54,99 zł
Legenda polskiego teatru i polskiej kinematografii.
Stworzył niezapomniane kreacje w wielu znakomitych filmach (Zaklęte rewiry, Dzieje grzechu, Ćma, Wojna światów – następne stulecie) i serialach (Czterej pancerni i pies, Kariera Nikodema Dyzmy, Alternatywy 4). Obdarzony wybitnym talentem i równie trudnym charakterem. Zawsze otoczony wianuszkiem pięknych kobiet. Koledzy z branży odnosili się do niego jednocześnie z niechęcią i podziwem – mieli mu za złe wybuchowość i indywidualizm, ale cenili jego znakomite aktorstwo. Jego życie prywatne było pełne zawirowań.
Hulaka? Kobieciarz? Despota? Utracjusz? A może perfekcjonista? Magda Jaros postarała się odkryć, jaki naprawdę był Roman Wilhelmi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 236
Polecamy również:
Beata Biały
Słońca bez końca. Biografia Kory
Żyć jak Wielki Szu. Biografia Jana Nowickiego
Anna Bimer
Chciałem być piosenkarzem. Biografia Krzysztofa Krawczyka
Magda Jaros
Ty pieronie! Biografia Franciszka Pieczki
Katarzyna Olkowicz
A tam, cicho być! Biografia Bohdana Smolenia
Katarzyna Olkowicz i Piotr Baran
Serca bicie. Biografia Andrzeja Zauchy
Tacy mężczyźni jak Roman Wilhelmi mnie irytują. Choć zawodzą, krzywdzą, wybacza im się wiele. Może nawet za wiele? Jakby żyli na innych niż obowiązujące prawach. Jakby z pielęgnowanego egoizmu robili atut. Mówili: Możemy więcej i nic nam nie zrobicie! A jednak talent Romana Wilhelmiego był jego tarczą, imponował. W filmach i serialach bije od niego nieprawdopodobna siła. Kiedy się pojawia, ekran jest tylko jego. Ma jeszcze coś, co świadczy o aktorskim geniuszu. Jego gra, choć minęło wiele lat, jest współczesna i zupełnie się nie starzeje. Kiedy więc zaczęłam pracę nad tą książką, byłam rozdarta. Niełatwo jest połączyć dwie skrajne emocje: niechęć z fascynacją. Im głębiej wchodziłam w życiorys Wilhelmiego, tym szerzej otwierałam oczy. Bo nic nie pasowało do obrazka, jaki sobie stworzyłam.
„Miał charakter dziecka, szczerego, ufnego, prostolinijnego” – mówi przyjaciółka, aktorka Barbara Wrzesińska. „Nie znałem bardziej nieśmiałej osoby – dodaje reżyser i przyjaciel Maciej Domański. – Nie sposób określić, jaki miał charakter. On był i dobry, i zły, czarujący i złośliwy, absolutnie zaborczy i egoistyczny”. „To była niesłychanie skomplikowana natura” – opowiadała aktorka i przyjaciółka Iga Cembrzyńska1. Zamiast więc w łatwy, oczywisty sposób opisywać jego życie, pytałam siebie i innych: Dlaczego? Dlaczego, choć stać go było na więcej, nie dostawał ról, na jakie zasługiwał? Dlaczego przez całe życie szukał miłości, a kiedy ją znajdował, psuł związki? Dlaczego mimo wielkiego poczucia wartości brakowało mu siły przebicia? I wreszcie dlaczego uciekał w alkohol, który go zniszczył, skrócił życie, a nas, widzów, pozbawił wielu świetnych kreacji, jakie aktor na pewno by stworzył? Mam nadzieję, że choć w części udało mi się znaleźć odpowiedzi na te pytania. Czy po miesiącach rozmów, spotkań, poszukiwań polubiłam Romana Wilhelmiego? Nie do końca. Czy lepiej go rozumiem? Zdecydowanie tak. Czy potrafię wytłumaczyć jego sposób życia? Oceńcie Państwo sami.
