Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Portret popularnego aktora.
Zamknięty w sobie, po śląsku hardy i osobny? A może delikatny, wrażliwy, z gołębim sercem? Jaki był Franciszek Pieczka, wybitny aktor, który zagrał 500 ról filmowych i teatralnych?
Ty pieronie! to wnikliwy i czuły obraz jego aktorskiej wielkości połączonej ze skromnością, prawością i uczciwością.
Do bliskiego kręgu Franciszek Pieczka dopuszczał garstkę osób. Ale wszyscy, którzy go znali, mówią, że był niezwykle skromny i ciepły. Nigdy się nie wywyższał, nie pchał się na pierwszy plan. Bardzo rzadko bywał na bankietach, nie znosił rozgłosu.
Koledzy z Teatru Powszechnego w Warszawie żartują, że po premierze przy pierwszym ukłonie stał na przedzie sceny, przy drugim był blisko kulis, przy trzecim… siedział już w domu w Falenicy. Dom to rodzina: żona, dwójka dzieci i wnuki. Oni byli jego światem.
Jan Jakub Kolski powiedział, że miarą bezinteresowności i życzliwości powinna być jedna pieczka. I trudno się z tym nie zgodzić…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 246
Polecamy również:
Beata Biały
Słońca bez końca. Biografia Kory
Anna Bimer
Chciałem być piosenkarzem. Biografia Krzysztofa Krawczyka
Katarzyna Olkowicz
A tam, cicho być! Biografia Bohdana Smolenia
Katarzyna Olkowicz i Piotr Baran
Serca bicie. Biografia Andrzeja Zauchy
Pisanie o Franciszku Pieczce jest jak otwieranie ostrygi bez odpowiedniego narzędzia albo szukanie koralików rozsypanych w wysokiej trawie. Mozolne, czasem frustrujące, często żmudne. Ale kiedy udaje się wyłuskać coś ciekawego: usłyszeć zabawną anegdotę, odtworzyć nieznany fragment jego życiorysu czy wreszcie odkryć nowe niuanse w starych filmach, satysfakcja jest wielka.
– Pisze pani o Franiu? Nie zazdroszczę zadania – mówi mi Marta Lipińska. – On jest skryty i tajemniczy. Choć pracowaliśmy przez dziesięć lat na planie Rancza, niewiele o nim wiem.1
– Przez pół wieku siedzieliśmy w tej samej garderobie, w jednym teatrze. Jesteśmy jak stare, dobre małżeństwo, a byłem u niego w domu ze dwa, trzy razy – wyznaje Kazimierz Kaczor.
– Zrobiłem z nim dziewięć filmów, ale nigdy nie rozmawialiśmy o życiu prywatnym – dodaje Jan Jakub Kolski, którego Pieczka był aktorem. – Nigdy nie czułem się upoważniony, żeby natrętnie eksplorować obszary, które są jego prywatnym życiem. To nie było nam potrzebne ani na poziomie ludzkim, ani w pracy. On nie dociekał, je też tego tego nie robiłem.
Ale jednocześnie słyszę: To Franek nie miał biografii? Co za niedopatrzenie! Niech pani pisze, taką historię trzeba utrwalić, nie może przepaść. Niech pani zbiera pojedyncze wątki, a nuż powstanie z tego piękny obraz. Czy to zadanie niewykonalne? Tylko z pozoru…
Dawno, dawno temu, w innej epoce, urodził się Franek. I mało kto w jego rodzinnym Godowie, miejscowości w malowniczym żabim kraju, tuż obok Olzy, mógł przypuszczać, że za jakiś czas stanie się „tym” Pieczką. Sławnym aktorem, kochanym i uwielbianym przez trzy pokolenia widzów, wywołującym same pozytywne uczucia. To naprawdę niezwykłe, że mimo długiego życia nie dorobił się żadnego porządnego, głośnego czy choćby nawet minimalnego skandalu. Że nie krążą na jego temat niestworzone historie ani plotki. Że nie przypięto mu żadnej niewygodnej łatki. Przecież żył w czasach, w których choćby ze względów politycznych łatwo było zrobić jeden fałszywy krok. Nie mówiąc już o pokusach czyhających na młodzieńca z ubogiego domu, który trafił do teatralnego, a potem filmowego nieba. To, że Franciszek Pieczka ociera się o doskonałość, potwierdzają znajomi, którzy – po wielu wspólnych latach – nie mieliby nic do stracenia, by sypnąć pikantną anegdotą czy wspomnieniem stawiającym bohatera w dwuznacznym świetle. Nie sądzę, że skrywają jakieś sekrety bądź tajemnice. Kto nie chciałby się pochwalić, że przeżył z Franciszkiem brawurowe przygody, że wspólnie ratowali się z tarapatów, że we dwóch bądź we dwoje wstąpili do piekieł albo do raju? Zwłaszcza że z wiekiem takie historie stają się legendą, są opowiadane ze smakiem i kombatanckim sznytem. Bo przecież „za naszych czasów to bywało”. Nic z tych rzeczy. Czy jest więc możliwe, że artysta tej klasy to „normalny”, prozaiczny człowiek? Że jego gra nie bierze się, jak w przypadku niektórych kolegów po fachu, z autodestrukcji, brawury, balansowania na krawędzi? Z doznawania skrajnych stanów? Że po prostu przeżył swoje życie uczciwie, zgodnie z Dekalogiem i zasadami wyniesionymi z domu. Żeby to zrozumieć, trzeba się cofnąć do początków.
A więc Godów. 18 stycznia 1928 roku. Ma szczęście, że właśnie wtedy przyszedł na świat. Gdyby urodził się dziewiętnaście dni wcześniej, jak jego bliski przyjaciel Ernest Wodecki, trafiłby do Wehrmachtu. Jego rocznik podlegał wcieleniu do wojska, Franka nie. Ale to za jakiś czas. Na razie Franciszek jest najmłodszym z sześciorga rodzeństwa. Mama Waleska (Waleria) z domu Popek zajmuje się rodziną. Jest Polką z czeskiej strony, przed wojną granica biegła w Raciborzu, od Godowa to zaledwie dwadzieścia kilometrów. Jak mówi śląskie przysłowie, chłop rządzi, ale to baba rozkazuje, i w przypadku rodziny Pieczków okazuje się to prawdą. Franciszek senior jest górnikiem, każdego dnia idzie do kopalni dwanaście kilometrów w jedną stronę. Syn zapamięta, że do pracy bierze pajdy chleba posmarowane smalcem, a nie masłem. Pod ziemią są tak wysokie stężenie metanu i temperatura, że masło by zjełczało.
Na zdjęciu z 1954 roku państwo Pieczkowie są poważni, dostojni. Mama ma gładko zaczesane włosy, jest ubrana w czarną, prostą sukienkę z jasnymi guziczkami. Tata ma na sobie ciemny garnitur i krawat. Widać, że rysy twarzy i wydatny nos Franek odziedziczy po ojcu. Małżeństwo jest poważne, łatwo można rozpoznać, że życie ich nie oszczędzało. Ale nie mogło, skoro młodość przypadła na pierwszą wojnę światową, a potem był czas międzywojnia i wielkiego kryzysu. Franciszek junior opowiadał w wywiadzie, jak wielka historia przetaczała się przez ich dom:
„Przed pierwszą wojną światową Godów był w Niemczech, za Olzą były Austro-Węgry. Mój ojciec został wcielony do armii pruskiej. Po tym, jak na froncie poległo czterech z siedmiu jego braci, dowódcy zlitowali się nad matką i nie puścili taty do okopów. Po to, żeby któryś z Pieczków mógł wrócić do domu, prowadzić gospodarstwo. Później ojciec był w powstaniu śląskim. Z kolei jego młodszy brat brał udział w tych powstaniach po przeciwnej stronie”2.
Józef Musioł, który też pochodzi z tych okolic, sędzia Sądu Najwyższego, twórca Towarzystwa Przyjaciół Śląska w Warszawie, a także dorocznej nagrody przyznawanej przez Towarzystwo, mówi, że z Godowa wyszli pierwsi uczestnicy I powstania śląskiego w sierpniu 1919, z których wielu zginęło. Powstańcem był ojciec Pieczki, co świadczy o propolskim nastawieniu rodziny. Kiedy zmarł w 1972 roku, na jego pogrzebie grała orkiestra złożona z byłych powstańców. Zaproponowali, żeby Franciszek do nich dołączył. Nie zgodził się.
Na pytanie, kto podjął lepszą decyzję o przynależności narodowej: ojciec czy jego brat, aktor odpowiedział:
„Na szczęście w powstaniu nie spotkali się po przeciwnych stronach frontu. Ale już w wolnej Polsce ojciec przez sześć lat był bezrobotny, utrzymywał rodzinę z pracy na roli, a jego brat wyjechał do Niemiec i tam nieźle mu się żyło. Ironia losu! Przez lata stryj słał z Niemiec paczki, żeby powstaniec śląski w Polsce, o którą walczył, mógł utrzymać rodzinę. To się w głowie nie mieści. Dla mnie to do dziś jedna z najlepszych lekcji śląskości”3.
Polityka i wielka historia poróżniły braci, przez lata ze sobą nie rozmawiali. Dokładnie tak jak bracia Japycze z serialu Ranczo, w którym później zagra Pieczka.
Kiedy podczas wywiadu zapytano go, czy w dzieciństwie opowiadano mu bajki, żachnął się: W górniczej rodzinie? Do tego nikt nie miał głowy ani siły. Kiedy ojciec wracał z szychty, mył się, jadł obiad i szedł obrabiać hektar ziemi, który musiał wyżywić rodzinę. Konia nie mieli, więc orał pługiem, który ciągnęła krowa. Franek zapamiętał, że tata w kamizelce od starego garnituru, włożonej na gołe ciało, pchał pług, pomagając krowie. Musiała przecież dawać jeszcze mleko. Pieczkowie żyli ubogo, z dzisiejszej perspektywy biednie, choć on woli mówić, że jakoś sobie radzili.
„Od najmłodszych lat pomagałem w domu, pasąc krowy na łąkach nad Olzą. Najczęściej jedliśmy ugotowane ziemniaki, które mama krasiła skwarkami. Dla nas dzieci te skwarki były rarytasem. Jedliśmy też wodzionkę gotowaną przez mamę z drobno pokrojonych kawałeczków starego chleba, okraszonego wędzonym boczkiem. Chleb mama zawsze piekła sama, a przed odkrojeniem pierwszego kawałka kreśliła znak krzyża”4.
Choć jemu akurat powodziło się lepiej niż reszcie rodzeństwa. O tym zadecydował przypadek. Wychował się u sąsiadów, i to nie byle jakich, bo „restauratorów”, czyli właścicieli godowskiej karczmy, co – ze względu na ciężkie czasy – i dla Franka, i dla rodziców okazało się wybawieniem. A było tak:
„Rodzice poszli na zabawę, a ja wypadłem z kołyski, poraczkowałem pod drzwi i zacząłem krzyczeć. Akurat przechodził restaurator Grodoń, starszy pan z laseczką, i mnie usłyszał. Przed wojną nie było zwyczaju, żeby zamykać dom, nawet na noc. Chciał wejść, ale nie mógł, bo leżałem pod drzwiami. Po latach opowiadał, że wetknął laseczkę w szczelinę i mnie przesuwał, przesuwał, aż drzwi się otworzyły. Wziął mnie potem na ręce i zaniósł do swojej restauracji jak własne dziecko. Tak się zżyliśmy, że po szkole z zeszytami i książkami szedłem prosto do państwa Grodoniów. Dobrze się tam czułem. Ich syn miał bmw. Przed wojną na wsi to była sensacja! Jeździłem razem z nim. Wieczorem siostra po mnie przychodziła, na drogę dostawałem cukierka, brała mnie za rękę i mi go podgryzała. Siostry mówiły: «Ty nie poznałeś biedy, bo ty się u Grodoniów wychowałeś»”5.
Chyba jest dzieckiem wesołym, ruchliwym i wzbudzającym sympatię. Raz wymyślił sobie zabawę – zjeżdżanie na pupie z deski. Znalazł ją na budowie kościoła w Godowie – stary, drewniany, spłonął w 1921 roku. Przez jakiś czas msze odbywają się w baraku. W końcu rusza budowa nowej świątyni. Mama się martwi, że Franio podrze spodenki, a przecież dzieci na Śląsku muszą wyglądać porządnie. No i ubranie to wydatek. Inżynier nadzorujący pracę mówi: „Niech pani nie zabrania mu się bawić, jak zniszczy spodnie, ja odkupię”.
Rodzina jest wierząca i po śląsku uczciwa. Mama powtarza: „Synu, kiedy umrzesz, a tam, po drugiej stronie nic nie będzie, a tu zachowywałeś się dobrze, nic nie stracisz”6. Tą zasadą Franek kieruje się potem w życiu i patrząc sobie w oczy, może powiedzieć, że nikogo nie skrzywdził. Kiedyś stwierdził, że zazdrości rodzicom ich prostej wiary, bez żadnych pytań i wątpliwości. Ona ułatwia codzienne sprawy i porządkuje świat.
W niedziele, jeśli akurat rodzina z pobliskich Gołkowic przychodzi na mszę świętą do Godowa, spotykają się w większym gronie u Pieczków: ciotka Milka, wujek Emrych, ciotka Marta, wujek Czarnota, wujek Tekieli. Siadają w altance, która jest przed domem Pieczków, i opowiadają dorosłe historie. Dzieci chłoną refleksje, czując, jak zatrzymują czas7.
Rodzina, jak większość na Śląsku, jest utalentowana muzycznie. Zresztą wspólne śpiewanie i granie na instrumentach jest stałym elementem świąt oraz codziennego życia. W domu są klawiry, czyli pianino, do którego rodzina zasiada po obiedzie. Tata przed wojną przez krótki czas był organistą w kościele św. Józefa w Godowie. Potem funkcję przejął przyszywany wujek, czyli Grodoń, Franek się z nim zamienia, bo też umie grać.
„W godowskiej parafii organista siedział tyłem do ołtarza. Miał przed sobą lustro, w którym obserwował, w jakim momencie jest liturgia. Tyle że w lustrze strony lewa i prawa się mylą. Dlatego stała koło mnie jedna z ciotek i mówiła: «Już». Granie dla ludzi to była dla mnie duża frajda”8.
Jeszcze po latach wspomina, jak pięknie w godowskim kościele śpiewali wierni, nie tak jak w falenickim, do którego należał. Miał nawet pomysł, żeby porozmawiać o tym z proboszczem.
Jako dziecko zalicza debiut teatralny. Franciszek senior występuje w zespole amatorskim, jakich na Śląsku wiele. Syn w przedstawieniu według Chaty wuja Toma dostaje niewielką rólkę, co niezbyt pamięta. Chyba ma to na niego wpływ, bo ciągnie go do grania. Jako młody chłopak występuje na godowskiej scenie, która jest w restauracji u Grodonia. Musi podobać się publiczności, bo jest bardzo przystojny.
Bez trudu przypomina sobie pierwszy pełnometrażowy film, na który wybiera się do kina. To czarno-biały Znachor według powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z jednym z najwybitniejszych aktorów dwudziestolecia międzywojennego, gwiazdą Teatru Polskiego w Warszawie, Kazimierzem Junoszą-Stępowskim, w roli profesora Rafała Wilczura. Dziesięcioletni Franek idzie pieszo ze starszymi kolegami. Do czeskich Petrovic (dziś to Piotrowice), gdzie grają film, jest daleko – jedenaście kilometrów w jedną stronę. Wraca koło północy i od razu wskakuje pod pierzynę. Ojciec jednak na niego czeka, wchodzi do pokoju, ściąga z syna pierzynę i bije skórzanym paskiem: „Ja ci dom Znachora, ja ci dom Znachora”. Potem, kiedy Franek „legalnie” chodzi do kina w Wodzisławiu Śląskim, tata pomstuje: „Żeby już tam, pierona, bomba trzasła to bezbożnictwo”. Nic nie pomaga. W czasie drugiej wojny światowej miasto zostaje zbombardowane, rynek jest zniszczony niemal w całości9, kościół mocno uszkodzony, nienaruszony ocaleje tylko… budynek kina. „Widzisz, tata, jaka ironia losu”, kwituje to Franciszek.
W godowskiej bibliotece odkrywa książki.
„Bardzo lubiłem czytać. Zafascynowało mnie Czerwone i czarne Stendhala. […] Dla mnie ta książka była jakimś innym spojrzeniem na świat. Czytałem Na Zachodzie bez zmian i Czarny obelisk Ericha Remarque’a. Kiedy zagrałem Huberta Sierszę w Perle w koronie w reżyserii Kazimierza Kutza, to lektura Germinalu Emila Zoli w scenie strajku górników okazała się bardzo przydatna. […] Potem czytałem literaturę amerykańską: Hemingwaya, Steinbecka, Faulknera. Tak się złożyło, że nie wychowałem się na Henryku Sienkiewiczu czy polskim romantyzmie. Dlatego w życiu też jestem realistą”10.
Z czasów przedwojennych pamięta jeszcze jedno ważne z punktu widzenia miejsca, gdzie się urodził, i historii zdarzenie. W 1938 roku do Godowa wkracza, a raczej wjeżdża wielka polityka.
„Moja wioska leży nad samą Olzą. Myśmy się razem z Czechami w tej Olzie kąpali. Wtedy woda była czyściuteńka. A potem na tej rzece puszczaliśmy wianki. Były na nich świece, trochę płynęły. To Czesi z drugiej strony bęc w nie kamieniami. Wszystko dlatego, że my zostaliśmy zmanipulowani nacjonalistycznie. Pamiętam tamte czasy, nieszczęście dla Europy. Nieprawdopodobne nacjonalizmy, które doprowadziły do katastrofy. No i później, jak się wianki skończyły, znowu byliśmy razem. Ja zresztą miałem wujka na Zaolziu. Spędzałem u niego wakacje i w 1938. Miałem dziesięć lat, kiedy nasi zajmowali Zaolzie. A potem, pamiętam w Pradze, bodaj w Instytucie Polskim, padło pytanie: Czy grałem w czeskich filmach? Mówię: «Nie za dużo grałem w czeskich filmach, ale może dlatego, że to była kara za to, że zajmowałem Zaolzie?». Konsternacja: «Zajmował pan Zaolzie?». No więc powiedziałem, na czym rzecz polegała. A polegała na tym, że kiedy tankietki jechały przez Godów, my, chłopcy, biegliśmy za nimi i żołnierze nas na te tankietki posadzili i tak na jednej z nich wjechałem na Zaolzie. Czyli je zająłem”11.
Tyle wspomnień z przedwojennego życia.
We wrześniu 1939 roku ma jedenaście lat i jest w piątej klasie podstawówki. Godów zostaje wcielony do Reichu, a on idzie do niemieckiej szkoły. Uczy się w niej trzy lata i opanowuje niemiecki, co się przyda, kiedy po latach będzie pracował w RFN i grał tam… między innymi czarne charaktery. Na razie niemiecki nie może być ulubionym językiem, bo jest narzucony przez okupanta. Za rozmowy po polsku na ulicy obrywa się od żandarma po twarzy.
Przez sześć tygodni od marca do maja 1945 roku przez Godów biegnie linia frontu. Wycofujący się Niemcy wysadzają wieżę kościoła pod wezwaniem św. Józefa (godowianie odbudują ją w latach osiemdziesiątych), zniszczone zostają mosty na Olzie. 1 maja wkracza Armia Czerwona i Godów jest oswobodzony. Dla Franka wjazd radzieckich czołgów musi być niezapomnianym spektaklem. Czy może pomyśleć, że sam za dwadzieścia lat z okładem stanie się najsławniejszym pancernym? Nie tylko w Polsce, ale także w ZSRR.
Tuż po wojnie razem z kumplami zajmuje się trochę przemytem.
„Kąpaliśmy się w Olzie i wymienialiśmy towar. Z Czechosłowacji szły do nas buty Baty, a Czesi brali słoninę, alkohol i mięso. Ale rzuciłem to, mając osiemnaście lat. Po szkole podstawowej pracowałem przez rok w kopalni Barbara-Wyzwolenie w Chorzowie”12.
No bo kim może zostać syn górnika i wnuk górnika? Etos tego zawodu w jego rodzinie i na Górnym Śląsku trzyma się mocno. Choć Franek jako chłopiec marzy, że zostanie strażakiem. Skąd taki pomysł? Jest przekonany, że strażak nie musi myć zbyt często rąk, więc wybór jest prosty. Zastanawiające jest, że nikt w rodzinie nie myśli, że pracując pod ziemią, można się dorobić pylicy płuc – na nią umrze teść Franciszka – a nawet stracić życie.
„Ojciec zachwalał: «Patrz, synek, na głowę ci nie kapie, dyszcz nie leje, pod dachem żeś jest głęboko». Mówiłem mu na to: «Wiesz, tata, ja to bym nie chciał, żeby było z nami jak w tym powiedzeniu: ojciec muzyk, a syn trąba». Ale ojciec próbował. Jego kolega załatwił mi pracę w kopalni. Zjeżdżałem na dół, ale nie wydobywałem węgla, tylko przekopy w kamieniu się biło, nawiercając go i wrzucając do wagoników. Harówa”13.
„Jednego dnia górnik przodkowy nie zabezpieczył chodnika. Kiedy wrzucałem węgiel do wagonika, ze ściany nagle oderwał się głaz i uderzył mnie w głowę. Miałem skórzany kask, ale upadłem. Gdyby kolega w ostatniej chwili mnie nie odciągnął, zostałbym zmiażdżony. Wierzę, że to ocalenie zawdzięczam modlitwie. Mama zawsze mnie uczyła: «Ty godej Święty Antoniczku, dej mi na chodniczku»”14.
Po takim przeżyciu do pracy w kopalni już nie wraca. Inna sprawa, że nie ma do tego talentu ani predyspozycji. Coś jednak ze swoim życiem zrobić musi. Ma dziewiętnaście lat, jest bez szkoły, bez matury. Zapisuje się do dwuletniego Studium Przygotowawczego w Katowicach. O aktorstwie na początku na poważnie nie myśli, choć przecież w Godowie grał w amatorskim zespole.
„W 1948 roku odbyło się zjednoczenie PPS i PPR, więc kierownictwo szkoły wytypowało kandydatów do akademii z okazji powstania PZPR. Los chciał, że padło na mnie, recytowaliśmy wiersze. Nie pamiętam jakie. Pewnie Majakowskiego. Usłyszał mnie polonista Bolesław Malak i zaczął dziurę w brzuchu wiercić, żebym wstąpił do Zespołu Rapsodycznego przy Domu Kultury w Katowicach. A ja: «nie». Dał mi bilet na ich występy, poszedłem, ale zaraz uciekłem. Malak namówił dyrektor Studium, żeby mnie przycisnęła, i jakoś zacząłem z nimi występować”15.
W ekspresowym tempie w Studium Przygotowawczym nadrabia braki w edukacji, zdaje maturę. Już po dwóch latach ma wstęp na wszystkie uczelnie poza artystycznymi. Wybiera Wydział Elektroniczny Politechniki w Katowicach. Studiuje zaledwie miesiąc, bo, jak twierdzi, odbija mu szajba. Dla zgrywu zostawia kolegom indeks w akademiku i jedzie zdawać do szkoły aktorskiej w Warszawie. Nie w Krakowie, choć przecież miałby bliżej do domu. Szkoła warszawska cieszy się większą renomą i uznaniem u polonisty Bolesława Malaka, a z jego zdaniem się liczy. Po latach swoją nagłą decyzję tłumaczy impulsem: „Połknąłem już teatralnego bakcyla, zrozumiałem, że na politechnice czegoś mi jednak brakuje”.
Ale zmiana studiów to nie taka prosta sprawa, musi na nią wyrazić zgodę sam minister edukacji. Franciszek podchodzi do tego z brawurą i fantazją współmierną do życiowego doświadczenia oraz wieku. Jedzie do Warszawy, kieruje się wprost do ministerstwa i skonsternowanej sekretarce oznajmia, że natychmiast musi widzieć się z ministrem. Jest przekonujący, bo trafia do jego gabinetu i uzyskuje zgodę na zmianę kierunku. Pozostaje jeszcze drobiazg, czyli egzaminy do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej na Miodowej.
Kiedy tam trafia, akurat Aleksander Zelwerowicz, jeden z najwybitniejszych reżyserów i aktorów w historii polskiego teatru, ceniony zwłaszcza za role w komediach Aleksandra Fredry i Józefa Franciszka Blizińskiego, prowadzi wykład.
„Poprosił, żebym […] usiadł obok niego. Pamiętam, że koledzy się dziwili, […] kim jestem. Może jakiś asystent Zelwera? Miałem na sobie garnitur. No nie, nie od Armaniego, ale porządny, i buty wyglancowane. Po wykładzie Zelwerowicz powiedział mi, że nie zbierze komisji i będę zdawał egzamin przed nim, u niego w domu. […] Zelwerowicz był wtedy dziekanem wydziału, a funkcję rektora sprawował jego uczeń Jan Kreczmar. Miał […] niepisane prawo, na mocy którego mógł przyjąć jednego studenta. Pamiętam, jak zjawiłem się w jego mieszkaniu, drzwi otworzyła mi żona […], pani Maryna. Zelwerowicza nie było. Spóźnił się. I nigdy nie zapomnę, jak długo się przede mną tłumaczył. Patrzyłem wówczas na niego i myślałem: «On mnie chyba wpuszcza w maliny. Usprawiedliwia się przed takim szczylem!». On jednak był szczery, bo sam nie znosił niepunktualności.
Podczas egzaminu mówiłem kawałek prozy, potem jakiś wiersz – chyba Mickiewicza. Nagle poprosił, żebym powiedział wyraz miasto, ale w trzech znaczeniach – jako miasto fabryczne, miasto zabytkowe jak Kraków i miasto pełne uciech, jak Las Vegas. Nie miałem pojęcia, co to było Las Vegas. Zelwerowicz, znakomity psycholog, uśmiechnął się tylko i wytłumaczył, o co mu chodziło. Potem rzekł: «No dobrze, panie Franciszku, niech pan zmieni kolejność». Zrobiłem, jak chciał. Po chwili skonstatował dość stanowczym głosem: «Niewątpliwie, panie Franciszku, ma pan wyczucie i talent i zostanie pan przyjęty». Zapytał mnie o utrzymanie, na co powiedziałem, że od szkoły średniej mam stypendium”16.
W ten sposób jesienią 1950 roku Franciszek Pieczka zostaje studentem elitarnej PWST. Jeszcze tylko musi o tym zakomunikować ojcu. Kiedy wraca do Godowa z walizeczką, ojciec pyta: „To już cię wyciepli z Politechniki?”. Gdy syn mówi, że nie, tylko zmienił studia, sypią się na niego wszystkie śląskie „pierony”. Ojciec zrozumiałby, gdyby Franka wyrzucili, trudno, nie nadawał się na inżyniera. Szkołą aktorską dolewa oliwy do ognia na tyle, że musi uciekać z domu i czekać, aż Franciszek senior ochłonie. Bo aktor to dla niego nie jest zawód godny mężczyzny. Co innego inżynier. Tata ma o aktorach dziewiętnastowieczne mniemanie, powtarza, że to Hungerkünstler, artyści głodu, którzy przemierzają świat, żeby zarobić marne grosze. Inna sprawa, że kiedy syn odnosi sukces i zbiera świetne recenzje, chwali się, że po nim odziedziczył talent. Co Franek kwituje, że bicie z powodu seansu zakazanego Znachora przyniosło inny skutek, niż tata zamierzał.
W 1970 roku Franciszek senior mówi dziennikarce, która odwiedza go w Godowie:
„To się rozumie, że chcecie wiedzieć o Franku jak najwięcej, wszyscy godają o nim, dziennikarze też przyjeżdżają. Ten Francik! […] Jeszcze jako mały smarkocz był wesoły. Całymi dniami siedział mi synek w szynku, przyglądoł się ludziom, podpatrywoł pijanych, potem ich śmiesznie odgrywoł”17.
Lata spędzone w szkole teatralnej Pieczka wspomina z sentymentem. Trafia na wyjątkowy rok, studiuje z Wiesławem Gołasem, Jerzym Dobrowolskim, Zdzisławem Leśniakiem, Mieczysławem Czechowiczem, Krzysztofem Chamcem. Czasy są trudne, w polityce i sztuce obowiązuje socrealizm, ale Miodowa rządzi się swoimi prawami i próbuje rozluźnić polityczny gorset. Co roku z okazji urodzin Zelwera studenci przygotowują program artystyczny dla „dziadka”, jak go nazywają. Jeden z profesorów, Kazimierz Rudzki, wzdycha: „Gdyby to można było pokazać na prawdziwej scenie”. Nie można, cenzura nie przepuści. Na bazie tych programów powstanie potem kabaret „Koń”, w którym będą występować koledzy z roku.
Reżyser Kazimierz Kutz wspominał, że kiedyś na Miodowej był świadkiem iście kabaretowej scenki. Pieczka, Gołas, Leśniak, Czechowicz wnoszą w lektyce sparaliżowanego już wtedy Zelwerowicza na wykład. Mieli wyłączność na ten rytuał, który zmieniał się każdego dnia18. Zresztą Pieczka jest ulubionym studentem Zelwera.
W 1953 roku umiera Stalin, cały kraj jest pogrążony w obowiązkowej żałobie. Szkoła na Miodowej też.
„Na korytarzu urządzono coś, co nazywaliśmy «bożym grobem», bo wyglądał jak ten na Wielkanoc w kościołach. Przy «grobie» Stalina, z popiersiem i kwiatami, musieliśmy stać jak strażnicy. Zmienialiśmy się po dwóch. Jeden z jednej strony, drugi z drugiej. Stałem z Mietkiem Czechowiczem, a Zdzisio Leśniak i Wiesiek Gołas patrzyli, czy nie zbliża się jakiś profesor. Jak nie było nikogo, klękali i «Boh pomiłuj, boh pomiłuj» – bili się w pierś, żegnali i nas rozśmieszali. Ale gdy zaczynaliśmy się śmiać, kończyli. Bo jakbyśmy się zagotowali na dobre, koniec z nami, ktoś by zobaczył i doniósł”19.
Taki los spotkał koleżankę z roku, niejaką Felę. Raz rozmarzona powiedziała, że kiedy dostanie stypendium, kupi sobie dwustugramową czekoladę, tak zwaną manilę, i całą zje od razu. Koledzy podchwycili to i podpuścili dziewczynę: „Jak schrupiesz za jednym podejściem, jak wiewiórka, to ci ją kupimy”. Fela przyjęła zakład i z apetytem wsunęła czekoladę. Niestety ktoś doniósł do rektora. Zorganizowano zebranie Związku Młodzieży Polskiej, do którego wszyscy studenci musieli należeć.
„«Koleżanko, robotnicy ciężko pracują, żebyście dostali stypendium, a wy obżeracie się manilą». Na miesiąc czy dwa wstrzymali Feli stypendium. Składaliśmy się, żeby mogła przeżyć”20.
Inne wydarzenie z podbudową ideową dotyczy Krzysztofa Chamca. W ankiecie personalnej należy wpisać pochodzenie. Robotnicze, chłopskie czy inteligenckie. To ostatnie z założenia jest na cenzurowanym.
„Krzysiek napisał: «chłopskie». Ale jeden z kolegów był synem parobka w potężnym majątku Chamców, który mieli przed wojną na Wołyniu. Chłopaki o coś się pokłócili, więc syn parobka na Krzyśka doniósł. Zrobiła się afera, zwołano zebranie ZMP. Mówiliśmy między sobą, że jak będzie głosowanie nad relegowaniem Chamca, jesteśmy przeciw. Odbywa się zebranie, przychodzi moment głosowania. Pada pytanie: «Kto jest przeciw decyzji, żeby usunąć z uczelni Krzyśka Chamca?». Podnoszę rękę i patrzę: O kurwa, nie ma nikogo. Myślę: «Niech mi ręka uschnie, ale trzymam». Po zebraniu wezwali mnie i robią pranie. Ale nie mogli się do mnie dobrać, bo miałem kryształowe pochodzenie: ojciec górnik i ja pracowałem w kopalni. Więc argumentacja była tej natury: «Kolego, wy się deklasujecie! Rozumiecie? Zdradzacie swoją klasę społeczną!». Mówię: «A jaka to moja zasługa lub Krzyśka wina, że się urodziłem u górnika, a Krzysiek u faceta, który miał dużo ziemi?». Mnie się upiekło, ale Krzyśka wyrzucili”21.
W czasach studenckich Pieczka mieszka w willi na Bielanach. Koleżanki na dole, koledzy na piętrze. Do użytku mają jedną łazienkę i wyznaczone godziny, kiedy mogą z niej korzystać.
„Raz biegnę do łazienki. Zdzisio Leśniak kąpie się, oczywiście nagi, a na brzegu wanny siedzi koleżanka Jadzia i pierze swoje majtki. Myślę: «O kurczę, coś niedobrze». A było tak. Zdzisio przyszedł do łazienki i mówi: «Jadziu, wyjdź na chwilę, tylko się wyprysznicuję». A Jadzia: «Nie, teraz jest nasz czas». Zdzisio: «Jak nie, to ja się rozbiorę». Jadzia doniosła i Zdzisiowi – bo to już był ostatni rok – wstrzymali dyplom. A dziś tego rodzaju zachowania to są preferencje do wykonywania zawodu”22.
Nieżyjący już Wiesław Gołas, przyjaciel Pieczki od szkoły teatralnej, wspominał:
„Podczas studiów mieszkałem razem z nim, Zdzisiem Leśniakiem i Mieciem Czechowiczem przy placu Narutowicza. Franio zawsze chodził w niedzielę na mszę do kościoła, a mieliśmy tylko jeden garnitur, który pożyczaliśmy sobie nawzajem. Takie były czasy. […] W tym garniturze szedł potem Zdzisio Leśniak, który nie miał takiej postury jak Franio. Wyglądało to dość zabawnie. Jako studenci mieliśmy małe stypendia i dostawaliśmy od rodziców z domu paczki. Franio jest Ślązakiem i jemu przysyłano krupnioki. Chował je za oknem, a my często podjadaliśmy mu te śląskie smakołyki. Skubaliśmy nożem i udawaliśmy, że to ptaszki. Takie robiliśmy sobie żarty. Byliśmy bardzo znaną grupą koleżanek i kolegów”23.
W 1954 roku Franciszek Pieczka broni dyplom. Jego rok wystawia z Aleksandrem Bardinim, wybitnym aktorem, reżyserem i nauczycielem, Balladynę Juliusza Słowackiego.
„Ceniłem sobie bardzo zajęcia z Bardinim, realistą mocno stąpającym po ziemi. Był całkowicie wolny od egzaltacji, uczył nas prawdziwego teatru. Grałem Kanclerza w przedstawieniu dyplomowym Balladyny. Wtedy też otrzymałem pierwszą w życiu recenzję od Jaszcza (Alfreda Szczepańskiego)24. […] Bardini był perfekcyjny w diagnozowaniu pewnych stanów emocjonalnych i od razu widział warszatowe niedociągnięcia”25.
Studia w Warszawie są ważne jeszcze z jednego powodu: Franek poznaje przyszłą żonę Henrykę. Wpadają na siebie w domu studenckim „Dziekanka”, gdzie on przychodzi z powodu koleżanki z roku. Nagle przygasa światło, więc niedoszły inżynier rzuca się je naprawić.
„Przy korkach majstrowała Henryka. Urodziła się we Francji, ale też była córką górnika. Jej rodzina emigrowała za chlebem. Połączyła nas miłość od pierwszego wejrzenia”26.
Henryka studiowała dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Już jako żona przeniosła się na romanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim i była tam asystentką. Świadkiem na ślubie był Wiesław Gołas.
„O mało się nie spóźniłem na tę ważną uroczystość! – wspominał Franciszek Pieczka. – Byliśmy pierwszy rok po szkole, graliśmy w Teatrze Dolnośląskim w Jeleniej Górze, ale oprócz tego mieliśmy teatr objazdowy, z którym odwiedzaliśmy miasta i wsie w całym regionie. Wracamy z Kamiennej Góry z jednego z takich przedstawień, zimno jak cholera, zaspy na drogach, a my w jakimś starym oplu z demobilu. Utknęliśmy w śniegu, pług musiał przyjechać, żeby nas odkopać. Tak w 1954 roku zaczęło się moje małżeństwo, które przetrwało pięćdziesiąt lat. Miałem wielkie szczęście, że dostałem taką żonę. To, że coś osiągnąłem, to wielka jej zasługa. Zawsze mi pomagała”27.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Jeśli nie zostało to oznaczone inaczej, wszelkie cytowane w tej książce wypowiedzi pochodzą z autoryzowanych wywiadów przeprowadzonych przez autorkę. [wróć]
Franciszek Pieczka: Siebie nigdy nie grałem, wywiad Marcina Zasady, „Dziennik Polski”, 23–26 grudnia 2017. [wróć]
Ibidem. [wróć]
Nie tracę poczucia humoru, wywiad Karoliny Goździewskiej, „Nasz Dziennik”, 10–13 kwietnia 2020. [wróć]
Kule świszczą coraz bliżej, wywiad Dariusza Zaborka, „Gazeta Wyborcza”, 31 grudnia 2007–1 stycznia 2008. [wróć]
Nie tracę poczucia humoru, op.cit. [wróć]
Ibidem. [wróć]
Telewizja Lubaczów, 31 sierpnia 2021. [wróć]
W czasie II wojny światowej Wodzisław był zniszczony niemal w osiemdziesięciu procentach. [wróć]
Franciszek Pieczka: Mateusz – Woyzeck – Jańcio Wodnik, opr. Dariusz Domański, Gminne Centrum Kultury, Sportu i Turystyki, Godów 2013, s. 14–15. [wróć]
Jak mieć w życiu frajdę. Rozmowy Kasi Stoparczyk, Mando, Kraków 2021, s. 18–19. [wróć]
Kule świszczą coraz bliżej, op.cit. [wróć]
Franciszek Pieczka: Siebie nigdy nie grałem, op.cit. [wróć]
Nie tracę poczucia humoru, op.cit. [wróć]
Kule świszczą coraz bliżej, op.cit. [wróć]
Franciszek Pieczka: Mateusz – Woyzeck – Jańcio Wodnik, op.cit., s. 21. [wróć]
Aktorstwo to nie matematyka, „Panorama”, 3 lutego 1974. [wróć]
Zob. Franciszek Pieczka: Mateusz – Woyzeck – Jańcio Wodnik, op.cit., s. 23. [wróć]
Kule świszczą coraz bliżej, op.cit. [wróć]
Ibidem. [wróć]
Ibidem. [wróć]
Ibidem. [wróć]
Franciszek Pieczka: Mateusz – Woyzeck – Jańcio Wodnik, op.cit., s. 28. [wróć]
Jan Alfred Szczepański, znany krytyk teatralny, literat, publicysta i jeden z czołowych taterników dwudziestolecia międzywojennego. [wróć]
Franciszek Pieczka: Mateusz – Woyzeck – Jańcio Wodnik, op.cit., s. 24-25. [wróć]
Nie tracę poczucia humoru, op.cit. [wróć]
Franciszek Pieczka: Siebie nigdy nie grałem, op.cit. [wróć]
Text copyright © by Magda Jaros 2022
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor prowadzący: Magdalena Chorębała
Redaktor: Krzysztof Tropiło
Transkrypcja nagrań: Joanna Kłos
Projekt i opracowanie graficzne okładki, ilustracja na okładce: Zuzanna Miśko
Wydawca podjął wszelkie starania w celu ustalenia właścicieli praw autorskich reprodukcji zamieszczonych w książce.
W wypadku jakichkolwiek uwag prosimy o kontakt z wydawnictwem.
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Ty pieronie! Biografia Franciszka Pieczki, wyd. I, dodruk, Poznań 2023)
ISBN 978-83-8188-998-8
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer