Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po przerwanych studiach i w poczuciu całkowitej porażki Anka jest zmuszona wrócić do rodzinnej miejscowości. Rodzice wciąż nie chcą jej znać, krążące po sieci video nie daje zapomnieć o błędach z przeszłości, a jedynym dobrym duchem okazuje się dawna nauczycielka. Dziewczyna znajduje pracę i z trudem próbuje stanąć na nogi, znów marząc o wyrwaniu się z miejsca, które ją kiedyś zniszczyło. Co wydarzy się na "starych śmieciach" i jak wpłyną na to dawno niewidziani ludzie? Dokąd zaprowadzi Ankę zacieśniająca się relacja z nauczycielką biologii i spotkanie z ojcem jej dawnej miłości? Czy dziewczynie wreszcie uda się odnaleźć szczęście?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 177
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział 1
Prawie dom
Kiedy mijają tablicę z nazwą miejscowości, Anka czuje ścisk w gardle, jakby wracając tutaj, przyznawała się do porażki. Tak to widzi i chyba tak właśnie jest. Kuba na pewno świetnie radzi sobie w Poznaniu, inni dobrze uczący się w liceum też, a tu… kto tu został? Niedojdy i dziewczyny, które jeszcze przed maturą zaszły w ciążę. I tych wszystkich będzie musiała teraz mijać. Codziennie. Co powie, kiedy zapytają? Oblałam studia? Wyrzucili mnie? Jestem bez grosza?
– O czym myślisz? – pyta Patrycja, która kątem oka zauważa jej grymas.
– Muszę jeszcze dzisiaj zadzwonić do DrewuxMadu.
– Od razu?
– Tak – odpowiada – Potrzebuję pieniędzy.
– Zaraz będziemy w domu, zadzwonisz na spokojnie.
Anka kiwa głową i modli się, żeby nie trafiła tutaj na Baśkę. Tą samą, która wrzuciła do sieci video zmontowane przez Moni. Jest pewna, że ta suka na pewno nigdzie nie wyjechała, bo i z czym? Ledwo zdawała z klasy do klasy. W tym samym momencie zdaje sobie sprawę z tego, że ona miała z czym wyjechać i co? Jajco. Jest w tym syfie z powrotem. Drapie się po brodzie i nie potrafi zrozumieć, jak mogła do tego doprowadzić? Co za siara.
Chodorewicz parkuje pod domem, Anka wysiada i bierze z bagażnika walizkę. Oddycha ciężko, zupełnie jakby postawienie stopy w tym mieście było jakąś karą.
Wchodzą na korytarz, biologica chwilę szuka kluczy, a potem otwiera drzwi. Anka wsuwa się za nią do środka, zdejmuje buty i się rozgląda.
– Remont? – pyta, patrząc na zupełnie zmieniony przedpokój.
– Mhm. – Słyszy potwierdzenie.
– Pani… tfu, twój tato jest w domu?
– Nie ma.
– Mam iść do tego pokoju, co wcześniej? – dopytuje dla pewności.
– Tak, tak, rozgość się, ja skoczę do łazienki i zaraz nastawię herbatę.
Anka widzi, jak zamykają się za nią drzwi toalety, a potem ciągnie swoją walizkę w stronę pokoju. Nowy kolor ścian wpada lekko w błękitny, a lekko w szary. Zniknęły stare dekoracje, a na ścianach pojawiły się jakieś obrazki. Dziwne trochę, pełne kropek. Staje przed jednym z nich i zastanawia się, o co chodzi? Na podłodze lustrzanego pokoju leży ciemnowłosa kobieta w czerwonym kostiumie. Pod nią i wokół niej, dosłownie wszędzie, coś jak poduszki. Białe, nadziane czerwonymi kropkami. Wpatruje się w to coś przez chwilę i wydaje jej się, że jest w tym jakaś psychoza. Coś niespokojnego. Nakrapianych obrazów jest więcej. Odrywa wzrok, bo na to nie można długo patrzeć i wchodzi do pokoju, który zajmowała wcześniej.
– Uff – szepcze, widząc, że tutaj na szczęście nic się nie zmieniło.
