Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zdobywca Pen/Faulkner Award za najlepszą amerykańską książkę prozatorską. Niezwykła opowieść o rodzinie i przyjaźni!
Arystoteles jest krnąbrnym nastolatkiem, którego brat siedzi w więzieniu. Dante to wszystkowiedzący chłopak patrzący na świat w niezwykły sposób. Kiedy spotykają się na basenie, wydaje się, że nie mają ze sobą nic wspólnego. Ale gdy ci samotnicy zaczynają spędzać czas razem, odkrywają, że łączy ich szczególna więź – taka, która wszystko zmienia i trwa przez całe życie. To dzięki tej przyjaźni Ari i Dante poznają najważniejsze prawdy o sobie i odkrywają, jakimi ludźmi chcą być.
„Powolne tempo akcji i subtelnie dopracowane postacie stanowią podstawę talentu autora tworzącego prozę, która rzuca nowe światło na trudności w związkach”. – Kirkus Reviews
„Czuła i szczera opowieść o odkrywaniu swojej tożsamości i seksualności, która przypomina, że miłość, czy to romantyczna, czy rodzinna, powinna być otwarta, wolna i bez wstydu”. – Publishers Weekly
„Pod koniec powieści autor pisze, że bycie uważnym na innych ludzi i słowa jest rzadką i piękną rzeczą. Właśnie to robi Sáenz: troskliwie traktuje swoich bohaterów, dając im przestrzeń i czas na znalezienie swojego miejsca w świecie, a także na odnalezienie siebie nawzajem. Dla tych, którzy zmagają się z własną seksualnością, może to być lektura prowokująca do myślenia”. – Booklist
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 261
Tytuł oryginału: Aristotle and Dante Discover the Secrets of the Universe
Original English Language edition copyright © 2012
by Benjamin Alire Sáenz
Polish Language Translation copyright ©
by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Published by arrangement with Simon & Schuster Books for Young Readers, An imprint of Simon & Schuster Children’s Publishing Division.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być reprodukowana ani przekazywana w jakiejkolwiek formie ani żadnymi środkami, elektronicznymi lub mechanicznymi, w tym fotokopiowaniem, nagrywaniem lub jakimkolwiek systemem przechowywania i wyszukiwania informacji, bez pisemnej zgody Wydawcy.
Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara
Marketing i promocja: Damian Pawłowski, Oliwia Żyłka
Redakcja: Agata Tondera
Korekta: Anna Nowak, Damian Pawłowski, Robert Narloch
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Projekt okładki: Chloë Foglia
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Daria Górecka
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-66657-50-2
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Wszystkim chłopakom, którzy musieli
nauczyć się grać według innych zasad
DLACZEGO SIĘ UŚMIECHAMY? DLACZEGO SIĘ ŚMIEJEMY? Dlaczego czujemy się samotni? Dlaczego dopadają nas smutek i wątpliwości? Dlaczego czytamy poezję? Dlaczego płaczemy na widok obrazu? Dlaczego w naszych sercach się kotłuje, gdy się zakochamy? Dlaczego się wstydzimy? Co to jest za uczucie w głębi trzewi, które nazywamy pożądaniem?
Inne zasady lata
Mój problem polegał na tym, że żyłem
według pomysłów osób trzecich.
Jeden
Pewnej letniej nocy zasnąłem, licząc, że kiedy się obudzę, świat będzie wyglądał inaczej. Nad ranem, gdy otworzyłem oczy, świat był taki sam. Zrzuciłem z siebie pościel i leżałem w skwarze lejącym się przez otwarte okno.
Sięgnąłem ręką do pokrętła radia. Właśnie leciało „Alone”. Cholera, „Alone”, piosenka zespołu Heart. Nie był to mój ulubiony kawałek. Ani ulubiony zespół. Ani ulubiony temat. „Nie wiesz, jak długo…”
Miałem piętnaście lat.
Byłem znudzony.
Byłem nieszczęśliwy.
Jeśli o mnie chodzi, słońce mogłoby roztopić błękit nieba. Wtedy byłoby tak samo nieszczęśliwe jak ja.
Spiker był fatalny, rzucał jakieś oczywiste teksty, jak: „Mamy lato! Jest piekielnie gorąco!”. A potem włączył ten motyw retro z „Jeźdźca znikąd”, lubił to puszczać każdego ranka, bo to taki modny sposób na obudzenie świata. „Hi-yo, Silver!” Kto go w ogóle zatrudnił? Dobijał mnie. Wydaje mi się, że słuchając „Uwertury” do opery „Wilhelm Tell”, mieliśmy wyobrażać sobie Johna Reida i Tonta jadących konno przez pustynię. Może ktoś powinien oświecić tego gościa z radia, że nie wszyscy słuchacze mają dziesięć lat. „Hi-yo, Silver!” Cholera. Fale radiowe znowu poniosły głos spikera:
– Pobudka, El Paso! Mamy poniedziałek, piętnasty czerwca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku! Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty siódmy! Uwierzycie? Serdeczne życzenia urodzinowe dla Waylona Jenningsa, który kończy dzisiaj pięćdziesiąt lat!
Waylon Jennings? Przecież to miała być rockowa stacja, do diabła! Ale kolejne słowa spikera zasugerowały, że jednak może i ma mózg. Opowiedział o tym, jak Waylon Jennings przeżył katastrofę lotniczą w 1959 – katastrofę, która zabiła Buddy’ego Holly’ego i Ritchiego Valensa. Po tej uwadze zapuścił przeróbkę „La Bamby” w wykonaniu Los Lobos.
„La Bamba”. To mogłem zaakceptować.
Postawiłem gołe stopy na drewnianej podłodze. Poruszając głową w rytm muzyki, zacząłem się zastanawiać, co musiało się dziać w umyśle Ritchiego Valensa tuż przed tym, jak samolot rozbił się o ziemię. Hej, Buddy! To koniec muzyki!