3 listopada, dzień Świętego Huberta, wypadł w 1991 roku w niedzielę. Pogoda jak na tę porę roku była łagodna: niewielki deszcz i dodatnia temperatura. W kartce z kalendarza czytam motto na ten dzień: „Każda praca jest dobra, o ile jest dobrze wykonywana” – Albert Einstein. Przez chwilę zastanawiam się, czy to do niego pasuje. Zdecydowanie tak, bo praca, jej jakość i osiągnięcie artystycznych wyżyn były czymś, o czym zawsze marzył, za czym gonił i czemu poświęcił życie.
Wieczorem Wiadomości TVP1 podały informację, że odszedł Roman Wilhelmi, jeden z najwybitniejszych polskich aktorów, znany z kreacji, które stworzył w Teatrze Ateneum im. Stefana Jaracza w Warszawie, Teatrze Telewizji, ról w serialach telewizyjnych (Czterej pancerni i pies, Kariera Nikodema Dyzmy, Alternatywy 4) oraz w filmach kinowych (Zaklęte rewiry, Ćma, Wojna światów – następne stulecie). Padło zaledwie kilka zdań na podsumowanie krótkiego, lecz barwnego i burzliwego życia. W zakamarkach pamięci odnajduję tamto wspomnienie i tamtą chwilę. Musiała zrobić wrażenie, skoro przechowuję ją tak długo. Ale wielu widzom ten fakt zapewne umknął. W Polsce działy się przecież o wiele ważniejsze sprawy. Byliśmy tuż po pierwszych, w pełni wolnych po drugiej wojnie światowej wyborach do Sejmu i Senatu. Tę radość jednak zakłócała obawa przed bezrobociem, które wkrótce sięgnęło dwudziestu procent. Padały fabryki, kopalnie, pegeery. Śmierć jednego z czterech pancernych musiała więc zejść na dalszy plan.
Nekrolog podpisany jest: „Pogrążony w smutku brat Adam z żoną i dziećmi oraz Rodzina”. Informuje, że nabożeństwo żałobne odbędzie się w piątek 8 listopada w kościele św. Anny w Wilanowie, po którym nastąpi złożenie ciała na miejscowym cmentarzu2. W „Życiu Warszawy” Wilhelmiego żegnają między innymi minister kultury i sztuki, dyrektor Teatru Ateneum, Adam Hanuszkiewicz z zespołem Teatru Nowego, redakcja Teatru Telewizji, Scena na Piętrze w Poznaniu. Ludzie i miejsca, z którymi był związany. Lubił być w centrum uwagi i lubił czuć się ważny, więc pewnie hołdy sprawiłyby mu przyjemność. Choć to też chichot losu, że pośmiertnie w wielkich słowach uhonorowano człowieka, którego ani krytycy, ani koledzy za życia nie głaskali po głowie.
To najbliżsi wystarali się, by miał grób na pięknym cmentarzu przy kościele św. Anny. Kwatera była kosztowna i płaciło się w dolarach. Ale dla Wilhelmiego proboszcz zrobił wyjątek.
Emilia Krakowska, aktorka, przyjaciółka: „Byłam z Lilką, ostatnią partnerką Romka, przed pogrzebem w kaplicy. Poprosiła, żeby otworzyć trumnę, i włożyła mu paczkę gauloises’ów. Dobrze, że w ostatnią drogę wziął to, co kochał. Bo przecież odpalał papierosa od papierosa, to nieodłączna część jego wizerunku”.
Ewa Wiśniewska: „Trudno było mi dojechać na cmentarz, Warszawa stała w korkach, na szczęście zdążyłam. Stałam oparta o drzewo i było mi smutno, że odszedł mój wspaniały kolega. Po kilku latach chciałam znaleźć jego grób, ale chyba wycięli to wielkie drzewo. Do Romka nigdy już nie trafiłam”.
Maciej Domański, przyjaciel aktora z czasów Teatru Ateneum, reżyser: „Na pogrzebie był tłum ludzi. Cała Warszawa przyszła go pożegnać. Nikt nic nie powiedział podczas uroczystości. Nie było pożegnań, żadnego oficjalnego wystąpienia. Niektórzy mieli za złe, że środowisko nawet po śmierci go nie uszanowało. A mnie się podobało. Odszedł wielki człowiek i w zasadzie nie ma już o czym mówić.