Siada na brzegu łóżka i wyjmuje telefon. Szuka numeru do DrewuxMadu, a kiedy go znajduje, wybiera połączenie, ale trafia na pocztę głosową.
Z łazienki słychać spuszczanie wody, więc wstaje i idzie do kuchni. Byłoby chyba nieładnie, gdyby od razu zamknęła się w pokoju. Nie jest u siebie. Staje na progu kuchni i tu również widzi zmiany. Nowy ekspres do kawy, nowy blat, jakieś fantazyjne pojemniczki na przyprawy.
– Ledwo żyję – odzywa się Patrycja, która staje nagle za jej plecami. – Dobrze, że zdrzemnęłyśmy się na trasie.
– To może ja nastawię herbatę?– proponuje Anka.
– Już wskakujesz w rolę gosposi?
– Ba! Za darmo mieszkać nie będę. – odpowiada i sięga po elektryczny czajnik.
– Zawsze marzyła mi się służba – żartuje Patrycja, mrugając do niej okiem. – Kubki są w szafce nad tosterem, herbata też. – dodaje i siada na krześle.
Anka przekręca kurek w kranie, nalewa wody i włącza czajnik.
– Dużo tu się zmieniło – mówi, wyjmując kubki. – Co to za obrazy w przedpokoju? Te kropki?
– To Kusama. Podobają mi się. W ostatnim miesiącu zrobiłam remont.
– Kusama?
– Japonka, Yayoi Kusama. Podobno najdroższa malarka na świecie, nieco, hmm… szalona.
– To samo pomyślałam, patrząc na obrazy. To oryginały?
– Skąd! – Patrycja się śmieje. – Na oryginały nie byłoby mnie z nauczycielskiej pensji stać, nawet gdybym pracowała przez kilka wcieleń. Ładnie wydrukowane plakaty z sieci. Trzydzieści złotych sztuka.
– Nie mogłabym na nie długo patrzeć. – stwierdza Anka. – Dziwne są.
– To prawda, tak jak i ich twórczyni. – przyznaje kobieta – Ale jest w nich coś magicznego.
Czajnik pstryka i za chwilę Anka podaje na stół herbatę.
– Dzięki – Patrycja otula kubek dłońmi.
– Dzwoniłam do tartaku, ale na razie włącza się poczta. – Anka siada obok i bierze dwa łyki, ale napój jest zbyt gorący.
– Spokojnie, zdążysz. Tu raczej nie ma tłumu chętnych, którzy zabraliby ci tę robotę od ręki.
– Mam nadzieję.
– Niemniej, cieszę się, że od razu o tym myślisz. – dodaje jej dawna nauczycielka.
Anka wpatruje się w kubek, bo właściwie ona z niczego się teraz nie cieszy. Jedyny plus, jaki widzi, jest w tym, że ma gdzie mieszkać i ktoś zapłaci za jej jedzenie. Dramat.
– A kiedy wraca twój tato? – Zmienia temat, żeby nie wpaść w rozmowę o pracy, swoim własnym upadku i studiach.
Patrycja przez moment nie odpowiada.
– Nie wraca. – mówi wreszcie. – Zmarł dzień po Bożym Narodzeniu.
– Co? – Anka robi wielkie oczy. – Ale jak to?
– Miał wylew. Byłam wtedy na spacerze…
– O Boże.
– To już kilka miesięcy Aniu – Przerywa jej, jakby nie chciała o tym rozmawiać. – Zaczynam się przyzwyczajać do jego nieobecności.
– Bardzo mi przykro Patrycja, naprawdę…
– Dziękuję.
Chodorewicz wstaje i zerka do lodówki, a Anka zdaje sobie sprawę z tego, że o niczym nie wiedziała i robi jej się głupio. Ta kobieta pomagała jej, kiedy była w najgorszej sytuacji, niczego nie oczekiwała w zamian, ratowała dupę, a ona… hm, nawet raz nie zainteresowała się tym, co u niej. Patrzy na przedpokój i zaczyna rozumieć, skąd ten remont, skąd te psychodeliczne kropki. Czuje się, jak totalna egoistka. Mimowolnie wraca myślą do tamtego dnia, kiedy jej ojciec znalazł ją w parku i zaproponował herbatę. Czy ona mu wtedy w ogóle podziękowała?
