdecydowanie niezalecane.
Sen może kilka minut poczekać.
*
– W co mam się dzisiaj ubrać? – pytam na głos sam siebie i przeglądam szafę pełną butelkowozielonych, granatowych oraz białych koszul. Udaję, że dress code w mojej katolickiej szkole wcale nie dusi moich modowych upodobań.
Niech będzie ta. Wyciągam ciemnozieloną koszulę zapinaną na guziki, oparłszy decyzję wyłącznie na tym, że jest najmniej pognieciona, a ja tego ranka nie mam ochoty na prasowanie.
Wystarczy wygładzić koszulę z przodu kilkoma ruchami dłoni i może być. Do tego granatowe szorty, które kończą się kilka centymetrów nad kolanami i podkreślają wyrzeźbione przez piłkę nożną pośladki. Przy moim zawrotnym wzroście stu sześćdziesięciu siedmiu i pół centymetra tylko ten sport dawał mojemu ojcu jakąkolwiek nadzieję, że będę w nim dobry.
Palcami przeczesuję loki w odcieniu czerni z nutą bardzo, bardzo ciemnego brązu będącego efektem działania słońca i słonej wody i staram się zmierzwić je tak, by wyglądały cool, a nie jakbym się dopiero co z kimś kochał. Sięgam po plecak i wsuwam mokasyny na stopy.
– Buenos días, mi’jo [Dzień dobry, synu] – woła tata, gdy słyszy, że otwieram drzwi swojego pokoju.
– Dzień dobry, tato – odpowiadam.
Zastaję go w kuchni. Podaje mi tortillę z odsmażoną fasolą z awokado i jalapeño, a do tego kubek Yeti z sokiem pomarańczowym.
Tata klepie mnie kilkakrotnie po plecach i jeśli dostrzega to, jak zamykam oczy, jak mięśnie mi tężeją w miejscu styku z jego dłonią i że nie oddycham, nic o tym nie wspomina. Też śpieszno mu do drzwi, też chce już ruszać w drogę.
W tygodniu rzadko się widujemy, ponieważ pracuje w zakładach chemicznych oddalonych o półtorej godziny jazdy od Corpus Christi, a oprócz tego jeździ jako kierowca dla Lyft i Ubera lub wykonuje rozmaite prace fizyczne w okolicy. Jego nieobecność nie jest jednak czymś niepożądanym.
Nasze relacje zawsze były wyboiste. Mamy na koncie dobre chwile i nie jest bynajmniej tak, że się w ogóle nie dogadujemy. Nigdy nie mógłbym go nie kochać. Tyle że jest wiecznie taki krytyczny i najczęściej istnieje między nami wręcz namacalne napięcie.
„Nie gadaj jak pinche [pieprzony] pedzio”, mawia, kiedy słyszy moją rozmowę z Itzel na FaceTimie.
A przed pogrzebem babci powiedział, żebym się nie zachowywał jak chillona [beksa]. To był jeden z wielu przypadków, kiedy mnie przestrzegał przed okazywaniem emocji, które mogłyby przynieść mu wstyd.
Do przemocy fizycznej rzadziej się ucieka. Jak na przykład po quinceañera6 Itzel, gdy znalazł mnie w kącie sali rozmawiającego z jej kuzynem akurat w momencie, w którym chłopak chciał mnie wziąć za rękę. Musiałem się wykazać kreatywnością, żeby następnego dnia przed treningiem wytłumaczyć obecność siniaków na ciele.
To wszystko przez to, że on wie. Wiedział jeszcze przede mną, że jestem gejem. Zanim poznałem znaczenie tego słowa. Chciał zadbać o to, bym znienawidził tę część siebie.
Od siedemnastu lat naciska na mnie, żebym się prezentował sztywno jako heteroseksualny macho meksykańskiego pochodzenia. A robi to w imię rodzicielskiej miłości i troski.
Już tylko rok. Potem zakończenie liceum i będę mógł polecieć na studia do Los Angeles. Odległość zrobi dobrze nam obu.
Kiedy docieram na teren kampusu, Jordan i Rolie plotkują z Itzel. Ona opowiada im o swoich weekendowych dramatach oparta o samochód Roliego. Stara się na jednym wydechu wyrzucić z siebie jak najwięcej słów. Parkuję na swoim stałym miejscu obok dżipa Jordana. Jeżdżę ciemnoczerwoną furgonetką Ford starszą ode mnie. Dostałem ją na szesnaste urodziny od taty i güelo [dziadka], który ją naprawił, włącznie z klimą ze stereo z wejściem na Bluetooth.
Tata zarzeka się, że prawdziwi faceci jeżdżą furgonetkami. Ten pojazd to wyłącznie symbol jego starań o to, bym był heteronormatywny. Muszę jednak przyznać, że jest jedną z tych rzeczy, które uwielbiam.
Gdy wysiadam, Itzel podsuwa mi komórkę pod nos i pokazuje post z Instagrama zamieszczony późnym wieczorem przez jej byłego chłopaka. Równocześnie Rolie traktuje mój bark jak podłokietnik i pyta, czy może porównać nasze odpowiedzi z pracy domowej z wiedzy o społeczeństwie, a Jordan domaga się resztek mojego soku pomarańczowego. Biorę telefon od Itzel, podaję Jordanowi kubek i odwracam się tak, żeby Rolie miał dostęp do mojego plecaka.
Dzięki tej trójce udoskonaliłem umiejętność wykonywania kilku czynności naraz.
– Wiecie, że picie z jednego kubka jest jak uprawianie seksu? – Itzel patrzy na Jordana dopijającego mój sok pomarańczowy.