Jakie to smutne, że skończyła się tak szybko. Smutne, że skończyła się chwilę po tym, jak się zaczęła.
Dwa
WSZEDŁEM DO KUCHNI, MAMA WŁAŚNIE PRZYGOTOWYWAŁA lunch na spotkanie z koleżankami z katolickiego kościoła. Nalałem sobie soku pomarańczowego, a ona się uśmiechnęła.
– Przywitasz się?
– Rozważam to – odparłem.
– Chociaż tyle, że wygramoliłeś się z łóżka.
– Musiałem się długo zastanawiać.
– Dlaczego wy, chłopcy, tak lubicie spać, co?
– Jesteśmy w tym dobrzy. – To ją rozbawiło. – Ale w zasadzie to nie spałem. Słuchałem „La Bamby”.
– Ritchie Valens – powiedziała niemal szeptem. – Takie smutne.
– Zupełnie jak z twoją Patsy Cline.
Pokiwała głową. Zdarzało mi się przyłapać ją, jak śpiewa „Crazy”, i wtedy się uśmiechałem, a ona to odwzajemniała. Zupełnie jakby łączyła nas jakaś tajemnica. Moja mama miała całkiem ładny głos.
– Ach, te rozbijające się samoloty – mruknęła pod nosem, chyba bardziej do siebie niż do mnie.
– Ritchie Valens może i umarł młodo, ale przynajmniej naprawdę czegoś dokonał. A ja? Czy czegoś dokonałem?
– Masz jeszcze czas – odparła. – Masz jeszcze całe mnóstwo czasu. – Wieczna optymistka.
– Najpierw trzeba się stać osobą – powiedziałem.
Popatrzyła na mnie dziwnie.
– Mam piętnaście lat.
– Wiem, ile masz lat.
– Piętnastolatki nie liczą się jako ludzie.
Mama roześmiała się. Była nauczycielką w szkole średniej. Wiedziałem, że w duchu się ze mną zgadza.
– A z jakiej okazji to wielkie spotkanie?
– Reorganizujemy bank żywności.
– Bank żywności?
– Wszyscy mają prawo jeść.
Miała serce dla biednych, sama kiedyś się do nich zaliczała. Znała taki głód, którego ja nigdy nie doświadczyłem.
– Tak, chyba tak.
– Może mógłbyś nam pomóc?
– Jasne – odpowiedziałem. Nie cierpiałem, jak ktoś mnie zgłaszał na ochotnika. Mój problem polegał na tym, że żyłem według pomysłów osób trzecich.
– Co będziesz dzisiaj robił? – To zabrzmiało jak wyzwanie.
– Dołączę do gangu.
– To nie jest zabawne.
– Jestem Meksykaninem. To chyba nasza działka, nie?
– Nie bawi mnie to.
– Nie bawi – powtórzyłem. No dobrze, to nie było zabawne.
Czułem potrzebę wyjścia z domu. Tylko nie miałem dokąd iść.
Gdy do mamy przychodziły koleżanki z kościoła, czułem, jakbym się dusił. I nie w tym rzecz, że te wszystkie kobiety były po pięćdziesiątce. Ani nawet nie chodziło o te wszystkie komentarze, że na ich oczach zmieniam się w mężczyznę. Umiem wyczuć ściemę – a to była miła, nieszkodliwa, czuła ściema. Potrafiłem wytrzymać, gdy chwytały mnie za ramiona i mówiły: „Niech no ci się przyjrzę. Dejame ver. Ay que muchacho tan guapo. Te pareces a tu papa”. Choć wcale nie było na co patrzeć. To tylko ja. I tak, tak, wyglądałem kapka w kapkę jak mój tata. Nie uważałem, by to było takie znowu fajne.
Za to srałem w gacie na myśl o tym, że moja matka miała więcej przyjaciół niż ja. Czy to nie smutne?
Postanowiłem iść popływać w basenie w Memorial Park. Niezbyt oryginalny pomysł, za to mój własny.
Gdy szedłem już do wyjścia, mama wzięła stary ręcznik, który przewiesiłem sobie przez ramię, i wymieniła go na lepszy. W jej świecie istniały pewne zasady dotyczące ręczników, a ja ich nie rozumiałem. I zasady nie kończyły się wcale na ręcznikach.
Popatrzyła na moją koszulkę.
Z łatwością rozpoznałem spojrzenie pełne dezaprobaty. Zanim zdążyła zmusić mnie do przebrania się, wymownie na nią popatrzyłem.
– To moja ulubiona koszulka – powiedziałem.
– Nie nosiłeś jej już wczoraj?
– Nosiłem. To Carlos Santana.
– Wiem, kto to jest – odparła.
– Tata dał mi ją na urodziny.
– O ile dobrze pamiętam, nie byłeś szczególnie ucieszony, kiedy otworzyłeś prezent.
– Liczyłem na coś innego.
– Na co?
– Nie wiem. Coś innego. Koszulka na urodziny, poważnie? – Popatrzyłem na mamę. – Chyba po prostu go nie rozumiem.
– On nie jest taki znowu skomplikowany, Ari.
– Nic nie mówi.
– Czasami kiedy ludzie mówią, nie zawsze to jest prawda.
– Może i tak. W każdym razie teraz ta koszulka strasznie mi się podoba.
– Widzę. – Uśmiechała się.
Też się uśmiechnąłem.
– Tata kupił ją na swoim pierwszym koncercie.
– Pamiętam, byłam tam. Jest stara i wyświechtana.
– Mam do niej sentyment.
– Nie wątpię.
– Mamo, jest lato.
– Owszem, jest lato.
– Więc są inne zasady.
– Inne zasady – powtórzyła.
Uwielbiałem inne zasady lata. Matka je co najwyżej znosiła. Wyciągnęła rękę i palcami przeczesała mi włosy.
– Obiecaj, że jutro jej nie włożysz.
– Okej, obiecuję. Ale pod warunkiem, że ty obiecasz nie wrzucać jej do suszarki.
– Może pozwolę ci samemu ją uprać – powiedziała z uśmiechem. – Nie utop się.
– Jeśli się utopię, nie oddawaj mojego psa – wypaliłem, również uśmiechnięty.
Z tym psem to był taki żart. Nie mieliśmy psa.
Mama rozumiała moje poczucie humoru. Ja rozumiałem jej. Pod tym względem dobrze się dogadywaliśmy. Mimo wszystko była dla mnie pewną tajemnicą. Za to jedną rzecz rozumiałem całkowicie – dlaczego ojciec się w niej zakochał. Dlaczego natomiast ona zakochała się w ojcu, to już pytanie, na które nie potrafiłem odpowiedzieć. Raz, kiedy miałem sześć czy siedem lat, strasznie wkurzyłem się na ojca, bo chciałem, żeby ze mną pograł, a on myślami był zupełnie gdzie indziej. Zupełnie jakby w ogóle go ze mną nie było. Zapytałem mamę z całym swoim chłopięcym gniewem:
– Jak mogłaś za niego wyjść?
Ona uśmiechnęła się i przeczesała mi włosy palcami. Zawsze to robiła. Popatrzyła mi prosto w oczy i odpowiedziała zupełnie bez wahania:
– Twój ojciec był piękny.
Chciałem ją zapytać, co się stało z tą jego urodą.
Trzy
WYSZEDŁEM W SKWAR. NAWET JASZCZURKI WIEDZIAŁY, że to nie jest dobry moment, by łazić na słońcu. Ptaki też skryły się w cieniu. Placki ze smoły, którymi zalepiono dziury w ulicy, topiły się. Niebo było jasnoniebieskie i przyszło mi do głowy, że może wszyscy uciekli z rozgrzanego do czerwoności miasta. A może wszyscy umarli, tak jak w jednym z tych filmów science fiction, a ja zostałem ostatnim chłopakiem na świecie. Lecz gdy tylko ta myśl pojawiła się w mojej głowie, paczka chłopaków mieszkających w okolicy minęła mnie na rowerach i wtedy naprawdę zapragnąłem być ostatnim ocalałym. Śmiali się i wygłupiali, świetnie się bawili. Jeden z nich zawołał do mnie:
– Hej, Mendoza! Wyszedłeś pobujać się ze wszystkimi kumplami?
Pomachałem do niego, udając wyluzowanego gościa, ha, ha, ha. A potem pokazałem mu środkowy palec.
Jeden z nich zatrzymał się, odwrócił i zaczął mnie okrążać na rowerze.
– Spróbuj jeszcze raz, a… – rzucił.
Znowu pokazałem środkowy palec.
Zatrzymał się tuż przede mną i próbował zgasić mnie wzrokiem.
Nie działało. Wiedziałem, kim jest. Jego brat, Javier, kiedyś próbował mnie zaczepiać. Uderzyłem kolesia i zostaliśmy największymi wrogami. Niczego nie żałowałem. No cóż, przyznaję, nie daję sobie w kaszę dmuchać.
– Nie podskakuj, Mendoza – powiedział, specjalnie zniżając głos, jakby chciał mnie tym nastraszyć.
Znowu pokazałem mu paluch, wycelowałem nim jak lufą pistoletu. A on zwyczajnie odjechał na rowerze. Wielu rzeczy się bałem, ale nie takich chłoptasiów jak on.
Większość kolesi nie próbowała ze mną zadzierać. Nawet ci, którzy szlajali się w grupach. Tylko wykrzykiwali różne rzeczy, kiedy mijali mnie na drodze. Wszyscy mieli po trzynaście albo czternaście lat i prowokowanie takich kolesi jak ja było dla nich grą. Gdy ich głosy ucichły, zacząłem użalać się nad sobą.
Użalanie się nad sobą stało się dla mnie sztuką. Chyba w głębi duszy to lubiłem. Może chodziło o to, że byłem młodszy. Naprawdę uważałem, że częściowo w tym rzecz. Nie podobało mi się, że jestem takim trochę jedynakiem – nie potrafiłem inaczej o sobie myśleć. Byłem jedynakiem, chociaż nie byłem. Beznadzieja.
Moje siostry, bliźniaczki, były dwanaście lat starsze. Dwanaście lat to jak całe życie. Przysięgam, że tak jest. Zawsze sprawiały, że czułem się jak niemowlę albo zabawka, albo projekt, albo zwierzątko domowe. Naprawdę lubię psy, ale czasami odnoszę wrażenie, że dla rodziny jestem niczym więcej niż maskotką. Jest takie hiszpańskie słowo oznaczające psa, który jest ulubieńcem rodziny: mascoto. Maskotka. Świetnie. Ari, rodzinna maskotka.
Z kolei brat był starszy ode mnie o jedenaście lat. Był jeszcze mniej obecny w moim życiu niż siostry. Nie mogłem nawet wspominać jego imienia. Kto by chciał gadać o członku rodziny, który siedzi w więzieniu? Z pewnością nie mama ani tata. Ani siostry. Może cała ta otaczająca go cisza miała na mnie jakiś wpływ. Na pewno miała. Jak ktoś nie gada, to czuje się samotny.
Kiedy urodziło się moje rodzeństwo, rodzice byli młodzi i mieli ciężkie życie. „Ciężkie życie” to ulubione określenie moich rodziców. Jakiś czas po pojawieniu się trójki dzieci i próbie ukończenia college’u mój ojciec zaciągnął się do piechoty morskiej. I wyjechał na wojnę.
Wojna go zmieniła.
Ja urodziłem się po jego powrocie do domu.
Czasami myślę, że ojciec ma wiele blizn. W sercu. W głowie. Wszędzie. Nie jest łatwo być synem człowieka, który był na wojnie. Gdy miałem osiem lat, podsłuchałem rozmowę matki z ciotką Ophelią. „Wojna chyba nigdy się dla niego nie skończy”, powiedziała. Później zapytałem ciotkę Ophelię, czy to prawda.
– Tak, to prawda – odparła.
– Ale dlaczego wojna nie chce zostawić go w spokoju?
– Bo twój ojciec ma sumienie.
– Co mu się stało na wojnie?
– Nikt nie wie.
– Dlaczego nie powie?
– Bo nie może.
I tak to właśnie wyglądało. W wieku ośmiu lat nie miałem bladego pojęcia o wojnie. Nie wiedziałem nawet, co to jest sumienie. Widziałem tylko, że mój ojciec bywa smutny. Nie lubiłem tego i też robiłem się smutny. Nie cierpiałem tego.
Byłem synem człowieka, w którym wciąż żył Wietnam. Tak, miałem mnóstwo tragicznych powodów do użalania się nad sobą. Bycie piętnastolatkiem nie pomagało. Czasami myślałem, że bycie piętnastolatkiem to największa tragedia ze wszystkich.
Cztery
KIEDY DOTARŁEM NA BASEN, MUSIAŁEM WZIĄĆ prysznic. To była jedna z zasad. Tak, zasad. Nie cierpiałem myć się razem z innymi kolesiami. Nie wiem czemu, zwyczajnie tego nie lubiłem. Chłopaki lubią dużo gadać, jakby to było zupełnie normalne być pod prysznicem z kumplami i rozwodzić się o tym, którego nauczyciela najmniej się lubi albo jaki film się ostatnio widziało, albo z którą dziewczyną co się chciało zrobić. Ja nigdy nie miałem nic do powiedzenia. Pogaduchy pod prysznicem to nie mój klimat.
Poszedłem na basen, usiadłem przy płytkiej stronie i zanurzyłem stopy w wodzie.
Co się robi na basenie, gdy się nie umie pływać? Uczy – chyba tak brzmi odpowiedź. Udało mi się nauczyć swoje ciało unoszenia się na powierzchni. W jakiś sposób natknąłem się na odpowiednie prawo fizyki. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że odkryłem je zupełnie sam.
Zupełnie sam. Uwielbiałem to wyrażenie. Proszenie o pomoc przychodziło mi z trudem, odziedziczyłem tę kiepską przypadłość po ojcu. Tak czy inaczej instruktorzy pływania, którzy nazywali siebie ratownikami, byli beznadziejni. W żadnym wypadku nie interesowało ich uczenie chudego piętnastolatka, jak pływać. Bardziej skupiali się na dziewczynach, którym nagle wyrosły piersi. Mieli obsesję na punkcie piersi, taka jest prawda. Słyszałem, co jeden ratownik rzucił do innego, gdy miał pilnować grupy dzieciaków.
– Dziewczyna jest jak drzewo zarośnięte liśćmi. Chcesz tylko się na nie wspiąć i wszystkie zerwać.
Ten drugi się roześmiał.
– Dupek z ciebie – powiedział.
– Chyba poeta. Poeta ciała.
A potem obaj zaczęli rechotać.
Ta, jasne, w obu rozkwitał talent na miarę Walta Whitmana. Rzecz w tym, że nie lubiłem przebywać w pobliżu chłopaków. Czułem się przy nich skrępowany, nie do końca wiem dlaczego. Po prostu jakoś do nich nie pasowałem. Chyba strasznie się wstydziłem, że jestem jednym z nich. I przygnębiało mnie, że istniała realna możliwość, że dorosnę i będę taki jak te dupki. Dziewczyna jest jak drzewo? Tak, a ten koleś jest mądry jak kawał drewnianego kloca opanowanego przez termity. Mama powiedziałaby, że tamci przechodzą trudny okres, ale wkrótce odzyskają mózgi. Jasne.
Może życie faktycznie było serią trudnych okresów – jeden po drugim, i tak dalej. Może za kilka lat będę przechodził taki sam okres jak ci osiemnastoletni ratownicy. Chociaż nie bardzo wierzyłem w teorię mamy. To nie brzmiało jak wyjaśnienie, raczej jak wymówka. Mama chyba nie do końca rozumiała, jak to jest być chłopakiem. Ja chyba też nie rozumiałem. A byłem chłopakiem.
Dręczyło mnie przeczucie, że coś jest ze mną nie tak. Może nawet sam dla siebie byłem tajemnicą. Szlag. Czułem, że mam duży problem.
Jedno było pewne: nie było mowy, bym poprosił tych idiotów o pomoc w nauce pływania. Lepiej było pozostać samotnym i nieszczęśliwym. Lepiej było utonąć.
Dlatego trzymałem się na uboczu i taplałem się w wodzie. Nie bawiłem się zbyt dobrze.
To wtedy usłyszałem jego głos, trochę piskliwy.
– Mogę nauczyć cię pływać.
Przemieściłem się na bok basenu i stanąłem w wodzie, mrużąc oczy w blasku słońca. On usiadł na brzegu. Przyjrzałem mu się podejrzliwie. Jeśli proponował mi naukę pływania, na pewno strasznie mu się nudziło. Dwóch kolesi, którym się strasznie nudzi? Ile z tego może być zabawy?
Miałem taką zasadę, że lepiej nudzić się samemu niż z kimś. Ta zasada praktycznie kierowała całym moim życiem; może dlatego nie miałem żadnych przyjaciół.
Trochę podobał mi się jego głos. Koleś brzmiał, jakby był przeziębiony, wiecie, jakby jeszcze chwila i miał całkiem ochrypnąć.
– Dziwnie mówisz – powiedziałem.
– Alergia – wyjaśnił.
– Na co jesteś uczulony?
– Na powietrze.
Roześmiałem się.
– Nazywam się Dante.
Zaśmiałem się jeszcze głośniej.
– Przepraszam – rzuciłem.
– Nic nie szkodzi. Ludzie ciągle śmieją się z mojego imienia.
– Nie w tym rzecz. Chodzi o to, że ja się nazywam Arystoteles.
Oczy mu zabłyszczały. Niesamowite, ten koleś był gotowy spijać każde słowo z moich ust.
– Arystoteles – powtórzyłem.
Potem obu nam trochę odbiło. Rechotaliśmy.
– Mój ojciec wykłada na filologii angielskiej – powiedział.
– Przynajmniej masz jakieś wyjaśnienie. Mój ojciec jest listonoszem. Arystoteles to angielska wersja imienia mojego dziadka – wyjaśniłem, po czym wymówiłem imię dziadka z bardzo formalnym meksykańskim akcentem: – Aristotiles. A moje prawdziwe pierwsze imię to Angel. – Powtórzyłem zaraz z hiszpańską wymową: – Angel.
– Nazywasz się Anioł Arystoteles?
– No. Serio.
Znowu się roześmialiśmy. Nie mogliśmy przestać. Zastanawiałem się, czy rzeczywiście nasze imiona są takie śmieszne. Czy może śmialiśmy się z ulgi? Ze szczęścia? Śmiech to kolejna tajemnica życia.
– Kiedyś przedstawiałem się jako Dan. Po prostu skracałem imię o dwie litery. Ale przestałem to robić, to nieszczere. A poza tym i tak zawsze się wydało, potem czułem się jak kłamca i kretyn. Wstydziłem się, że się wstydziłem siebie. Nie lubiłem tego uczucia. – Wzruszył ramionami.
– Do mnie wszyscy mówią Ari – powiedziałem.
– Miło cię poznać, Ari.
Podobał mi się sposób, w jaki to powiedział. Miło cię poznać, Ari. Jakby naprawdę było mu miło.
– Okej, to naucz mnie pływać – rzuciłem i chyba zabrzmiało to tak, jakbym ja mu robił przysługę. Dante albo tego nie zauważył, albo się tym nie przejął.
Okazał się bardzo skrupulatnym nauczycielem. Świetnie pływał, doskonale znał każdy ruch rąk i nóg, był obeznany w pracy z oddechem. Rozumiał, jak funkcjonowało ciało w wodzie. Uwielbiał wodę i szanował ją, znał jej piękno i zagrożenia. Opowiadał o pływaniu, jakby to był sposób na życie. Miał piętnaście lat. Skąd on się wziął? Wydawał się trochę delikatny, ale taki nie był. Miał wiedzę i dyscyplinę, nie udawał głupiego ani zwyczajnego. Daleko mu było do jednego i drugiego.
Był zabawny, skupiony i zacięty. To znaczy: mógłby być zacięty. I nie było w nim ani krztyny podłości. Nie rozumiałem, jak można żyć w tak podłym świecie i nic a nic jej nie przejąć. Jak chłopak może istnieć bez choć odrobiny podłości?
Dante stał się kolejną tajemnicą we wszechświecie pełnym tajemnic.
Całe wakacje pływaliśmy, czytaliśmy komiksy i książki, a potem kłóciliśmy się o nie. Dante miał wszystkie stare komiksy swojego ojca z Supermanem. Uwielbiał je. Lubił też Archiego i Veronicę. Nie cierpiałem tego szajsu.
– To wcale nie szajs – mówił.
Ja byłem fanem Batmana, Spider-Mana i Hulka.
– Zdecydowanie zbyt mroczne – komentował Dante.
– I to mówi koleś, który uwielbia „Jądro ciemności” Conrada.
– To co innego. Conrad tworzył literaturę.
Przekonywałem go, że komiksy to też literatura. Ale dla takiego gościa jak Dante literatura to piekielnie ważna sprawa. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wygrał z nim jakąś dyskusję, bił mnie na głowę w argumentowaniu. W czytaniu też. Przez niego przeczytałem powieść Conrada. Po lekturze powiedziałem mu, że mi się nie podobało.
– Tylko że to prawda – stwierdziłem. – Świat to mroczne miejsce, Conrad miał rację.
– Może twój świat, Ari. Mój nie.
– Jasne, jasne – odparłem.
– Jasne, jasne – powtórzył.
Prawda jest taka, że go okłamałem. Bardzo spodobała mi się ta książka. Uznałem, że to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek czytałem. Kiedy ojciec zobaczył, co właśnie wpadło mi w ręce, powiedział, że to jedna z jego ulubionych książek. Chciałem go zapytać, czy czytał ją przed czy po wojnie w Wietnamie. Tylko że mojemu ojcu lepiej nie zadawać pytań. I tak nigdy nie odpowiadał.
Przyszła mi do głowy taka myśl, że Dante czytał, bo lubił czytać. Ja z kolei po prostu nie miałem nic innego do roboty. On analizował. Ja tylko składałem literki. Miałem przeczucie, że częściej musiałem zaglądać do słownika niż on.
Byłem też bardziej mroczny od niego. I nie mówię tutaj o tym, że miałem od niego ciemniejszą karnację, choć to prawda. Dante powiedział, że widzę życie w ciemnych barwach.
– To dlatego lubisz Spider-Mana.
– Po prostu jestem Meksykaninem. Meksykanie to naród, który widzi wszystko w ciemnych barwach.
– Może – przyznał.
– Ty jesteś optymistycznym Amerykaninem.
– Chciałeś mnie tym obrazić?
– Może – przyznałem.
Roześmialiśmy się. Ciągle się śmialiśmy.
Nie byliśmy podobni, ale kilka rzeczy nas łączyło. Żaden z nas nie mógł oglądać telewizji w ciągu dnia. Naszym rodzicom nie podobało się, jak telewizja może wpłynąć na chłopaków. Obaj w dzieciństwie wysłuchiwaliśmy mniej więcej takich wykładów: „Jesteś dzieckiem! Wyjdź i pobaw się na dworze! Czeka na ciebie cały świat…”.
Dante i ja byliśmy ostatnimi chłopakami w Ameryce, którzy dorastali bez telewizji. Pewnego dnia zapytał mnie:
– Myślisz, że nasi rodzice mają rację? Że czeka na nas cały świat?
– Wątpię – rzuciłem.
Roześmiał się, a mnie zaraz przyszła do głowy pewna myśl.
– Przejedźmy się autobusem i zobaczmy.
Dante uśmiechnął się. Obaj zakochaliśmy się w podróżowaniu autobusem, czasami jeździliśmy przez całe popołudnie. Powiedziałem mu:
– Bogaci nie jeżdżą autobusami.
– Dlatego my je lubimy.
– Może i tak. Czy to znaczy, że jesteśmy biedni?
– Nie. – Potem uśmiechnął się i dodał: – Gdybyśmy uciekli z domu, obaj bylibyśmy biedni.
Uznałem, że to bardzo ciekawa uwaga.
– A uciekłbyś? – zapytałem.
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Chcesz, żebym ci zdradził sekret?
– Pewnie.
– Szaleję za mamą i tatą.
To wywołało mój szczery uśmiech. Nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby ktoś tak mówił o swoich rodzicach. No naprawdę, nikt nie szaleje na punkcie swoich rodziców. Tylko Dante.
A potem wyszeptał mi do ucha:
– Ta kobieta dwa siedzenia przed nami. Chyba ma romans.
– Skąd wiesz? – odpowiedziałem równie cicho.
– Zdjęła obrączkę zaraz po tym, jak usiadła.
Pokiwałem głową z uśmiechem.
Zmyślaliśmy historie na temat ludzi w autobusach.
Kto wie, może i oni zmyślali historie o nas.
Nie zdarzały mi się bliskie relacje z ludźmi, byłem w gruncie rzeczy samotnikiem. Grałem w koszykówkę i bejsbola, zapisałem się do skautów, ale zawsze trzymałem chłopaków na dystans. Nie czułem się częścią ich świata.
Chłopaki. Obserwowałem ich. Przyglądałem się im.
Ostatecznie większość z nich uznałem za nieinteresujących. Właściwie to budzili we mnie odrazę.
Może trochę patrzyłem na nich z góry. Ale nie uważałem się za lepszego. Po prostu nie wiedziałem, jak z nimi rozmawiać, jak być sobą w ich obecności. Nie czułem się przy nich mądrzejszy. Wręcz przeciwnie, czułem się głupi i wybrakowany. Zupełnie jakby wszyscy byli członkami klubu, do którego ja nie należałem.
Gdy byłem już wystarczająco duży, żeby dołączyć do starszych skautów, powiedziałem tacie, że nie mam zamiaru. Miałem już tego po dziurki w nosie.
– Wytrzymaj jeszcze rok – polecił ojciec. Wiedział, że lubię czasami się z kimś pobić. Ciągle robił mi kazania o fizycznej przemocy. Starał się trzymać mnie z dala od gangów w mojej szkole. Nie chciał dopuścić, żebym podążył ścieżką starszego brata, który trafił do więzienia. Musiałem być grzecznym skautem ze względu na kogoś, kogo istnienie było ciągle pomijane. Beznadzieja. Dlaczego musiałem być grzecznym chłopcem tylko dlatego, że miałem złego brata? Nie podobała mi się ta rodzinna matematyka moich rodziców.
Zrobiłem, jak chciał. Poczekałem jeszcze rok. Nie cierpiałem skautów, ale przynajmniej nauczyłem się pierwszej pomocy. Chociaż nie podobało mi się to, że muszę komuś robić usta-usta, to było przerażające. Jednak z jakiegoś powodu byłem zafascynowany tym, że można przywrócić akcję serca, mimo że nie do końca rozumiałem, jak to działa. Kiedy dostałem odznakę za to, że potrafiłem oddechem przywrócić komuś życie, odszedłem. Wróciłem do domu i wręczyłem odznakę ojcu.
– Uważam, że popełniasz błąd. – Tylko tyle od niego usłyszałem.
Nie trafię do pierdla. To chciałem mu powiedzieć. Zamiast tego wypaliłem:
– Jak każesz mi tam wrócić, przysięgam, że zacznę palić trawkę.
Tata dziwnie na mnie spojrzał.
– To twoje życie – odparł. Jakby to była cała prawda. Kolejna rzecz o moim ojcu: nigdy się nie rozwodził, a mnie strasznie to wkurzało. Nie był wrednym kolesiem. Nie był cholerykiem. Mówił krótkimi zdaniami: „To twoje życie”. „Spróbuj”. „Na pewno tego chcesz?” Dlaczego nie mógł mi zrobić zwyczajnego kazania? Skąd miałem wiedzieć, jakim jest człowiekiem, jeśli nie dawał się poznać? Nie mogłem tego znieść.
Jakoś sobie radziłem. Miałem znajomych ze szkoły. Niewielu. Nie byłem szczególnie lubiany. Niby jak miałem być? Żeby ludzie cię lubili, musisz sprawić, by uwierzyli, że jesteś zabawny i interesujący. A ja nie potrafiłem aż tak ściemniać.
Było dwóch takich gości, z którymi się trochę szlajałem, bracia Gomez. Tylko że wyprowadzili się. No i jeszcze dwie dziewczyny, Gina Navarro i Susie Byrd, które lubiły mnie dręczyć dla zabawy. Dziewczyny. One też stanowiły dla mnie tajemnicę. Wszystko było tajemnicą.
Chyba nie miałem aż tak źle. Może nie wszyscy mnie kochali, ale nie byłem też jednym z tych dzieciaków, których wszyscy nienawidzą.
Dobrze się biłem, więc miałem spokój.
Przez większość czasu pozostawałem niewidzialny. Chyba mi się to podobało.
A potem pojawił się Dante.
Pięć
PO CZWARTEJ LEKCJI PŁYWANIA DANTE ZAPROSIŁ mnie do siebie. Mieszkał przed następną przecznicą od basenu, w wielkim domu naprzeciwko parku.
Przedstawił mnie ojcu, który był wykładowcą literatury angielskiej. Nigdy wcześniej nie spotkałem człowieka pochodzenia meksykańsko-amerykańskiego, który wykładał filologię angielską. Nie wiedziałem, że tacy istnieją. Był młody i przystojny, łatwy w obejściu, zdawał się mieć w sobie coś jeszcze z chłopca. Wyglądał mi na kogoś, kto kocha swoje życie. Bardzo różnił się od mojego ojca, który zawsze trzymał się na dystans od reszty świata i w którym czaił się niezrozumiały dla mnie mrok. Ojciec Dantego nie miał w sobie żadnego mroku. Nawet w jego ciemnych oczach było dużo blasku.
Tamtego popołudnia, kiedy poznałem ojca Dantego, miał na sobie dżinsy i koszulkę, siedział w skórzanym fotelu w swoim gabinecie i czytał książkę. Nie znałem wcześniej nikogo, kto miał w domu prawdziwy gabinet.
Dante podszedł do niego i pocałował go w policzek. Ja bym tak nigdy nie zrobił. Nigdy.
– Nie ogoliłeś się dzisiaj, tato.
– Jest lato – odparł.
– To znaczy, że nie musisz pracować.
– To znaczy, że muszę dokończyć pisanie książki.
– Pisanie książki to nie praca.
Ojciec Dantego roześmiał się głośno po tych słowach.
– Jeszcze wiele się musisz nauczyć o tym, czym jest praca.
– Jest lato. Nie chcę słuchać o pracy.
– Nigdy nie chcesz o niej słuchać.
Dantemu nie spodobał się kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa, więc spróbował zmienić temat.
– Zamierzasz zapuścić brodę?
– Nie. – Jego tata się zaśmiał. – Jest za gorąco. A poza tym twoja matka nie będzie chciała mnie pocałować, jeśli będę się golił rzadziej niż co drugi dzień.
– Rany, ale jest surowa.
– Żebyś wiedział.
– A co poczniesz bez jej pocałunków?
Uśmiechnął się szeroko i popatrzył na mnie.
– Jak ty z nim wytrzymujesz? Ty pewnie jesteś Ari.
– Tak, proszę pana. – Byłem zdenerwowany. Nie byłem przyzwyczajony do poznawania rodziców kolegów. Większość rodziców, których poznałem w życiu, nie była mną szczególnie zainteresowana.
Wstał z fotela i odłożył książkę. Podszedł do mnie i uścisnął moją dłoń.
– Jestem Sam. Sam Quintana.
– Miło mi pana poznać, panie Quintana.
Słyszałem te słowa – miło poznać – już tysiąc razy. Kiedy Dante je do mnie skierował, brzmiały szczerze. Lecz kiedy ja je wypowiedziałem, wydawały się głupie i banalne. Miałem ochotę się gdzieś schować.
– Możesz mówić do mnie Sam – powiedział.
– Nie mogę – odparłem. Boże, naprawdę chciałem się ukryć.
Pokiwał głową.
– To urocze. I pełne szacunku.
Słowo „urocze” nigdy by nie padło z ust mojego ojca.
– Ten młody człowiek potrafi okazać szacunek – powiedział, patrząc na Dantego. – Może czegoś się od niego nauczysz.
– Czyli chcesz, żebym mówił do ciebie „panie Quintana”?
Obaj powstrzymywali się od śmiechu. Ojciec Dantego odwrócił się znowu do mnie.
– Jak tam pływanie?
– Dante jest dobrym nauczycielem – odparłem.
– Dante jest dobry w wielu rzeczach. Tylko sprzątanie pokoju jakoś mu nie idzie. Niestety sprzątanie jest zbyt blisko spokrewnione z pracą.
Dante popatrzył na niego spode łba.
– To jakaś aluzja?
– Szybko łapiesz, Dante. Chyba odziedziczyłeś to po matce.
– Nie bądź taki mądraliński, tato.
– Jak ty mnie właśnie nazwałeś?
– Czujesz się urażony?
– To nie słowo jest problemem. Może to twój ton.
Dante przewrócił oczami i usiadł w fotelu ojca. Zdjął tenisówki.
– Nie rozsiadaj się. – Wskazał gestem wyższe piętro. – Na górze czeka chlew podpisany twoim imieniem.
Uśmiechnąłem się, słysząc to ich swobodne i czułe przekomarzanie się, jakby miłość między ojcem i synem była czymś zupełnie nieskomplikowanym. Czasami to, co łączyło mnie z matką, było właśnie takie nieskomplikowane. Czasami. Ale z ojcem nie. Zastanawiałem się, jakby to było przyjść do ojca i go pocałować.
Poszliśmy na górę i Dante pokazał mi swój pokój. To było duże pomieszczenie z wysokim sufitem, drewnianą podłogą i kilkoma starymi oknami, które wpuszczały dużo słońca. Wszędzie coś leżało. Ubrania porozrzucane po całym parkiecie, sterty starych albumów, książek, notatników z zapiskami, zdjęć polaroidowych, kilka aparatów, gitara bez strun, kartki z zapisem nutowym i tablica z różnymi karteczkami i obrazkami.
Dante włączył muzykę. Miał gramofon. Prawdziwy gramofon z lat sześćdziesiątych.
– Należał do mojej mamy – powiedział. – Chciała go wyrzucić. Nie do pomyślenia, nie? – Puścił „Abbey Road”, swój ulubiony album. – Winyle. Prawdziwe winyle. A nie te gówniane kasety.
– Co jest złego w kasetach?
– Nie ufam im.
Uznałem tę odpowiedź za naprawdę dziwną. Zabawną i dziwną.
– Winyle łatwo się rysują.
– Nie, jeśli o nie dbasz.
Rozejrzałem się po jego zagraconym pokoju.
– Od razu widać, że bardzo dbasz o swoje rzeczy.
Nie obraził się. Wybuchnął śmiechem.
– Masz – powiedział, podając mi książkę. – Możesz poczytać w czasie, gdy ja będę sprzątał.
– Może powinienem, no wiesz, wyjść… – urwałem i popatrzyłem na otaczający mnie bałagan. – Trochę tu strasznie.
Dante uśmiechnął się.
– Nie wychodź. Nie cierpię sprzątać pokoju.
– Może byłoby łatwiej, gdybyś nie miał tylu rzeczy.
– To tylko rzeczy.
Nic na to nie odparłem. Ja nie miałem rzeczy.
– Jeśli zostaniesz, nie będzie tak źle.
Z jakiegoś powodu czułem, że nie powinno mnie tam być, ale…
– Dobra. Mam ci pomóc?
– Nie, to moje zadanie – rzucił trochę zrezygnowany. – Jak to mawia moja mama: „To twoja odpowiedzialność, Dante”. „Odpowiedzialność” to ulubione słowo mojej matki. Jej zdaniem ojciec jest dla mnie zbyt pobłażliwy. Oczywiście, że jest pobłażliwy. Czego się spodziewała? Taki już ma charakter. Czy ona nie wie, za kogo wyszła?
– Zawsze analizujesz swoich rodziców?
– Oni analizują nas, prawda?
– To ich zadanie, Dante.
– Chyba nie powiesz mi, że nie analizujesz swoich rodziców?
– Może i analizuję. Nie przyniosło mi to nic dobrego. Jeszcze ich nie rozgryzłem.
– Mnie się udało rozgryźć tatę, ale mamy nie. Moja mama to największa tajemnica świata. Naprawdę. Jest przewidywalna w kwestiach rodzicielstwa, ale poza tym jest enigmą.
– Enigmą. – Wiedziałem, że po powrocie do domu będę musiał sprawdzić to w słowniku.
Dante popatrzył na mnie wyczekująco, jakby teraz była moja kolej, by coś powiedzieć.
– Ja mamę w gruncie rzeczy rozgryzłem. Za to tata. On też jest enigmą. – Czułem się jak oszust, używając tego słowa. Może na tym polegał mój problem. Nie byłem prawdziwym chłopakiem. Byłem oszustem.
Podał mi tomik poezji.
– Przeczytaj.
Nigdy wcześniej nie czytałem tomiku poezji i nawet nie byłem pewien, czy wiem, jak taki tomik się czyta. Popatrzyłem na Dantego.
– To tylko poezja – rzucił. – Nie umrzesz od tego.
– A jeśli umrę? Pisaliby o tym w gazetach. „Chłopak umiera z nudów, czytając poezję”.
Dante próbował się powstrzymać, ale niezbyt mu szło zapanowanie nad buzującym w nim śmiechem. Pokręcił głową i zaczął zbierać ubrania z podłogi.
Wskazał swoje krzesło.
– Zrzuć te wszystkie rzeczy i usiądź.
Podniosłem stertę albumów i szkicownik, odłożyłem je na podłogę.
– Co to jest?
– Szkicownik.
– Mogę zajrzeć?
Pokręcił głową.
– Nie lubię pokazywać swoich rysunków.
To było ciekawe; oznaczało, że ma jakieś sekrety.
– Nie zabije cię, serio – powiedział, wskazując tomik poezji.
Dante sprzątał całe popołudnie. Ja czytałem wiersze autorstwa Williama Carlosa Williamsa. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałem, ale ja o nikim nie słyszałem. Niektóre utwory nawet zrozumiałem. Nie wszystkie, lecz niektóre tak. I nie były całkiem złe. To było zaskakujące. Wbrew moim oczekiwaniom poezja okazała się ciekawa, a nie głupia, ckliwa czy przeintelektualizowana. Niektóre wiersze były łatwiejsze od innych. Niektóre pozostawały enigmą – pomyślałem sobie, że może jednak znam znaczenie tego słowa.
Przyszło mi do głowy, że wiersze są jak ludzie. Niektórych rozumiesz od razu. Niektórych zwyczajnie nie potrafisz rozgryźć – i nigdy nie rozgryziesz.
Imponował mi fakt, że Dante potrafi być tak dokładny w porządkowaniu swojego pokoju. Gdy przekroczyliśmy próg, panował tu absolutny chaos. Lecz kiedy skończył, każda rzecz znajdowała się na swoim miejscu.
Świat Dantego miał swój ład.
Poustawiał wszystkie książki na półce i na biurku.
– Na biurku trzymam te, które planuję w najbliższym czasie przeczytać – wyjaśnił. Biurko. Prawdziwe biurko. Kiedy ja musiałem coś napisać, siadałem przy stole w kuchni.
Zabrał mi tomik poezji i zaczął szukać jakiegoś wiersza – o tytule „Śmierć”. Dante wydawał się taki idealny w swoim świeżo posprzątanym pokoju: zachodnie promienie słońca, jego twarz w tym świetle, książka w jego dłoni, jakby miała tam być, w jego rękach i tylko w jego rękach. Podobał mi się głos Dantego, kiedy recytował wiersz:
Nie żyje
pies nie będzie musiał
spać na ziemniakach
żeby nie
zamarzły
nie żyje
stary sukinsyn
Uśmiechnął się przy słowie „sukinsyn”. Wiedziałem, że podoba mu się mówienie tego na głos, bo to było słowo, którego nie mógł używać – zakazane słowo. Ale tutaj, w tym pokoju, mógł odczytać je i uczynić swoim.