Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Korespondencja Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów oraz Jerzego Lisowskiego, obejmująca lata 1947–1979, liczy ponad tysiąca stron i składa się łącznie z 412 pozycji (oprócz listów są też karty pocztowe, telegramy, krótkie komunikaty skreślone na luźnych kartach i jedno zaproszenie). Listy poprzedzone są wstępem Roberta Papieskiego. Bez wątpienia jest to jedna z najważniejszych korespondencji Iwaszkiewiczowskich, a zarazem jedna z najistotniejszych w całej polskiej powojennej epistolografii.
W chwili rozpoczęcia wymiany listów z Iwaszkiewiczem Jerzy Lisowski był studentem uniwersytetu w Lille. Urodził się 10 kwietnia 1928 roku w Épinay-sur-Seine, na północnych przedmieściach Paryża, w rodzinie polsko-francuskiej. Dzieciństwo spędził na Wołyniu, gdzie jego ojciec był księgowym w folwarku Młynów, należącym do rodziny Chodkiewiczów. W 1938 roku rozpoczął naukę w VI klasie tzw. ćwiczeniówki przy Liceum Krzemienieckim, a w 1939 zdał egzamin do tegoż Liceum. Po wybuchu II wojny światowej wyjechał z matką do Francji. Wysłany do schroniska polskiego na południu Francji, uczęszczał do polskiego Gimnazjum i Liceum im. Cypriana Norwida w Villard de Lans, gdzie w 1945 roku zdał maturę. Następnie podjął studia romanistyczne i polonistyczne na uniwersytecie w Lille.
Polsko-francuska genealogia Lisowskiego była dla pochodzącego z Ukrainy Iwaszkiewicza nader ważna. Skamandryta postrzegał Lisowskiego jako kogoś bliskiego mu duchowo, z kim łączyła go młodość spędzona na ukraińskiej ziemi, a kto potem zanurzył się w żywioł mowy francuskiej, będąc zarazem najsilniej przywiązanym do kultury polskiej. Lisowski był więc po trosze ucieleśnieniem marzenia pisarza: cieszyć się przyjaźnią człowieka, który miałby głęboko przyswojone różnorodne kody kulturowe, w tym tak różne jak francuski i ukraiński. Odwzorowana w listach historia ich znajomości potwierdza, że Iwaszkiewicz nie zawiódł się w swoich oczekiwaniach względem Lisowskiego. Po pewnym czasie uczynił go sekretarzem miesięcznika „Twórczość”, a potem wyznaczył go na swego następcę na stanowisku redaktora naczelnego.
Po lekturze całości widać wyraźnie, że listy Iwaszkiewicza i Lisowskiego – z racji ważnych funkcji pełnionych przez korespondentów – dają doskonały wgląd w polskie życie literackie, kulturalne i polityczne na przestrzeni lat 1947–1979. Bohaterami listów jest wiele wybitnych postaci tego czasu, zarówno twórców, jak i polityków, działaczy społecznych, polskich i międzynarodowych. Listy w znacznym stopniu uzupełniają wiedzę na temat aktywności literackiej i społecznej Iwaszkiewicza w kraju i na arenie międzynarodowej (Francja, Włochy i wiele innych krajów), którą znamy już z jego dzienników i innych korespondencji.
Łącząca ich przyjaźń nadawała listom walor głębokiej szczerości, otwartości i śmiałości sądów o wydarzeniach i ludziach – niespotykany w innych ich wypowiedziach, zwłaszcza tych oficjalnych. Poza tym listy Iwaszkiewicza i Lisowskiego – jako że obydwaj byli przez długie lata redaktorami miesięcznika „Twórczość” – kreślą historię tego najlepszego w tamtym czasie periodyku literackiego w Europie Środkowo-Wschodniej, a jednego z najlepszych w całej Europie. Prezentują ponadto silne związki obydwu korespondentów z kulturą francuską, gdyż Lisowski – świetny romanista – był tłumaczem utworów Iwaszkiewicza na język francuski i jego ambasadorem na gruncie kultury francuskiej; toteż ukazana jest w listach niemała część historii literatury francuskiej. Najdobitniejszym tego dowodem jest tzw. francuski numer „Twórczości” (1957, nr 4), przynoszący znakomite teksty francuskich pisarzy współczesnych, niektóre pisane specjalnie dla polskiego miesięcznika, m.in. przez Sartre’a, co Francuzi skomentowali z przekąsem, że aby wiedzieć, co teraz myśli Sartre, trzeba poznać język polski.
Listy opracowali i przygotowali do wydania oraz opatrzyli bardzo obszernymi przypisami i komentarzami Agnieszka i Robert Papiescy, edytorzy dzienników Jarosława Iwaszkiewicza i innych jego korespondencji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1354
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zdjęcie na okładce: Jarosław Iwaszkiewicz w Stawisku, 1963.Fot. Tadeusz Rolke/Agencja Gazeta
Wydawca Andrzej Chrzanowski
Korekty Andrzej Chrzanowski
Redakcja techniczna Danuta Przymanowska-Boniuk
Indeks osób Agnieszka Papieska
Projekt okładki, stron tytułowych i opracowanie typograficzne Wojciech Stukonis
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Copyright © by The Estate of Jarosław Iwaszkiewicz. All rights reserved. Published by arrangement with Beata Stasińska Literary Agency Copyright © by Spadkobiercy Jerzego Lisowskiego Copyright © Opracowanie edytorskie, wstęp i przypisy by Agnieszka i Robert Papiescy Copyright © for this edition by Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o. Warszawa 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone Kopiowanie, przedrukowywanie i rozpowszechnianie w całości lub we fragmentach jakąkolwiek techniką bez pisemnej zgody wydawcy zabronione
ISBN 978-83-7963-092-9 t. 1 i 2 ISBN 978-83-7963-093-6 t. 1 ISBN 978-83-7963-094-3 t. 2 ISBN 978-83-7963-095-0 (PDF) t. 1 i 2 ISBN 978-83-7963-117-9 (ePub/mobi) t. 1 i 2
Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o.00-696 Warszawaul. J. Pankiewicza [email protected]
ROBERT PAPIESKI
Wstęp
„I znów podziw doprawiony szczyptą niepewności: co to za człowiek, skąd płynie ta rzeka zadumań, z jakich źródeł?” – zanotował Kazimierz Brandys w Miesiącach 1978–1981, po obejrzeniu programu poetycko-muzycznego poświęconego Jarosławowi Iwaszkiewiczowi. Film nosił tytuł I żebyś był jak ja – szczęśliwy, zaczerpnięty z ostatniej linijki wiersza Do czytelnika; został wyemitowany w pierwszym programie Telewizji Polskiej 20 lutego 1979 roku, w osiemdziesiąte piąte urodziny pisarza. Portret psychologiczny Stawiszczanina, jaki przy tej okazji kreśli Brandys, należy do najprzenikliwszych, a odpowiedź, jakiej udziela na pytanie o źródła talentu Iwaszkiewicza, nie ma sobie równej.
Każda nowa książka Jarosława Iwaszkiewicza ukazująca się już po jego śmierci, czy to będą Dzienniki, czy kolejne tomy listów do rozmaitych osób, każe ponowić pytanie Brandysa: co to za człowiek? jaka jest istota jego talentu? Nie inaczej ma się rzecz z korespondencją Iwaszkiewicza i Jerzego Lisowskiego, albowiem znowu stajemy przed zagadką proteuszowej osobowości autora Brzeziny, do każdego ze swoich adresatów piszącego inaczej, jakby się do nich upodabniał, naśladując w tym wodę, która – sama amorficzna – przyjmuje kształt łożyska lub naczynia. Jakiego zatem kształtu użyczył Iwaszkiewiczowi Jerzy Lisowski?
W chwili rozpoczęcia korespondencji z Iwaszkiewiczem Jerzy Lisowski był studentem uniwersytetu w Lille. Urodził się 10 kwietnia 1928 roku w Épinay-sur-Seine, na północnych przedmieściach Paryża, w rodzinie polsko-francuskiej. Jego ojciec, Józef Lisowski (1897–1976), pracował wówczas jako buchalter w Dyrekcji Lasów Państwowych w Łucku na Wołyniu. Matka, Marcelle Lucie z d. Demissy (1896–1979), pochodząca z Francji, była nauczycielką. Dzieciństwo spędził na Wołyniu, gdzie jego ojciec pracował w folwarku Młynów, należącym do rodziny Chodkiewiczów. Uczył się w domu. W 1938 roku rozpoczął naukę w VI klasie tzw. ćwiczeniówki przy Liceum Krzemienieckim, a w 1939 zdał egzamin do tegoż Liceum. Po wybuchu II wojny światowej wyjechał z matką i siostrą Teresą Marią do Francji. Wysłany do schroniska polskiego na południu Francji, uczęszczał do polskiego Gimnazjum i Liceum im. Cypriana Norwida w Villard de Lans, gdzie w 1945 roku zdał maturę. Następnie podjął studia romanistyczne i polonistyczne na uniwersytecie w Lille. W czasie studiów działał w kole naukowym i publikował artykuły w prasie studenckiej.
„Matka moja jako osiemnastoletnia dziewczyna tuż po maturze przyjechała na Podole, gdzie przyjęła pracę guwernantki, aby w czasie wakacji zarobić sobie trochę pieniędzy – mówił Jerzy Lisowski w rozmowie z Krystyną Nastulanką dla „Polityki” 1972, nr 5. – Był rok 1914, wybuchła wojna, matka wyszła za mąż i została w Polsce. Ja urodziłem się wprawdzie w Paryżu, w czasie dwumiesięcznego pobytu matki U rodziny, ale potem znowu wróciliśmy do Polski i całe moje dzieciństwo upłynęło w kraju. Do drugiego roku życia mówiłem po francusku, ale w momencie, kiedy udało mi się wymówić poprawnie «r», przerzuciłem się zdecydowanie na polszczyznę. I to tak dalece, że gdy w 1940 r. wyjeżdżaliśmy z matką i siostrą do Francji, nie umiałem słowa po francusku. Uczyłem się więc tego języka niejako od początku, najpierw w podstawowej szkole francuskiej, a potem w gimnazjum polskim, gdzie jednakże język francuski traktowany był równorzędnie i stał na bardzo wysokim poziomie”.
Już sama ta polsko-francuska genealogia, z domieszką ukraińskości, musiała być dla Iwaszkiewicza nader atrakcyjna. Skamandryta postrzegał Lisowskiego jako kogoś bliskiego mu duchowo, z kim łączy go młodość spędzona na ukraińskiej ziemi, a kto potem zanurzył się w żywioł mowy francuskiej, będąc zarazem najsilniej przywiązanym do kultury polskiej. Z pewnością nie mniej pociągające były dla Iwaszkiewicza błyskotliwa inteligencja i męski urok młodego Lisowskiego, będącego po trosze ucieleśnieniem dwu marzeń pisarza: cieszyć się przyjaźnią człowieka, który miałby głęboko przyswojone różnorodne kody kulturowe; znaleźć taki punkt na mapie świata, który starczyłby za wszystkie inne.
Kto z czytelników Dzienników Jarosława Iwaszkiewicza nie wpada w irytację, gdy co kilka stron widzi narzekania autora, który goszcząc w Palermo chce być w Rzymie, dotarłszy do Rzymu marzy o Paryżu, bawiąc w Paryżu tęskni za Stawiskiem, a wróciwszy na Stawisko chce wyjechać do Palermo? To, co na pierwszy rzut oka wygląda na kapryśność pieszczocha losu, przy wnikliwszym oglądzie odsłania swoją mniej oczywistą stronę.
Podobno niemiecki filozof Hegel, czytając jakąkolwiek książkę, bolał nad tym, że czyta właśnie tę, gdyż tym samym nie może czytać wszystkich innych. Z kolei Don Juan, trzymając w objęciach kobietę, z żalem myślał o tych wszystkich, których nie może w tym momencie pieścić. Nienasycenie Hegla i Don Juana pokrewne jest głodowi wrażeń Fausta, pragnącego wciąż nowych przygód i tak pewnego swojej nienasyconej żądzy doznań, która miała go uchronić przed zawołaniem: „Chwilo trwaj! Jesteś tak piękna!”, że podpisał cyrograf. Może więc owo pragnienie Iwaszkiewicza, by wciąż zmieniać miejsce pobytu, nie jest przejawem fanaberii, nie zawiera też w sobie sprzecznych chęci, lecz stanowi dążenie do osiągnięcia pełni. Właśnie słowo „pełnia” jest kluczem do zrozumienia zarówno osobowości Jarosława Iwaszkiewicza, jak i jego decyzji, moralności, przyjaźni, jego życia i twórczości. Dążenie do pełni oznacza w tym wypadku pragnienie bycia każdym i wszędzie jednocześnie, oznacza chęć bycia Brutusem, który zabija Cezara, i chęć bycia Cezarem zabijanym przez Brutusa. W granicach pełni te pragnienia nie wykluczają się nawzajem, nie są antynomiczne.
Już w pierwszym liście Iwaszkiewicza do Lisowskiego można znaleźć ową typową dla autora Dionizji pozorną sprzeczność, która dowodzi pełni niedbającej o zgodność logiczną: „Bardzo Cię przepraszam za krzyżyk nakreślony na twym czole na Gare de l’Est, ale mam zwyczaj obejmować tym gestem ludzi specjalnie mi drogich i złączonych ze mną specjalnie mocną nicią. […] Siedzę w Pradze, nudzę się jak pies w studni i przenoszę się myślą bez przerwy do Paryża. Proponują mi czeskie papierosy, mówiąc, że są lepsze od francuskich, ale ja zapalam gauloise’y i dym ich tak od razu przenosi mnie na Bld St. Michel lub na ten most z Châtelet do Cité, gdzie doznałem nagle olśnienia szczęścia, rzecz prawie nieprawdopodobna w tych czasach – i w ogóle, ponieważ w szczęście nie wierzę! Ale miałem taki faustowski moment, wtedy, kiedy powiedziałem do Ciebie: patrz, czyż to nie impresjoniści! I nagle chciałem zawołać «verweile» – chwila była tak krótka, a tak zupełnie niezapomniana”.
Co to za człowiek, który kreśli na czyimś czole boski znak krzyża i jednocześnie gotów jest krzyknąć za Faustem: „Verweile doch! du bist so schön!” – oddając się tym samym w ręce diabła? Co to za człowiek, który mieści w sobie dyspozycję do świętości i potępienia? W stawiskim archiwum są setki listów od różnych osób, z których można by ułożyć arcydługą listę dziękczyńców, ślących słowa wdzięczności za rozpędzenie życiowych trosk, za pomoc w zdobyciu lekarstw, za uratowanie życia. Nigdy Iwaszkiewicz o świadczonej ludziom pomocy nie mówił publicznie, cała o tym wiedza ukryta jest w listach. A zarazem na podstawie innych listów można by ułożyć długi rejestr grzechów autora Zygfryda. We współwystępowaniu w ludzkim charakterze zalet i wad nie ma rzecz jasna niczego niezwykłego; tu zdumiewa liczba oraz ranga sprzeczności – jakby kodeks etyczny Iwaszkiewicza odbiegał od powszechnie przyjętego, a wyznawana przezeń religia pochodziła z innej epoki lub z innego miejsca.
Z braku lepszych terminów, określiłbym ją mianem religii życia. To najstarsza religia świata, a w jej zrozumieniu pomocny będzie Karl Kerényi, który na pierwszych stronach swego klasycznego dzieła Dionizos wprowadza istotne rozróżnienie między znaczeniem greckich słów zoe i bios. To pierwsze dawni Grecy rozumieli jako życie w ogóle, niemające początku i końca, wieczne; drugie oznacza życie określone, poszczególne, skończone. Zoe jest życiem niepoddającym się żadnej charakterystyce, bios stanowi jednostkowy przejaw zoe. Śmierć (thanatos) jest przeciwieństwem zoe, określonemu bios przypisany jest określony, jemu właściwy zgon. Pierwotnym kultem otaczano oczywiście tajemnicze zoe, manifestujące się poprzez niezliczone życia jednostkowe – zarówno w świecie zwierzęcym, jak i ludzkim. Z punktu widzenia życia w znaczeniu zoe dobre jest wszystko, co służy życiu w ogóle, co je pomnaża i rozprzestrzenia, toteż ludzka moralność, zwłaszcza ta obejmująca sferę miłości fizycznej, często stanowi „wolę zaprzeczenia życia”, „tajny instynkt zniszczenia” – jak pisał Nietzsche w Narodzinachtragedii. Zoe bytuje w innej sferze etycznej aniżeli bios, bywa, że obie te sfery etyczne stają się wobec siebie antynomiczne: co służy życiu w ogóle, nie zawsze służy jednostce lub jakiejś zbiorowości.
Tak jak inne archetypy, tak i zoe doczekało się swego mitu, który opowiada o tajemnicy życia i tłumaczy ją w sposób nie dyskursywny, lecz obrazowy. Główną postacią tego mitu, jego bohaterem jest Dionizos. Mit dionizyjski jest zatem „ucywilizowanym” mitem życia, a związana z tym mitem religia dionizyjska stanowi ujętą w ramy kultury starogreckiej religię życia. Dionizos – jako upostaciowany archetyp życia niezniszczalnego – mieści w sobie wszelkie antynomie: jest jednocześnie bogiem radości i rozpaczy, narodzin i śmierci, aprobaty życia i ucieczki przed nim w „sztuczne raje”. Mieści w sobie pełnię.
Zasługuje na uwagę, że tak jak zoe jest bezosobowe, stanowi bowiem czystą energię, zasadę życia, tak Dionizos nie posiada własnego oblicza, ma zawsze maskę, pod którą kryją się niezliczone twarze, pyski, łby, dzioby i ryje wszystkich poszczególnych stworzeń. Jest niejako „rozszarpany” na wszystkie żywe stworzenia, jest każdym z nich, samemu będąc nieokreślonym.
Trudno precyzyjnie wskazać czas, kiedy Iwaszkiewicz poznał i przyswoił sobie mit dionizyjski. Bez wątpienia stało się to jeszcze na Ukrainie, przed przyjazdem do Warszawy jesienią 1918 roku. Nie ulega też wątpliwości, że ważną rolę we wtajemniczeniu młodego poety w tematykę i symbolikę dionizyjską odegrał Karol Szymanowski, który w czerwcu 1918 roku zaproponował swemu kuzynowi napisanie libretta do opery Król Roger. By przygotować go do tego zadania i przybliżyć mu ideę planowanego dzieła, kompozytor podsuwał Iwaszkiewiczowi do lektury Bachantki Eurypidesa, Narodziny tragedii Nietzschego, Współzawodników chrześcijaństwa Tadeusza Zielińskiego, Dionizego z Auxerre Waltera Patera, Klątwę Wyspiańskiego, pamiętniki Benvenuto Celliniego. Najważniejsze były jednak rozmowy o Królu Rogerze, o przesłaniu tego utworu. „Filozofia Króla Rogera – pisze Iwaszkiewicz w Spotkaniach z Szymanowskim – jest dość prosta. Oparta ona jest na pewnej scenie z Bachantek Eurypidesa, a właściwie mówiąc, na interpretacji tej sceny U profesora Zielińskiego […]. Mianowicie w scenie Penteusza z przebranym Dionizosem Zieliński zauważa zmysłowe podniecenie, które Penteusza ciągnie na święto bachantek, mimo iż pozornie sprzeciwia się on kultowi Dionizosa i dionizyjskiemu upojeniu. Dionizos malując mu sen upojonych bachantek świadomie podnieca upartego króla i tym samym wciąga go w zasadzkę. Otóż to podniecenie zmysłowe i niezdrowa ciekawość Penteusza znajduje swoje echo w zmysłowej ciekawości Rogera, która ogarnia go we wszystkich spotkaniach z tajemniczym pasterzem. Religia pasterza, religia dionizyjskiego upojenia działa na Rogera, jak na Penteusza, jedynie zmysłowo i dlatego Roger, pomimo iż idzie za pasterzem i dochodzi aż na scenę teatru antycznego, pozostaje w ostatniej scenie dramatu sam, z rozdźwiękiem w duszy. Dionizos porzuca go. Zostawia go samotnego jak dawniej, z Edrisim i Roxaną, z mądrością i miłością. Ale Roger staje się innym Rogerem […]. Poznanie prawd kultu Dionizosa przemieniło Rogera wewnętrznie”. Tak samo poznanie prawd kultu Dionizosa przemieniło Jarosława Iwaszkiewicza, który czerwcowe dnie 1918 roku w Elizawetgradzie, spędzone na omawianiu treści KrólaRogera i na wgłębianiu się w mit dionizyjski, nazwał „prawdziwą epoką” w jego życiu. Należy przy tym zauważyć, że ostateczna forma libretta KrólaRogera stanowi kompromis między wersją proponowaną przez Iwaszkiewicza a zamysłem Szymanowskiego. U Iwaszkiewicza król Roger nie tylko poznawał Dionizosa w pasterzu, ale szedł za nim w mrok, rzucał się w odmęt dionizyjskiego żywiołu, porzucając dla niego wszystko. Ta różnica nie jest drobna, to tak, jakby zestawić zmysłowe podniecenie z szaleńczą orgią.
Trafnie zauważył Jerzy Kwiatkowski w książce Poezja Jarosława Iwaszkiewicza na tle dwudziestolecia międzywojennego: „«Dionizyjskość» Iwaszkiewicza opiera się na niemałej erudycji i świadczy o bardzo osobistym przeżyciu mitu, mitu, który U wielu współczesnych poetów stanowił symbol dość ogólnikowy, traktowany nieco powierzchownie”. „Osobiste przeżycie mitu” oznacza tu taką formę doświadczania świata, która bliska jest utożsamieniu się z postacią mityczną. Najsilniej to przeżycie uwidoczniło się w tomie poetyckim Dionizje z 1922 roku. Warto dodać, że Iwaszkiewicz w latach dwudziestych przyjął pseudonim literacki „Eleuter” i okazjonalnie używał go także po wojnie, choćby w „Listach do Felicji” – cyklu felietonów ogłaszanych na łamach „Nowin Literackich” – podpisywanych tym pseudonimem. Eleuter (od Eleuthereus) to jeden z przydomków Dionizosa, znaczący tyle co Wyzwoliciel, Wybawiciel – między innymi od ciasnych ram pojedynczej osobowości. Tak rozumianemu wyzwoleniu służy to wszystko, co niweczy zasadę indywiduacji, co unicestwia jednostkową świadomość i składa ją na ołtarzu nieświadomego siebie życia. Zatraceniu służą narkotyki, alkohol, orgiastyczny seks, sztuka i wszelka transgresja.
W przypadku Iwaszkiewicza „osobiste przeżycie mitu” nie przyjęło formy szaleńczego utożsamienia się z Dionizosem, co – jak wiadomo – przytrafiło się Nietzschemu. Polskiego pisarza przed osunięciem się w obłęd uchroniła być może twórczość literacka, dzięki której mógł się rozmnożyć na wszystkie postacie, które występują w jego powieściach, dramatach i nowelach. Ponadto wchodzi w rachubę swoiste rozbicie antycznego pramitu dionizyjskiego na dwa mity Europy nowożytnej, stanowiące niejako węższe realizacje owego pramitu, mieszczące się w owym pramicie jako jego pokrewne sobie warianty, obydwa wyposażone w element jasnej świadomości: mit faustyczny i mit związany z postacią Don Juana. Nie było to tajemnicą dla Iwaszkiewicza, który w późnym wierszu Biografia z tomu Muzyka wieczorem pisał:
Przyśniłeś mi się jeszcze tam na stepie, Gdy księżyc nad kurhanem wschodził różowym ciałem, Widziałem cię w mieście, na ulicy, w sklepie, W przejrzystej wodzie ciebie widziałem. Szedłeś za mną przez całe moje długie życie, Słyszałem wciąż za sobą uparte stąpanie. Nie wiedziałem, że ciągle żyjesz ze mną skrycie, Hamlecie, młody Fauście, stary Don Juanie.
Obecność Hamleta nie powinna dziwić nikogo, kto zna Narodziny tragedii: „Człowiek dionizyjski – powiada Nietzsche – podobny jest do Hamleta: obaj spojrzeli raz prawdziwie w istotę rzeczy, poznali i wstręt im działać; bo działanie ich nie może nic zmienić w wiecznej istocie rzeczy”. Tę istotę stanowi Dionizos rozszarpany na kawałki, niezniszczalne życie rozszczepione na podlegające rujnacji indywidua. Można zniszczyć indywiduum, zetrzeć na proch jakiś kawałek, ale nie można powstrzymać obowiązywania principium individuationis, wedle której to zasady w miejsce jednego unicestwionego indywiduum pojawia się nowe, podobne do poprzedniego. Sam Iwaszkiewicz w liście do Lisowskiego z 27 stycznia 1959 roku odwołuje się do tego prawa, myśląc o swoim umierającym przyjacielu Jerzym Błeszyńskim: „Jakoś mi pusto w sercu i w głowie. Mój towarzysz podróży to umiera, to tańczy, męczy mnie to bardzo, ale bardzo wiąże z życiem – poprzez ból istnienia, principium individuationis, weltschmerz i jak to się tam jeszcze ten lęk metafizyczny nazywa”. Przed Jerzym Błeszyńskim był Jerzy Lisowski, a wcześniej między innymi Jerzy Mikłucho-Makłaj. Po nich byli inni, a każdy miał podobną rolę do odegrania: służyć młodzieńczą energią, dawać powód do pisania.
Wszystkie trzy wskazane mity – Dionizosa, Fausta i Don Juana – to niemiłosierny los, a prosta struktura tego losu przypomina tory kolejowe, toteż wymaganie od Iwaszkiewicza, by żył inaczej, niźli żył, jest równoznaczne z żądaniem, by pociąg jechał inną drogą, niż wiodą tory.
Mit dionizyjski tłumaczy nie tylko związek Iwaszkiewicza i Lisowskiego – czy w ogóle stosunki Iwaszkiewicza z ludźmi – rzuca też światło na drażliwą kwestię polityczną. Jak niemal każda korespondencja Iwaszkiewicza, tak i ta dostarczy oponentom pisarza obfitego materiału do stawiania zarzutów o zbyt daleko posuniętą akceptację powojennego status quo. Iwaszkiewicz w gruncie rzeczy był apolityczny, aideologiczny. Żywił przeświadczenie, że to, co ludzi dzieli w dziedzinie poglądów, jest nieistotne, a ważne jest to, co ludzi łączy w sferze życia: miłość, praca, cierpienie, choroby, śmierć. Etykę łączył ze sferą życia. Ideologia była dlań amoralna, historia, rozumiana jako następstwo zdarzeń politycznych, stanowiła domenę zła, bo skażona jest jednostkową, egoistyczną wolą mocy.
Gdy Iwaszkiewicz wprowadził się na Stawisko w październiku 1928 roku, dom był już urządzony przez jego teścia Stanisława Wilhelma Lilpopa. Pierwszy rzut oka na łóżko w sypialni sprawił zapewne poecie przykrość: jemu, mierzącemu 186 centymetrów wzrostu, proponowano spanie w łóżeczku – bo nie w łożu – małżeńskim. Ktoś inny wymieniłby łóżko, nie oglądając się na teścia, tym bardziej że Lilpop zmarł śmiercią samobójczą w 1930 roku. Iwaszkiewicz zaś co noc układał U wezgłowia stos poduszek i sypiał pół siedząc, pół leżąc, aż wytarł głową drewniane oparcie łóżka. Czy ktoś, kto dopasowuje się do krótkiego łóżka we własnej sypialni, podejmie się zmiany ładu politycznego? Czy ktoś, kto afirmuje wszystko, co niesie szeroki strumień życia, a znalazłszy się w wielkich opałach, mawia: „To życie! To lubię!” – odrzuci rzeczywistość polityczną, jakakolwiek by ona była? Ułoży się w niej tak, by nikomu nie być zawadą.
„Co to za człowiek?” – pytał zdumiony Kazimierz Brandys i sam sobie odpowiadał: „Pan Bóg wie, dlaczego Iwaszkiewicz jest utalentowany i co się za tym kryje”.
1. [JERZY LISOWSKI DO JAROSŁAWA IWASZKIEWICZA]
Zielona Góra, dn. 25 IX 47
Wielce Czcigodny Mistrzu!!!!!
Ponieważ za niespełna trzy tygodnie będę już gościł we Francji1, a od Pana jeszcze nic nie otrzymałem, przypominam, że najchętniej załatwię Panu wszystko, co tylko będę mógł, innymi słowy wszystko, co trzeba będzie załatwić w Paryżu.
Czy wyjazd Pański do Francji jest już zapowiedziany, czy też sprawa ciągle tkwi na martwym punkcie?
Gdyby się Pan dowiedział o swym wyjeździe później dopiero, a potrzebował teren we Francji przygotować, to wystarczy napisać na adres:
J. Lisowski
204, rue du Fg de Roubaix
à Lille (Nord),
a ja już postaram się wywiązać należycie z zadania. Wyjeżdżam prawdopodobnie 6 X z Zielonej Góry, do Krakowa i Katowic, a stamtąd 9 X do Paryża.
Ostatnim moim adresem w Polsce, na który mnie dojdzie jeszcze korespondencja, będzie:
J.L. u Dz. Wróbla
Chorzów III, ul. Bożogrobców 2.
Tam ew. może Pan napisać, gdyby coś się przypomniało w ostatniej chwili. Proszę więc bardzo serdecznie nie krępować się bynajmniej, bo z przyjemnością się tym wszystkim zajmę.
Pozwalam sobie jednocześnie z tym listem wysłać Panu przesyłką poleconą fragment III aktu Much2, który według mnie może bardziej nadaje się do druku w „Nowinach”3.
Poprzedziłem tę rzecz małym wstępem, jakby wprowadzeniem do sztuki.
Naturalnie to wszystko do uznania Pana. Nie wiem, czy nadaje się to do druku w „Nowinach”, Pan zadecyduje.
Co do całości, postaram się dać ją Panu we Francji, jeśli Pan do nas zawita, albo przyślę ją z Francji Leszkowi4, który ją u Pana złoży.
Przepraszam jeszcze raz za moje bezceremonialne obarczanie Pana tylu kłopotami i dziękuję z góry, prosząc jednocześnie o niezapominanie o mnie i dysponowanie mną według potrzeby.
Kończąc, zasyłam wyrazy serdecznej i pełnej szacunku przyjaźni, szczerze oddany
Jerzy Lisowski
PS Przepraszam najmocniej za papier, ale innego w tej zas… dziurze znaleźć nie można.
2. [JAROSŁAW IWASZKIEWICZ DO JERZEGO LISOWSKIEGO]
Warszawa, dn. 16 X 1947
Drogi Panie!
Będę w Paryżu od 22 bm. do 28-go. Czy nie mógłby Pan w tym czasie przyjechać?
Mój adres będzie: 33 Bld de Reuilly chez mr Bobkowski5 (XIIe).
Jarosław Iwaszkiewicz
[Na papierze listowym „Nowin Literackich”, Warszawa, ul. Marszałkowska 8 m. 14; na kopercie adres: Francja, Mr Georges Lisowski, Lille, 204 rue du Faubourg de Roubaix]
3. [JAROSŁAW IWASZKIEWICZ DO JERZEGO LISOWSKIEGO]
Praga, 31 X 47
Drogi, drogi Jerzy!
Bardzo Cię przepraszam za krzyżyk nakreślony na twym czole na Gare de l’Est6, ale mam zwyczaj obejmować tym gestem ludzi specjalnie mi drogich i złączonych ze mną specjalnie mocną nicią. Ja wiem, ty tego nie lubisz, jak nie lubisz chodzenia z kwiatami, pisania czułych listów i w ogóle wszelkiego uzewnętrzania uczuć. Trudno, a ja już jestem stary, często się rozklejam i robię takie rzeczy, których wy młodzi nie lubicie. Siedzę w Pradze7, nudzę się jak pies w studni i przenoszę się myślą bez przerwy do Paryża. Proponują mi czeskie papierosy, mówiąc, że są lepsze od francuskich, ale ja zapalam gauloise’y i dym ich tak od razu przenosi mnie na Bld St. Michel lub na ten most z Châtelet do Cité, gdzie doznałem nagle olśnienia szczęścia, rzecz prawie nieprawdopodobna w tych czasach – i w ogóle, ponieważ w szczęście nie wierzę! Ale miałem taki faustowski moment, wtedy, kiedy powiedziałem do Ciebie: patrz, czyż to nie impresjoniści! i nagle chciałem zawołać „verweile”8 – chwila była tak krótka, a tak zupełnie niezapomniana. Miałem wrażenie, że już nie będę przeżywał takich momentów jak te dnie paryskie, że już pokryłem się warstwą starości tak głęboką, że nic już jej nie przeniknie – a tymczasem intensywność tych dni paryskich była prawie młodzieńcza, tylko że okraszona wielką, spokojną już dojrzałością. W niedzielę, w dzień twojego przyjazdu, stanąłem o zmroku przed katedrą N[otre] Dame i stałem długą chwilę z uczuciem kulminacji, dojrzałości, powagi tak bardzo mocnym, że mi dech w piersiach zaparło. Cóż to były za dni – a takie z pozoru, zewnętrznie, zwyczajnie proste. Parę rozmów, teatr, spacer, kupowanie chusteczek! Niestety w życiu za wszystko się płaci, wyobrażam sobie ten splot przykrości, kłopotów i złych interesów, jaki zastanę w domu. Ale to nic nie szkodzi, bo mam wrażenie, że przywożę z sobą z Paryża moc sił, nowych sił. Daj Boże, aby tak było. Drogę miałem kiepskawą, obiad – tak miło zamówiony przez Ciebie w wagonie restauracyjnym – był ohydny, nawet wino wstrętne i nawet owoce zmurszałe – a kosztował w sumie około 500 fr. Jechałem z jakimś Rumunem i małżeństwem czesko-angielskim, biedną babcię życzliwą wysadzili na granicy, bo nie miała wizy alianckiej, i tak się tam jakoś jechało, dużo spałem i miałem sny pomieszane o tobie, o Procesie Kafki i o królu duńskim9. Widzisz, jaki galimatias. Dziś był przenudny obiad dla mnie w Dobrzyszu, wspaniałej królewskiej rezydencji obecnej literatów czeskich, idę zaraz do teatru, jutro jadę dalej – trochę niespokojny, co zastanę w domu. Jak by mi się przydał taki człowiek jak ty w kraju, taki idzie od Ciebie spokój, szkoda, że Lech [Zarzycki] nie jest do Ciebie podobny, ty jesteś jeszcze ostatni odprysk starej kresowej, tak przyjemnej kultury. Ludzie, którzy mnie otaczają, są bardzo nie na wysokości zadania, kiedyś napiszę Ci bardzo obszernie – o ile chcesz oczywiście – o moim domu. Ale to trzeba tomy spisywać, a jeszcze się nie spisze – przyjaciele mnie powoli zawodzą. Czy i ty będziesz należał do tej liczby?
Drogi mój, muszę kończyć, bo zaraz „znowu szaleć muszę”, jak mówi Hamlet10. Za mało Ci opowiedziałem o Procesie Kafki i o Barrault11, to bardzo wstrząsające w gruncie rzeczy. Każdy z nas jest skazany za coś na coś i nie wie za co i na co. Zacząłem Étranger – bardzo dobre, ale najdroższe są słowa napisane twoją ręką12. Całuję Cię i do serca przyciskam, a kipi ono jeszcze gorąco, twój
Jarosław
[List w kopercie adresowanej: Monsieur Georges Lisowski, Lille, 204 rue du Fb. de Roubaix; na odwrocie adres nadawcy: J. Iwaszkiewicz, Praha, Hotel Steiner]
4. [JAROSŁAW IWASZKIEWICZ DO JERZEGO LISOWSKIEGO]
Praga, 1 XI 47
Przesyłam Ci uliczkę alchemików w Pradze, nie ma tam już ich i nie ma po co szukać złota, odkąd atom rozbito! Żeby tak można było rozbić pewne gruzły w człowieku. Cieszę się bardzo, że wracam do domu, myślę, że będę pisał do Ciebie duże listy, o ile nadejdzie czas zwierzeń. Jeżeli nie, będę milczał jak Hamlet. Bardzo serdecznie Cię pozdrawiam.
J. Iwaszkiewicz
Głupia kartka, ale się nie gniewaj.
[Karta pocztowa: Praha – Zlatá ulička; adresowana: Monsieur Georges Lisowski, 204 rue du Fb. de Roubaix, Lille, France]
5. [JAROSŁAW IWASZKIEWICZ DO JERZEGO LISOWSKIEGO]
Stawisko, p. Brwinów
4 listopada 47
Mój drogi, drogi…
Oczywiście rozumiem, że nie mogłeś jeszcze do mnie napisać i list nie mógł dojść, ale się niepokoję, że nic od Ciebie nie mam, i chciałbym bardzo już mieć jakąś wiadomość od Ciebie, tym bardziej że dzisiaj, zapalając zapałkę na cichym jesiennym powietrzu, jakie teraz u nas panuje, pomyślałem sobie, że nasza przyjaźń będzie trwała tyle, ile będzie paliła się ta zapałka: zapałka zgasła natychmiast, a mnie zrobiło się bardzo smutno… Widzisz, jaki ja jestem stary a głupi. Bardzo Cię przepraszam, że piszę do Ciebie na maszynie, ale mam strasznie dużo zaległej korespondencji – muszę się więc spieszyć. Mam mnóstwo zaległej korespondencji, ale oczywiście piszę przede wszystkim do Ciebie i do mojego Grzesia13, innego mojego wielkiego przyjaciela mniej więcej w twoim wieku (trochę starszy), który studiuje w Poznaniu. Jest to jeden z najbardziej uroczych młodych ludzi, jakich znałem, a przy tym niezmiernej pedantycznej szlachetności i czystości. Bardzo rzadki typ młodzieńca – trochę jak z powieści dla dorastających panienek.
Myślą bezustannie wracam do tego tygodnia spędzonego w Paryżu i nie mogę zrozumieć, dlaczego mi było tak dobrze, jak Ci już, zdaje się, napisałem, zaczynam wierzyć w możliwości szczęścia… teraz na stare lata, strasznie to głupie. Staram się opowiedzieć żonie14 i przyjaciołom, jak mi było tam dobrze, i widzę, że się absolutnie nie da, tak jak ten kapitan z Tajfunu Conrada mówił, że „mieliśmy złą pogodę”, i to oznaczało to wszystko, co przeszedł15, tak ja mogę tylko powiedzieć, że mieliśmy dobrą pogodę i że podróż mi się udała, a tego, czym była dla mnie i jaką „pełnią” mnie napełniła, nie sposób ani oddać słowami, ani nikomu wytłumaczyć; jak wiele innych wrażeń zostanie to już moim własnym i nikomu nieudzielalnym (jeżeli się można tak wyrazić) skarbem. Do wszystkich wrażeń tego szczęśliwego tygodnia doszły jeszcze wrażenia z drogi: lektura Étranger i Peste16, które zrobiły na mnie wstrząsające wrażenie. Zwłaszcza Peste, która jest zresztą wspaniałym hymnem na cześć człowieka i oderwaniem się od egzystencjalizmu, przynajmniej takiego egzystencjalizmu jak tutaj u nas go rozumieją. Inna rzecz, że już cenzura zakazała wydania Étranger i nie wyjdzie on po polsku. Trochę się temu nie dziwię… to bardzo straszne. Obie rzeczy zresztą pisane jak gdyby z zaświatów, dzieją się w jakiejś zimnej i nieziemskiej atmosferze. Trochę mnie razi klasyczna turniura prozy Camusa, trochę pod siedemnasty wiek, ale są tam rzeczy niezapomniane, np. ustanie zarazy, coś nieprawdopodobnego, co się da porównać z takimi „zdarzeniami” literackimi, jak śmierć madame Bovary. Cóż to za naród ci Francuzi, że jeszcze takie rzeczy zdolni są wydawać. Boże, i ten zachwycający Paryż! Jakież to było cudowne… No, i ty! Że też Polska jeszcze wydaje takie typy jak ty! Jestem naprawdę zachwycony tobą i taki jestem ci wdzięczny za delikatną, umiejętną i serdeczną opiekę, jaką roztaczałeś nade mną takim prostym sposobem. Bardzo mi było przykro, że zostawiam was obu, i ciebie, i Andrzejka [Bobkowskiego], bez pieniędzy, ale niestety nic nie mogłem na to poradzić w Paryżu! Prosiłem bardzo Andrzeja, żeby był dobry dla Ciebie, od niego możesz wielu rzeczy się nauczyć, to bardzo niezwykły i fajny gość i ma dar pisania nieprawdopodobny. Straszna to szkoda, że nie chce on powrócić do Polski, myślę, że czułby się mimo wszystko dobrze tutaj i miałby masę rzeczy do napisania, o naszej dziwacznej i bardzo jednak urzekającej rzeczywistości.
W Warszawie znalazłem się z wielką radością, takie to miłe miasto i serdeczne, i żywe, i bardzo mi się wydało przyjemne po okropnej, ale to okropnej Pradze. Jeszcze nigdy nie miałem z tego miasta takich przykrych wrażeń: może to dlatego, że to było po tym cudownym pobycie w Paryżu i że przyjęto mnie w Pradze nad wszelki wyraz zimno. Zresztą i w Moskwie17, i w Pradze zauważyłem to, że oni właściwie nie wiedzą, co ze mną zrobić, za jaką rękojeść mnie ująć. A ja jestem coraz dziwaczniejszy i coraz bardziej obcy światu, coraz bardziej „étranger”… Jak mi przemówił do przekonania ten chłopiec, jaki szalenie ludzki mimo wszystko. Aha, jeszcze jedno curiosum, otóż on w więzieniu znajduje strzęp z opisem wypadku, który jest treścią Niespodzianki Rostworowskiego18. Podobno – mówiono mi o tym w Pradze – Malentendu19 jest oparte właśnie na tym temacie i wydane razem z Caligulą20! Pomyśl, oba tematy Rostworowskiego w jednym tomie, tak samo zresztą jak i w dziełach Rostworowskiego oba tematy w jednym spotykają się tomie21. (Ostatnie zdanie napisałem pod twoim wpływem, zwróć uwagę na porządek słów!)
Jestem piekielnie zmęczony pierwszymi dniami pobytu w Warszawie i tymi niekończącymi się zajęciami. Zastałem w redakcji pięćdziesiąt listów, na które trzeba odpowiadać. Ściskam cię więc i całuję mocno, bardzo Cię pamiętam! Czy dostałeś list i kartkę z Pragi?
Twój Jarosław
[List w kopercie adresowanej: Monsieur Georges Lisowski, Lille, 204 rue du Fbg de Roubaix, Francja; adres nadawcy: J. Iwaszkiewicz, Stawisko, p. Brwinów]
6. [JERZY LISOWSKI DO JAROSŁAWA IWASZKIEWICZA]
Lille, dn. 6 XI 47
Bardzo drogi Eleuterze,
Czyż pisać trzeba, jak wielką radość sprawił mi list Pański? Dostałem go wczoraj, a kartka wręczona mi dziś rano, kartka, której się nie spodziewałem, zwiększyła jeszcze mą radość. Dla mnie też nasze dni paryskie były pełne przeżyć głębokich. Zdaje mi się, że znam już Pana od bardzo, bardzo dawna, i jesteśmy starymi przyjaciółmi.
Zawsze byłem pewny, a teraz jeszcze bardziej jestem utwierdzony w tym przekonaniu, że wzajemne poznanie i przyjaźń dwóch ludzi nie jest bynajmniej zależna od czasu ich obcowania ze sobą.
Można żyć z ludźmi, nawet bardzo blisko, przez lata całe i nie doczekać się nigdy tej jednej chwili „zestrojenia”, która stanowi o wszystkim.
A takich chwil mieliśmy w Paryżu wiele.
Przeprasza mnie Pan w swym liście za krzyżyk nakreślony na mym czole na Gare de l’Est. To ja powinienem przeprosić. Zachowałem się jak skończony idiota i byłem za to wściekły na siebie przez cały wieczór. Teraz jeszcze, gdy o tym myślę, zły jestem. Nie chodziło tu o uzewnętrznienie uczuć, którego jakoby nie lubię. Nie. Jeśli jestem uprzedzony nieprzychylnie co do kwiatów, paczuszków itd., itd., to w tym wypadku chodziło o co innego.
Byłem także, niech mi Pan wierzy, mocno wzruszony i, jak się często to zdarza, j’ai voulu se donner une contenance22. Nie wiem nawet, co powiedziałem, ale zdaje się coś bardzo głupiego.
Dlatego byłem później taki wściekły na siebie, że po prostu bałem się, aby to moje idiotyczne zachowanie na stacji nie zepsuło tego wszystkiego, co między nami w Paryżu się zrodziło.
Wiem, że wybaczy mi Pan i zrozumie, dlatego przyznaję się ze wstydem do mojej głupoty.
Co do mnie, siedziałem w Paryżu aż do soboty i wróciłem do Lille b. zmęczony, z gorączką. Przeszło to już, ale ponieważ i tu wpadłem w wir kłopotów, głowa mnie jeszcze ciągle boli.
Od czasu przyjazdu z kraju zaszło wiele rzeczy nieprzyjemnych w moim życiu osobistym, które zmuszają mnie do b. wielkiego wysiłku nerwowego, aby zachować zewnętrzne pozory spokoju i pogody ducha.
Staram się odseparować od rzeczywistości murem obojętności i niefrasobliwym (na pozór) uśmiechem. Ale rzeczywistość ma długie nogi i im dalej człowiek od niej ucieka, tym szybciej go ona dogania i cichym kopniakiem w miejsce, gdzie plecy zmieniają nazwę, przypomina o swym istnieniu. Wraca się wtedy do niej potulnie, żeby przy pierwszej okazji znów kota ogonem wywinąć i czmychnąć.
Tak to już jest.
Ale dosyć głupiego ględzenia. Czekam niecierpliwie na list z Warszawy, donoszący mi o dalszych perypetiach podróży i ewentualnych kłopotach (a może i nie?), które tam Pana czekały.
Kończę, zapewniając o wielkiej mej przyjaźni i przywiązaniu i całując bardzo serdecznie
Jerzy
7. [JERZY LISOWSKI DO JAROSŁAWA IWASZKIEWICZA]
Lille, dn. 9 XI 47
Eleuterze drogi,
Dostałem wczoraj wieczorem Pański alarmujący list z Warszawy, a raczej ze Stawiska. Doświadczenia z zapałkami są absolutnie karygodne, w szczególności zaś, kiedy odznaczają się tak wybitnym naciąganiem i wręcz nieuczciwością jak to. Bo chyba nie czekał Pan na cud, mając nadzieję, że ta właśnie zapałka będzie się paliła latami, dlatego że pomyślał ją Pan jako symbol. Obranie jako tego symbolu właśnie zapałki, wiedząc z góry, że będzie się ona paliła parę sekund zaledwie, źle wyrokuje o Panu – nie o mnie. Powiedziałem już Panu w Paryżu, że przywiązuję się, czasami, bardzo szybko, a trwam w przyjaźni, zawsze, wiernie.
Proszę więc bardzo o niepowtarzanie podobnych eksperymentów zapałczanych na przyszłość, bo mógłbym w końcu zrozumieć, fałszywie, sądzę, że zależałoby Panu na tym, aby nasza przyjaźń tak długo się jarzyła jak zapałka.
Ale po co zaczynać przyjaźń od wymówek. Właściwie rozumiem bardzo dobrze, o co Panu idzie, i może, gdybym był nie dostał jeszcze nic od Pana, też próbowałbym zapałczanych wyroczni.
Proszę więc jak najusilniej o wybaczenie mi mojego spóźnienia z korespondencją, ale przyjechałem do Lille na kilka dni zaledwie przed egzaminem i choć mam zasadę nieprzygotowywania się do żadnych egzaminów, to jednak coś niecoś do przejrzenia się znalazło. To był więc powód mojego przydługiego zrazu milczenia. Teraz myślę, że się jednak poprawię.
Cieszy mnie bardzo myśl, że nie wywiózł Pan z Paryża złych wspomnień. Myślałem, że tylko dla mnie te dni były tak intensywne. Jeśli jednak i Pan to odczuł, to znak widomy, że mimo wszystkie zapałki przyjaźń nasza na szeroki i przestronny tor wjechała. (Czasownik znowu na końcu zdania! Kiedy mnie Pan nauczy pisać po polsku?)
To, co Pan pisze o Étranger, nie dziwi mnie. Zrobiło to niegdyś na mnie wstrząsające wrażenie. Właśnie ta perspektywa niesłychanej odległości, z którą autor mówi o sobie (bo pisze w pierwszej osobie i to jest bardzo ważne), to właśnie jest takie trochę przerażające.
Niektórzy, większość krytyków usiłowała wytłumaczyć to wpływem techniki kinematograficznej na powieść, czy też jako francuską próbę stylu Dos Passosa23. Nie zgadzam się z tym w żadnym razie. Myślę, że chodzi tu o coś niesłychanie głębszego, o coś, czego wyraźnie sformułować jeszcze bym nie potrafił, ale co wyrasta z jakiegoś niesłychanego przeżycia duchowego poety, z jego postawy względem całego otaczającego świata.
Bardzo to źle wyrażone, ale nie jestem jeszcze (jakie zarozumiałe to „jeszcze”) Iwaszkiewiczem, i zresztą raczej czuję niż wiem, o co mi właściwie chodzi.
Mnie też zastanowił fakt tej dziwnej zbieżności z Rostworowskim. Jeśli będę mógł kiedykolwiek rozmawiać z Camus, postaram się tę rzecz rozświetlić, choć wątpię, aby Camus kiedykolwiek słyszał o naszym dramatopisarzu. Czyżby więc taki nadzwyczajny przypadek?
Trzeba kończyć niestety naszą pogawędkę, bo robi się późno, a muszę, wbrew nawet swojej woli, być dziś wieczorem na balu studentów polskich w Lille. Będąc prezesem stowarzyszenia, nie mogłem się w żaden sposób od tego wykręcić.
Piszę ten list na adres Stawiska. Niech mi Pan w następnym liście napisze, gdzie korespondencję najlepiej kierować. Stawisko, Aleja Szucha24 czy redakcja25? Gdzie listy moje dojdą najprędzej do Pana?
Prosząc jeszcze raz o zaprzestanie popierania Polskiego Monopolu Zapałczanego i zapewniając o mojej wiernej pamięci i głębokiej bardzo przyjaźni, ściskam najserdeczniej
Jerzy
PS Wybacz, kochany Przyjacielu. Myślałem, że list ten już od dawna poszedł. Znalazłem go dzisiaj wśród mej niezałatwionej korespondencji.
Przepraszam za spóźnienie najmocniej i zapewniam o swej gorącej przyjaźni.
Całuję mocno
Jerzy
8. [JAROSŁAW IWASZKIEWICZ DO JERZEGO LISOWSKIEGO]
Stawisko, dn. 10 XI 47
Drogi mój i kochany!
Czasami człowiek cieszy się, że żyje, i myśli, że warto jest żyć, aby przeżyć pewne radosne momenty, takie, na przykład, jak otrzymanie od Ciebie takiego kochanego, miłego, serdecznego listu. Oczekiwałem go z dnia na dzień, ale albo w redakcji, albo na Stawisku, i przypadkiem zaszedłem na chwilę na Szucha, i raptem mi stróżka powiada, że jest list do mnie, nawet nie pomyślałem, że od Ciebie. Ale jak wziąłem do ręki – ta radość! Mój Boże, jaki człowiek jest głupi, taka kartka papieru może zrobić taką przyjemność. Trochę tylko za krótki ten list, czytałbym chętnie o wiele więcej, ale oczywiście pojmuję, że nie możesz wiele czasu poświęcać na pisanie do mnie. Wystarczy mi taki – a także jego treść! Niepotrzebnie się turbowałeś o ten krzyżyk: powiedziałeś coś bardzo miłego i wiedziałem, że byłeś wzruszony, i ja byłem wzruszony, i pani Zarzycka płakała na stronie, i Andrzej [Bobkowski] kochany omal nie płakał, i było tak, tak dobrze, cudownie, patetycznie i kochałem Ciebie wtedy strasznie i nie chciało mi się wyjeżdżać, i mroczny jesienny Paryż leżał gdzieś za szynami taki wspaniały, obojętny, zimny. To było bardzo piękne i wdzięczny jestem losowi za tę chwilę. Tylko okropnie mi jest pomyśleć, że może długo się nie zobaczymy, i w głowę zachodzę, co by to zrobić, żeby jakoś jak najprędzej znowu wyznaczyć sobie rendez-vous. Bardzo mi przykro, że piszesz o swoich kłopotach, nie wyszczególniając, jakiej są natury: finansowej, erotycznej czy politycznej, gdybyś mi napisał szczegółowo, o co chodzi, może bym mógł Ci coś pomóc, bardzo by mi o to chodziło, aby nasza przyjaźń mogła Ci dać jakieś realne korzyści, abym mógł Ci coś w życiu ułatwić. Życie młodego człowieka jest zazwyczaj czymś tak trudnym, że jeżeli tylko można je w czymkolwiek uprościć, to trzeba to czynić najnaturalniej i najzwyczajniej. Gdybyś mógł się podzielić ze mną twoimi kłopotami, to może byśmy coś na to poradzili. Jak Ci pisałem, ja w domu zastałem mniej więcej wszystko w porządku. Nie wiem, czy się orientujesz, że mam dom bardzo skomplikowany: mieszkają z nami obie nasze córki26, starsza z mężem27 i dwojgiem małych dzieci, poza tym staruszka, ciotka mojej żony28, która ją wychowywała, potem mój sekretarz, student WSH, brat Grzesia, Józio Zakrzewski29, miły chłopak bardzo, i nasz wychowanek, Wiesio30, którego rodziców Niemcy zabili. Mamy troje służby! Ponadto obok Stawiska mieszkają w swoim domku dwie moje siostry31 (trzecia zginęła w powstaniu32) – z których jedna choruje ciężko na serce. W skomplikowanej maszynerii naszego domu są różne prądy, prądziki i stronnictwa, w tym wszystkim ja czuję się dość obcym, jak gdyby trochę niepotrzebnym kołem u wozu, kołem, które jednak produkuje forsę i jest trochę kołem rozpędowym całej maszynerii. Możesz sobie wyobrazić, że wolałbym mieszkać we dwójkę z moją żoną w dwóch pokojach i nie mieć na głowie tak złożonego gospodarstwa i całego „pałacowego” zapędu naszego train33. W tym wszystkim czuję się, nawet jestem, bardzo samotny, jedynym moim prawdziwym przyjacielem jest moja żona, ale ja nie mogę na nią liczyć, raczej [muszę] ją podtrzymywać. Olbrzymim wysiłkiem woli musiałem ją przed laty wyprowadzić z ciężkiej choroby34 i teraz muszę jak gdyby zawsze uważać, aby gmach zbudowany przeze mnie z takim trudem nie runął. Możesz sobie wyobrazić, ile nerwów to mnie kosztuje na co dzień, do śniadania i do obiadu! Dołącz do tego wszystkie moje zajęcia, teatr35, redakcję, wszystkie prezesury i przewodniczenia, a zobaczysz to moje żałosne, rozdrobnione i niespokojne życie, w którym najtrudniej jest o chwilę zastanowienia. Nie dziw się, że teraz tak mało i z takim trudem piszę – a wszystko jeszcze pokryte polorem bardzo światowego, eleganckiego i „dobrze wychowanego” życia. Domyślasz się, jak się nieraz czuję i dlaczego te wakacje paryskie były takie cudowne, i wspomnienie, którym mogę żyć przez długie tygodnie, jednocześnie nikomu nie mogąc wytłumaczyć, dlaczego to było tak cudowne. O tym już Ci pisałem.
Parę dni temu spędziłem wieczór z Lechem Zarzyckim, z jednej strony było mi bardzo miło, bo mogliśmy bez końca mówić o tobie (zadał mi niestety pytanie: czy zgwałciłeś go? było mi bardzo przykro) – z drugiej ujrzałem, że z Lechem nie tylko nic mnie nie łączy, ale nawet nie może łączyć. Stosunek jego do mojej osoby jest tak pomieszany, z jednej strony chciałby ze mną spotykać się i gadać, z drugiej boi się tego, „co ludzie powiedzą” w sposób oczywisty i naiwny, i bardzo to mnie w nim drażni. Sam jest powierzchowny i jakoś nie trafiam ani ja do niego, ani on do mnie. Poza tym wyobraża sobie, że ja jestem strasznie nieszczęśliwy, że on nie jest moim kochankiem, i stara się mnie pocieszać, a mnie to jest najbardziej [obojętne]. Wszystko to sprawia, że jakoś nam nie idzie – i wieczór z nim spędzony zaliczam do mniej udanych. Ha, trudno, tym mniejsza konkurencja dla Ciebie. To nasze, jak piszesz, „zestrojenie” paryskie było czymś bardzo cennym i osobliwym i pragnąłbym, aby się kiedy jeszcze powtórzyło, choć takie harmonijne dnie rzadko się powtarzają.
Pogoda skończyła się, są jesienne, mgliste, ciemne dnie i wieczory czarne jak atrament, dom mój zagubiony w nocy, schowany w lesie, cichy (o ile wnuki nie krzyczą), jest pełen jakiegoś smutku i milczenia. Ale jednocześnie tak mi jest intymnie tutaj, ubóstwiam takie ciemne jesienne noce i takie wieczory bez gwiazd. Czuję się jak ślimak przyczepiony do spodu liścia szerokiego, jakiś odgrodzony od świata, a tym bardziej czujący rytm i puls tego świata i związany z nim tysięcznymi nićmi. Myślę o tobie w Lille, o Andrzeju [Bobkowskim] w Paryżu, o Grzeli36 w Poznaniu, o swoich biednych emigracyjnych przyjaciołach w Londynie, o wszystkich ludziach, co się kręcą w wirze świata jak wiewiórki w klatce, i czasem odnajduję w sobie uczucia „étranger” – obcość zjawisk świata. To wielki plus to moje mieszkanie na wsi, gdzie mimo wszystko mogę czuć te pewne momenty recueillement37 (cholera, nigdy nie umiem napisać tego słowa recueillement). Zdaje się oprócz tego, że mam dziś trochę gorączki i dlatego piszę głupstwa. Przepraszam Cię.
Drogi, pamiętaj, że każdy twój list to dla mnie wielki i szczęśliwy ewenement, nie skąp mi więc wiadomości. A teraz tulę Cię bardzo czule do serca, które bije mocno, i pozostaję zawsze takim samym
Jarosławem
[List w kopercie adresowanej: Mr Georges Lisowski, Lille, 204 rue du Fbg de Roubaix, Francja; adres nadawcy: J. Iwaszkiewicz, Stawisko, p. Brwinów]
9. [JERZY LISOWSKI DO JAROSŁAWA IWASZKIEWICZA]
Lille, dn. 17 XI 47 r.
Jarosławie mój bardzo drogi,
Nie zawiodła mnie wczoraj poczta. Dostałem znów śliczny, długi list od Pana. Dowiedziałem się z niego, że wreszcie dostał Pan list ode mnie i że już nie pali Pan na próżno zapałek.
Czuję się dziś wieczorem bardzo, bardzo blisko Pana i o mało nie napisałem… Ciebie. Cisnęło mi się to pod pióro nie jako zbyteczna poufałość, ale jako szczery wyraz płynący z głębi prawdziwej, szczerej, cudownej przyjaźni…
Przykro Panu, że nie zwierzam się z moimi kłopotami. Niewiele mógłby Pan pomóc tutaj, a jest to historia tak niezwykła, że trudno by było ją opisywać. Wątpię, czybym potrafił. Są rzeczy, które można tylko wytłumaczyć, których się nie da napisać (jeśli się nie jest Iwaszkiewiczem naturalnie). Kompleks tych moich kłopotów do tego rodzaju rzeczy należy. Przypuszczam, że kiedyś, kiedy będziemy mieli możność długiego gawędzenia ze sobą, pomówimy i o tym. Jak Pan przypuszcza, chodzi o kłopoty, według Pana wyrażenia, „erotyczne”. Wiem naturalnie, że z zasady każdy młody człowiek w moim wieku uważa swoje sytuacje za jedyne i niesamowite, ale zna mnie Pan, wie Pan, że jestem rozwinięty ponad mój wiek i że jednak otrzaskany już jestem trochę z życiem, i niech mi Pan wierzy – ta historia, o której wspominałem, jest naprawdę niezwykła i niecodzienna. No, ale jak rzekłem, o tym pogadamy potem. (Nie wiem zresztą, czy się zdecyduję, bo z „temy literatamy” to nigdy nie wiadomo. Zdradzieckie są bestie! Coś mu opowiesz, a on od razu nowelę czy powieść napisze i marsz tu, żywy człowieku, do lamusa konradów, gustawów czy innych urojonych bohaterów. Ale myślę jednak, że Panu zaufam).
Dziękuję za informacje o domu Pańskim. Cieszę się z tego, bo wiem teraz, jak Pan mieszka, i łatwiej mi wyobrazić sobie Pana o jakiejkolwiek porze dnia. Nie tylko rozumiem teraz, dlaczego Pan tak mało pisze, ale nawet zastanawiam się, jak Pan w ogóle może jeszcze coś pisać. Umie Pan z pewnością organizować swój czas – ja niestety tej cennej umiejętności nie posiadam i dlatego, choć mniej mam bez porównania zajęć, jestem zawsze zalatany, nie mam czasu i nawet na korespondencję z Panem nie mogę tyle czasu poświęcić, ile bym chciał.
Drogi Jarosławie, mam do Pana długi romans. Przede wszystkim sprawa moja osobista. Liczę wkrótce na paczkę z Nową miłością38, Nowelami włoskimi39 i wierszami subtelnego poety oktostychów40. (À propos, muszę uczynić zadość elementarnej przyzwoitości, ale wyrażając jednocześnie wrażenie naprawdę odczute. Wie Pan, że Czerwone tarcze zrobiły na mnie niesłychane wrażenie41. Nie wiem, czy to fakt, że widziałem Pańską twarz, uśmiech i rysy w każdym zdaniu tej książki, ale przeczytałem ją naprawdę jednym tchem i o ile – teraz muszę się przyznać ze wstydem – czytając ją po raz pierwszy jako jedenastoletni szczeniak, nudziłem się trochę, o tyle teraz wydała mi się naprawdę wspaniała i od końca do końca niesłychanie zajmująca). Jadę więc dalej. Czekam, jak rzekłem, na „moje” obiecane książki. Ale to nie wszystko. Prof. Godlewski42, lektor polskiego na Uniwersytetach w Lille (Państwowym i Katolickim), stwierdził z ubolewaniem, że na obu uniwersytetach jest tylko jeden egzemplarz przedwojennego wydania Czerwonych tarcz. Wobec powyższego (prosił mnie o napisanie o tym do Pana) pyta, czy nie mógłby Pan ewentualnie przysłać kilku swoich innych książek, dla zapełnienia tak poważnych luk. (Zaznaczam, że prof. Godlewski, inaczej Wacek, jest dawnym Leszka [Zarzyckiego] i moim profesorem z Villard de Lans i że jest w tej chwili jednym z moich najbliższych przyjaciół). Poza tym, gdyby mógł Pan, Panie Jarosławie, przysłać jakieś 6 egzemplarzy Nowej miłości, względnie Nowel włoskich, to Wacek bardzo by się ucieszył, bo chciałby w tym roku przerobić jedną z Pańskich nowel jako tekst z literatury współczesnej na Uniwersytecie Państwowym, a nie ma niestety odpowiedniej ilości tekstów ku temu. To jedna rzecz.
Druga. Grupa polonistów (Francuzów) uniwersytetu w Lille nosi się z myślą wydania Antologii Noweli Polskiej po francusku, w tłumaczeniach właśnie byłych uczni prof. Godlewskiego (pracuje on w Lille na tej placówce od roku 1928). Tom i – Prus, Orzeszkowa, Sienkiewicz, Żeromski itd. Tom II – współcześni. Co do I-ej części to materiał jest prawie całkowicie zebrany. Co do drugiej jednak prof. Godlewski chciałby się poradzić Pana nad tym, jakie według Pana pozycje można by tu włączyć i którą z nowel Pańskich?
Czy mógłby Pan ewentualnie dostarczyć tekstów? Może nawet – jak widzi Pan, zamach na całego na Pańską osobę – zgodziłby się Pan opracować wstęp do tej antologii, po francusku lub po polsku (ew. przetłumaczyłbym)? Czy mógłby się Pan wypowiedzieć co do tych różnych spraw? Sprawa tej antologii, którą staramy się z prof. Godlewskim od dwóch lat postawić na nogi, bardzo nam leży na sercu i przypuszczam, że gdyby „stanęła na nogach”, byłoby to b. ciekawe wydawnictwo. Muszę niestety kończyć, ale ścieśniam się do niemożliwości, bo kończę mój blok papieru i nie mam już innej takiej kartki, a nie mogę przecież pisać na byle szpargale do Red. Nacz. „Nowin Literackich”. (À propos, czy mnie Pan zaabonował?) Gide dostał nagrodę Nobla43. Bardzo się z tego cieszę, bo mam b. wiele sympatii dla Gide’a (dla człowieka, jak dla pisarza).
O wielu jeszcze rzeczach musiałbym pisać, ale to już chyba za kilka dni – dziś już nie mam miejsca. Ściskam serdecznie i całuję b. mocno
Jerzy
10. [JAROSŁAW IWASZKIEWICZ DO JERZEGO LISOWSKIEGO]
17 XI 47
Mój drogi! Czekam listu, a tymczasem pozdrowienia przesyłam z Wrocławia44. Myślę dużo o tobie i czekam wiadomości z niecierpliwością.
Jarosław
[Kartka pocztowa przedstawiająca kobietę i całującego ją w dłoń mężczyznę, stojących na balkonie zdobionym różami; u dołu karty nadruk: „Z powinszowaniem imienin”. Koperta adresowana: Mr Georges Lisowski, Lille, 204 rue du Fbg de Roubaix, Francja; adres nadawcy: J. Iwaszkiewicz, Stawisko, p. Brwinów]
11. [JAROSŁAW IWASZKIEWICZ DO JERZEGO LISOWSKIEGO]
Stawisko, 20 XI 47
Mój drogi, kochany chłopcze!
Chciałem napisać „jedyny”, ale pomyślałem sobie, że w tym byłoby trochę blagi, a nie chciałbym wobec Ciebie blagować, to najważniejsze. Z takich przyjaźni – jak moja z tobą – wynosi człowiek to, co jeszcze Platon powiedział, że stara się być lepszym, aby się stać godniejszym przyjaźni, ja przynajmniej staram się pokazać się tobie z najlepszej strony, nie tylko pokazać, ale nawet być lepszym, co dla starego, rozpustnego i bardzo egoistycznie nastawionego człowieka dość jest trudne. Otrzymałem dziś po powrocie z Wrocławia twój list, omawiający sprawy zapałek – mógłbym Ci jeszcze coś na ten temat napisać, ale naprawdę już dość o tym. Te trzy dni w Paryżu były tak okropnie krótkie, a jednocześnie tak ważne. Tej chwili na moście nigdy nie zapomnę. I dlatego jestem Ci szalenie wdzięczny za twój list i za wszystkie słowa, jakie w nim zawarłeś. Z jednej strony chciałbym mieć od Ciebie jak najwięcej wiadomości i listów, z drugiej strony nie chciałbym, aby choć cośkolwiek w tych listach było z przymusu, aby Ci nie przeszkadzały w zabawie, w miłości czy w nauce, źle pojętym obowiązkiem „odpowiadania Jarosławowi”. Ja będę pisał, jak tylko będę miał czas, ty się moimi listami nie krępuj, najprzykrzejsze by mi było, gdybyś odczuwał w tej korespondencji jakikolwiek przymus. Wracam po czterodniowym pobycie z Wrocławia, gdzie pracowałem bardzo intensywnie. Bardzo mnie niepokoi i dziwi, zaskakuje i męczy podskoczenie nagłe mojej osoby i moich wypowiedzi do rzędu jakiegoś czynnika „państwowego”. W niedzielę było wielkie przemówienie Bieruta45, po czym po południu zabierałem głos w wielkiej publicznej dyskusji, polemizując z nim – oczywiście w ten sposób, jak tylko można polemizować z głową państwa. Obrano mnie znowu prezesem Związku Zawodowego Literatów, czyli znowu na rok będę zawalony posiedzeniami, sprawozdaniami, urzędowaniami itd., itd. Nie będę miał znowu wiele czasu na pisanie, do czego jednak bardzo tęsknię. Zresztą te zjazdy bardzo lubię, spotykam się z tylu ludźmi, bardzo miłymi, poza tym czuję atmosferę raczej życzliwą, mimo licznych zazdrości i uszczypliwości – a po kampanii przeciwko mnie prowadzonej przez pewne czynniki wybór mnie na prezesa Związku (przez aklamację) jest bardzo wymowny. Dowiedziałem się także, że książka moja dociera bardzo daleko, robotnica, która dostała drugą nagrodę na konkursie na „pamiętniki robotnika polskiego z czasów okupacji”46, stwierdza, że uczyła się czytać i pisać (ma b. dobry styl) na książkach Iwaszkiewicza, a w Łodzi w czytelniach robotniczych moje książki są na pierwszym miejscu pod względem zapotrzebowań. Oczywiście te rzeczy zakomunikowano mi w kuluarach, nikt o nich nie mówi oficjalnie ani nie pisze, ponieważ byłoby to zaprzeczeniem pewnych tez. A jak wiesz, przykłady przeczące pewnym tezom są przemilczane. Kiedyś Wyka miał odczyt o Norwidzie47 jako plastyku i twierdził, że Norwid nie miał poczucia koloru. Na dowód przytoczył przykład – jakiś taki o czarnych liniach drzew na pomarańczowym tle nieba – który dowodził wręcz czegoś przeciwnego. I ja, i kilku znajomych malarzy żachnęliśmy się na to i po odczycie przedstawiliśmy to Wyce. „Tak – powiedział – naprawdę? A, no to muszę zmienić ten przykład!”. Teza o wieży z kości słoniowej48 musi pozostać, toteż czytanie moich książek przez robotników przemilcza się! Nie myśl, że to mnie napawa goryczą, w ten czy w inny sposób, z jednej strony wierzę w moją sztukę, z drugiej trochę ją lekceważę – i jedno, i drugie pomaga mi jakoś iść przez życie.
[na kolejnej stronie listu rozlany atrament]
21/XI. I patrz, mój drogi, co za katastrofa! Wylałem pół słoika atramentu, który tak pieczołowicie wiozłem z Paryża, na stronę listu, gdzie pracowicie napisałem o Camusie i o tym, że bardzo chciałbym Cię zobaczyć. Nie mam już cierpliwości odtwarzać to wszystko, co tam napisałem, chcę tylko powtórzyć, co pisałem o tym zobaczeniu się. Czy nie ma żadnej możliwości, abyśmy się mogli zobaczyć przed latem? Jeżeli to chodzi o sprawy pieniężne, to gotów jestem ponieść jak najdalej idące świadczenia, abyś tylko mógł przyjechać. Mieszkanie i wyżywienie w Warszawie masz zapewnione. Bardzo bym chciał Cię zobaczyć i pogadać z tobą, chociaż wiem dobrze z długoletniego doświadczenia, że to drugie spotkanie nigdy nie będzie tak intensywne jak pierwsze, a może nawet wcale się nie uda. Ale przez to wszystko trzeba przejść jak najprędzej, mam wrażenie, że ja już nie mam wiele czasu na tego rodzaju przeżycia. Starzeję się niestety bardzo szybko w ostatnich czasach, słabnie mi wzrok i słuch, serce mam młode, ale to trochę za mało.
Dziś obudziliśmy się w śniegu! Zima, do wiosny daleko, byle jakoś dojechać do Bożego Narodzenia, chciałbym bardzo, aby święta minęły szczęśliwie. Obchodzone one są u nas bardzo tradycyjnie, a teraz, kiedy wnuki są w domu, kiedy rosną i są coraz bardziej rozgarnięte, święta nabierają nowego sensu. Chciałbym, abyś teraz zobaczył Stawisko, śnieg na dworze, sosny, dęby jeszcze trochę żółtymi liśćmi pokryte, nasze zwierzęta i różne inne szczegóły mojego bytu codziennego, które jednak bardzo się różnią od życia innych literatów. Po wizycie w Pradze napisałem parę wierszy, połączonych wspólnym tytułem Suita praska49, choć są bardzo różne. Jeden z tych wierszy bardzo mi się nawet podoba. Próbowałem do tego wiersza, który Ci napisałem w kalendarzyku, doczepić jeszcze kilka, aby powstała z tego Suita paryska, ale na razie nic z tego nie wyszło. Myślę, że jeszcze powrócę do tej idei. To wszystko na razie, co piszę, w grudniu myślę pojechać na tydzień do Poznania, bo mam tam trochę interesów, i tam posiedzieć nad pisaniną. A nuż coś wyjdzie! W Poznaniu mam Grzesia. Czy Ci opowiedzieć historię Grzesia? Jeżeli chcesz, napiszę Ci to następnym razem – jest to rzecz, która skończyła się trochę en queue de poisson50, ale mimo to jest jednym z istotnych elementów mojego życia. Poza tym mam małżeństwo Hubickich51, którym dedykowałem swoją Starą cegielnię52. A małżeństwa, którym coś dedykuję, rozchodzą się natychmiast. Otóż i oni się rozchodzą i wymagają, abym przyjechał ich godzić czy dzielić, w każdym bądź razie asystować przy tym. Trzeba jechać!
22 XI. Dziś już trzeci dzień, jak piszę ten list do Ciebie, jestem tak rozrywany, nie mam czasu na napisanie dwóch słów, jestem bardzo tym zmęczony, na dodatek prowadzę jeszcze bujne życie erotyczne, bujniejsze niż kiedykolwiek w życiu, i wszystko to razem wyciąga ze mnie wszystkie flaki. Nie gniewaj się na mnie za zwierzenia do tego stopnia intymne, myślę, że mi wybaczysz szczerość, z jaką mówię takie rzeczy, jakich nikomu nigdy nie mówię i raczej nie mówiłem. Raptem stałeś się dla mnie jakąś najbliższą osobą, której chcę się zwierzać i gadać, jakbym miał osiemnaście lat i jakbyś był moim rówieśnikiem. Sytuacja dla Ciebie zapewne trochę krępująca. Ale pozwól mi się tak wygadać czy wypisać, trochę mi po tym ulży, bo na ogół jestem bardzo pesymistycznie usposobiony. Najboleśniej mi jest, kiedy widzę te fantastyczne wysiłki w Polsce nad odbudową materialną i kulturalną – i kiedy mi przychodzi do głowy, że to wszystko może się zapaść w jakiejś idiotycznej nowej katastrofie. Czasami płakać mi się chce – naprawdę! Ślicznie się tam u was teraz w tej Francji dzieje! Co za okropności, i to bezsensowne zmienianie się rządów i padanie ich jak domków z kart jak za najlepszych dawnych czasów53. Ja myślę, że byś zrobił najlepiej, zabierając nogi za pas i przyjeżdżając na dokończenie twego wykształcenia do Polski, po co ty tam masz siedzieć, kiedy to wszystko i tak się wali. No nie? Oczywiście mówię to także powodowany uczuciami czysto egoistycznymi. Ale myślę, że mam rację i z ogólniejszych powodów. Czy masz jakieś wiadomości od Bobkowskiego? Świnia jestem, bo nie napisałem do niego jeszcze ani słowa! A do Ciebie nie wiem już który list smaruję, widzisz, jaki ja potrafię być!
No, więc już kończę nareszcie, nie gniewaj się za wszelkie androny, które tu powypisywałem, bo ręka sobie, a głowa sobie, jakoś to mi wszystko fatalnie idzie, chciałbym już mieć chwilę spokoju, aby napisać do Ciebie zrównoważony list, zarówno pod względem formalnym, jak treściowym. Czekam zawsze niecierpliwie wieści od Ciebie – najprędzej jednak listy dochodzą na Marszałkowska 8. Na razie całuję Cię w czoło, w usta i w czarną plamkę! i bardzo serdecznie po ojcowsku do serca mego tulę!
Twój Jarosław
[List w kopercie adresowanej: Lille, 204 rue du Fbg de Roubaix, à Mr Georges Lisowski, Francja; adres nadawcy: J. Iwaszkiewicz, Stawisko, p. Brwinów]
12. [JAROSŁAW IWASZKIEWICZ DO JERZEGO LISOWSKIEGO]
Stawisko, dnia 24 listopada 47
Mój bardzo drogi i drogi i jeszcze raz drogi!
Wczoraj skończyłem wielki list do Ciebie i Józio Zakrzewski (mój sekretarzyk) wysłał go dzisiaj, a tutaj nadszedł znowu od Ciebie nowy list, taki bardzo kochany. Chcę zaraz Ci nań odpowiedzieć i dlatego ta maszyna, której w listach prywatnych nie cierpię, ale zależy mi bardzo na pośpiechu, aby jeszcze przez ten wolny wieczór zdążyć do Ciebie napisać choć parę słów ze wzruszeniem i podziękowaniem. Jestem tak szczęśliwy z tego wszystkiego, co piszesz, i tylko wielkie zmęczenie, jakie mnie teraz ogarnęło, nie pozwala mi odczuć całkowicie i w należytej mierze całego entuzjazmu, jaki powinien mnie właściwie ogarnąć. Przede wszystkim sprawa zwracania się do mnie: proponowałem Ci jeszcze w Paryżu, abyś mi mówił po imieniu. Jeżeli jeszcze rozumiałem, że trudno Ci było zwracać się do mnie ustnie per ty, to teraz widzę, że o wiele łatwiej pisałbyś do mnie, gdybyś mógł mówić do mnie po imieniu. Zresztą sam na to raz po raz przechodzisz. Proszę Cię bardzo, przejdź już na to definitywnie i nie zawracaj sobie i mnie głowy jakimś tam szacunkiem i moją domniemaną wielkością. Istnieje tutaj pewne niebezpieczeństwo, ale i tak tego nie unikniemy: to znaczy możesz sobie stworzyć postać jakiegoś fikcyjnego przyjaciela, mieszkającego bardzo daleko, i zaczniesz się zwierzać i w ogóle pisywać do jakiejś fikcyjnej osoby, a mnie konkretnemu niewiele będziesz miał do powiedzenia, kiedy się spotkamy – a myślę, że spotkamy się niestety nieprędko, choć różne mi chodzą myśli po nieszczęsnej romantycznej głowie i przemyślam tylko, jak by to zrobić, aby się z tobą spotkać! Właśnie, więc może grozić to niebezpieczeństwo takiego pisania w przestrzeń, zjawisko zresztą częstsze niżby się zdawało, i robienie sobie jakiegoś „przyjaciela”, niepodobnego w niczym do mojej prawdziwej, nieco dziwacznej i kapryśnej postaci. Może ten „Jarosław” na ty to będzie jakiś mit? No, ale na to już nic nie poradzimy, na razie mamy tę wielką radość naszych wzajemnych listów i niech nam ta radość pozostanie, przynajmniej na jakiś czas. Odnalezienie Ciebie po tylu właściwie nieudanych „przyjaźniach” ostatnich moich lat jest czymś bardzo cennym i radosnym, promieniem, jakim obdarzyło mnie zachodzące słońce mojego życia. Chodzi mnie o to, że mnie nie tylko bardzo lubisz, takich może trochę miałem ostatnio, ale że mnie rozumiesz i że jesteś na takim stopniu inteligencji, że nie tylko możemy rozmawiać jak równy z równym, ale jeszcze niejednego mogę się od Ciebie nauczyć. Kochane słowa twojego ostatniego listu odczytuję sobie po wiele razy… to, że czujesz się czasami bardzo blisko mnie, że jestem Ci potrzebny, że myślisz o mnie… czy może być większa radość? Drogi, drogi, całuję Cię bardzo „dobrze” i delikatnie w czoło. Dziękuję Ci.
Jestem w trakcie strasznie gorączkowej roboty organizacyjnej i posie (cholera, maszyna rozdarła papier!) dzeniowej, zmęczony jak pies przyjeżdżam na Stawisko, gdzie mnie wszystko bardzo irytuje. Za oknem deszcz i wicher, jednym słowem i pogoda, i humor pod psem. Mimo to wszystko nagle wczoraj bez żadnych przygotowań siadłem do pisania sztuki i w jeden wieczór napisałem czwartą część pierwszego aktu54. Nie wiem, jak dalej pójdzie mi robota, bo jutro zostaję na noc w Warszawie i przez parę dni nie będę mógł przyjechać na Stawisko, na dobitek wszystkiego jeszcze Éluard55 przyjeżdża w przyszłym tygodniu do Warszawy i nie będę mógł pojechać do Poznania, jak to sobie obiecywałem. A przynajmniej nie na tak długo, jak chciałem. W tych okolicznościach nie wiem doprawdy, czy będę mógł wam coś poradzić w sprawie tych nowel do antologii. Jeżeli chodzi o moją nowelę, to chętnie bym widział Bitwę na równinie Sedgemoor albo Różę z Nowej miłości. Z innych krajowych radziłbym Żukrowskiego56 (może Kolę z „Zeszytów Wrocławskich”57 – niestety w książce nie pozwolili jej wydrukować), Rudnickiego58, Andrzejewskiego59, Borowskiego60 (Dzień na Harmenzach). Wszystkie te rzeczy są bardzo surowe i âpre61, ale może właśnie dlatego nadają się dla cudzoziemców. Pomysł sam jest bardzo dobry, zresztą to samo robią poloniści w Wiedniu, tłumacząc nasze nowele na niemiecki. Książki dla Ciebie wyślę w tych dniach, dla Godlewskiego nie będę mógł niestety, i Nowa miłość, i Nowele włoskie są już wyczerpane zarówno w egzemplarzach autorskich, jak i w sprzedaży, będzie musiał poczekać na drugie wydanie, a to nie nastąpi, zdaje się, tak prędko, znając szybkość działania wydawnictw naszych. Co tylko będę mógł, to uczynię, ale wiesz, że mi to trochę trudno jest myśleć jeszcze o moich sprawach przy tych wszystkich zajęciach. Nie gniewaj się na mnie, że tak ciągle biadolę i mówię o moich zajęciach, ale jestem teraz w takiej fazie, że tylko o tym myślę i tylko to mnie irytuje, i mimo woli przelewam to na papier w liście do Ciebie, czego nie powinienem właściwie czynić.
Bardzo mnie zaintrygowałeś mówieniem o swoich kłopotach i wszystkimi niedopowiedzeniami na ten temat, bardzo mnie to martwi, a najbardziej to, że nie mogę nic na to poradzić i nawet nie wiem, o co właściwie chodzi – zresztą wyglądasz tak, że można się spodziewać po tobie najbardziej niespodziewanych przygód, najdziwniejsza we wszystkim jest ta twoja dojrzałość tak wczesna i tak dziwaczna. Mając jedenaście lat czytać Czerwone tarcze to przesada, nie dziwię się, że Ci się to bardzo znudziło. Ja sam bardzo dawno nie czytałem tej książki, chociaż ją niegdyś bardzo lubiłem. Niedawno Andrzejewski w „Odrodzeniu” napisał taki ładny artykulik na ten temat62. Wszyscy mówią, że to jest moja najlepsza książka, ale ja tak nie sądzę, była napisana w bardzo niedobrej wewnętrznie epoce dla mnie, w epoce, która poprzedzała jeszcze gorszą zewnętrznie, moje ciężkie lata, jak ja to nazywam, kiedyś Ci opiszę albo opowiem tę straszną epokę mojego życia, o której mi się nawet myśleć nie chce. Kto wie, czy nie dlatego względnie łatwiej przetrwałem okupację, że była ona poprzedzona tak potwornym czasem życia mojego. Więc wracając do Czerwonych tarcz, napisane one były w tzw. szczęśliwej epoce mego życia, w epoce pewnej beztroski i snobizmu, i może to się i odbiło na niej. Osobiście wolę Pasje błędomierskie63, które są nieudaną książką, a może właśnie dlatego, że nieudana, jak matki kochają najbardziej nieudane dzieci.
Ciekawy jestem, co byś powiedział o mojej powieści, którą teraz piszę64, a która jest znowu czymś tak zupełnie innym od wszystkiego, co dotychczas pisałem. Tak bym się chciał podzielić z Tobą moimi co do niej zamiarami. Tak strasznie mało mówiliśmy w Paryżu i tak bym chciał jeszcze o tym porozmawiać. Od czasu do czasu otrzymuję teraz anonimowe lub podpisane listy, które bardzo mnie chłoszczą, i mimo że jestem bardzo skromnego mniemania o mojej twórczości, jeszcze mnie osądzają i o megalomanię pomawiają. Czy rzeczywiście moje rzeczy mają w twoich oczach jakąś obiektywną wartość? Czy nie jest to tylko przeniesienie na moje książki twojej osobistej sympatii? Powiedz, naprawdę, kochany?
Jestem teraz bardzo smutny. Mam poza tym wielkie kłopoty z biednym Zbyszkiem Zalewskim65, którego poznałeś, jest to biedne stworzenie zupełnie wypaczone i wykolejone przez wojnę, miły i ładny chłopiec, który nic nie umie i nic nie potrafi zrobić i ma o to żal do całego świata, a przede wszystkim do mnie, że nie potrafię mu znaleźć jakiegoś zajęcia. A skąd ja mu przy takim strasznym braku czasu coś wymyślę? Przy wszystkich moich ciężarach życiowych jeszcze i ten ciężar, na oko nieznaczny, a który mi też trochę życie zatruwa (wyrzuty sumienia). Więc powiadam, jestem smutny i odczuwam jak nigdy moją samotność pośród olbrzymiej rodziny, wielkiej ilości przyjaciół i znajomych i wielkiej ilości pozornych „wielbicieli”. Czy byłbyś równie przyjaźnie usposobiony dla mnie, gdybyśmy mieszkali w jednym mieście? Jaką rolę w naszej przyjaźni odgrywa ta przestrzeń i to, że zobaczyłeś mnie na oderwanym tle, poza moją rzeczywistością, nie smutnego warszawiaka, nie zniecierpliwionego ojca rodziny i redaktora pisma literackiego? Może ja jestem zupełnie inny w Warszawie niż w Paryżu? Strasznie mnie to wszystko niepokoi i musimy, musimy zobaczyć się! Gdy pomyślę, że nie będziemy się widzieć tyle miesięcy, strach mnie przejmuje. Niestety, chyba nie będę mógł już wyjechać do Paryża w najbliższym czasie, bo to obrzydnie wszystkim, poczynając od MSZ, a kończąc na najbliższych przyjaciołach.
Tymczasem więc kończę ten „krótki” liścik i całuję cię wiele razy i bardzo gorąco. Myśl o mnie i myśl życzliwie…
Twój Jarosław
[List w kopercie adresowanej: Mr Georges Lisowski, Lille, 204 rue du Fbg de Roubaix, Francja; adres nadawcy: J. Iwaszkiewicz, Stawisko, p. Brwinów]
13. [JERZY LISOWSKI DO JAROSŁAWA IWASZKIEWICZA]
Lille, dn. 2 XII 47
Kochany, bardzo kochany Jarosławie!
Niespodziewaną radością dla mnie był Twój list. Właśnie myślałem, jak długo jeszcze trwać będzie strajk poczciarzy i kiedy wreszcie będę mógł się doczekać listu od Ciebie.
Jestem trochę (niby) chory i wyleguję się w łóżku już drugi dzień, zanudzając się śmiertelnie.
Tej nocy śniłem właśnie o Tobie, nie pamiętam już co, ale wiem, że Tyś był „bohaterem” mego snu. I nagle, zupełnie niespodziewanie, strajk poczciarzy się skończył i dostałem od Ciebie długi, bardzo kochany list. Myślę, że zdecyduję się rzeczywiście (zresztą już postfactum) pisać do Ciebie per ty – choć nie wiem, czy nie zapomnę języka w gębie, kiedy się spotkam z wielkim (quoi qu’il en dise66) i zniewalającym do szacunku Iwaszkiewiczem. Ale jakoś stosunki się na pewno ułożą.
Co do drugiej poruszanej przez Ciebie sprawy, mianowicie „mitu przyjaciela”, jakim się stać boisz (co za okropne zdanie; ale jestem chory i Iwaszkiewicz wybaczy), to nie zdaje mi się, aby zachodziła tego groźba. Myślałem o tym i ja, i wystrzegam się tego jak ognia.
Ale wątpię, żeby nasza przyjaźń na taki tor się stoczyła. Gdy piszę, widzę Cię doskonale, dobry uśmiech twarzy, surowe, choć złagodzone przyjaźnią brwi i oczy, twoje oczy tak bardzo mądre i głębokie.
Pisząc – rozmawiam z tobą i ilekroć gryzmolę Ty, Ciebie, Tobie – od razu pod pusty wyraz, pod słowo, fikcję – podsuwa się obraz najkonkretniejszy, obraz twej twarzy.
Płonne obawy, mój bardzo drogi. Zresztą przyjaźń ta jest zbyt ważna dla nas obu (przynajmniej dla mnie), zbyt głęboka i zbyt cenna, byśmy jej nie potrafili obronić – przeciw zakusom czasu, odległości, granic…
Przepraszam, że tak strasznie gryzmolę, ale to w części wina mego pióra, które co pewien czas miewa atramentowe „periody”, i tego, że piszę w łóżku.
Nawiązując do poprzedniego, jestem pewien, że gdybyśmy żyli w jednym mieście, to na pewno częstszy kontakt nie uszczknąłby najmniejszej cząsteczki przyjaźni naszej. A zresztą czy nie czujesz, jak często jestem z tobą, i to bliżej nawet niż gdybym siedział po drugiej stronie twego biurka w Redakcji i rozmawiał z Tobą.
Więc niech chociaż ten smutek, ta troska nie nęka Cię już więcej.
Jestem przekonany i chciałbym tę wiarę wlać w Ciebie, że dopiero preludium naszej przyjaźni wygraliśmy. Przyszłość naszej przyjaźni jest promienna przed nami. Wierz mi.
Bardzo Ci dziękuję za wszystkie książki, jakie mi wysyłasz. Łaknę ich bardzo, bo ze wstydem przyznaję, że mało znam twoją twórczość, która jednak, chociażby ze znanych mi rzeczy, wydaje mi się niesłychanie ważna i zupełnie „obiektywnie” jej ciężar gatunkowy wydaje mi się o tyle inny niż np. dzieł Dąbrowskiej, Nałkowskiej czy innych pseudoszczytów. (Lubię b. Dąbrowską, mniej Nałkowską, a to „pseudo” nie odnosi się specjalnie do nich, lecz raczej do innych).
Jestem szczęśliwy, że dostałeś nagrodę „Odrodzenia”67, i to przyznaję nie z literackich, ale czysto egoistycznych pobudek. Z okazji tej nagrody „Odrodzenie” opublikowało wiele Twych podobizn, z których jedną szczególnie lubię bardzo i często oglądam. Nota bene z tym większą radością oglądałbym taką fotografię, gdybym miał od Ciebie własną. Przypuszczam, że znajdziesz gdzieś w papierach jakąś dobrą i że rozstaniesz się z nią – dla mnie.
Ponieważ już tak nachalnie zjechałem na prośby, to proszę b. usilnie o prenumeratę „Nowin”, jeśli, oczywiście, jest to możliwe.
Po drugie, wybacz, że tyle tego jest, jeśli będziesz miał sposobność znaleźć gdzieś wiersze Gałczyńskiego, to bądź taki dobry i przyślij mi. Ja postaram się zrewanżować jakąś książką francuską, jeśli dobra nowość wyjdzie.
Dziękuję z góry serdecznie.
Wracając do poprzedniego listu, śpieszę z oznajmieniem, że nigdy „obowiązek odpowiadania Jarosławowi” nie będzie mi ciążył, a jeśli zbyt opieszale go często wykonuję, to tylko wina mojej nieumiejętności zorganizowania własnego czasu.