Rolie stara się stłumić chichot.
– Nie bądź zazdrosna. Kochałem się w Lunie jeszcze przed tobą – droczy się z nią Jordan.
– Właśnie o to chodzi. Jestem zazdrosna – odpowiada. Bierze mnie za rękę i przyciąga do siebie. – Jules jest mój. Odwal się.
– Wszyscy piliśmy z jednego kubka – przypominam, chcąc zakończyć temat. – To nic takiego. – Cieszę się, że nie stoję twarzą do żadnego z nich. W przeciwnym razie zobaczyliby, jak bardzo Itzel mnie tym komentarzem zawstydziła i wytrąciła z równowagi, a Jordan swoją odpowiedzią jeszcze bardziej.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że Jordan mi się nie podoba. Podkochiwanie się w atrakcyjnym, bohaterskim ciemnoskórym heteroseksualnym chłopaku trąci banałem. Tak samo jak zauroczenie jego słabym akcentem będącym skutkiem tego, że do ósmej klasy wychowywał się w Houston oraz odwiedza regularnie resztę rodziny w Karolinie Południowej i Georgii. I tym, jak wygląda z ostrzyżonymi krótko włosami przypominającymi mech, wiecznym uśmiechem ze srebrnymi kolczykami, które wyjmuje każdego ranka przed lekcjami, oraz z muskularnymi nogami, na które mógłbym się gapić całymi dniami, gdyby nie siedział za mną na wszystkich zajęciach.
Wiem jednak, że do niczego między nami nie dojdzie. Po pierwsze dlatego, że zagrzebałem się w szafie tak głęboko, że mógłbym już dotrzeć do Narnii. A po drugie, Jordan jest bezapelacyjnie hetero.
Wyobrażanie sobie czegoś nikomu jednak krzywdy nie zrobi. To on o tym wspomniał.
– Dzięki, Roe – rzucamy z Itzel jednocześnie, gdy ten otwiera drzwi.
Dziesiątki lat temu w liceum katolickim Martin znajdował się jakiś klasztor. Obecnie zaciekle rasistowskie zakonnice nękają i terroryzują swój dom przekształcony w szkołę dla nieuprzywilejowanych (czyli ciemnoskórych) nastolatków, których rodzin nie stać na prywatną edukację w Saint Augustine. Jak na katolicką placówkę liceum jest dość luzackie. Większość zajęć teologicznych skupia się na pomaganiu słabszym i nierównościach społecznych, a nie na analizie wymienionych w Księdze Kapłańskiej powodów, dla których trafimy do piekła. To nie znaczy, że nie ma tu bardziej agresywnie wierzących, ale po kilku pełnych napięcia dyskusjach klasowych na temat tego, dlaczego prezerwatywy nie niszczą chrześcijańskiego społeczeństwa, ci o odmiennej filozofii zgodzili się trzymać na dystans.
Od zawsze uważam, że w poniedziałek rano nie powinno być zajęć. Jestem ich zagorzałym przeciwnikiem. Dobrze, że przynajmniej na początku są łatwe: hiszpański, angielski, zaangażowanie obywatelskie. Potem przychodzi czas na matematykę i połączenie faktu, że nigdy nie wiem, co się dzieje, z nasilającym się zniecierpliwieniem związanym z wypatrywaniem lunchu jest receptą na moją najniższą produktywność.
– Nareszcie. – Wzdycham na dźwięk dzwonka i wstaję z ławki.
Wyprzedzam przyjaciół o kilka kroków, gdy pędzimy na stołówkę. Tam oddzielam się od nich i staję w kolejce dla wegetarian. Zawsze jest krótsza od tej dla wszystkich, w którą pozostali próbują się wbić.
– Luna – woła do mnie Jordan i podchodzi bliżej. Podstawia kubek pod dyszę z powerade’m. – Itzel i Rolie stali za mną z Lou. Mają do nas dołączyć.
Potakuję ruchem głowy i idę za nim na naszą zwyczajową ławkę.
Itzel sadowi się między nami, a Roe i Lou siadają naprzeciwko. Koledzy z zespołu, kilkoro dzieciaków z samorządu oraz przyjaciele przyjaciół zajmują pozostałe miejsca.
– Julito, chyba tylko ty stajesz w tej wegańskiej kolejce – drwi Lou. Pozuje na ważną, superwielką osobowość i w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach jej zachowania są przesadzone, do tego nie przyjaźnię się z nią tak jak z resztą, ale stanowi część szkolnego życia, a w jej towarzystwie zawsze jest ciekawie. – Na serio myślisz, że ratujesz wszystkie kurczaki i prosiaki?
– To potrawy wegetariańskie, Lou – poprawiam ją. – Brakuje mi silnej woli, by zrezygnować z sera. – Kilka lat temu widok krowiej głowy na blacie w kuchni babci przeraził mnie śmiertelnie. Od tamtego czasu myśl o jedzeniu zwierząt straciła swój powab. – Poza tym nie muszę spędzać połowy przerwy na lunch w kolejce po tajemnicze mięso marnej jakości.
Rolie gapi się na nadziany na widelec kawałek smażonego kurczaka, po czym wzrusza ramionami.
– Nie wiem, jak on to robi. Nie przeżyłbym dnia bez carnitas lub asada.
– Zrobił tacos z jackfruita, które, mogę przysiąc, smakowały jak z kurczaka, a może nawet lepiej – przekonuje Itzel. – No i te… co to było, Jules? Chile relleno z farszem z czarnej fasoli i sojowego chorizo, które przyrządziłeś kilka miesięcy temu. Odmieniły moje życie.
– A niech was. Dzięki za zaproszenie na posiłki u Julito, szefa Cocina Cochina [Świńskiej Kuchni] – rzuca Lou urażona tym, że nie uwzględniono jej przy okazji najedzenia się za darmo. – Może powinnam była zrobić rezerwację.
– Zapraszaliśmy cię wiele razy. Drzwi zawsze są dla ciebie otwarte – odpowiadam.
– Mil gracias, chiquis [Wielkie dzięki, chłopcy]. – Jej uśmiech jest w najlepszym razie połowicznie szczery. – W każdym razie przejdźmy do ważniejszych kwestii. Tata jedzie w ten weekend do Valley, żeby odwiedzić tía [ciocię] albo prima [kuzynkę], albo abuela [babcię], albo kto tam wie kogo. Co powiecie na małą domówkę? Mój brat może nam kupić piwo i jakiś alkohol. Roe, poprosisz swojego o to samo. Juliánie Ramseyu, quieres cocinarpara nosotros, porfa? [czy chciałoby ci się, proszę, coś dla nas ugotować?].
– Nie przygotuję kolacji dla całej imprezy, Lou.
– Jak chcesz. Mimo to zapraszam do siebie. Jules, jeśli wolisz pizzę tylko z serem cómo que [czy tam z] tofu, załatw ją sobie. – Nie zauważa, że przewracam oczami, i rozprawia dalej o szczegółach zbliżającej się imprezy. Zanim wrócimy do klasy, udaje jej się trzykrotnie sprawdzić makijaż.
Teologia ciągnie się w żółwim tempie, a fizyka, co nie dziwne, okazuje się najgorsza. Ekonomię znoszę odrobinę lepiej, możliwe że wyłącznie w związku z ulgą, iż dzień się kończy, a mnie łatwiej będzie śnić na jawie i nie dać się na tym przyłapać. Wystarczą mi dwie minuty, żebym odpłynął myślami i patrzył za okno do końca zajęć.
To znaczy do czasu, gdy coś, co wije mi się w uchu, sprawia, że podskakuję i z całych sił staram się powstrzymać przekleństwa cisnące mi się na usta.
– Wszystko w porządku? – pyta pan Ruiz, nie odrywając wzroku od projektora i swojej prezentacji.
– Tak – odpowiadam szybko. – Chyba… widziałem owada.
– Uważaj, Luna – mówi Jordan bezgłośnie, kiedy się odwracam i patrzę na niego gniewnie.
Pinche mamón [Pieprzony kretyn].
*
– Plaża? – pyta Jordan Itzel i mnie, kiedy wychodzimy z szatni.
Odkąd Rolie jako pierwszy zdał egzamin na prawo jazdy w drugiej klasie, piętnastominutowa przejażdżka z Oso Bay, gdzie znajduje się liceum Martin Catholic, do plaży McGee stała się naszą tradycją. Zwłaszcza w dni tak ładne i słoneczne jak ten. Doszło do tego, że od ubiegłego roku Jordan, Roe i ja na stałe trzymamy w szafkach po kilka par spodenek do pływania, a Itzel kilka kompletów bikini.
Reagujemy entuzjastycznym „tak” i pędzimy spakować swoje rzeczy. Zgarniam wszystkie książki i segregatory, które będą mi wieczorem potrzebne, a także wiśniowe kąpielówki kupione w ASOS-ie i biegnę do reszty. Razem idziemy do samochodów.
– McGee, Rolie! – woła Itzel, gdy zauważa go wychodzącego z sali muzycznej, w której grali mariachi.
Rolie pokazuje kciuki skierowane do góry.
– Spotkamy się w Sonic!
To jest pierwszy przystanek udanego popołudnia na plaży: Sonic, bar dla zmotoryzowanych. Zamawiamy największe napoje, jakie oferują, i na zmianę korzystamy z prowizorycznej toalety na tyłach budynku, żeby się przebrać. Krok drugi to jazda Ocean Drive w kierunku centrum i budynków One Shoreline Plaza oraz Harbor Bridge, ale nie aż tak daleko, tylko do miejsca, gdzie zaczyna się Shoreline i jest wejście na plażę.
Spędzimy na plaży kilka godzin. Różne odcienie brązu i czerni naszych skór ulegną jeszcze większemu nasyceniu. Z wyjątkiem Roliego, który będzie przypominał pomidora, jeśli nie posmaruje się natychmiast kremem z filtrem. Jordan bierze ze sobą głośnik z Bluetooth i piłkę do siatkówki, po czym od razu podchodzi do Megan Thee Stallion (lub jak najczęściej ją nazywa, swojej „przyszłej żony”), a Itzel i ja robimy sobie selfie i śmiejemy się z Roliego, któremu mózg sparaliżowało, bo zaczął popijać Ocean Water. Potem Jordan i ja celujemy sobie nawzajem w usta smażonymi kulkami ziemniaczanymi, aż boisko do siatkówki zostaje otwarte i gramy parami przez resztę popołudnia, chłonąc promienie słońca i słone powietrze.
Takie chwile zapamiętuję. Kiedy w obecności Itzel, Jordana i Roego, a nawet Lou nie muszę się pilnować. Gdy nie przejmuję się gestykulacją lub tonem głosu. Ani tym, czy przypadkiem zagapię się na przechodzącego atrakcyjnego chłopaka. Chwile, w których liczy się tylko to, że to są moi przyjaciele i świetnie się bawimy.
Nie wiem, czy zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo przez lata polegałem na ich przyjaźni. Na czymś tak prostym jak ignorowanie plotek albo stanie po mojej stronie, kiedy ktoś mnie obraża lub próbuje potraktować jak dupka. Nie wątpię, że mają swoje podejrzenia co do mojej orientacji, i jestem im wdzięczny za to, że pozwalają mi zdecydować, kiedy, gdzie i jak się z tym pogodzę i powiem o tym głośno.
Głęboki wdech. I wydech. Wzrok wbity we wsteczne lusterko.
Pora się pozbierać.
Skupić.
Naprostować.
Ten rytuał istnieje w jakiejś formie, odkąd ludzie zaczęli wytykać mi manieryzm niebędący w pełni męskim. W ten sposób panuję nad sobą. I dbam o to, żeby Jules gej siedział bezpiecznie w głębi szafy. Co jest szczególnie ważne po spędzeniu kilku godzin z trójką przyjaciół, przy których nie zwracam tak bardzo uwagi na swoje zachowanie.
Rytuał stał się codziennym zwyczajem w drodze do szkoły, gdzie szansa na to, że ktoś mnie nazwie ciotą albo joto [pedałem] istotnie rośnie. A także poprzedza każdą interakcję z tatą. i praktykuję go również w takich chwilach jak ta, kiedy zastaję na podjeździe furgonetkę güelo.
Nie sądzę, by dziadek mnie znienawidził. Ale jest dokładnie taki sam jak jego zięć – męski facet, który tyra ciężko, potrafi poćwiartować kozę i wykorzystać każdą jej część do przyrządzenia kolacji, chce w prezencie bożonarodzeniowym otrzymać narzędzia. Nie chciałbym bynajmniej go rozczarować ani zepsuć naszej relacji dlatego, że jestem inaczej męskim facetem.
Aromat palącego się drewna i pieczonego mięsa wypełnia powietrze, a ja czuję wibracje burczącego żołądka. Chociaż jestem zagorzałym roślinożercą, skłamałbym, gdybym powiedział, że nie miewam słabości do barbecue. Może i jestem wegetarianinem, ale też człowiekiem.
Po wejściu do domu wołam do güelo, lecz odpowiada mi cisza. Pewnie dziadek nadal jest na zewnątrz.
Biorę szybki prysznic, żeby pozbyć się zapachu z plaży, i idę do stołu w jadalni. Wciskam w uszy słuchawki AirPods, rozkładam przed sobą pracę domową i biorę się do roboty. Gapię się w książki i papiery, więc nie widzę, że güelo wchodzi tylnymi drzwiami, za to ostra woń fajity7 stawia mnie na baczność.
Dziadek się uśmiecha i mówi coś, czego nie słyszę.
– Lo siento, güelo [Przepraszam, dziadku] – odzywam się i wyciągam słuchawki. – No pude oírte [Nie słyszałem cię]. Muzyka.
– Ay, bueno, mi’jito. Se me olvida que son wireless [Ach, dobrze, synku. Zapominam, że są bezprzewodowe]. – Poklepuje mnie po plecach i mierzwi mi włosy, zostawiając na nich zapach węgla drzewnego i ognia. – Kolacja jest już prawie gotowa. Asando setas y chiles para ti [Dla ciebie grillowane grzyby i chili]. W H-E-B8 były grzyby, które lubisz, długie białe paskudy, ale dobrze się grillują. Twoja siostra jest na dworze. Powiem jej, że jesteś już w domu.
Zamykam laptop i książki. Obecność Xochi oznacza, że raczej nie usiądę niebawem do pracy domowej. Właśnie wchodzi do domu z prawie pustą butelką wina i pełnym do połowy kieliszkiem w drugiej dłoni.
Tak. Praca domowa poczeka.
Pędzę uściskać starszą siostrę, która jest o jakieś dwa centymetry wyższa ode mnie, ma długie ciemne włosy i piegi, które stają się widoczne od słońca.
– Butelka była pełna, kiedy tu przyjechałaś? – Nie staram się ukryć krytyki.
– Te lo sico [Zamknij się] – syczy. – Spróbuj pilnować przez osiem godzin dwadzieściorga ośmiorga przedszkolaków, żeby się nie pozabijały, ‘manito [braciszku]. – Siada na kanapie i klepie miejsce obok siebie.
Xo wróciła do Corpus Christi tego lata, po czteroletnich studiach na Uniwersytecie Teksańskim w San Antonio i trzech latach spędzonych w Miami, gdzie pracowała dla Teach for America. Nigdy jej tego nie powiem, ale jest idiotką, skoro się tu znowu sprowadziła. Rozumiem, że za kilka lat Floryda znajdzie się pod wodą, jednak mimo wszystko. Ja na pewno nie powtórzę jej błędu.
– Zapomnijmy o nich – mówi. – Opowiadaj, co u ciebie, ‘Lito. Nie widziałam cię kilka tygodni. W szkole jest okej?
– Świetnie – odpowiadam, gdy uzupełnia sobie kieliszek i pyta, czy do niej dołączę. Odmawiam, bo ciągle jestem na cukrowym haju po winogronowym slushu.
– I złożyłeś już podania o stypendia, tak?
– O ile nie pojawi się jeszcze jakieś dobre, zostały mi dwa lub trzy. – Dzięki Bogu. Przez trzy miesiące szukaliśmy z Itzel, Jordanem i Roem sposobu zdobycia kasy na studia. Nie tak planowałem spędzić wakacje przed ostatnim rokiem w liceum.
– Dobrze. – Pije łyk z kieliszka. – A papi? Jak się dogadujecie?
Xo zawsze rozumiała moje powierzchowne relacje z tatą. Mimo że nie odgrywała ważnej roli w moim życiu przez ostatnie siedem lat, była moim buforem, kiedy dorastałem. Gdy tata darł się na mnie przed wyjściem do pracy, siostra czekała już w gotowości z Britney Spears w radiu Pandora.
„Baila conmigo, ‘manito” [Tańcz ze mną, braciszku], żądała. i nie pozwalała mi przestać, dopóki nie zacząłem się znowu uśmiechać. Dopóki nie uzyskała fizycznego dowodu, że wraca moje poczucie szczęścia.
Jestem pewien, że nawet po wyjeździe na studia czuła napięcie podczas wizyt z okazji świąt lub wakacji. Na tyle wyraźnie, by pytać o nasze stosunki.
– To nieważne – odpowiadam. – Nie martw się.
Patrzy na mnie znacząco. Z tą swoją miną „nie mów starszej siostrze, co ma robić”.
– Robię, co chcę. A teraz chodź. Na razie przestaniemy się zajmować twoimi sprawami. Kolacja prawie gotowa, y tengo mucha hambre [jestem bardzo głodna] – jęczy. – Nie uwierzysz. Nawet po tym, jak güelo opowiedział mi z najdrobniejszymi szczegółami podróż tej świni z jego podwórka na grill.
*
– Zdarza ci się o niej myśleć? – pyta Xo.
Właśnie wychodziła z güelo, lecz zatrzymał nas widok dwóch zdjęć wiszących na ścianie przy drzwiach. Widać na nich mamę w szpitalnym łóżku tulącą dziecko i tatę pochylającego się przy nich. Fotografie różnią się nieznacznie wyglądem sal, a na tym ukazującym mnie jako noworodka widać też siedmioletnią Xo siedzącą na łóżku i szczerzącą się do obiektywu.
– Nie tak jak ty o niej myślisz – odpowiadam.
Mama zmarła, gdy miałem zaledwie kilka miesięcy. To za wcześnie, bym mógł mieć jakieś wspomnienia z nią związane.
Niemniej myślę o niej. Zastanawiam się, jak by to było, gdybym dorastał obok niej i mógł ją poznać.
Lubię sobie wyobrażać, że byłaby jedną z tych głośnych mamusiek chodzących na mecze: wykrzykującą i wymachującą krowimi dzwonkami, ubraną w taką paskudną koszulkę z wprasowanym w domu napisem „#16’s MOM”. Gotowalibyśmy razem i słuchali Seleny przy każdej okazji. Mogłaby być moim oparciem i pokrzepieniem w chwilach, gdy przyjmuję regularne przejawy irytacji taty.
– Rób tak dalej. Na pewno byłaby taka, jak ją sobie wyobrażasz – mówi Xo. Obejmuje mnie, przyciska do siebie i całuje w bok głowy. – Pójdę już, zanim güelo zaśnie w kabinie. Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebował, dobrze? Przyjedź do mnie na weekend.
– Okej.
Skoro już wróciła – co zawsze będę uważał za skrajną głupotę – cieszę się, że zadba o to, bym nie utonął w osamotnieniu. I że mogę gdzieś odetchnąć od taty.
Szczypie mnie w policzek i przytula jeszcze raz, po czym biegnie do dziadka. Machają do mnie z furgonetki, a güelo naciska kilkakrotnie na klakson. Rytmy muzyki ranczera z jego kabiny docierają do mnie nawet wtedy, kiedy już ich nie widzę.
Po wejściu do domu staję przy zamkniętych drzwiach wejściowych i pustka tego miejsca wydaje się ogromna przy braku energii siostry i dziadka. W swoim pokoju zdejmuję koszulkę, wskakuję do łóżka i kładę się przed laptopem z otwartym zwyczajowym szeregiem stron www, wśród których znajduje się moje dyskretne konto na Twitterze, @andwhataboutittt, służące mi do oglądania atrakcyjnych chłopaków, rozmawiania o Arianie Grande oraz utrzymywania kontaktu z kilkoma drag queen i popularnymi na Twitterze gejami. Nie zamieszczam tu swoich zdjęć. Nigdy. Na wypadek, gdyby natrafił na nie ktoś, kogo znam.
Mój oficjalny profil, @laMalaLuna, jest dokładnym przeciwieństwem: obserwuję tu wyłącznie przyjaciół i kolegów z klasy, kilkoro muzyków i celebrytów, a także kluby piłkarskie. Przyzwoitość, dyskrecja, podstawy. Z wyjątkiem tego, że jestem fanem Lil Nasa X i Franka Oceana, nic nie zdradza choćby w nikłym stopniu mojej homoseksualności.
Na @adnwhataboutittt sprawy mają się zupełnie inaczej. Tutaj zamieszczam regularnie memy o Lady Gadze i Mariah Carey, piszę o tym, jak dużo Ryby płaczą, a Koziorożce niczym się nie przejmują. Od czasu do czasu oglądam goliznę na OnlyFans.com. Jest też kilka zrzutów ekranu zabawnych wiadomości z Grindr. Niektóre są naprawdę pikantne, bo „przyjaciel stara się wcielić w Nicki Minaj”. Normalka.
Aż w końcu docieram do serii zdjęć zamieszczonych przez tego chłopaka, @sunnysideup213. Opatrzył je komentarzem: „277 dni do końca liceum. 0 dni do osiemnastki” z emotką przedstawiającą tort urodzinowy i balon. Nie pamiętam, żebym go obserwował, ale mam w zwyczaju oglądać masę przypadkowych chłopaków, nie poświęcając temu zbytniej uwagi. Jeśli miałbym zgadywać, są to fotki z jego ostatniej klasy. I albo ma świetnego fotografa, albo jest niesamowicie fotogeniczny.
Jedno i drugie. Zdecydowanie.
Zdjęcia opatrzono hashtagiem „Venice Beach”. Wiem, że to jest w Los Angeles dzięki Lanie Del Rey i mojej wieloletniej obsesji na punkcie tego miasta. Od lat marzę, żeby się tam przeprowadzić po liceum. Miałbym szansę wreszcie zabłysnąć bez ograniczeń istniejących w domu. I trochę zazdroszczę chłopakowi, który już tam jest.
@sunnysideup213 ma na sobie lnianą jasnoniebieską koszulę i wąskie chinosy khaki podwinięte kilka centymetrów nad kostkę. Jest Azjatą. Jego skóra ma taki kolor jak moja przez cały rok. Włosy ma jaśniejsze po bokach jak ja, ale nasmarowane na czubku pomadą i zaczesane do tyłu i na jedną stronę. Jego oczy są śliczne, w ciemnym orzechowym odcieniu. Nieco jaśniejsze od moich, niemal czarnych.
Na pierwszym zdjęciu siedzi na piasku, a stopy muska mu fala. Na kolejnym kuca na środku chodnika. Wyciąga palce wskazujące w kierunku aparatu, a w tle widać sklepy. Ostatnie ujęcie znowu ukazuje go na piasku. Stoi z wyciągniętymi w górę rękami i trzyma flagi. Jedna jest czerwona z żółtą gwiazdą na środku. To flaga Chin? A może Tajwanu? Druga to flaga tęczowa, nieco zmieniona, bo z dwoma dodatkowymi paskami nad czerwonym: brązowym, a na samej górze czarnym.
Cholera. Jak długo się gapię na te zdjęcia? Uśmiecham się do niego? Czuję, że zaczynam tworzyć w głowie scenariusze dotyczące nas obu. Uderzam palcami w touchpad, żeby wyjść z powiększenia. Nie potrzebuję, żeby agent NSA namierzył mój laptop przez to, że zbyt długo patrzę pożądliwie na tego chłopaka.
„STO LAT!” – piszę. I „SENIORZY GÓRĄ!”. Dodaję emotkę związaną z zakończeniem liceum. Równocześnie wyobrażam sobie, że zdobywam się na odwagę i komentuję jego atrakcyjność. Następnie lajkuję jego post, a potem kontynuuję wieczorną podróż po Twitterze.
Budzi mnie dźwięk powiadomienia. @sunnysideup213 obserwuje @andwhataboutittt. Dziękuje mi też za życzenia urodzinowe. Polubił także kilka moich wpisów. Głównie o tym, że Ariana Grande zasługuje na wszelkie dobro na tym świecie i że nie wyrzuciłbym z łóżka Diega Tinoco.
Staram się zapanować nad nadmierną ekstazą, ale nie mogę się uspokoić. Będę przeżywał tę interakcję przez jakiś czas.
Muszę się ogarnąć. On nie wie, kim jestem. A ja nawet nie znam jego imienia. No i dlaczego w całym Corpus Christi nie ma tak atrakcyjnego geja?
W ciągu dnia przy każdej sposobności przeglądam foty @sunnysideup213 na Twitterze. Ma też połączone konto na Instagramie, które nadaje się idealnie do dalszego stalkingu.
Muszę jednak zachowywać ostrożność. Jeden zły ruch kciuka i polubię zdjęcie z dwa tysiące szesnastego roku. Jak maskujący się szop pracz gej myszkujący w śmietniku.
Itzel wali w stół, żeby zwrócić na siebie moją uwagę.
– ¡Ay la verga! [O kurwa!] – krzyczę w tym samym momencie, w którym Jordan wykrzykuje:
– Ja pierdolę!
W przerażeniu dźgnąłem go niechcący łokciem w bok.
– Próbuję się od ciebie dowiedzieć, co dostałeś z pracy z teologii! – mówi do mnie Itzel, strzelając palcami przy moim uchu.
– Nie musiałaś walić w stół. Chíngale [Cholera] – biadolę i wyciągam raport z torby. – Dziewięćdziesiąt sześć procent.
– O mój Boże, co? Jak? Ja mam osiemdziesiąt dziewięć! On mnie nienawidzi. – Bierze ode mnie papiery i zaczyna wodzić po nich wzrokiem, równocześnie kontynuując swoją tyradę.
Po lekcjach, podczas zebrania samorządu uczniowskiego, wracam do zajmowania się wyłącznie swoim telefonem. Wtem słyszę, że pan Harden, sponsor samorządu z ramienia grona pedagogicznego, chrząka. Czuję, że przebija mnie spojrzeniem ostrym jak laser.
Podnoszę wzrok i widzę, że Mirella García wpatruje się we mnie gniewnie.
– Prezentujemy inicjatywę, Jules – informuje mnie. Bębni zadbanymi paznokciami w blat biurka i w jej oczach dostrzegam, że pokłady cierpliwości, z jakimi przyszła na zebranie, są na wyczerpaniu. – Skoro już jesteś sekretarzem, możemy cię prosić, żebyś łaskawie zamieścił to w protokole?
– Och, oczywiście – odpowiadam. Gorączkowo wpycham telefon do kieszeni i zaczynam pisać, nie odrywając wzroku od monitora. Staram się nie myśleć o tym, jak bardzo nienawidzę znajdować się w centrum uwagi.
A w domu zapominam na kilka godzin o eseju na temat praw wyborczych, który powinienem był zacząć pisać w ubiegłym tygodniu. Dawno już zamknąłem okno Microsoft Word, a ekran wypełnia Twitter. Polubienia, odpisywanie na tweety i komentowanie wszystkiego, co tylko @sunnysideup213 zamieści, jest dla mnie priorytetem.
Z obsesji wyrywa mnie dźwięk telefonu.
„Jutro na boisku, Luna? Piña chce poćwiczyć strzelanie goli”, pisze Jordan na naszej grupie Itzel y Los Dinos9 (jasne jest, kto z nas nadał ostatnio tę nazwę), a potem dodaje: „Sorki, nie chciałem tego pisać na grupie”.
„Boże, Jordan – odpisuje mu Itzel z serią emotek wyrażających zmartwienie. – Niepotrzebnie przeszkadzasz mi w wieczorze”.
Jordan śle jej wystawione do góry środkowe palce na przemian ze złamanymi sercami.
„Dobry pomysł”, piszę, ignorując ich kłótnię, i dołączam kciuk skierowany do góry.
„Super. Widzimy się mañana bae [jutro, skarbie]”. Za każdym razem, kiedy sobie tak żartuje, muszę z całej siły powstrzymywać gejowską implozję.
„Ja pierdolę, dość tej erotyki”, pisze Itzel.
„Robię to, na co mam ochotę, kobieto. PS Jeśli ty i Rolie zechcecie podrzucić nam powerade, będę was kochał na wieki”.
„Zastanowimy się”.
„Jesteście boscy – odpisuję. – Idę do łóżka. Do jutra”.
„¿MANDE? [Że co?] – włącza się Rolie, który wreszcie zauważył konwersację. – Co robimy jutro? Powerade? I dzięki za zapro do łóżka, Jules”.
„Nocowanka u Luny! Zaklepuję sobie miejsce pośrodku”, rzuca Jordan.
Odpowiedź Itzel: „Muszę znaleźć nowych przyjaciół”, to ostatnia rzecz, którą czytam przed wyłączeniem telefonu i rzuceniem go na bok.
Kładę się na plecach na łóżku, wpatruję się w sufit, a potem na ścianę po lewej stronie, gdzie puchary piłkarskie, medale i nagrody za naukę wypełniają regał o głowę wyższy ode mnie. Obok wisi flaga Meksyku. Tata podarował mi ją, kiedy razem z Jordanem i jego rodziną pojechałem oglądać reprezentację Meksyku w meczu z Argentyną.
Po drugiej stronie łóżka stoi biurko z niewielkim stosem podręczników, a obok regał, na którym znajdują się wegańskie książki kucharskie podarowane mi przez Xo na Gwiazdkę kilka lat temu, kiedy się dowiedziała, że nie jem mięsa. Nad nimi klasyka: The House of Mango Street i Bless Me, Ultima oraz kilka innych, które dostałem od siostry i starszego kuzynostwa.
Te, którymi nie chciałbym, żeby tata się interesował, trzymam w pudle pod łóżkiem. Historie w bardziej oczywisty sposób homoseksualne. Tam się kryją Simon oraz inni homo sapiens oraz Arystoteles i Dante odkrywają zasady wszechświata.
Na górze istnieje świat, który stworzyłem na masowy użytek. Życie, w którym widzę, jak Jordan – a niekiedy także Rolie – się leni i jest bezpieczny, będąc hetero, podczas gdy ja udaję kogoś, kim nie jestem. Zauważam ich żarciki i nic sobie z nich nie robię. Zastanawiam się, jak by wszystko mogło się zmienić, gdybym zrobił coming out. Gdybym poczuł się bezpiecznie w swojej seksualności. Jakie granice baliby się przekraczać? I czy mogliby się ode mnie odciąć?
*
Muszę pamiętać, by nigdy się nie zgadzać na trening po szkole z Jordanem i Piñą.
Piłka nożna we wrześniowy upał południowego Teksasu w połączeniu z wilgotnym powietrzem Zatoki Meksykańskiej stanowi wyjątkową formę tortury. Nawet nie wiedziałem, że moje ciało może się w takim stopniu pocić. Czuję, że słońce musi być superblisko Teksasu i przyciemnia moją skórę o kilka tonów.
Piña stoi na bramce, a że ma sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, jest w tym wyjątkowo dobry. Ma na imię Gabriel, ale pewnie z powodu sportu prawie nikt tak do niego nie mówi, za to wszyscy używają jego nazwiska. Oprócz Jordana jest moim ulubionym kolegą z zespołu. A ci dwaj razem? W życiu nie spotkałem chłopaków, którzy byliby bardziej hetero.
Jordan i ja idziemy łeb w łeb i na zmianę gramy w ataku i obronie. Nie lubię się chwalić, ale będąc naprawdę skromnym, potrafię dorównać niemal każdemu w drużynie. Z wyjątkiem Jordana, który jest bez wątpienia najbardziej rywalizującym człowiekiem i daje z siebie wszystko na sto procent, a nawet i dwieście, jeśli tego właśnie potrzebuje, by wygrać.
– Dzięki Bogu – sapię na widok Roliego i Itzel zbliżających się do boiska z dużymi styropianowymi kubkami w dłoniach.
– Dziesięć minut przerwy – woła Jordan do Piñi i mnie, biegnąc w stronę przyjaciół, by im pomóc.
Podaje mi kubek, a ja nie bawię się z pokrywką i rurką. Tylko mi przeszkadzają. Poza tym bez nich najłatwiej się dostać do kruszonego lodu. Bosko.
– Wolniej! ¡Pinche camellito! [Pieprzony wielbłądziku!] – krzyczy Itzel i klepie mnie w tył głowy, kiedy sobie uświadamia, że pochłonąłem połowę napoju w kilka sekund.
Krótka przerwa przekształca się w półgodzinną debatę Jordana i Piñi na temat najskuteczniejszych manewrów pod bramką. A potem Itzel stwierdza, że Lionel Messi to najatrakcyjniejszy facet na całej planecie, czemu żaden z nas nie może się sprzeciwić. W końcu wywiązuje się dyskusja na temat atrakcyjności Shakiry, ponieważ Rolie nie widzi różnicy między Messim a Gerardem Piqué, co w rezultacie prowadzi do rywalizacji w tańcu brzucha do Hips Don’t Lie. Staram się z całych sił nie gapić na Piñę i Jordana wykonujących zmysłowe ruchy biodrami ani myśleć o bardzo wyraźnie zarysowanych pod spodniami kształtach penisów. Na widok prób Roego, który wykonuje nieskoordynowany taniec hula, padamy na ziemię, wijąc się i trzymając za boki, bo nie możemy powstrzymać śmiechu.
Siadamy z Itzel pod ogrodzeniem i ignorujemy chłopaków, którzy gadają teraz o Dallas Cowboys. Itzel opowiada mi o czymś, co ostatnio zrobiła jej matka, a co ją „wkurzyło tak, że o Boże”. Wtem podchodzi do nas Piña. Najpierw przeciera twarz dołem koszulki, przez co widzimy różnicę w odcieniu skóry na brzuchu i wystawionych na działanie słońca rąk, następnie wyciąga dłoń do Itzel.
– Możemy się przejść? – pyta.
Raczy go „mhm” i bierze za rękę, by się podnieść. On wskazuje drugi koniec boiska i ruszają w tamtą stronę.
– O co chodzi? – pytam.
– Piña prosi Itzel, żeby mu towarzyszyła w czasie imprezy z okazji zjazdu absolwentów – odpowiada Jordan bez cienia żalu w głosie.
– Ale czekaj, czy ty i Itzel nie rozmawialiście…
– Przestań – przerywa Jordan Roemu. – To nic wielkiego. Powinna robić to, co chce.
Nie jest tajemnicą, że Jordan i Itzel mieli się ku sobie od pierwszej klasy. Ale prawie nikt nie wie o tym, że byli na kilku randkach latem przed trzecią klasą i na niezbyt platonicznej nocowance w ciągu tygodnia, kiedy jego rodzice wybrali się w rejs statkiem. Rodzice Itzel zabronili jej się z nim spotykać, ponieważ „pewni chłopcy” nie są dla niej najlepsi. Zwłaszcza „negrito [ciemnoskórzy] bez hiszpańskiego nazwiska”.
Od tamtego czasu oboje spotykali się z innymi ludźmi. Mimo to nietrudno zauważyć, że między nimi ciągle coś istnieje. Iskra, która pojawia się raz na jakiś czas, kiedy Itzel jest najszczęśliwsza. I gdy się zdaje, że nic na świecie nie zdoła powstrzymać Jordana.
Wiem, że nie jest w nastroju na rozmowę o tym, jak uprzedzeni potrafią być Latynosi, więc próbuję zbyć ciekawość Roliego.
– To pewnie znaczy, że też musimy sobie zorganizować dziewczyny.
– Zastanawiałem się, czy nie zaprosić Caroliny z mariachi – odpowiada Roe.
– A ja w ubiegłym tygodniu zaprosiłem Avery Aquino – wyznaje Jordan, czym daje mi znać, że ja pozostaję daleko w tyle za przyjaciółmi.
– Dzięki, chłopaki, że mi o tym wspomnieliście.
Od trzech lat chodziliśmy na szkolne potańcówki we czwórkę, a czasami z Lou. A teraz będę musiał się naprawdę wysilić.
Mogę się zorientować, czy Lou szuka partnera. Będę się modlił, żeby nie przyjęła jeszcze niczyjego zaproszenia.
Itzel wraca z Piñą i robi wszystko, by nie patrzeć Jordanowi w oczy.
– Co powiecie na to, żebyśmy kończyli? – pyta Piña i podnosi piłkę.
– Bardzo proszę – odpowiadam i już pędzę w stronę trybun po plecak. Niczego tak nie pragnę jak klimatyzacji i prysznica.
Piña proponuje Itzel podwózkę i oddzielają się od nas, by udać się na drugi koniec parkingu. Idę za Roem i Jordanem do naszych aut zaparkowanych blisko siebie.
Chwytam Jordana za rękę, kiedy otwiera drzwi swojego dżipa.
– Wszystko okej?
– Tak, bracie. Na sto procent – mówi i macha do Roliego, który wyjeżdża pędem z parkingu.
Prawie mi się wyrywa: „Wiem, że kłamiesz”.
– Domyślam się, że tym razem muszę ci uwierzyć.
– Luna, rodzice Itzel to dupki. Wiemy o tym. Ale to nie znaczy, że nie możemy się nadal przyjaźnić. Nie stracę jej tylko dlatego, że będę trwał w swoich uczuciach.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
https://www.wydawnictwokobiece.pl/
https://www.facebook.com/kobiece
https://www.instagram.com/wydawnictwo.kobiece/
TYTUŁ ORYGINAŁU:
Fifteen Hundred Miles from the Sun
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska
Wydawczyni: Agnieszka Nowak
Redakcja: Ewa Kosiba
Korekta: Lena Marciniak-Cąkała
Projekt okładki: Anna Laytham
Ilustracja na okładce: Jay Bendt
Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
Copyright © 2021 by Jonathon A. Garza
Copyright © 2023 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com, in collaboration with Graal, sp. z o.o.
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Patrycja Wyszogrodzka-Gaik, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie I
Białystok 2023
ISBN 978-83-8321-666-9
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Marcin Kośka