Podnosi się z krzesła i patrzy, jak Patrycja kładzie na blacie plastikowy pojemnik z jakimś jedzeniem.
– Mam fasolkę po bretońsku, z przedwczoraj, zjesz? – pyta.
– Bardzo chętnie. – odpowiada jej, a potem, widząc, że kobieta przekłada zawartość opakowania do garnka, dodaje. – Nie… moment, chwila.
Patrycja podnosi na nią wzrok i marszczy brwi, nie rozumiejąc. Anka wykorzystuje moment jej zawahania, podchodzi bliżej i obejmuje ją ramionami, mocno do siebie przyciskając.
– Boże, naprawdę strasznie mi przykro. – mówi i czuje, jak kobieta się spina. – Bardzo lubiłam twojego tatę. Strasznie współczuję…
Przytula ją, ale Patrycja jest sztywna jak kołek, jakby była tym gestem kompletnie zaskoczona. Stoją tak przez chwilę, a Ance łzy podchodzą do oczu.
– Przepraszam – mówi cicho.
Patrycja wypuszcza wstrzymywane powietrze i trochę się rozluźnia.
– Dziękuję… Aniu – Kobieta cedzi słowa, a potem zgrabnie się od niej odsuwa. – Ja swoje wypłakałam, więc nie potrzebuję już pocieszenia, ale to bardzo miłe z twojej strony.
Chwyta rączkę garnka, wrzuca do niego resztę fasolki i zanosi na kuchenkę gazową.
***
Trzy dni później Anka w chmurach kurzu już sprząta w DrewuxMadzie. Przyjęli ją z otwartymi ramionami, chociaż stawki nie podnieśli, ale dziewczyna nie zamierza się o to kłócić. W zasadzie o nic nie zamierza się kłócić. Czterysta pięćdziesiąt złotych w każdy piątek. Pięćdziesiąt wyda w tygodniu. Czterysta razy cztery to tysiąc sześćset miesięcznie. Kalkuluje szybko. W czerwcu ponownie złoży podanie na studia. W sierpniu ją przyjmą. W połowie września wyjedzie. Tysiąc sześćset razy pięć miesięcy z kawałkiem da jej osiem tysięcy. Akademik czterysta, starczy na cały semestr, ale od razu będzie szukać pracy. Tym razem nie zjebie wszystkiego.
Macha miotłą, kaszląc w zasłaniającą jej twarz maseczkę, a myśli zaprząta jej planowanie. Żadnych imprez więcej. Tu i tak nie ma gdzie i nawet nie chce. W Gdańsku drugi raz nie da dupy. Koniec kurwa, koniec. Chce stąd zwiać i żyć normalnie. Jakiś drzewny paproch wpada jej do nosa i musi zdjąć rękawice, żeby go wyjąć. Kicha.
– W porządku? – krzyczy ktoś za nią.
Odwraca się do mężczyzny obsługującego panel sterowniczy i kiwa głową.
– Pani weźmie sobie z zaplecza jeszcze okulary do tego sprzątania. – woła facet, przekrzykując maszyny. – Do oczu wpadać nie będzie!
Anka unosi kciuk w górę, zamiast odpowiadać. Nie chce nałapać się kurzu, ale notuje w pamięci te okulary. Dobry pomysł.
Przez następne pięć godzin stara się przyzwyczaić na nowo do decybeli. Huk, kurz, zgrzytanie maszyn. To już chyba wolała sprzątać kible w Gdańsku.
Fabrykę opuszcza skonana, zastanawiając się, czy w ogóle dojdzie do domu.
Obiecała Patrycji, że dzisiaj wieczorem pozmywa, więc zostawiła w mieszkaniu górę naczyń, a nie chciała tego robić wcześniej, bo się uczyła. Naprawdę się uczyła. Do południa siedziała w laptopie i przeglądała wszystkie notatki z wykładów na studiach. Postanowiła, że skoro poza pracą i tak nie ma w tym cholernym mieście nic do roboty, to nadrobi to, co zawaliła.
Mija przystanek autobusowy i znów uderza ją wspomnienie siedzącej tu kiedyś Moni. Wtedy, jak jechała z mamą autem, a ona rozmawiała tu z koleżankami. Patrzy na pustą ławkę i zatrzymuje się. Bierze głęboki wdech.
– Spierdalaj! – woła. – Spierdalaj kurwa!
Spuszcza z siebie ciśnienie, odwraca się i dużo lżejsza idzie w stronę mieszkania Patrycji.
***
Mijają prawie trzy tygodnie, odkąd Anka jest w swojej rodzinnej miejscowości i w tym czasie jej życie ogranicza się do prostych rzeczy. Rano uczy się i sprząta (co jest nieco utrudnione przez ciągłe wrażenie, że atakują ją kropki wychodzące z obrazów szalonej Kusamy), potem zjada coś, patrzy w telewizor w salonie, idzie do pracy, wraca do domu. Czasem wstaje na tyle wcześnie, żeby zjeść z Patrycją śniadanie, zanim ta pójdzie do szkoły, a czasem słyszy, jak jej dawna nauczycielka kręci się po kuchni, ale nie wstaje, żeby jej nie przeszkadzać. Wie, że nie jest u siebie i chociaż czuje się tu świetnie, to nie chce nadużywać jej gościnności. Czasami stara się być po prostu niewidzialna.
Tego wieczoru Patrycja jest cały dzień w domu, jak to w soboty, więc Ance trudniej schodzić jej z drogi, zwłaszcza, że sama nie ma dziś pracy. Jedzą razem śniadanie, potem rozmawiają o obiedzie, gotują coś we dwie. Anka czuje, że atmosfera jest dziwna. Tak jakby z jednej strony zachowywały się jak rodzina, która robi wszystko razem, a przecież ona jest tu z dolotu, a z drugiej wisi w powietrzu jakaś chmura. Siedzi przy kuchennym stole, obierając ziemniaki i patrzy, jak Patrycja kroi warzywa na sałatkę. Kobieta jest uważna i nic jej nie umyka, kroi szybko i zdecydowanie, ale cztery razy idzie do zlewozmywaka opłukać dłonie, jakby papryka, ogórek i szczypior jako osobne warzywa, potrzebowały osobno czystych rąk. Misa na sałatkę prawie się przesypuje.
– Nie za dużo? – pyta Anka.
– Lubię warzywa – odpowiada – No i być może będziemy mieć gościa na obiedzie. Obierz kilka ziemniaków więcej.
– Gościa?
– Mhm.
Anka nagle zdaje sobie sprawę z tego, że przecież Patrycja może mieć jakieś prywatne życie. Faceta. Kochanka. Kogokolwiek.
– To może… jak to ważny gość, to ja pójdę na spacer? – rzuca. – Będziecie mieć dla siebie trochę prywatności.
– Co? – parska kobieta. – Nie wygłupiaj się.
– Ja nie chciałabym, żebyś przez moją obecność straciła kogoś… istotnego. Przecież to żaden problem, po prostu się przejdę.
– Nie Aniu, zjesz z nami.
Palce Anki teraz obierają ziemniaki jeszcze szybciej. No przecież nie może być piątym kołem u wozu, do diabła. Skończy to i spada. Wrzuca kilka kolejnych ziemniaków do garnka, a potem idzie je opłukać.
– Nastawić od razu? – pyta.
– Tak, tak.
Garnek ląduje na gazie, a Anka idzie do swojego pokoju. Łapie leżącą na łóżku bluzę, a później przemyka do przedpokoju po kurtkę i buty. Kiedy jeden adidas jest już na stopie, zza rogu nagle wysuwa się Chodorewicz.
– A ty dokąd? – Mierzy ją wzrokiem. – Mówiłam, że nigdzie nie idziesz.
Anka patrzy na nią dziwnie.
– To chyba nie rozkaz?
– Rozkaz. Zostajesz, zdejmij tego buta. – mówi głosem przypominającym nauczycielskie stwierdzenia, nie prośby.
– Ale… poważnie?
– Przyjście gościa nie jest pewne, dałabym temu trzydzieści procent – odpowiada Patrycja. – Nie zamierzam tej góry warzyw zjadać sama.
– To… ja zjem później.
– Nie Aniu, zjesz z nami lub ze mną.
Anka przełyka ślinę.
– Cholera no! – Próbuje się zbuntować i bierze się za wciskanie na stopę drugiego adka.
– Nawet o tym nie myśl. – Patrycja cedzi słowo za słowem.
– Nie chcę robić za przyzwoitkę… i nie chcę, żebyś przeze mnie coś straciła – mówi, nie przerywając zakładania buta. – Już i tak wiele ci zawdzięczam, okej?
Patrycja łapie ją za ramię i podciąga do góry, tak, że stoją teraz twarzą w twarz. W oczach Chodorewicz widać małe pioruny.
– Nie denerwuj mnie, proszę – Zaciska mocniej jej ramię.
– Ej… to jest przemoc!
Oczy Patrycji rozszerzają się na te słowa i prawie natychmiast wybucha śmiechem.
– Wykończysz mnie dziewczyno. Marsz do kuchni! – Wskazuje pomieszczenie palcem i puszcza Ankę. – Ale to już!
W tym momencie do dziewczyny coś zaczyna powoli docierać.
– Chwila… – mówi – Dlaczego tak ci zależy, żebym została? Kto przyjdzie?
– Nie wiem, CZY przyjdzie, to miała być niespodzianka, ale bez twojej obecności nie będzie.
Anka czuje jak po plecach przebiegają jej ciarki.
– Znam tę osobę? Ja tu nikogo nie lubię Patrycja… wszyscy patrzą na mnie bokiem. Jak na zboka. Nie chcę żadnych obiadków z koleżankami z liceum – wyrzuca z siebie i automatycznie robi jej się gorąco.
Pierwszą myśl ma taką, że zaprosiła kogoś, kto nazywał ją śliskim jęzorem. Żadna frajda.
Chodorewicz patrzy na nią i robi krok do przodu, a Ance nie jest teraz fajnie z jej bliskością. Kobieta opiera jej dłonie na ramionach i przez chwilę je gładzi. Uspokaja.
– Nic się nie bój – mówi wreszcie, a jej głos znów staje się ciepły. – Chodź do kuchni.
Chcąc nie chcąc, dziewczyna zrzuca adidasy i zdejmuje bluzę, a potem zrezygnowana człapie do kuchni. Myśli o tym, że takie to są właśnie pomysły nauczycielek. Nie zapyta, a zrobi. Nie porozmawia, a wypali z czymś, od czego potem masz nerwy. Jak w szkole.
W kuchni siedzą dziesięć minut i wzajemnie mierzą się wzrokiem. Anka spojrzeniem wciąż pyta, Patrycja nim koi, ale nie odpowiada. Od tych wymienianych w ciszy min odrywa je dopiero pokrywka podskakująca od gotujących się ziemniaków, a zaraz za nią dzwonek do drzwi. Anka sztywnieje.
– Otworzysz? – prosi Patrycja i podrywa się do kuchenki. – No co? Ja nie mogę, ziemniaki odcedzam.
Ance wyrywa się soczyste:
– Kurwa.
– Nie sądzę. – prycha biologica, zmierzając już z gorącym naczyniem do zlewozmywaka. – No idź.
Dziewczyna wreszcie podnosi się i rusza do przedpokoju. Trudno powiedzieć, czy bardziej jest zła na Patrycję, czy przerażona tym, że będzie musiała jeść obiadek z kimś, z kim wcale nie ma ochoty go jeść. Czy ona się prosiła do diabła o takie atrakcje?
Naciska klamkę i z impetem pociąga drzwi, licząc, że jak się jej nie spodoba ten, kogo zobaczy, to zwyczajnie pierdolnie nimi z powrotem. I wtedy widzi swoją mamę.
Zamiera.
– Cześć… Aniu.
Dziewczyna nie jest w stanie wydusić nawet słowa. Patrzy na mamę, na jej twarz, na nieco bardziej posiwiałe włosy. Kobieta wygląda teraz w jej oczach jak zjawa i jednocześnie jest taka piękna. Serce Anki zaczyna łupać tak mocno, że aż uchyla usta, żeby złapać więcej powietrza.
– M a m a… ? – duka nieskładnie.
– Mogę wejść?