W jego mieszkanku na ulicy Bagno w Warszawie był balkonik. Siadały na nim gołębie, niemiłosiernie brudząc wszystko dookoła. Roman zawsze mówił, że ma dwa marzenia, a nawet dwa cele w życiu. Jeden to zdobyć Oscara, a drugi kopnąć gołębia w dupę. Kiedy go odwiedzałem na Bagnie, pytałem: «I jak z gołębiem?». Odpowiadał: «Ciągle mi się nie udało, jestem coraz starszy, a gołębie coraz szybsze». Jakiś czas po pogrzebie razem z Heniem Talarem spełniliśmy marzenie Romka, przy jego grobie kopnęliśmy gołębia w dupę. Myślę, że to było najlepsze pożegnanie”.
Trzydzieści dwa lata później w Zaduszki idę na grób Wilhelmiego. Jest piękny jesienny dzień, błękitne niebo, jasne słońce. Przed cmentarzem kupuję szklany znicz w kształcie serca. Symboliczny, bo wiele serc Roman przecież złamał. Ktoś mi powiedział, że mam się kierować na zachód od kaplicy. Bez kłopotów znajduję właściwe miejsce. Grób jest zadbany, porośnięty oszałamiająco zielonym o tej porze roku bluszczem, zdobią go białe chryzantemy. Kto tu przychodzi? Partnerka, wielbiciele aktorskiego talentu, byłe narzeczone, sąsiedzi? Ostatni etap życia spędził przecież nieopodal, na ulicy Wiktorii Wiedeńskiej, gdzie dostał piękne mieszkanie. A może byłe kelnerki z restauracji Kuźnia, która znajduje się tuż obok pałacu w Wilanowie? Wilhelmi miał tam swój stolik, przychodził uczyć się tekstów.
Pomnik wykonał krakowski artysta plastyk Bolesław Chromy, ten sam, który pod Wawelem ustawił niezbyt pięknego smoka. Pomnik na grobie Wilhelmiego jest symboliczny, przedstawia zarys mężczyzny, którego ręce układają się nie przez przypadek w skrzydła anioła. W końcu dozorca Stanisław Anioł ze słynnego i zdecydowanie kultowego serialu to jedna z jego najlepszych ról. Na pomniku jest skromny napis: „Roman Wilhelmi aktor”, lata życia „1936–1991” i jeszcze wykrzywiona maska Melpomene, muzy aktorów.
Długo byłam przekonana, że Wilhelmi umarł jako starszy mężczyzna. Dopiero teraz dociera do mnie, że miał zaledwie pięćdziesiąt pięć lat. Co to za wiek na umieranie? Niby żartem mówimy, że dzisiejsza pięćdziesiątka to dawna trzydziestka, ale coś w tym jest. Człowiek jest w pełni sił, osadzony w sobie, lecz wciąż ma marzenia i plany. Uświadamiam sobie, że w chwili śmierci Roman Wilhelmi był niewiele starszy ode mnie. A ze zrobionych pod koniec życia zdjęć spogląda zmęczona, wychudzona twarz: smutne oczy, zgaszony uśmiech, głębokie bruzdy na policzkach i czole. Wiem, że przez ostatnie lata ciężko chorował na raka, który ostatecznie go zabił, ale kiedy patrzę na niego, nie mogę pozbyć się myśli o tym, jak wiele w nim bólu, nawet nieszczęścia. Uczucie to potęguje jeden z ostatnich wywiadów, jakich udzielił już w wolnej Polsce. Wilhelmi mówi: „Zamiast być na etacie, brać pieniądze i być świadkiem upadku teatru, wolę się przypatrywać temu z boku albo robić coś samemu, żeby mieć zadowolenie osobiste. […] To, co się stało w tej chwili z kulturą, to zbrodnia. Można wyrzucić stragany, zrobić sklepy wędliniarskie, zlikwidować je i zrobić pasmanterie, ale nie można ruszać dwóch rzeczy: zdrowia i kultury. Takie kroki kosztują, i to bardzo dużo. Nikt dokładnie z nas niestety nie wie, jak można gładko przejść do kapitalizmu”3.
Czy tak może mówić człowiek, który odniósł sukces i jest zadowolony z życia? Jeden z najbardziej utalentowanych aktorów w tym kraju? Ten, który naprawdę wierzył, że zrobi karierę na miarę Marlona Brando i zdobędzie Hollywood? Który pilnie uczył się francuskiego, żeby zburzyć zawodowe ograniczenia i mury, pokazać kolegom, krytykom, wreszcie publiczności, na co go stać? Zdecydowanie nie. Co więc się stało, że po drodze stracił zapał i żar? Kiedy szedł przez życie zgodnie z planem, a w którym momencie zbłądził? Żeby to zrozumieć, sięgam do korzeni, czyli dzieciństwa.
W życiu każdego dziecka, a zwłaszcza chłopca, najważniejszą osobą i kobietą jest matka. To ona go kocha, kształtuje, wyposaża na drogę, wspiera albo, przeciwnie, podcina mu skrzydła. Jaka więc była Stefania, Stefa, Wilhelmina, matka Romana? Dlatego od niej zaczynam tę opowieść.
Maciej Domański: „Wydaje mi się, że miał silny kompleks Edypa. Na szczęście na odległość, bo pani Stefania mieszkała w Poznaniu. Na ogół faceci wielbiący swoje matki mają potrzebę to demonstrować. Roman był oszczędny w takich deklaracjach. Mówił, że mama jest cudowna, ale nie opowiadał o niej zbyt wiele. Nawet przede mną się nie otwierał. Miał sfery, które były pozamykane dla wszystkich. Zapraszał matkę na premiery do Teatru Ateneum, jednak ona nie przyjeżdżała. Nie dlatego, że miała problemy ze zdrowiem czy była w złej formie. Po prostu Poznań wówczas był daleko. Przykro mu było z tego powodu. Mówił, że musi dużo grać w telewizji, bo tam mama go zobaczy. Zawsze po Kobrze czy spektaklu Teatru Telewizji czekał na telefon albo inny sygnał od mamy. To było dla niego dużo ważniejsze niż wszystkie recenzje razem wzięte. Do domu jeździł rzadko, ale pani Stefania była obecna w jego życiu przez cały czas”.
Jan Tycner, przyjaciel, impresario, poznański animator kultury: „Roman mówił, że matka trzymała rodzinę krótko za mordę. Po latach spotkałem ją obok mojego bloku na poznańskim osiedlu. Miała vis comica, papierosek, uśmiech, śniada cera. I to samo żywe co u Romana spojrzenie. Stefa była bardzo szczupłą, filigranową osobą. Nie znam szczegółów rodzinnych, choć potrafię sobie wyobrazić, że niełatwo jej było z trzema łobuzami, czyli Romkiem, Gieniem i najmłodszym Adamem”.
Roman, najstarszy z trzech braci Wilhelmich, przyszedł na świat 6 czerwca 1936 roku. Matka opowiada potem, że urodziła go prawie w teatrze, więc nic dziwnego, że został aktorem. Średni, Eugeniusz, ukochany syn Stefanii, urodził się rok później, a najmłodszy, Adam, w 1939 roku. Kiedy oglądam rodzinne zdjęcie, uderza mnie, jacy wszyscy byli piękni i jak do siebie podobni.
Z urody Romek i Eugeniusz przypominają Włochów: ciemne włosy, oczy, śniada cera, więc można by sądzić, że w ich żyłach płynie południowa krew. Tylko najmłodszy Adaś się wyłamie, ma zabawne blond loczki. Zdzisława Wilhelmi, żona zmarłego w listopadzie 2023 roku Adama, przypuszcza, że rodzina pochodziła z Niemiec. Pamięta opowieści o znajomych z RFN-u, z którymi teść rozmawiał płynnie w ich języku. Na germańskie pochodzenie wskazywałaby też etymologia. Nazwisko wzięło się od niemieckiego imienia Wilhelm, gdzie wille oznacza chęć i wolę, a helm opiekę i pomoc.
