Oddam matkę w dobre ręce - Magda Jaros - ebook + audiobook + książka

Oddam matkę w dobre ręce ebook

Jaros Magda

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co jakiś czas wstrząsają nami dramatyczne doniesienia o przestępstwach dokonywanych na bezbronnych podopiecznych DPS-ów. Co naprawdę dzieje się za drzwiami tych miejsc? Czy nasi wiekowi bliscy są tam bezpieczni? A my możemy ufać, że dostają fachową pomoc i wsparcie, którego sami nie umiemy lub nie możemy im dać? Te okryte złą sławą instytucje pilnie strzegą prawdy, wiedząc, że ich pensjonariusze często są zbyt słabi i niedołężni, by upomnieć się o siebie. Ale komuś udało się zebrać prawdziwe informacje.

Magda Jaros, długoletnia szefowa działu reportażu magazynu „Twój Styl”, ujawnia, co zobaczyła w kilku polskich DPS-ach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 275

Oceny
4,5 (85 ocen)
48
34
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
andrzej67rawa

Dobrze spędzony czas

Dobrze wiedzieć co nas może czekać za kilkadziesiąt lat i całe szczęście że pokolenie XXI wieku potrafi już o tym myśleć. Obecni seniorzy wychowani w tradycji rodzin wielopokoleniowych dzis muszą się mierzyć z samotnością na którą nie byli przygotowani.. I to oni dziś ponoszą największy koszt zmieniającego się świata. Książka warta przeczytania, bo mówi o nas za dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat.
10
Lost70

Dobrze spędzony czas

polecam
10
Nicegirl-2020

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo prawdziwa!
00
Beatasla

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca lektura. Polecam.
00
origamibeata

Nie oderwiesz się od lektury

Temat trudny i bardzo dobrze, że ktoś ubrał go w książkę która można dedykować wszystkim. bo w końcu wszystkich nas to czeka...
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Widok star­szej pani lub pana idą­cych po ulicy z cho­dzi­kiem staje się czę­ścią pol­skiego kra­jo­brazu. U nas, podob­nie jak w więk­szo­ści euro­pej­skich państw, też wię­cej ludzi umiera, niż się rodzi. Impli­ka­cja tego stanu rze­czy jest pro­sta: liczba wyma­ga­ją­cych tro­ski senio­rów sta­nie się pro­ble­mem nie do zigno­ro­wa­nia dla służby zdro­wia, sys­temu opieki spo­łecz­nej, wresz­cie dla ich bli­skich. Kiedy sta­rość dopa­dała czło­wieka w wie­lo­po­ko­le­nio­wej i wie­lo­dziet­nej rodzi­nie, zawsze obok był ktoś, kto mógł go wes­przeć. Współ­cze­sna rodzina to ona, on, może dziecko. Sytu­acja zmie­nia się dia­me­tral­nie. A senio­rzy żyją dłu­żej, więc jeste­śmy im długo potrzebni. Jak pogo­dzić czę­sto cało­do­bową opiekę nad oso­bami w cięż­kim sta­nie z pracą, tro­ską o wła­sne zdro­wie i zwy­czaj­nie z bra­kiem sił, bo im starsi nasi rodzice, tym my nie młodsi? To kwa­dra­tura koła, rów­na­nie nie do uło­że­nia. Zwłasz­cza gdy wie­kowi matka czy ojciec cier­pią na dole­gli­wo­ści, które zagra­żają ich bez­pie­czeń­stwu. A do czego pro­wa­dzą te roz­wa­ża­nia? To jasne – do domów spo­koj­nej sta­ro­ści. Nie zawsze są to złe miej­sca, ale mają się nijak do obrazu sta­ro­ści kształ­to­wa­nego przez popkul­turę. Sama zaśmie­wa­łam się, oglą­da­jąc serial Grace i Fran­kie z cudow­nymi Jane Fondą i Lily Tom­lin. Obie panie tra­fiają do domu opieki (i oczy­wi­ście z niego ucie­kają). Co to są za luk­susy! Desi­gner­skie pokoje, wykroch­ma­lone obrusy w jadalni, oczko wodne, przy­stojni pie­lę­gnia­rze. Bar­dziej spa niż miej­sce, gdzie starsi ludzie żegnają się z życiem. Każdy chciałby tam zamiesz­kać. Na szczę­ście nie jest też do końca zgodny z prawdą film O wszystko zadbam (angiel­ski tytuł I care a lot) z Rosa­mundą Pike. Grana przez nią nie­uczciwa opie­kunka pozba­wia star­szych ludzi majątku. Ale to nie jest fik­cja. Nie­stety. O takich skraj­nych sytu­acjach sły­szymy też w Pol­sce… Co jakiś czas mediami wstrzą­sają donie­sie­nia o krzyw­dzie, jaka spo­tyka bez­bron­nych sta­rusz­ków odda­nych pod opiekę obcych. Gło­śna była sprawa Marka N. Wyko­rzy­stu­jąc fakt, że do jego pla­cówki tra­fiali ludzie samotni, nawet bez­domni, pozba­wieni opieki rodziny, pozwa­lał im umie­rać z zanie­dba­nia. Czy po prze­czy­ta­niu o tym chcia­ła­bym powie­rzyć kogoś bli­skiego insty­tu­cji zaj­mu­ją­cej się senio­rami? Nie­ko­niecz­nie. A jeśli już, spraw­dzi­ła­bym ją trzy razy i była­bym wyjąt­kowo czujna.

Ale ja mia­łam nie­praw­dziwy obraz sta­ro­ści. Dzięki babci Hele­nie. Do dzie­więć­dzie­sią­tego roku życia radziła sobie sama, choć miesz­kała sto pięć­dzie­siąt kili­me­trów od mojej mamy. Kiedy tra­fiła do szpi­tala – upa­dła, gdy prze­cho­dziła przez murek, bo chciała skró­cić drogę, ot cała bab­cia! – była na oddziale dwa tygo­dnie. Pamię­tam nasze ostat­nie spo­tka­nie. Sie­działa ubrana w różowy szla­frok i ele­ganc­kie kap­cie. Ufar­bo­wane na blond włosy były w nie­na­gan­nym sta­nie. Spy­tała, z kim ostat­nio robi­łam wywiad. Śmiała się, że hima­la­istka Kinga Bara­now­ska, z którą roz­ma­wia­łam, jest nie­wy­soka jak ona. Po trzech dniach dosta­łam wia­do­mość, że bab­cia nie żyje.

Bab­cia cho­ro­wała przez dwa tygo­dnie, ale podam przy­kład eks­tre­malny. Córka poświę­ciła się sta­rze­ją­cej się, spa­ra­li­żo­wa­nej mamie. Nie zało­żyła rodziny, nie pra­co­wała – żyły z renty i zasiłku opie­kuń­czego. Nie wyjeż­dżała na waka­cje, nie pozwa­lała sobie na odpo­czy­nek czy sła­bość. Z wyma­ga­jącą i trudną matką spę­dziła dwa­dzie­ścia lat, a gdy ta umarła, w pół roku sama poszła w jej ślady. Zdro­wie, o które nie miała czasu zadbać, się roz­sy­pało. Nie mogła też znieść pustki, która nagle ją oto­czyła, nie potra­fiła sama żyć. A była sześć­dzie­się­cio­let­nią kobietą. Tyle dobrego mogło ją jesz­cze spo­tkać.

Gdzie więc wyzna­czyć gra­nicę odda­nia, poświę­ce­nia dla sta­rze­ją­cych się rodzi­ców, dziad­ków, krew­nych? Kiedy przy­cho­dzi moment, gdy mówimy: mnie też coś się od życia należy? Może więc lepiej poszu­kać domu opieki? Sły­szymy, że w Unii Euro­pej­skiej takie roz­wią­za­nie to stan­dard. Tylko jak zna­leźć dobry, bez­pieczny ośro­dek? I pie­nią­dze, by za to zapła­cić? Jak zmie­rzyć się z ostra­cy­zmem, pogo­dzić z opi­nią, że to przy­tu­łek, do któ­rego nie­wdzięczne dzieci oddają sta­rych, kapry­śnych, cho­rych rodzi­ców? I czy da się w takiej sytu­acji zła­go­dzić wyrzuty sumie­nia?

Domy dla senio­rów zaczę­łam odwie­dzać jesz­cze przed pan­de­mią. Wcho­dzi­łam jako dzien­ni­karka zbie­ra­jąca mate­riał do książki, ale też inco­gnito, szu­ka­jąc opieki dla wujka. Widzia­łam miej­sca, w któ­rych miesz­kają zado­wo­leni senio­rzy, ale też takie, gdzie dzieje im się krzywda. Pozna­łam opie­ku­nów, któ­rzy mimo trud­nej pracy i niskiego wyna­gro­dze­nia czują misję. I takich, któ­rzy – poda­jąc cho­rym leki w nad­mier­nych ilo­ściach – zapew­niają sobie spo­kój. Zaglą­da­łam do pokoi, sto­łó­wek, łazie­nek. Roz­ma­wia­łam z miesz­kań­cami, pra­cow­ni­kami, rodzi­nami pen­sjo­na­riu­szy. Wresz­cie eks­per­tami od sta­ro­ści. Zro­bi­łam wszystko, żeby zgłę­bić ten temat. Potem domy z powodu pan­de­mii zamknięto. Kiedy do nich wró­ci­łam, ze zdzi­wie­niem odkry­łam, że poza ostrzej­szymi pro­ce­du­rami sani­tar­nymi nie­wiele się w nich zmie­niło.

Dziś już wiem, że nie ma jed­nej prawdy o domach opieki. Czy to zło konieczne, czy naj­lep­sze roz­wią­za­nie, prze­ko­namy się, kiedy sami sta­niemy przed wybo­rem, jak zor­ga­ni­zo­wać opiekę nad sta­rze­ją­cymi się rodzi­cami. Zaj­miemy się nimi czy powie­rzymy ich przy­go­to­wa­nym – miejmy nadzieję – do tego insty­tu­cjom. Naj­le­piej byłoby „oddać matkę w dobre ręce”. Tylko jak to zro­bić?

Rozdział I. Kiedy przychodzi „ten” moment

Roz­dział I

Kiedy przy­cho­dzi „ten” moment

Punkt widzenia pensjonariuszy

WIK­TO­RIA, osiem­dzie­siąt sześć lat, kie­dyś redak­torka w wydaw­nic­twie, mieszka w pań­stwo­wym domu opieki w dużym mie­ście:

Upa­dłam, komórka leżała na stole, ale nie mogłam się pod­nieść, żeby po nią się­gnąć i wezwać pomoc. Pod­pie­ra­jąc się na łok­ciach, doczoł­ga­łam się do przed­po­koju i wali­łam kulą w drzwi wej­ściowe. Mia­łam szczę­ście, po dwóch godzi­nach usły­szał mnie sąsiad, który wra­cał z pracy. Zadzwo­nił na pogo­to­wie, razem z poli­cją wyła­mali drzwi, zabrali mnie do szpi­tala. Zna­joma, też star­sza osoba, opo­wia­dała, że w jej kamie­nicy na pię­trze mieszka tylko jedna rodzina. A gdyby u nas tak było? Nie chcę myśleć, jak długo bym leżała. Czy ktoś by mnie zna­lazł? Od dwu­dzie­stu lat jestem wdową, dwie córki miesz­kają w Kana­dzie, zła­ma­łam bio­dro, mam kło­poty z cho­dze­niem. Dom pomocy przy­ję­łam jak wyba­wie­nie. Tylko samotna osoba zdana na sie­bie zro­zu­mie dla­czego. Wcze­śniej naj­gor­sze były nie­dziele i święta. Przy­chod­nie nie dzia­łają, lekarz do domu nie przyj­dzie. Z pogo­to­wiem pro­blem, bo do sta­rych ludzi dys­po­zy­to­rzy nie chcą wysy­łać kare­tek. A tu naci­skam dzwo­nek w pokoju i ktoś zawsze przyj­dzie. Ulga i wdzięcz­ność.

***

JAGODA, sie­dem­dzie­siąt lat, daw­niej pani domu, od dzie­się­ciu lat wędruje po pry­wat­nych pen­sjo­na­tach dla senio­rów, gdzie umiesz­czają ją dzieci:

Zbu­do­wa­li­śmy z mężem piękną willę, a jestem bez­domna. Nie ma nikogo, kto by mnie przy­gar­nął: dzieci, dwie córki i syn, wynio­sły się do Austra­lii. To przez męża – pił, awan­tu­ro­wał się, wiele razy mnie ska­to­wał. Ucie­kłam. Dzieci musiały wyna­jąć mi kawa­lerkę. Nie mogłam sobie na nią pozwo­lić, eme­ry­tury dostaję nieco ponad tysiąc zło­tych. Ale kiedy dzie­sięć lat temu zacho­ro­wa­łam na depre­sję, uznały, że nie powin­nam miesz­kać sama. Skąd depre­sja? Pani psy­cho­log wytłu­ma­czyła, że z tęsk­noty za dziećmi wła­śnie. Może? Teraz żyję na waliz­kach. Miesz­kam przez rok, cza­sem kró­cej, w domu opieki. Cze­kam na bilet, na który zrzu­cają się dzieci. Kiedy go dostaję, lecę do Austra­lii. To wyzwa­nie: puchną mi nogi, a podróż trwa dwa­dzie­ścia osiem godzin, no i czuję się nie­pew­nie, nie znam angiel­skiego. Przez pierw­sze mie­siące jest dobrze. Poma­gam wycho­wy­wać wnuki, cho­dzę na plażę, cie­szę się słoń­cem. Ale w końcu zaczy­nam się mar­twić, że będę musiała wra­cać, i siada mi nastrój. Zaczy­nam być smutna, cze­piać się. Podobno jestem trudna. Dzieci odsy­łają mnie do Pol­ski, do kolej­nego domu opieki. Rozu­miem to – są zajęte, ciężko pra­cują. Po cichu liczy­łam, że ścią­gną mnie do sie­bie na stałe, ale wiza poby­towa dużo kosz­tuje, a one są na dorobku. Pen­sjo­na­tów dla senio­rów zaliczy­łam cztery.

***

ZOFIA, dzie­więć­dzie­siąt lat, far­ma­ceutka, mieszka w pań­stwo­wym domu opieki w Kra­ko­wie:

Kie­dyś, kła­dąc się spać, zasta­no­wi­łam się, czy tego dnia zamie­ni­łam z kimś dwa słowa. Cza­sem tak – ze sprze­daw­czy­nią w skle­pie, kiedy popro­si­łam o pięć deko szynki. Zro­zu­mia­łam, że dłu­żej nie chcę żyć w poje­dynkę, bo stanę się odlud­kiem i zdzi­wa­czeję. Dom zna­la­złam sama. Gdy córka dowie­działa się o mojej decy­zji, wpa­dła w panikę: „Mamo, co ludzie powie­dzą?!”. Mają z mężem wolny pokój, mogłam u nich zamiesz­kać. Odmó­wi­łam. Nie ze zło­ści, z roz­sądku. Dzieci mają swoje życie. Jeśli się pokłócą, coś będzie mię­dzy nimi nie tak, będę cier­piała. Jesz­cze przyj­dzie mi do głowy, że to przeze mnie, bo jestem intru­zem i zabie­ram prze­strzeń. A tak mam spo­kój i towa­rzy­stwo – zaprzy­jaź­ni­łam się tutaj z dwiema paniami. Nie narze­kam.

***

WANDA, osiem­dzie­siąt sześć lat, księ­gowa, dwa lata temu wpro­wa­dziła się do DPS-u:

Każ­demu radzę, żeby w porę zasta­no­wił się nad sta­ro­ścią. Ja sama pod­ję­łam decy­zję, że nie będę dla nikogo cię­ża­rem, że zamiesz­kam w domu opieki, i twardo się jej trzy­mam. Mia­łam sio­strę bliź­niaczkę, umó­wi­ły­śmy się, że na stare lata we dwie posta­ramy się o pen­sjo­nat dla senio­rów i zamiesz­kamy w jed­nym pokoju. Nie­stety, nie docze­ka­ły­śmy, sio­stra zmarła. Jest powie­dze­nie: „Jeśli chcesz roz­śmie­szyć Pana Boga, opo­wiedz mu o swo­ich pla­nach”. Ja w nie wie­rzę.

***

LUCYNA, kie­dyś była nauczy­cielką bio­lo­gii, mieszka w pań­stwo­wym domu opieki nad morzem:

Z naj­bliż­szej rodziny został tylko sio­strze­niec. Mąż umarł, dzieci ni­gdy nie mia­łam. Kiedy prze­szłam na eme­ry­turę, sio­strze­niec zapro­po­no­wał, żebym się do niego wpro­wa­dziła i pomo­gła w wycho­wa­niu dzieci. Sprze­da­łam domek, poże­gna­łam przy­ja­ciół i zamiesz­ka­łam w Gdań­sku. Byłam zado­wo­lona, że się komuś przy­dam. Tak minęło pięt­na­ście lat. Ale dzieci sio­strzeńca uro­sły, stały się samo­dzielne, a mnie uby­wało sił. Oka­zało się, że nie daję już rady, no i nie mam wła­snego dachu nad głową. Niby mogła­bym popro­sić sio­strzeńca o pomoc. Wola­łam jed­nak dom opieki. Czło­wiek mimo wszystko jest tu u sie­bie, jeśli gorzej się czuje, może się scho­wać. Bli­skich wsty­dzi­ła­bym się absor­bo­wać cho­ro­bami, nie chcia­ła­bym ich mar­twić. Tu wszy­scy jeste­śmy sta­rzy, więc jedziemy na tym samym wózku.

***

ANNA, osiem­dzie­siąt sześć lat, rol­niczka, wiej­ski dom opieki na połu­dniu Pol­ski, do śmierci rodzi­ców zaj­mo­wała się nimi, więc nie chciała robić krew­nym takiego kło­potu:

Przez całe życie pra­co­wa­łam na gospo­darce, trzy hek­tary mia­łam do obro­bie­nia. W cza­sie żniw nie­raz do pół­nocy byłam przy młócce. A o świ­cie nale­żało wstać do krów i świń. Mam swoje lata, nie mogę tak haro­wać. Różni się chłopcy krę­cili, za mąż jed­nak nie wyszłam. Obok miesz­kali sąsie­dzi, któ­rzy pili, a potem działy się rze­czy, o któ­rych mówić się nie chce. Napa­trzy­łam się, przez to czu­łam do męż­czyzn wstręt. Teraz, gdy potrze­buję pomoc­nej ręki, mogła­bym niby zamiesz­kać u sio­strzeńca, ale po co robić kło­pot? Wiem, o czym mówię: sama do śmierci opie­ko­wa­łam się rodzi­cami. Myłam ich, kar­mi­łam. Nie skarżę się, ale prze­cież każdy ma prawo do życia. Teraz w domu opieki inni się mną zaj­mują. Jedze­nie mamy tu dobre, dziś pią­tek, więc rybka.

***

KRZYSZ­TOF, dzie­więć­dzie­siąt dwa lata, był inży­nie­rem, od pię­ciu lat miesz­kają z żoną w domu opieki spo­łecz­nej w War­sza­wie. Takie miej­sce to dla niego wygoda:

Długo dawa­łem sobie radę. Robi­łem zakupy, które wno­si­łem na trze­cie pię­tro, poma­ga­łem żonie w goto­wa­niu, nawet pra­so­wa­łem i pra­łem. Żona jest o trzy lata ode mnie star­sza, ma kło­poty z pamię­cią, cho­dze­niem. A jesz­cze nasz jedyny syn… Nie uło­żyło mu się życie, dwa razy się roz­wo­dził, za każ­dym razem, gdy zaczy­nał od nowa, poma­ga­li­śmy mu finan­sowo. Na to szły oszczęd­no­ści, a także na leka­rzy, bo Marek ma kło­poty z krę­go­słu­pem, grozi mu wózek. Prze­szedł kilka ope­ra­cji, czeka na kolejną. Kiedy zoba­czy­łem, że koń­czą się pie­nią­dze, poczu­łem panikę. Bo z naszych eme­ry­tu­rek nie damy rady utrzy­mać sie­bie i poma­gać dziecku. Co więc zostało? Sprze­daż miesz­ka­nia. Za dwie klitki w sta­rym bloku w War­sza­wie wzię­li­śmy pięć lat temu trzy­sta tysięcy zło­tych. Szczę­ście, że udało nam się zała­twić miej­sce w pań­stwo­wym domu opieki. Luk­su­sów nie ma, dwu­oso­bowy pokoik jest nie­wielki, ale pierw­szy raz od dawna odpo­czy­wam. Obiad pod nos, lekarz na miej­scu, nawet do kościoła nie muszę się szy­ko­wać, bo mamy tu kaplicę. Duża wygoda.

***

BAR­BARA, dzie­więć­dzie­siąt dwa lata, urzęd­niczka w mini­ster­stwie, pro­wa­dziła świa­towe życie, sie­dem lat temu wpro­wa­dziła się do pań­stwo­wego domu opieki:

Trzeba wziąć się w garść, a nie krzyw­do­wać sobie, że coś się w życiu skoń­czyło. Ja pra­co­wa­łam w mini­ster­stwie, podró­żo­wa­łam. Odło­ży­łam tro­chę pie­nię­dzy, dosta­łam cztery tysiące zło­tych eme­ry­tury. Stać mnie było na jedną panią do sprzą­ta­nia, drugą do goto­wa­nia i zaku­pów. Ale pew­nego dnia poli­czy­łam zasoby. Wyszło, że do końca życia nie wystar­czy. No i coraz bar­dziej męczyło mnie, że po domu kręcą się obce osoby, a jesz­cze Ukra­inki, które zatrud­nia­łam, czę­sto się zmie­niały. A to wiza się koń­czyła, a to ktoś w domu zacho­ro­wał. Z prze­ko­na­niem zmie­ni­łam sześć­dzie­się­cio­me­trowe miesz­ka­nie w dobrej dziel­nicy na dwu­na­sto­me­trowy pokój w pań­stwo­wym domu pomocy. Nie chcia­łam go zoba­czyć wcze­śniej, bałam się, że się roz­my­ślę. Zgro­ma­dzi­łam nie­zbędne doku­menty, sta­nę­łam przed komi­sją, która kwa­li­fi­kuje do domu. Prze­szłam wery­fi­ka­cję pozy­tyw­nie. Dopiero wtedy poszłam obej­rzeć nowe lokum. Wzdry­gnę­łam się na jego widok, ale szybko mi minęło.

Jaki dom dla kogo?

Na koniec 2020 roku liczba osób w wieku 60 lat i wię­cej wyno­siła 9,7 miliona. W sto­sunku do roku poprzed­niego zwiększyła się o 0,2%. Odse­tek osób star­szych w popu­la­cji Pol­ski osiągnął poziom 25,7%.

Według pro­gnozy GUS liczba ludności w wieku 60 lat i więcej w Pol­sce w roku 2030 ma wzrosnąć do poziomu 10,8 miliona, a w 2050 roku wynie­sie 13,7 miliona.

Osoby te będą sta­no­wiły około 40% ogółu ludności!

Na reali­za­cję świad­czeń opieki zdro­wot­nej w zakre­sie geria­trii NFZ wydał w 2021 roku prze­cięt­nie 11,03 zło­tych na jedną osobę w wieku 60 lat i wię­cej. Najwię­cej w woje­wódz­twie mało­pol­skim – 28,29 zło­tych, naj­mniej w woje­wódz­twie zachod­nio­po­mor­skim – zale­d­wie 28 gro­szy.

Liczba lud­no­ści w wieku 60 lat i wię­cej według pro­gnozy GUS w roku 2030 wynie­sie 10,8 mln (wzrost o 10,8% w sto­sunku do roku 2021), w roku 2040 będzie na pozio­mie 12,3 miliona (wzrost o 26%). W 2050 roku w Pol­sce będzie miesz­kać 13,7 mln osób star­szych (czyli o 40,8% wię­cej niż w roku 2021), sta­no­wiąc 40,4% ogółu lud­no­ści

1

.

Na co dzień nie myślimy o sta­ro­ści, ale prawda jest taka, że więk­szość z nas będzie potrze­bo­wać pomocy. Nie mówiąc o rodzi­cach bądź dziad­kach, któ­rzy są pod naszą opieką. Jak ją zor­ga­ni­zo­wać? Moż­li­wo­ści jest kilka.

Dzienne domy pobytu: Starsi ludzie cho­dzą tam sami bądź zawozi ich rodzina. Zaję­cia odby­wają się od rana do popo­łu­dnia. Senio­rzy mają zapew­nione jedze­nie, opiekę medyczną i atrak­cje. Podej­muje się też sta­ra­nia, by ich akty­wi­zo­wać na różne spo­soby. Dobrym pomy­słem jest na przy­kład łącze­nie dzien­nych domów pobytu z przed­szko­lami czy domami dziecka. Starsi ludzie, któ­rzy czują się na siłach, czy­tają dzie­ciom bajki, towa­rzy­szą w zaba­wie. I naj­waż­niej­sze: są potrzebni. A malu­chy, na co dzień obser­wu­jąc sta­rość, uczą się ją rozu­mieć i akcep­to­wać. No i mają zastęp­czą bab­cię albo dziadka, któ­rzy przy­tulą i podmu­chają na stłu­czone kolano. Takie roz­wią­za­nia są u nas testo­wane, na świe­cie spraw­dzają się od lat. Od 2004 roku z suk­ce­sem działa w Łodzi Dom Dziecka nr 9 – Dom Mię­dzy­po­ko­le­niowy Bed­nar­ska, w któ­rym senio­rzy mają wydzie­loną część. Dwa poko­le­nia ist­nieją koło sie­bie na zasa­dzie dobro­wol­no­ści: jeśli dzie­ciaki mają ochotę spo­tkać się z „dziad­kami”, przycho­dzą do wspól­nej świe­tlicy. Jeżeli nie czują takiej potrzeby, mają swoje pokoje na pię­trze.

Domy pomocy spo­łecz­nej (DPS-y): O pobyt mogą sta­rać się wszy­scy, któ­rzy z powodu wieku lub nie­peł­no­spraw­no­ści potrze­bują cało­do­bo­wej opieki i nie mogą na nią liczyć we wła­snym domu.

DPS-y pod­le­gają Mini­ster­stwu Rodziny i Poli­tyki Spo­łecz­nej. Pacjen­tów kie­ruje tam gmina po prze­pro­wa­dze­niu wywiadu śro­do­wi­sko­wego i zebra­niu odpo­wied­niej doku­men­ta­cji przez seniora.

Doku­men­ta­cja tra­fia do powia­to­wego cen­trum pomocy rodzi­nie, gdzie zapada decy­zja o wybo­rze domu. Powi­nien być jak naj­bli­żej miej­sca zamiesz­ka­nia przy­szłego pen­sjo­na­riu­sza. Jeśli tam bra­kuje miejsc lub czas ocze­ki­wa­nia jest długi, kan­dy­dat może zostać skie­ro­wany do innego powiatu. Pań­stwo­wych domów jest za mało, więc na miej­sce czeka się długo. I jest to cze­ka­nie obcią­ża­jące sumie­nie wszyst­kich – musi umrzeć któ­ryś z pod­opiecz­nych, żeby przy­jąć nowego.

Rodzinne domy pomocy: Two­rzą je osoby fizyczne lub orga­ni­za­cje poza­rzą­dowe dys­po­nu­jące odpo­wied­nim lokum. Głównymį zale­tami takich domów są kame­ral­ność i indy­wi­du­alne podej­ście. W rodzin­nym domu może miesz­kać nie mniej niż trzech pod­opiecz­nych i nie wię­cej niż ośmiu.

Pry­watne domy opieki: To roz­wi­ja­jący się biz­nes, w któ­rym nie zawsze obo­wią­zują wyso­kie stan­dardy. Część pro­wa­dzą ludzie, któ­rym bra­kuje doświad­cze­nia w opiece nad senio­rami, są nasta­wieni na szybki zysk i to oni psują opi­nię uczci­wym pla­ców­kom, a takich jest więk­szość. Pry­watne domy, które prze­cho­dzą kon­trole i speł­niają wymogi, są wpi­sy­wane do reje­stru woje­wody aktu­ali­zo­wa­nego – co nie­zwy­kle ważne – co rok. Można go zna­leźć na stro­nie każ­dego woje­wódz­twa. Do pry­wat­nych domów nie­po­trzebne jest skie­ro­wa­nie.

Osie­dla senio­ralne: Spraw­dzają się na przy­kład w USA, w Pol­sce to sto­sun­kowo nowe roz­wią­za­nie. Ludzie starsi mogą w nich wyku­pić bądź wyna­jąć apar­ta­ment. Miesz­kają wśród rówie­śni­ków, mają zapew­nione jedze­nie, cało­do­bo­wego con­cierge’a, zaję­cia gru­powe i opiekę medyczną. Dewe­lo­per, który zbu­do­wał takie osie­dle nie­da­leko War­szawy, chwali się, że zain­te­re­so­wa­nie jest duże. Roz­wią­za­nie dla ludzi w miarę spraw­nych, któ­rzy nie potrze­bują pomocy przez dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę. No i z zasob­nym port­fe­lem. Inwe­stor z Wiel­ko­pol­ski sprze­da­wał metr apar­ta­mentu za ponad pięć tysięcy zło­tych.

Zakłady opie­kuń­czo-lecz­ni­cze (ZOL-e): Dla ludzi, któ­rzy zakoń­czyli lecze­nie w szpi­talu, ale wciąż wyma­gają cało­do­bo­wej wyspe­cja­li­zo­wa­nej opieki medycz­nej. Star­sza osoba, która chce się tam dostać, prze­cho­dzi test kwa­li­fi­ka­cyjny. Okre­śla się jej stan według tzw. skali Bar­thel. Poka­zuje ona mię­dzy innymi spraw­ność ruchową, samo­dziel­ność w cza­sie posił­ków, mycia się itp. O miej­sce w ZOL-u może się ubie­gać każdy, kto w stu­punk­to­wej skali Bar­thel uzy­skał wynik poni­żej 40% (nie doty­czy to osób uza­leż­nio­nych, w ter­mi­nal­nej fazie cho­roby nowo­two­ro­wej i psy­chicz­nie cho­rych, które nie są przyj­mo­wane do takich miejsc). Oceny doko­nuje pie­lę­gniarka i na tej pod­sta­wie lekarz wysta­wia zaświad­cze­nie (może orzec o try­bie pil­nym lub pla­no­wym w zależ­no­ści od wyniku wywiadu). Ustawa mówi, że mak­sy­malny czas, który można spę­dzić w ZOL-u, to pół roku. Ma on przy­go­to­wać do funk­cjo­no­wa­nia we wła­snym śro­do­wi­sku. Z tym bywa róż­nie, bo ZOL-e pełne są ludzi, któ­rzy po sze­ściu mie­sią­cach nie są dość sprawni, by żyć samo­dziel­nie bądź wpro­wa­dzić się do DPS-u. ZOL-e pod­le­gają Mini­ster­stwu Zdro­wia i są finan­so­wane ze środ­ków NFZ-etu. Kie­ruje do nich szpi­tal.

Liczby

Pod koniec 2021 roku funk­cjo­no­wało 2015 sta­cjo­nar­nych zakła­dów pomocy spo­łecz­nej (o 164 pla­cówki wię­cej niż w 2020 roku), wśród któ­rych było 897 domów pomocy spo­łecz­nej oraz 556 pla­có­wek zapew­nia­ją­cych cało­do­bową opiekę oso­bom nie­peł­no­spraw­nym, prze­wle­kle cho­rym lub oso­bom w pode­szłym wieku.

Naj­wię­cej zakła­dów sta­cjo­nar­nych pomocy spo­łecz­nej zlo­ka­li­zo­wa­nych było w woje­wódz­twie mazo­wiec­kim – 308, oraz w woje­wódz­twie ślą­skim – 244, czyli w dwóch woje­wódz­twach o naj­więk­szej licz­bie lud­no­ści w wieku 60 lat i wię­cej. Naj­mniej znaj­do­wało się w woje­wódz­twach lubu­skim – 49, oraz pod­la­skim – 62.

W sta­cjo­nar­nych zakła­dach pomocy spo­łecz­nej prze­by­wało bli­sko 114,3 tysiąca osób, w tym w wieku 60 lat i wię­cej – 76,1 tysiąca, co sta­no­wiło 66,6% ogól­nej liczby miesz­kań­ców tych pla­có­wek.

Na koniec 2021 roku, podob­nie jak rok wcześniej, ze sta­cjo­nar­nych zakładów pomocy spo­łecz­nej korzy­stało 8 osób w wieku senio­ral­nym na 1000 ludzi w tym wieku.

Naj­wię­cej osób korzy­stało z tego rodzaju wspar­cia w woje­wódz­twie opol­skim (pra­wie 11 osób na 1000), naj­mniej w woje­wódz­twie lubel­skim – 6 osób na 10002.

Rozdział II. Tu nie ma dobrego rozwiązania

Roz­dział II

Tu nie ma dobrego roz­wią­za­nia

Głosy rodziny

KRY­STYNA, kosme­tyczka, jej ojciec od roku mieszka w pry­wat­nym domu opieki:

Co mnie zmu­siło do tej decy­zji? Brak pie­nię­dzy. Nie mam oszczęd­no­ści, moja eme­ry­tura to tysiąc czte­ry­sta zło­tych na rękę. Dora­biam w salo­nie kosme­tycz­nym, w dobrym mie­siącu mam dodat­kowe dwa tysiące. Odkła­dam, żeby mieć coś na sta­rość. Wiem, że mną nikt się nie zaj­mie, więc ja też nie mogę na pełen etat zaopie­ko­wać się ojcem. Tata skoń­czył osiem­dzie­siąt dzie­więć lat. Długo trzy­mał się dobrze, miesz­kał w let­nim domku na działce, trzy­dzie­ści kilo­me­trów od War­szawy. Gdy stał się mniej samo­dzielny, zapo­mi­nał o posił­kach i nie odbie­rał moich tele­fo­nów, więc nie wie­dzia­łam, czy żyje. Zna­la­złam mu miej­sce w dzien­nym domu pomocy. Cho­dził na ósmą rano, miał zaję­cia, towa­rzy­stwo, jedze­nie. Zawsze mógł się zwró­cić do kogoś o pomoc. O pięt­na­stej wra­cał do sie­bie. To opie­kunki zauwa­żyły, że dzieje się z nim źle. Raz coś mu się przy­wi­działo, przy­szedł do ośrodka o pół­nocy, sie­dział przed drzwiami na ławce, cze­ka­jąc, aż otwo­rzą. Potem oddał swoją pro­tezę do naprawy, ale nie pamię­tał gdzie. Gdy dostał tele­fo­niczne zapro­sze­nie na pre­zen­ta­cję pościeli z wiel­błą­dziej wełny, poszedł i wci­snęli mu koł­dry oraz poduszki za cztery tysiące zło­tych. Prze­ra­zi­łam się, że nacią­gną ojca na pożyczkę, którą będę musiała spła­cać latami. Z bolą­cym ser­cem zabra­łam mu kartę do ban­ko­matu i dowód oso­bi­sty. A i tak cią­gle czu­łam lęk. Czy bie­rze leki? Co będzie, jeśli napali w pie­cyku ogrze­wa­ją­cym domek i zaśnie? Czy nie wypad­nie iskra, nie wybuch­nie pożar? To opie­kunki z ośrodka pole­ciły mi pry­watny pen­sjo­nat dla senio­rów. Uzna­łam, że choć tyle jestem ojcu winna. A jego stać – ma eme­ry­turę, trzy tysiące zło­tych. Kiedy pod­ję­li­śmy decy­zję, prze­pła­ka­łam tydzień. Mia­łam wyrzuty sumie­nia, ode­zwał się ste­reo­typ, że obo­wiąz­kiem dziecka jest opie­ko­wać się rodzi­cem. Może gdy­bym miała sio­strę, brata, dała­bym radę? W poje­dynkę to zada­nie ponad siły.

***

IZA, trzy­dzie­ści lat, nauczy­cielka języka fran­cu­skiego, przez rok opie­ko­wała się teściową, która teraz mieszka w pry­wat­nym domu opieki:

Kry­tyczny moment? Kiedy mama prze­stała spać. Błą­dziła mię­dzy łazienką a sypial­nią i raz po raz spusz­czała wodę w toa­le­cie. W nocy spo­tę­go­wany ciszą dźwięk wwier­cał się w mózg. Teściowa brała leki wyci­sza­jące, leka­rze zapew­niali, że zaczną dzia­łać, więc liczy­łam, że jakoś się ułoży. Ale po dwóch mie­sią­cach byłam pewna, że nie ma co liczyć na cud – pigułki nie poma­gały. Jesz­cze się łudzi­łam, że przy­zwy­czaję się do cho­rej kobiety w domu. Naprawdę się sta­ra­łam. Goto­wa­łam jej ulu­bione zupy, wycią­ga­łam ją z apa­tii, zabie­ra­jąc na spa­cery. Bła­ga­łam dzieci, żeby czę­ściej odwie­dzały bab­cię – to spra­wiało jej radość. Tylko że życie zaczęło mi się wymy­kać spod kon­troli. Raz, sto­jąc w korku na auto­stra­dzie, zmę­czona przy­mknę­łam oczy i zasnę­łam. Obu­dził mnie klak­son. Potem, cofa­jąc, źle obliczy­łam odle­głość i znisz­czy­łam auto. Mąż zaczął ze mną roz­ma­wiać o miej­scu, które zapew­ni­łoby jego matce cało­do­bową opiekę. Mia­łam opory. Naczy­ta­łam się w inter­ne­cie opi­nii o pań­stwo­wych domach, w któ­rych sta­rusz­ko­wie w fatal­nych warun­kach cze­kają na śmierć. W pry­wat­nych, z wyglądu ele­ganc­kich, żeby nie spra­wiać kło­potu, śpią nafa­sze­ro­wani środ­kami uspa­ka­ja­ją­cymi. Każdy wybór wyda­wał się zły. Osta­tecz­nie teściowa zamiesz­kała w pry­wat­nym domu pod War­szawą. Cze­ka­li­śmy, kiedy spadną na nas cięgi ze strony oto­cze­nia. Nie pomy­li­li­śmy się. „Życz­liwa” kole­żanka z pracy powie­działa: „Zacznie­cie żyć jak ludzie, wresz­cie pozby­li­ście się kło­potu”. Zabo­lało. Pomo­gły słowa kobiety, która pro­wa­dzi pen­sjo­nat: „Wy nie odda­je­cie teścio­wej, wy nam ją powier­za­cie”. Mar­ke­ting? Może. Zła­pa­li­śmy się tego z mężem jak koła ratun­ko­wego.

***

WANDA, księ­gowa, jej mama mieszka w pry­wat­nym pen­sjo­na­cie:

U mamy bywa­łam codzien­nie. Naj­pierw, by po śmierci ojca dotrzy­mać jej towa­rzy­stwa, potem zaczę­łam robić zakupy, przy­no­sić obiady, uma­wiać do leka­rza. Nie była chora, miała dobrą pamięć, ale sta­wała się coraz bar­dziej ode mnie zależna. Dzwo­niła: „Reniu, czy mogła­byś zała­twić, spraw­dzić, przyjść?”. Nie docie­rało do niej, że choć nie mam rodziny, jestem zajęta pracą. No i mogę być zmę­czona, mnie też przy­bywa lat. Pew­nego dnia mama stwier­dziła: „Czuję się tak źle, że nie wsta­łam z łóżka”. Wezwa­łam inter­ni­stę. Zba­dał ją i stwier­dził, że jest zdrowa. Ale ona leżała przez tydzień, drugi, trzeci. Zde­spe­ro­wana wci­snę­łam ją na pry­watną wizytę u psy­chia­try. To, co bra­łam za zło­śli­wość i chęć bycia cię­ża­rem, lekarz nazwał depre­sją. Bolało mnie, że nie umiem pomóc, że matka – daw­niej moja pod­pora – zmie­niała się w kogoś opry­skli­wego, obcego. Mia­łam zrywy: wpro­wa­dzę się do niej, roz­ru­szam, wycią­gnę z mara­zmu. Uda­wało się przez dwa tygo­dnie, potem ucie­ka­łam do sie­bie. Nie byłam w sta­nie słu­chać jej narze­kań, patrzeć, jak gaśnie. Czu­łam się potwor­nie zmę­czona, samotna. Odda­łam ją do domu opieki i nie czuję wyrzu­tów sumie­nia. Zro­bi­łam tyle, ile mogłam. Czas pomy­śleć o sobie.

***

ROBERT, sześć­dzie­siąt lat, inży­nier w dużym przed­się­bior­stwie, jego mama cierpi na demen­cję, więc szuka dla niej domu opieki:

Odsu­wa­łem od sie­bie pro­blem sta­ro­ści matki. Naiw­nie myśla­łem, że jakoś to będzie. Wyje­cha­łem z rodzin­nego mia­sta po stu­diach. Z mamą mia­łem dobry kon­takt, ale rzadki. Chyba chcia­łem ją zapa­mię­tać jako zadbaną, ele­gancką kobietę, a nie zagu­bioną sta­ruszkę, którą się sta­wała. Dłu­żej jed­nak nie mogłem uda­wać, że jest OK. Matka wydzwa­niała, skar­żyła się na wszystko, a potem przez kilka dni nie odbie­rała tele­fonu. Na miej­scu była moja sio­stra, ale mało się tema­tem inte­re­so­wała. Kie­dyś powie­działa: „Jest źle, ale spoko, lekarz twier­dzi, że matce został mie­siąc życia, naj­wy­żej dwa”. Wtedy dowie­dzia­łem się, że cho­ruje na raka prze­wo­dów moczo­wych. To żona zde­cy­do­wała, że zabie­ramy ją do nas. Naiw­nie myśle­li­śmy, że się pod­le­czy i wróci do sie­bie. Z pamię­cią było coraz gorzej, więc pry­wat­nie zro­bi­li­śmy tomo­gra­fię kom­pu­te­rową, która poka­zała zaniki kory mózgo­wej. Ich efek­tem jest otę­pie­nie naczy­nio­po­chodne. Na szczę­ście mama nie zacho­ro­wała na alzhe­imera, któ­remu czę­sto towa­rzy­szy agre­sja. Psy­chia­tra powie­dział, że stan jest ciężki i będzie szybko postę­po­wał. Odda­li­śmy mamie sypial­nię, prze­nie­śli­śmy się do salonu. Nie mie­li­śmy wyboru, miesz­ka­nie nie jest duże. Skoń­czyły się wie­czorne wyj­ścia do kina, kola­cje w knajpce. Raz pod­czas naszej krót­kiej nie­obec­no­ści mama wło­żyła do toa­lety wszyst­kie owoce, jakie zna­la­zła: poma­rań­cze, jabłka, man­da­rynki. Spusz­czała wodę, a ta lała się na pod­łogę. Pół roku póź­niej zaczęła otwie­rać okna, wycho­dzić na bal­kon. To niby nic, ale w jej sta­nie trudno było prze­wi­dzieć kon­se­kwen­cje. Gdy musie­li­śmy zosta­wić ją samą, wią­za­li­śmy klamki sznur­kami. Odci­na­li­śmy gaz, bo inte­re­so­wała się kuchenką. Pod­czas jed­nej z bez­sen­nych nocy pod­ję­li­śmy z żoną decy­zję, by szu­kać domu opieki. Ale zaraz ogar­nęły nas wąt­pli­wo­ści. Mama jest bez­bronna, ufna jak dziecko. Jeśli ktoś będzie chciał ją skrzyw­dzić, nie obroni się, nie zare­aguje, nie powie, że dzieje się coś złego. Jeste­śmy na eta­pie spraw­dza­nia pry­wat­nych domów w naszej oko­licy. Pań­stwowe nie wcho­dzą w grę, byłem w dwóch i zała­ma­łem się – są w fatal­nym sta­nie. Może jestem prze­czu­lony, ale mnie śmier­działo tam moczem. Na razie przy­cho­dzi pry­watna opie­kunka, ale to nie zała­twia sprawy, bo pomoc jest potrzebna przez całą dobę. Mama wymaga prze­wi­ja­nia, kar­mie­nia, mycia. Ja nie jestem w sta­nie tego zro­bić, żona sobie radzi, jed­nak jest na skraju wytrzy­ma­ło­ści. Zde­cy­do­wa­li­śmy, że dajemy sobie mie­siąc na roz­wią­za­nie pro­blemu. Wiem, że nie ma innego wyj­ścia, ale wyrzuty sumie­nia są straszne.

***

IWONA, pięć­dzie­siąt pięć lat lat, praw­niczka w mię­dzy­na­ro­do­wej kan­ce­la­rii, ma ojca w pry­wat­nym pen­sjo­na­cie:

Tata po śmierci mamy się zała­mał. Kiedy dzwo­ni­łam, przy­jeż­dża­łam z wizytą, pra­wie zawsze był na rau­szu. Przy­my­ka­łam oko, rozu­mia­łam, że w ten spo­sób popra­wia sobie nastrój. Zanie­po­ko­iłam się, kiedy prze­stał goto­wać, choć zawsze to lubił. Tłu­ma­czył, że dla jed­nej osoby nie warto. Zor­ga­ni­zo­wa­łam obiady, ale na nie też nie cho­dził, mówił, że są paskudne. Wpa­da­łam więc trzy razy w tygo­dniu ze sło­ikami zupy i kotle­tami, licząc, że sobie odgrzeje. A prze­cież jestem zajęta w pracy od rana do nocy! Pół roku póź­niej prze­stał się myć i zmie­niać ubra­nie. Pró­bo­wa­łam być deli­katna. Prze­cież nie powiem uko­cha­nemu tacie, że śmier­dzi. Wie­dzia­łam, że powi­nien się do mnie prze­pro­wa­dzić. Ale o tym nie chciał sły­szeć mąż. Rozu­miem go, ni­gdy nie mieli dobrych rela­cji, trudno, żeby nagle zaak­cep­to­wał sta­rego, trud­nego czło­wieka. Nie mia­łam wyj­ścia, musia­łam poszu­kać domu opieki. Można powie­dzieć, że wybra­łam wła­sną rodzinę, nie tatę. Uzna­łam, że to moje życie i mam do tego prawo.

***

WOJ­CIECH, kie­dyś dzien­ni­karz poli­tyczny, jego sie­dem­dzie­się­cio­trzy­let­nia żona mieszka w pry­wat­nym domu:

Dia­gnozę: alzhe­imer usły­sza­łem dwa lata temu. Łudzi­łem się, że dzięki opiece psy­chia­try i lekom moja Marta będzie funk­cjo­no­wała nor­mal­nie w miesz­ka­niu. Nie mamy dzieci, opty­mi­stycz­nie zakła­da­łem, że z opieką sobie pora­dzę. Żona nie chciała brać leków i zaczy­nała być coraz bar­dziej agre­sywna. Któ­re­goś dnia rzu­ciła się na mnie i podra­pała do krwi. Innym razem ucie­kła z samo­chodu na czer­wo­nym świe­tle i pobie­gła środ­kiem ulicy. Kiedy zatrzy­mała ją poli­cja, tłu­ma­czyła, że ją porwa­łem. Sta­wała się bez­radna: nie umiała się ubrać, nie pamię­tała, do czego służy łyżka, stała w toa­le­cie i nie wie­działa, jak ją obsłu­żyć. Opie­kunki, które z tru­dem znaj­do­wa­łem, rzu­cały pracę po mie­siącu. Nie dawały rady. Kiedy Marta zacho­ro­wała na zapa­le­nie płuc, było jasne, że jeśli prze­żyje, do domu nie wróci. Zna­la­złem jej pry­watny pen­sjo­nat. Nie jestem nim zachwy­cony, ale mogłem zapła­cić góra trzy tysiące zło­tych, więc nie wybrzy­dzam i cie­szę się, że jest bez­pieczna, a ja mogę w miarę nor­mal­nie żyć.

***

KRY­STYNA, labo­rantka w małym mie­ście, jej ojciec mieszka w tanim pen­sjo­na­cie:

Ojcem zaj­mo­wa­łam się sama, choć mam star­szego, dobrze sytu­owa­nego brata. W cza­sie dwóch lat, gdy postę­po­wała u taty depre­sja, nie przy­je­chał ani razu, choć o to bła­ga­łam. W końcu zagro­zi­łam, że namó­wię tatę, by zło­żył w sądzie pozew o ali­menty. Wtedy brat się zja­wił i zro­bił awan­turę, że źle się ojcem zaj­muję. Usta­li­li­śmy, że oddamy go do domu opieki. Zna­la­złam nie­zły pry­watny pen­sjo­nat za trzy tysiące dwie­ście zło­tych. Brat zgo­dził się pła­cić tysiąc osiem­set zło­tych, resztę pokry­wa­li­śmy z eme­ry­tury taty. Na mojej gło­wie były pam­persy, lekar­stwa i bie­żące wydatki. Układ spraw­dzał się przez nie­cały rok, bo brat prze­stał przy­sy­łać pie­nią­dze. Prze­pra­szał, zawile tłu­ma­czył, że ma kło­poty w pracy. Cho­dzi­łam do wła­ści­cieli domu, pro­si­łam o wyro­zu­mia­łość, mówi­łam, że wyrów­namy zale­gło­ści. Zaczę­łam poży­czać od zna­jo­mych. Napi­sa­łam do brata list, wysła­łam pole­co­nym. Wró­cił z adno­ta­cją: „Adre­sat nie­znany”. Zaczę­łam więc szu­kać tań­szego pen­sjo­natu. W mojej oko­licy ceny zaczy­nają się od trzech tysięcy. For­tuna. Zna­la­złam dom w małej miej­sco­wo­ści na Kie­lec­czyź­nie za dwa tysiące zło­tych, trzy­sta kilo­me­trów od miej­sca, gdzie miesz­kam. Poje­cha­łam i… się zała­ma­łam. Stary, nie­re­mon­to­wany od lat budy­nek. W małych poko­ikach trzy, cztery łóżka. Odra­pane z farby szpi­talne szafki. Pod sufi­tem roz­kle­ko­tany tele­wi­zor. Ściany poma­lo­wane na ohydne zie­lony i poma­rań­czowy kolory. Posprzą­tane po łeb­kach, pod łóż­kami koty, toa­lety z żół­tym osa­dem kamie­nia. Smród. Sta­rzy ludzie leżą i patrzą nie­obec­nym wzro­kiem. Wła­ści­cielka, nawet miła, tłu­ma­czyła, że nie jest ele­gancko, za to tanio. Zapew­niała, że pen­sjo­na­riu­sze mają tro­skliwą opiekę, są zadbani. Nie wie­rzę. Na pięć­dzie­siąt miesz­ka­ją­cych tam osób przy­pa­dały, sama widzia­łam, dwie opie­kunki, dziew­czyny z Ukra­iny. Nie sądzę, żeby były fachowe. A jed­nak… pod­pi­sa­łam umowę. Co mogłam zro­bić? Nie stać mnie na luk­sus w lep­szym pen­sjo­na­cie, nie mogę się zaj­mo­wać tatą przez całą dobę. Nie daję rady fizycz­nie i psy­chicz­nie. Pocie­szam się, że on coraz mniej koja­rzy. Może nie ma zna­cze­nia, w jakich warun­kach mieszka? Sta­ram się być u niego co dwa tygo­dnie. Te wizyty dużo mnie kosz­tują. Poka­zują, jak trudna i okropna jest sta­rość. Przy­zwy­cza­iłam się do widoku ludzi w nie­świe­żej pościeli, wyszczer­bio­nych tale­rzy, na któ­rych dostają złej jako­ści jedze­nie. Ktoś krzy­czy, ktoś jęczy, ktoś pła­cze. Gdy tata mnie widzi, uśmie­cha się, mam nadzieję, że poznaje. Zaczyna z oży­wie­niem opo­wia­dać, gesty­ku­luje, potem zapada się w sobie. Sia­dam przy nim, trzy­mam za rękę, kar­mię. Po cichu cie­szę się, że wrócę do mojego nor­mal­nego życia. Kiedy całuję go na do widze­nia, myślę: Tatu­siu, jesteś dzielny, że wytrzy­mu­jesz. Mam też inną myśl, z którą trudno mi sobie pora­dzić. Życzę ojcu, by Pan Bóg zabrał go do sie­bie bez­bo­le­śnie, we śnie. Dla wszyst­kich, a zwłasz­cza dla niego, tak byłoby lepiej.

***

RADEK, czter­dzie­ści lat, gra­fik kom­pu­te­rowy z War­szawy, musiał zna­leźć miej­sce dla uko­cha­nego dziadka:

Dzia­dek długo był sprawny, ale wyda­rzył się wypa­dek. Upadł, dostał wylewu i stra­cił pamięć. Miał już dzie­więć­dzie­siąt lat, więc było jasne, że do daw­nej formy nie wróci. Po poby­cie w szpi­talu i zakła­dzie opie­kuń­czo-lecz­ni­czym został wypi­sany do domu, bo nic wię­cej nie dało się zro­bić. Na poprawę też nie można było liczyć. Kto miał się nim opie­ko­wać? Moja sześć­dzie­się­cio­sied­mio­let­nia matka czy ja, który pra­cuję w innym mie­ście, czte­ry­sta kilo­me­trów od domu? Powi­nie­nem rzu­cić pracę, zatrud­nić się w bie­dronce – na taką posadę mógł­bym liczyć na miej­scu – i peł­nić przy dziadku dyżury? Nikt, kogo życie nie posta­wiło w takiej sytu­acji, nie ma prawa mówić, co wolno, a czego nie wolno rodzi­nie. Dla nas naj­lep­szym roz­wią­za­niem oka­zał się pań­stwowy dom pomocy, gdzie dzia­dek ma dobrą opiekę, a my jeste­śmy o niego spo­kojni.

***

Głos pracownika

PAU­LINA POLEK, psy­cho­log, neu­ro­ko­gni­ty­wistka, od pięt­na­stu lat zaj­muje się pacjen­tami w domach opieki w War­sza­wie i oko­licy:

Dla star­szej osoby prze­pro­wadzka do domu opieki jest wielką i naj­czę­ściej trudną zmianą. Naj­le­piej, jeżeli to wspólna decy­zja jej i dzieci. Pobyt w ośrodku czę­sto poprze­dzony jest poby­tem w szpi­talu, do któ­rego senior tra­fia w wyniku nie­szczę­śli­wego wypadku bądź po pla­no­wym zabiegu, który wymaga rekon­wa­le­scen­cji. Nie­zbędna jest reha­bi­li­ta­cja: mie­sięczna, dwumie­sięczna. W jej trak­cie dociera do star­szej osoby, że sama we wła­snym domu może sobie nie pora­dzić, choć nie są to czę­ste sytu­acje. Żyje w ilu­zji, że powrót do poprzed­niego stylu życia jest moż­liwy. Słu­cha zale­ceń leka­rzy, cho­dzi na reha­bi­li­ta­cję, chce odzy­skać dawną spraw­ność. Rzadko jed­nak wraca do formy sprzed. I wtedy zaczyna myśleć, co będzie dalej.

Wiele star­szych osób nie chce być cię­ża­rem dla swo­ich bli­skich, przy­naj­mniej w okre­sie rekon­wa­le­scen­cji po lecze­niu szpi­tal­nym, więc motyw: „nie będę mar­twić bli­skich, mają tyle wła­snych spraw na gło­wie” ma duże zna­cze­nie. To bywa sygna­łem do decy­zji o prze­pro­wadzce do domu opieki. Oczy­wi­ście ważne są poczu­cie spraw­czo­ści i zasob­ność port­fela. Jedna z pacjen­tek, z którą pra­cuję, odwie­dziła wiele domów, zanim wybrała ten, który jej odpo­wiada. Stać ją, ma oszczęd­no­ści i wysoką eme­ry­turę. Jest zado­wo­lona, choć w pen­sjo­na­cie nie jest ide­al­nie. Skarży się, że nie sma­kuje jej jedze­nie. Wie jed­nak, że kiedy będzie potrze­bo­wała pomocy leka­rza, otrzyma ją dużo szyb­ciej, niż gdyby miesz­kała sama i w kry­zy­so­wym momen­cie zadzwo­niła na pogo­to­wie. Daje jej to poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, a dla star­szej osoby to ważne.

Roz­terki prze­ży­wają też doro­słe dzieci. Kiedy rodzic ma wyjść po dłuż­szym poby­cie ze szpi­tala, poja­wia się pyta­nie: „Co dalej?”. „Ja pra­cuję, ty pra­cu­jesz, dzieci są na stu­diach, musimy zara­biać, a nie mamy warun­ków, moż­li­wo­ści, żeby zabrać dziadka/bab­cię/cio­cię do sie­bie i zaan­ga­żo­wać się w opiekę”. I wtedy zaczy­nają się poszu­ki­wa­nia doce­lo­wego domu opieki. Tylko gdzie go zna­leźć? Na przy­kład w oko­li­cach War­szawy, bo tu miesz­kają dzieci, czy nie­da­leko Suwałk, bo tam całe życie spę­dziła mama. To są trudne decy­zje.

W dużych mia­stach podej­muje się je łatwiej. Ludzie wie­dzą, że są ośrodki dla senio­rów. Dzięki nim rodzice mają opiekę, a doro­słe dzieci nor­mal­nie funk­cjo­nują, wpa­dają, gdy pozwala im na to czas. Im dalej od aglo­me­ra­cji, tym jest trud­niej. Ste­reo­typ o przy­tuł­kach, gdzie na ostat­nie lata życia oddaje się senio­rów, trzyma się mocno. Osoby, które znaj­dują rodzi­com dom opieki, są pięt­no­wane, nazywa się je wyrod­nymi. Z taką łatką trudno żyć.

***

Głos specjalisty

– W naszej kul­tu­rze star­szej oso­bie nie wypada zwró­cić uwagi. Doro­słe dziecko nie powie: „Mamo, umyj się, upierz ubra­nie, bo brzydko pach­niesz”. To może zro­bić obcy czło­wiek: opie­kunka bądź pie­lę­gniarka – mówi Ewa Woy­dyłło, psy­cho­lożka, tera­peutka uza­leż­nień, autorka ksią­żek.

Na inter­ne­to­wym forum wykoń­czona kobieta napi­sała, że zna­la­zła ojcu dom pomocy. Spa­dła na nią fala kry­tyki, nie­na­wi­ści. Dla­czego?

Mówimy tutaj o sile czwar­tego przy­ka­za­nia: „Czcij ojca swego i matkę swoją”, a także o trak­to­wa­niu pro­fe­sjo­nal­nej opieki jak braku rodzin­nej miło­ści. Ta pro­ble­ma­tyka jest nie­obecna w codzien­nej roz­mo­wie. Kiedy więc ktoś mówi o domach opieki, zostaje zakrzy­czany, osą­dzony. Na pewno Pan Bóg go poka­rze. Dobrze mu tak! Bie­rze się to stąd, że dla wielu ludzi pań­stwowe domy są podej­rzane, a o pry­wat­nych nie­wiele wie­dzą lub są one po pro­stu za dro­gie.

Odwie­dzi­łam kie­dyś dom dla senio­rów w Irlan­dii, kie­ro­wany przez pol­skiego leka­rza i zatrud­nia­jący rów­nież pol­skie pie­lę­gniarki. Ośro­dek funk­cjo­nuje jako pla­cówka pań­stwowa i cie­szy się bar­dzo dobrą opi­nią.

Naj­wyż­sze pię­tra są dla ludzi zdro­wych, par­ter i pierw­sze pię­tro dla leżą­cych. Nie trzeba być sta­rym i scho­ro­wa­nym, żeby tam zamiesz­kać. Można mieć sie­dem­dzie­siąt lat i się prze­pro­wa­dzić, bo ma się wokół kole­żanki, orga­ni­zo­wane są imprezy kul­tu­ralne i atrak­cyjne formy spę­dza­nia czasu. Rano przy­cho­dzi ktoś z per­so­nelu i pyta: „Jak się pani czuje? Zje pani śnia­da­nie u sie­bie czy zej­dzie do jadalni?”. Kto w domu zor­ga­ni­zuje senio­rowi taką opiekę?

U nas star­sza osoba czę­sto, nie­stety, sie­dzi przed tele­wi­zo­rem albo w przy­chodni. To zazwy­czaj jedyne roz­rywki.

Takich atrak­cji i kon­tak­tów towa­rzy­skich jak w dobrze zor­ga­ni­zo­wa­nym domu opieki rodzina raczej nie zapewni. Poza tym w naszej kul­tu­rze star­szej oso­bie nie wypada zwró­cić uwagi. Doro­słe dziecko nie powie: „Mamo, umyj się, upierz ubra­nie, bo brzydko pach­niesz”. To może zro­bić obcy czło­wiek: opie­kunka bądź pie­lę­gniarka. Rzadko się zda­rza, aby dzieci przez dłuż­szy czas zaj­mo­wały się rodzi­cami i nie odczu­wały znu­że­nia. Co wię­cej, opieka – zwłasz­cza nad scho­ro­wa­nymi star­szymi oso­bami – utrud­nia jed­no­cze­sne zaj­mo­wa­nie się innymi zada­niami życio­wymi, na przy­kład zwią­za­nymi z zapew­nie­niem dzie­ciom dobrej opieki i odpo­wied­nim kie­ro­wa­niem ich roz­wo­jem.

Tym bar­dziej że stan osób star­szych szybko się pogar­sza. Jak powinna wyglą­dać opieka nad tymi, któ­rzy osu­wają się we wła­sny świat, cier­pią na demen­cję?

Jest takie nowa­tor­skie miej­sce pod Amster­da­mem, czy­ta­łam o nim w „New Yor­ke­rze”. Zamie­rzam je odwie­dzić. Gra tam muzyka poważna, bo udo­wod­niono, że Mozart, Cho­pin, Grieg toni­zują nerwy, wyci­szają. Ten ośro­dek dla senio­rów wygląda jak mini­mia­steczko czy osie­dle, dzia­łają w nim na przy­kład sklepy. Star­sza osoba dostaje umowną kwotę i może sobie kupić ulu­biony dżem czy ciastka. Jeśli sobie nie radzi, pomaga eks­pe­dient. A gdy zatę­skni za swoim domem i daw­nym życiem, opie­kunka mówi: „Świetny pomysł”. Nie ma tego, co senior sły­szy w pol­skich domach opieki, czyli kate­go­rycz­nego zakazu. Tam opie­kunka pomaga się spa­ko­wać i razem idą na przy­sta­nek. Pod­jeż­dża auto­bus, który jedzie tylko kawa­łek. Po chwili się zatrzy­muje, ale za oknami jest symu­la­cja podróży: leci film, obrazy się zmie­niają, więc star­sza osoba myśli, że fak­tycz­nie jest w dro­dze. Po pew­nym cza­sie zaczyna się nudzić. Chcia­łaby wysiąść albo kola­cję by zja­dła. Zwy­kle już nie pamięta, dokąd się wybie­rała. Przez cały czas jest szczę­śliwa: chciała poje­chać, poje­chała, chciała wysiąść, wysia­dła.

To moralne, że star­szą osobę się oszu­kuje?

Pamię­tajmy, że mówimy o ludziach, któ­rych moż­li­wo­ści poznaw­cze są mocno ogra­ni­czone. W arty­kule padło pyta­nie, jakie są gra­nice fik­cji. Oka­zuje się, że nie ma żad­nych, ponie­waż poczu­cie kom­fortu, speł­nie­nia daje star­szej oso­bie naj­wię­cej wewnętrz­nego ładu i har­mo­nii, a to jest ważne na ostat­nim eta­pie życia. Naj­więk­szy kon­flikt jest wtedy, gdy cze­goś się jej zabra­nia. Takiego podej­ścia do osób odcho­dzą­cych w swój świat uczy się pie­lę­gniarki, pie­lę­gnia­rzy i asy­sten­tów spe­cja­li­zu­ją­cych się w pracy ze star­szymi pod­opiecz­nymi.

***

Trudno mi jed­nak upo­rać się z myślą, że ludzie starsi – kie­dyś zapewne wykształ­ceni, spraw­czy i prze­bo­jowi – są trak­to­wani jak dzieci, że się ich oszu­kuje. A może na szczę­ście nie skon­fron­to­wa­łam się z taką sytu­acją? Być może pod koniec życia naj­waż­niej­sze są spo­kój mamy czy taty i pew­ność dzieci, że rodzi­com nie dzieje się nic złego, że są szczę­śliwi? Może wtedy kłam­stwo ozna­cza coś innego?

***

Głos córki

Nie­do­łę­stwo mamy postę­po­wało stop­niowo. Poma­ga­łam jej, jak długo mogłam. W końcu potrze­bo­wała cało­do­bo­wej opieki, więc musia­łam zna­leźć jej dom – roz­mowa z Renatą, archi­tektką z dużego mia­sta.

Naj­trud­niej­szy moment?

Kiedy matka zdała sobie sprawę, że nie pora­dzi sobie w poje­dynkę we wła­snym miesz­ka­niu. To było po dru­gim zła­ma­niu kości udo­wej. Leka­rze powie­dzieli, że nie będzie cho­dziła. Przy­gnę­biło ją to, powie­działa, że nie ma po co żyć. W końcu zgo­dziła się prze­pro­wa­dzić do mnie. Do osiem­dzie­sią­tego pią­tego roku życia była samo­dzielna, zadbana, bie­gała do fry­zjera. Lubiła teatr, co tydzień spo­ty­kała się ze zna­jo­mymi na bry­dża.

Co musiała pani zmie­nić, żeby zaopie­ko­wać się mamą?

Wyre­mon­to­wa­łam łazienkę, tak by mogła wje­chać pod prysz­nic na wózku inwa­lidz­kim, wymie­ni­łam drzwi na więk­sze, zamon­to­wa­łam pochyl­nię, dzięki któ­rej mogły­śmy wyjść na dwór. Nauczy­łam się poma­gać jej w toa­le­cie i codzien­nych czyn­no­ściach. Przy kąpieli asy­sto­wał mój syn, sama nie dała­bym rady. To było trudne, przy nie­umie­jęt­nym dotknię­ciu mama krzy­czała z bólu. Kości miała poskła­dane na kilka śrub, w jej wieku nie można było ich wyjąć. Prze­szłam już na eme­ry­turę. Kie­dyś myśla­łam, że to będzie bez­tro­ski etap, czas tylko dla mnie. Oka­zało się, że na­dal muszę pra­co­wać, by zaro­bić na remont, reha­bi­li­ta­cję mamy i opie­kunkę. Była nie­zbędna, gdy szłam do biura.

Dla­czego osta­tecz­nie mama zamiesz­kała w domu opieki?

To było po trze­cim wypadku, tym razem zła­mała główkę kości bio­dro­wej. Długo leżała w szpi­talu, zro­biła jej się odle­żyna, przy­plą­tało zapa­le­nie płuc. Wyda­wało się, że to koniec, ale prze­żyła. Potrzebna była dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzinna wyspe­cja­li­zo­wana opieka. Na szczę­ście zna­la­złam miej­sce w zakła­dzie opie­kuń­czo-lecz­ni­czym w moim mie­ście.

Jak mama przy­jęła zmianę?

Musiała się pogo­dzić, choć warunki są, mówiąc eufe­mi­stycz­nie, mało wytworne. Nie­wielki pokój dzieli z inną panią. Ma łóżko, sza­feczkę, umy­walkę. To wszystko. Może mogła­bym poszu­kać lep­szego ZOL-u, ale nie mam na to siły. Codzien­nie w porze obiadu przy­cho­dzimy do mamy ja albo pry­watna opie­kunka. Mam szczę­ście, od pię­ciu lat pomaga ta sama pani. Kar­mimy mamę, spraw­dzamy, czy ktoś prze­brał ją z piżamy w ubra­nie, prze­sa­dził na wózek, dbamy, by pościel była czy­sta. Nie mam zaufa­nia do per­so­nelu, ale też go nie oskar­żam. Obsada jest nie­wielka, a pracy mają mnó­stwo.

Czuje pani wyrzuty sumie­nia?

Chcę wie­rzyć, że na swój spo­sób mama jest tam szczę­śliwa. Miewa gor­sze dni. Przy­cho­dzę, a ona mówi: „Byłam wczo­raj w Paryżu, mia­łam na sobie piękną sukienkę, tań­czy­łam”. Wiem, że osuwa się w swój świat i chyba nie chcę jej z niego wycią­gać. Śmieję się: „Mamu­siu, to była szybka podróż, skoro jesteś już na miej­scu, w swoim pokoju”. Patrzy na mnie i też zaczyna się śmiać. Ale bywa racjo­nalna. Wcho­dzę, a ona mówi: „Patrzy­łaś dziś w lustro? Co ty na sobie masz?”. Wtedy wiem, że to moja mama, która przez całe życie była kry­tyczna i dużo ode mnie wyma­gała.

***

Wizja lokalna

Dom pierw­szy

Loka­li­za­cja: dwu­dzie­sto­ty­sięczne mia­sto.

Pro­fil: dom pomocy spo­łecz­nej dla ludzi w star­szym wieku i prze­wle­kle cho­rych, pen­sjo­na­riusz płaci 70% swo­ich docho­dów.

Koszt: cztery tysiące zło­tych.

Liczba miejsc: dwie­ście.

– We śnie cho­dzę – mówi pan Wik­tor. – Odwie­dzam rodzinne strony, zna­jome mia­sta. Czę­sto towa­rzy­szy mi Ali­cja. Choć budzę się zmę­czony, jak­bym prze­biegł mara­ton, lubię ten sen. Rano chciał­bym naprawdę wstać i pójść. Nie mogę, mam nogi jak z waty.

Jest po pięć­dzie­siątce, od trzy­dzie­stu lat cho­ruje na stward­nie­nie roz­siane. Objawy nasi­liły się w 2012 roku, wtedy zamiesz­kał w domu pomocy spo­łecz­nej. Ali­cja to jego part­nerka, spo­ty­kają się od dzie­się­ciu lat. W dzie­ciń­stwie prze­szła cho­robę Heinego-Medina, ma zde­for­mo­wane ciało, cho­dzi o kuli. Codzien­nie odwie­dza Wik­tora, przy­jeż­dża samo­cho­dem dosto­so­wa­nym do jej nie­peł­no­spraw­no­ści.

DPS, w któ­rym Wik­tor mieszka, to bez­oso­bowy moloch. Kilka pawi­lo­nów połą­czo­nych dłu­gimi kory­ta­rzami. Powstał w latach osiem­dzie­sią­tych i na tym eta­pie zatrzy­mał się wystrój. Poza recep­cją i holami – te robią dobre wra­że­nie na gościach. Wik­tor dostał dwu­dzie­sto­pię­cio­me­trowe miesz­kanko z łazienką, anek­sem kuchen­nym, bal­ko­nem. Warunki byłyby moż­liwe, gdyby nie urzą­dze­nie. Meble to znisz­czone rupie­cie: z szafy na ubra­nia scho­dzi brą­zowa okle­ina, drzwi kuchen­nych sza­fek ledwo trzy­mają się na wyrwa­nych zawia­sach, przy łóżku leży ciemny, wytarty dywa­nik, któ­remu przy­da­łoby się porządne odku­rze­nie. Gospo­darz nie awan­tu­ruje się z tego powodu. Przy­zwy­czaił się. Wiele mu do szczę­ścia nie potrzeba. Więk­szość czasu spę­dza przed lap­to­pem. Na YouTu­bie wyszu­kuje roman­tyczne bal­lady, które pusz­cza Ali­cji. Przed cho­robą był muzy­kiem, miał piękny głos. Teraz jest meta­liczny, bez­dź­więczny. To też z powodu cho­roby.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Sytu­acja Osób Star­szych w Pol­sce, Główny Urząd Sta­ty­styczny, Urząd Sta­ty­styczny w Bia­łym­stoku, War­szawa, Bia­ły­stok 2021. [wróć]

Ibi­dem.[wróć]