Zdzisława Wilhelmi: Teściowa Stefania nazywała się z domu Kaźmierczak i wywodziła się z Mosiny. Nigdy się tym jednak nie chwaliła. Nie wiem, w jakiej rodzinie się urodziła, ale musiała mieć aspiracje. Kiedy czasem wspominała o siostrze, to w tonie, że nie dorasta jej do pięt. To znaczy, że Stefa była na wyższym poziomie. Teść Zdzisław urodził się w Olszowie pod Krotoszynem, gdzie rodzina miała majątek ziemski i okazały dworek. Kiedy oboje znaleźli się w Poznaniu, w jakich okolicznościach się poznali, nie mam pojęcia, do pewnych tematów nigdy nie zostałam dopuszczona.
Zaryzykowałabym stwierdzenie, że małżeństwo Zdzisława ze Stefanią było mezaliansem.
Nie daj Boże, by teściowa usłyszała, że to mezalians. Przecież była warta królów. Mężczyźni całowali ją po rękach, a ona brylowała. Niesamowita kobieta. Ale też miała poczucie wyższości. Pewnie dlatego mnie i żonę średniego syna, Eugeniusza, Bronię, momentami traktowała chłodno. Ja pracowałam jako nauczycielka w przedszkolu i szkole, Bronia w biurze geodezyjnym, nie byłyśmy odpowiednimi partiami dla jej synów. Teściowa lubiła otaczać się ludźmi, była gościnna, zawsze błyszczała w towarzystwie.
Stefania Wilhelmi z synami, Eugeniuszem, Adamem i Romanem. Fot. z archiwum Zdzisławy Wilhelmi
A jaki był ojciec, Zdzisław Wilhelmi?
Wspaniały człowiek, o którym się mówiło, że chodził po mieście z kapeluszem w dłoni. Każdemu się kłaniał, każdego szanował. Pamiętam, że kiedy czasem miałam kłopoty z teściową, gdy coś jej się nie podobało, kładł mi rękę na ramieniu i mówił: „Dzidka, spokojnie, damy radę, damy radę”. Bo ona potrafiła mi wypomnieć, że pochodzę z Uniejowa. Miałam ochotę jej powiedzieć: „Kobieto, a ty niby skąd jesteś?”. Nigdy nie odważyłam się tego zrobić. Teść był cudowny i żałuję, że za krótko go znałam. Zmarł dwa lata po moim ślubie z Adamem w 1970 roku, miał zaledwie sześćdziesiąt cztery lata. Na pogrzeb zjechała się masa ludzi, jakaś rodzina z Nowej Soli, o której nie miałam pojęcia, że istnieje. Teściowa odejście męża bardzo przeżyła, musiała korzystać z pomocy, była w szpitalu. Po jakimś czasie poznała fantastycznego faceta, Stasia, wojskowego. Cudowny człowiek. Młodszy od niej, ale bardzo do siebie pasowali. No i mogła pokazać się na mieście w towarzystwie przystojnego mężczyzny. Ale pojawiły się przeszkody. Stanisław miał dorosłe dzieci, które nie akceptowały tego związku. Nazwisko Wilhelmi nie robiło na nich wrażenia.
Wróćmy do czasów, kiedy rodzina była w komplecie. Czym się zajmowali Stefania i Zdzisław?
Stefa nie pracowała, choć była pielęgniarką. Kiedy przyjechała do Poznania, przygarnął ją doktor Lipiński z żoną. Zamieszkała z nimi i tam się wszystkiego nauczyła. Kiedy zmarli, ona z kolei zaopiekowała się ich córką Helenką, która też była pielęgniarką. Helenka mieszkała z Wilhelmimi do końca i pomagała przy chłopcach. Teściowa wychowywała ich praktycznie sama. Zdzisław zajmował się handlem i przez cały tydzień rozwoził towary po Polsce. Był komiwojażerem.
Czyli, jak mówiło się w tamtych czasach, byli prywaciarzami.
Tak, Wilhelmim dobrze się powodziło, mieli ładny samochód, własne mieszkanie.
Roman Wilhelmi z rodzicami. Fot. z archiwum Zdzisławy Wilhelmi
A jaką matką była Stefania?
Obowiązywał u niej rygor. Miała zasady, których przestrzegała. Lubiła porządek, ale potrafiła też zaskoczyć prezentem, nieraz dostałam od niej drobiazgi albo rano witała mnie kawką i pachnącą bułeczką. Wielu osobom pomogła. Gorzej było z synowymi.
Opowiadała, że każdy z chłopaków, więc także Romek, musiał wykonać jakieś zadanie. Mieli krzesełka i jeśli równiutko ułożyli na nich ubranka, dostawali w nagrodę cukiereczek. Każdy więc się starał.
Teściowa wspaniale gotowała, lubiła gości, co tydzień urządzała potańcówki. Ich mieszkanie na Jeżycach miało wielkie, przechodnie, wysokie pokoje. Gdzieś stało pianino czy fortepian, na którym grali. Stefa była podczas takich spotkań królową. Ale kiedy ktoś zaprosił Wilhelminę do tańca, Gieniu, średni syn, trzymał się spódnicy mamy i jej nie puścił. Taki był zazdrosny. Był z matką najbardziej związany, jej oczko w głowie.
Stefa wychowała chłopaków dla siebie. Do końca mój mąż, osiemdziesięciolatek, kiedy o niej wspominał, mówił „mamusia”, nie „mama”. Ale ten temat był w naszym związku zakazany. Kiedy mówiłam coś o teściowej, przerywał: „O tym rozmawiać nie będziemy”, i wychodził do drugiego pokoju. A najstarszy Gieniu w drodze do pracy wieszał świeże bułeczki na jej klamce. Romek miał z chłopaków najłatwiej, wcześnie wyrwał się do Warszawy i zaznał swobody. Bracia mu tego zazdrościli, a on mógł wielbić matkę na odległość.
Dzięki pomocy Jana Tycnera i Telewizji Poznań udaje mi się obejrzeć dokument o Romanie. Film Nie pasuje do Ciebie ta śmierć powstał w 1994 roku, jego współautorką jest bratanica, córka średniego brata – Karina Wilhelmi-Tecław4. Występują w nim matka, brat, pani Zdzisława, niania. Dla mnie najbardziej wzruszające są wmontowane klatki z archiwalnego filmu. Kto go nakręcił? Ojciec Zdzisław? Trzej chłopcy siedzą przy kuchennym stole i bawią się samolocikiem. Niania albo mama przyczesuje im włosy. Jest też szkolne zdjęcie Romka w krótkich spodenkach, z ogromną teczką i kwiatami, więc to pewnie jakaś uroczystość.
W 1994 roku Stefania jest mocno starszą kobietą. I choć pochowała syna zaledwie trzy lata wcześniej, opowiada o nim z uśmiechem. W ciemnych, krótko obciętych włosach widać pasma siwizny. Dużo gestykuluje i ma mocne, przenikliwe spojrzenie.
Mówi tak: „Romek był grzeczny, wesoły, ale jak wyszłam z domu, rozrabiał. Nie złośliwie. Jednak kiedy chciałam go skarcić, nie mogłam. Bladł i mówił: «Mama, ja już tego nigdy nie zrobię». I nie uderzyłam”5.
Rozmowa odbywa się w mieszkaniu Stefanii Wilhelmi. To jej ostatni przystanek, Roman tam nie mieszkał. Ale kiedy przyjeżdżał do rodzinnego miasta, wpadał do matki.
Poznańskie adresy rodziny: najpierw dzielnica Wilda, ulica Strumykowa 11 (dziś Sikorskiego), gdzie Roman zostaje ochrzczony. Urodził się w szachulcowej kamienicy zbudowanej około 1890 roku. Fakt ten upamiętnia tablica ufundowana przez Radę Osiedla, odsłonięta w 2012 roku w obecności brata Adama. W czasie wojny rodzina ma do dyspozycji pokoik na ulicy Głogowskiej, a potem trafia na Jeżyce, do kamienicy na ulicy Roosevelta 9/10, tuż przy skrzyżowaniu z Dąbrowskiego. Dziś to jedno z bardziej ruchliwych miejsc Poznania, ale niedługo po wojnie musiało robić na Stefie wrażenie. Niedaleko Dworca Głównego, zoo, ogrodu botanicznego i Starego Miasta. A także Teatru Wielkiego, gdzie Wilhelmina uwielbia chodzić, gdzie zabiera synów, tak jak oczywiście do operetki.
Roman Wilhelmi opowiadał tak: „Chodziłem od dzieciństwa do operetki, bo jestem z Poznania, a każdy chodził. Mama z tatą systematycznie mnie zabierali, z przyjemnością oglądałem przedstawienia. Nie, nie pochodzę z rodziny o aktorskich tradycjach, ale wcześnie wiedziałem, że chciałbym uprawiać właśnie ten zawód”6.
Ostatni adres rodziców to blok na ulicy Mylnej. Mieszkanie kupione za dewizy, choć tak naprawdę to niewypał architektoniczny: ciemna kuchnia i pokoiki dziuple. Jan Tycner wspomina, że kiedy Roman przyjeżdżał z Warszawy, przywoził w prezencie mandarynki i pomarańcze kupione za dewizy w pewexie. Chodził z nimi po piętrach bloku, częstował sąsiadów, a Stefania puchła z dumy, że ma wspaniałego syna. Dla niego najważniejsze było mieszkanie przy Roosevelta.
Czytam, że kamienica powstała w 1904 roku według projektu spółki architektów Böhmer–Preul. Mieściła się w niej pracownia właścicieli spółki, a na parterze studium baletowe. Opowiadano anegdotę, jak to Roman z kolegami podglądali przez okno tańczące dziewczyny i robili im psikusy.
W grudniowy dzień wysiadam na dworcu Poznań Główny i idę na Roosevelta. Co chcę tam znaleźć, nie jestem pewna, ale liczę, że taka wizja lokalna coś wniesie do opowieści o Romanie. Wprost z ulicy są dwa bliźniacze wejścia: numer 9/10. Zdobią je piękne płaskorzeźby. Dziewiątka ma obdrapane tynki, ale dziesiątka jest odnowiona i pewnie tak wyglądała kamienica, kiedy mieszkała tu rodzina Wilhelmich. Wchodzę na klatkę schodową i jestem zachwycona: drewniane schody, rzeźbione balustrady, witraż w drzwiach wejściowych. Uśmiecham się na widok szerokiej poręczy. Jestem pewna, że bracia Wilhelmi ścigali się, kto zjedzie po niej pierwszy. Na parterze pod schodami niewielka ławeczka. Czy to tu musieli karnie siedzieć, kiedy coś zbroili? Bracia Wilhelmi nie byli aniołkami, choć w psoceniu zdecydowanie prym wiódł najstarszy z nich.
„Każdy z trójki był troszkę inny – wspominała niania, pani Helena – ale Roman był z nich wszystkich najżywszy. I zawsze miał najwięcej pomysłów dotyczących zabawy. I się bardzo dobrze uczył. Raz wraca ze szkoły: «Dostałem jedynkę!». Wtedy to był najlepszy stopień. A ja mówię: «Chodź do łazienki, butki ci zdejmę». A on, siedząc na krawędzi wanny, jeszcze z entuzjazmem opowiadał, jak to było z tym najlepszym stopniem. I w pewnym momencie przy zdejmowaniu bucika podskoczył na krawędzi wanny, stracił równowagę i wpadł do wanny. I w tej wannie jeszcze się dalej śmiał”7.
Scenki z dzieciństwa Romana. U góry po lewej: Pierwsza choinka, 1936. U góry po prawej: Z psem Muszką, 1937. Na dole po lewej: Z tatą na spacerze. Na dole po prawej: Z bratem Eugeniuszem. Fot. z archiwum Zdzisławy Wilhelmi
U góry po lewej: Pierwszy dzień szkoły. U góry po prawej: Z tatą i braćmi przed gmachem Teatru Wielkiego. Na dole: Z ulubionym samolotem. Fot. z archiwum Zdzisławy Wilhelmi
Przed budynkiem szkoły. Fot. z archiwum Zdzisławy Wilhelmi
Swoje wspomnienia ma też najmłodszy brat, Adam Wilhelmi:
„Romek to był żywy chłopak, trudno go było okiełznać, wszędzie go było pełno. Co kilka dni pukała do naszych drzwi za każdym razem inna koleżanka, z długim warkoczem i… skargą na brata, który notorycznie pociągał za kokardy co ładniejsze dziewczęta. […] Nie kto inny, tylko Romek podczas domowej zabawy w cymbergaja stłukł szybę. Takie miał uderzenie, taką siłę. Wszystkiemu, co robił, oddawał się bez reszty. W budynku, w którym mieszkaliśmy, były piękne reprezentacyjne delikatesy. Któregoś słonecznego dnia Romek znalazł się w samym środku okna wystawowego. Biegał pomiędzy poustawianymi towarami, był nie do zatrzymania. Gdy kupiłem sobie półwyścigowy rower, jeździliśmy na nim «na czas» wokół konsulatu amerykańskiego. Wracaliśmy do domu, już prowadząc rower, gdyż Romuś tak bardzo chciał wygrać, że wjechał prosto w samochód, przeleciał «kozłem» przez kierownicę i wylądował po drugiej stronie, niszcząc nasz środek lokomocji. Tym razem miał dużo szczęścia, ale następny wypadek rowerowy przypłacił już poważnym urazem. Mnie ratowało, że byłem najmłodszy, ale Romek miał z tatusiem trudne rozmowy”8.
Na pewno dom Wilhelmich jest wesoły, a chłopcy są zadbani. Mają porządne, piękne ubrania i zawsze zabierają do szkoły drugie śniadanie. Kobiecy dom tworzą mama, niania, a do Stefanii jeszcze przychodzą przyjaciółki. Plotkują, a Romek im się przysłuchuje. Ojciec pojawia się w tym świecie w piątek wieczorem. Przez cały tydzień rozwozi towary drogeryjne po Polsce. Musi zarabiać, a utrzymanie rodziny na wysokim poziomie kosztuje. Wspólnym dniem jest niedziela, kiedy całą piątką idą wystrojeni do kościoła, a potem do kawiarni na ciastka. Stefania wie, że mężczyzna, choć nieobecny, powinien czuć się głową domu. Robi więc wszystko, żeby grał pierwsze skrzypce, ale kiedy wyjeżdża, wszystko wraca do ustalonego porządku. I pewnie życie płynęłoby niezakłóconym rytmem, gdyby nie pewne trzęsienie ziemi. Dotyka ono Romka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
To już rok… O Romanie Wilhelmim, wywiad Miriam, „Uroda”, nr 11, 1992. [wróć]
„Głos Wielkopolski”, 7 listopada 1991. [wróć]
Nic za darmo, wywiad Marka Zaradniaka, „Gazeta Poznańska”, 10 maja 1991. [wróć]
Karina Wilhelmi-Tecław – dziennikarka, od lat dziewięćdziesiątych związana z TVP Poznań. Zmarła 9 lipca 2021 roku w wieku 55 lat. [wróć]
Nie pasuje do Ciebie ta śmierć, reżyseria Karina Wilhelmi-Tecław i Danuta Kaszewska, Telewizja Polska, Poznań, 1994. [wróć]
Nie lubię bicia piany, wywiad Józefa Szczupała, „Trybuna Opolska”, 19 stycznia 1988. [wróć]
Nie pasuje do Ciebie ta śmierć, reżyseria Karina Wilhelmi-Tecław i Danuta Kaszewska, Telewizja Polska, Poznań, 1994. [wróć]
Marcin Rychcik, Roman Wilhelmi. Biografia, Axis Mundi, Warszawa 2015, s. 22. [wróć]
Copyright © by Magda Jaros 2023
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor prowadzący: Magdalena Chorębała
Redaktor: Krzysztof Tropiło
Transkrypcja nagrań: Joanna Kłos
Projekt i opracowanie graficzne okładki, ilustracja na okładce: Zuzanna Miśko
Wydawca podjął wszelkie starania w celu ustalenia właścicieli praw autorskich reprodukcji zamieszczonych w książce. W wypadku jakichkolwiek uwag prosimy o kontakt z wydawnictwem.
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Anioł i twardziel. Biografia Romana Wilhelmiego, wyd. I, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-861-8
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer