Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka autorstwa autora bestsellerowej powieści Arystoteles i Dante odkrywają sekrety wszechświata.
Sal do tej pory czuł że ma miejsce, do którego przynależy – to jego przybrany ojciec, ich kochająca meksykańsko-amerykańska rodzina i najlepszą przyjaciółką Samantha. Ale kiedy nadchodzi ostatni rok szkoły, Sala dopadają wątpliwości. Zaczyna kwestionować wszystko i zdaje sobie sprawę, że już nie zna siebie. Jeśli Sal nie jest tym, za kogo się uważał, to kim jest?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 385
Tytuł oryginału: The Inexplicable Logic of My Life
Original English language edition copyright © 2017 by Benjamin Alire Sáenz
Published by arrangement with Simon & Schuster Books for Young Readers, An imprint of Simon & Schuster Children’s Publishing Division.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być reprodukowana ani przekazywana w jakiejkolwiek formie ani żadnymi środkami, elektronicznymi lub mechanicznymi, w tym fotokopiowaniem, nagrywaniem lub jakimkolwiek systemem przechowywania i wyszukiwania informacji, bez pisemnej zgody Wydawcy.
Copyright © for the Polish translation by Artur Łuksza, 2024
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024
Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza
Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska
Redakcja: Patryk Białczak
Korekta: Daria Latzke, Małgorzata Tarnowska
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Ilustracje na okładce: Abdelrahman, Ifti Digital | Adobe Stock
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67974-41-7
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Dla mojej młodszej siostry Glorii,
którą kochałem, gdy byłem chłopcem,
a którą kocham jeszcze bardziej jako mężczyzna.
Oraz ku pamięci mojej starszej siostry Lindy,
która nawet w obliczu cierpienia
szła przez życie z podniesioną głową.
Prolog
MAM PEWNE WSPOMNIENIE, KTÓRE OCIERA SIĘ niemal o sen: żółte liście morwy rosnącej w ogrodzie Mimy opadają powoli z nieba jak wielkie płatki śniegu. Listopadowe słońce świeci w pełni, powiewa chłodny wiatr, a popołudniowe cienie tańczą z życiem, którego nie pojmuję swoim dziecięcym umysłem. Mima śpiewa coś po hiszpańsku. Żyje w niej więcej piosenek, niż jest liści na jej drzewie.
Grabi opadłe liście i zbiera je w jednym miejscu. Po skończonej pracy pochyla się i zapina guziki mojej kurtki. Rzuca okiem na piramidę z liści, po czym spogląda mi prosto w oczy i mówi: „Skacz!”. Biorę rozbieg i skaczę w stos liści, które pachną wilgotną ziemią.
Całe popołudnie kąpię się w nich i kroplach wody, które na nich osiadły.
Gdy jestem już zmęczony, Mima bierze moją dłoń, ale kiedy chce mnie zaprowadzić do środka, ja się zatrzymuję, podnoszę kilka liści i wręczam je jej moimi dłońmi pięciolatka. Bierze kruche liście i je całuje.
Jest szczęśliwa.
A ja? Nigdy nie byłem bardziej szczęśliwy.
Skrywam to wspomnienie gdzieś w głębi – tam, gdzie jest bezpieczne. Wyciągam je i patrzę na nie, gdy tego potrzebuję. Jakby było zdjęciem.
Część pierwsza
Może od zawsze myliłem się w kwestii tego,
kim naprawdę jestem.
Zaczyna się życie
CIEMNE CHMURY ZBIERAŁY SIĘ NA NIEBIE i w porannym powietrzu unosiła się zapowiedź deszczu. Gdy wyszedłem z domu, poczułem na twarzy chłodny powiew. Lato było długie i leniwe, pełne upalnych i bezdeszczowych dni.
Te dni były już jednak wspomnieniem.
Pierwszy dzień szkoły. Czwarta klasa liceum. Zawsze zastanawiałem się, jak będę się czuł w ostatniej klasie. A teraz miałem się tego dowiedzieć. Życie się zaczynało. Tak przynajmniej określała to Sam, moja najlepsza przyjaciółka. Ona wiedziała wszystko. Posiadanie przyjaciółki, która wszystko wie, oszczędza wiele wysiłku. Jeśli masz pytanie na dowolny temat, wystarczy, że zwrócisz się do niej i zapytasz, a ona poda ci informację, której potrzebujesz. Nie żeby w życiu chodziło tylko o informacje.
Sam była cholernie inteligentna. I wiedziała sporo rzeczy. Właściwie całe mnóstwo. Co więcej, wiele rzeczy także czuła. Mówię wam, Sam była dobra w czucie. Czasami wydawało mi się, że myśli, czuje i żyje za nas oboje.
Sam wiedziała, kim jest Sam.
A ja? Chyba nie zawsze byłem tego pewien. Co z tego, że potrafiła być emocjonalną ekshibicjonistką i w pełni korzystać z całego wachlarza emocji? Czasem była huraganem. Ale innym razem świeczką rozświetlającą ciemne pomieszczenie. Co z tego, że czasem trochę mnie wkurzała? Wszystko to – jej emocje, zmieniający się w mgnieniu oka humor i różne tony głosu – czyniło ją nadzwyczaj żywą.
Ja byłem zupełnie inny. Lubiłem spokój. Myślę, że dobrze karmiłem wewnętrznego policjanta. Ale czasami miałem wrażenie, jakbym wcale nie korzystał z życia. Może potrzebowałem Sam, bo w jej obecności czułem się bardziej żywy. Może to wcale nie było logiczne, ale też może to, co nazywamy logiką, jest przereklamowane.
Dlatego pierwszego dnia szkoły, rzekomego początku naszych żyć, szedłem w stronę domu Sam i mówiłem do samego siebie. Codziennie chodziliśmy razem do szkoły. Nie mieliśmy samochodów. Masakra. Tata lubił mi przypominać, że wcale nie potrzebuję auta. „Masz nogi, prawda?” Kochałem mojego tatę, ale nie zawsze podzielałem jego poczucie humoru.
Gdy dotarłem przed jej dom, napisałem do Sam: Jestem! Nie odpisała.
Stałem tak w oczekiwaniu. I wiecie co? Miałem dziwne przeczucie, że nic już nie będzie takie samo. Sam twierdziła, że nie wolno ufać złym przeczuciom. W pierwszej klasie liceum, po wizycie u wróżki czytającej z dłoni, z miejsca stała się cyniczką. W każdym razie to przeczucie mną jednak wstrząsnęło, bo chciałem, żeby wszystko pozostało takie, jakie było – naprawdę lubiłem swoje życie. Gdyby tylko już zawsze mogło być tak, jak wtedy. Gdyby tylko. Musicie też wiedzieć, że nie podobała mi się ta pogawędka z samym sobą – i nie odbywałbym jej, gdyby tylko Sam miała poczucie czasu. Wiedziałem, co ją powstrzymuje. Buty. Sam zawsze miała problem z wybraniem butów. A pierwszego dnia szkoły ten wybór był wyjątkowo ważny. Sam. Sam i jej buty.
Wyszła w końcu z domu, gdy pisałem do Fito. Jego dramy były inne od tych, które przeżywała Sam. Nigdy nie byłem zmuszony do życia w chaosie, którego Fito doświadczał każdego dnia, ale z mojej perspektywy radził sobie całkiem nieźle.
– Hej – powiedziała Sam, gdy do mnie podeszła, jakby zapomniała, że przecież tyle na nią czekałem. Była ubrana w niebieską sukienkę, która pasowała do jej plecaka. Jej kolczyki bujały się na lekkim wietrze. A co miała na stopach? Sandały. Serio? Czekałem tyle, żeby zdecydowała się na parę sandałów, którą kupiła w supermarkecie? – Wspaniały dzień – powiedziała z entuzjazmem, uśmiechnięta.
– Sandały? – odpowiedziałem pytaniem. – I tyle musiałem czekać?
Nie pozwoliła wytrącić się z równowagi.
– Pasują idealnie. – Rzuciła mi kolejny uśmiech i pocałowała mnie w policzek.
– Za co to?
– Na szczęście. Czwarta klasa.
– Czwarta klasa. A potem co?
– Studia!
– Nie wypowiadaj tego słowa. Całe lato o nich gadaliśmy.
– Nieprawda. Całe lato ja o nich gadałam. W tych dyskusjach byłeś raczej nieobecny.
– Dyskusjach. Czyli tak to nazywasz? Myślałem, że to były monologi.
– Daj spokój. Studia! Nowe życie! – Uniosła zaciśniętą pięść.
– Ta. Życie – odpowiedziałem.
Rzuciła mi jedno ze swoich spojrzeń.
– Pierwszy dzień. Skopmy im tyłki.
Uśmiechnęliśmy się do siebie. I ruszyliśmy w drogę. By zacząć nowe życie.
Pierwszy dzień szkoły był całkowicie do zapomnienia. Zazwyczaj lubiłem początek roku szkolnego – wszyscy wtedy chodzą w nowych ubraniach i uśmiechają się optymistycznie, w głowach ma się same dobre myśli, a pozytywne odczucia unoszą się jak wielkie balony na paradzie albo jak slogany na transparentach podczas festynu: „To będzie najlepszy rok twojego życia!”. Nauczyciele żarliwie twierdzili, że jesteśmy zdolni wspiąć się po metaforycznej drabinie do sukcesu, w nadziei, że jakoś nas to zmotywuje do nauki. Może tylko próbowali nas przekonać, byśmy zmienili swoje zachowanie. Bo trzeba to przyznać otwarcie: wiele z naszych zachowań wymagało zmiany. Sam stwierdziła, że dziewięćdziesiąt procent uczniów liceum El Paso potrzebuje terapii poznawczo-behawioralnej.
W tym roku zwyczajnie nie trafiała do mnie cała ta otoczka pierwszego dnia szkoły. Ani trochę. A potem oczywiście Ali Gomez siedziała przede mną na rozszerzonym angielskim już trzeci rok z rzędu. Taaak, Ali lubiła ze mną flirtować, w nadziei, że pomogę jej z zadaniem domowym. A właściwie, że zrobię je za nią. Mogła pomarzyć. Nie mogłem się nadziwić, jakim cudem udało jej się dostać na rozszerzony angielski. Była chodzącym dowodem na to, że system edukacji jest wadliwy. Tak że tego. Pierwszy dzień szkoły: do za-pom-nie-nia.
Do tego jeszcze Fito nie przyszedł. Martwiłem się o niego.
Tylko raz spotkałem mamę Fito i nie wyglądała na kogoś, kto żyje na tej samej planecie, co my. Jego starsi bracia rzucili szkołę, by móc poświęcić się substancjom psychoaktywnym, idąc tym samym w ślady swojej mamy. Gdy ją poznałem, jej oczy były całkowicie przekrwione i przeszklone, jej włosy tłuste i nie pachniała przyjemnie. Fito był tym cholernie zażenowany. Biedny koleś. Fito. Dobra, musicie wiedzieć, że miałem tendencję do zamartwiania się. Nienawidziłem tego w sobie.
Sam i ja wracaliśmy do domów po nudnym pierwszym dniu szkoły. Wyglądało na to, że będzie padać, a ja, jak większość mieszkańców terenów pustynnych, kochałem deszcz.
– Powietrze dobrze pachnie – powiedziałem jej.
– W ogóle mnie nie słuchasz – stwierdziła. Byłem przyzwyczajony do tego tonu, który czasem przybierała podczas rozmowy ze mną, znaczącego, że jest na mnie wkurzona.. Bez przerwy nawijała o kolibrach. Miała fioła na ich punkcie. Miała nawet koszulkę z kolibrem. Sam i jej fazy. – Ich serca biją nawet tysiąc dwieście sześćdziesiąt razy na minutę.
Uśmiechnąłem się.
– Naśmiewasz się ze mnie – stwierdziła.
– Wcale nie – odpowiedziałem. – Tylko się uśmiechałem.
– Znam wszystkie twoje uśmiechy – powiedziała. – A to twój prześmiewczy uśmiech, Sally. – Sam zaczęła mnie nazywać Sallym w siódmej klasie, bo chociaż lubiła moje imię, Salvador, uważała, że jest zbyt poważne dla chłopaka takiego jak ja. – Zacznę cię nazywać Salvadorem, gdy staniesz się mężczyzną, a wiedz, mój drogi, że jeszcze ci do tego daleko. – Zdecydowanie nie chciała używać formy Sal, jak nazywali mnie wszyscy inni, oprócz mojego taty, który mówił do mnie Salvie. Tak więc w nawyk weszło jej nazywanie mnie Sallym.
Nie znosiłem tego. Jaki normalny chłopak chciałby być nazywany Sallym? (Nie żebym dążył do określenia siebie „normalnym”). Musicie wiedzieć, że nie mogłem powiedzieć Sam, żeby czegoś nie robiła. Gdybym jej czegoś zakazał, w dziewięćdziesięciu siedmiu procentach sytuacji właśnie to by zrobiła. Pod względem upartości Sam była niezrównana. Po prostu rzuciła mi spojrzenie, które znaczyło, że muszę się z tym pogodzić. Dlatego dla Sam byłem Sallym.
Wtedy zacząłem ją nazywać Sammy. Trzeba sobie jakoś radzić i wyrównywać rachunki.
W każdym razie zarzucała mnie statystykami dotyczącymi kolibrów. Zaczynała się na mnie wkurzać i oskarżać mnie o to, że nie traktuję jej poważnie. Nienawidziła, kiedy ktoś ją olewał. „TU MIESZKA KOBIETA ŚWIADOMA”. Coś takiego powiesiła na swojej szkolnej szafce. Myślę, że całą noc obmyślała swoje motto. Co do tej świadomości, no cóż, zgrywało się to. Sam nie była jakaś płytka. Ale lubiłem jej przypominać o tym, że jeśli mnie było daleko do stania się mężczyzną, jej było tym dalej do przeobrażenia się w kobietę. Nie spodobała jej się moja mała uwaga. Rzuciła mi spojrzenie mówiące „przymknij się”.
Gdy tak szliśmy, ciągnęła swój wywód na temat kolibrów, a potem zaczęła mi wytykać moją chroniczną niezdolność do słuchania jej. A ja sobie myślałem: Kurczę, kiedy Sam się na coś uweźmie, to nie potrafi odpuścić.W sensie naprawdę na mnie naskakiwała. W końcu zmuszony byłem – w sensie naprawdę zmuszony – jej przerwać.
– Dlaczego zawsze dążysz do tego, żeby się ze mną pokłócić, Sammy? Pytam poważnie. Poza tym wiesz przecież, że niespecjalnie lubię się z liczbami. Ja plus liczby równa się no bueno. Kiedy zarzucasz mnie danymi i statystykami, moje myśli uciekają w drugą stronę.
Jak mawiał mój tata, Sam była „niezrażona”. Dalej ciągnęła swoje, ale tym razem przerwał jej ktoś inny – Enrique Infante. Podszedł do nas od tyłu. I nagle wyskoczył przede mnie i stanęliśmy twarzą w twarz. Spojrzał mi prosto w oczy, przyłożył palec wskazujący do mojej klatki piersiowej i powiedział:
– Twój tata to pedał.
Coś się we mnie zadziało. Gigantyczna i nieposkromiona fala wzburzyła mnie i roztrzaskała się o klify mojego serca. Nagle straciłem mowę i, no nie wiem, nigdy nie byłem aż tak wściekły, nie wiedziałem, co się w ogóle dzieje, bo gniewu nie było w moim repertuarze. Zupełnie jakbym ja, Sal, którego znałem, gdzieś zniknął, i inny Sal wstąpił w moje ciało i przejął kontrolę. Pamiętam ból w mojej pięści chwilę po tym, jak uderzyła twarz Enrique. Wszystko to wydarzyło się w mgnieniu oka, jak błysk pioruna, tyle że piorun nie spadł z nieba, tylko wydobył się z mojego wnętrza. Widząc całą tę krew dobywającą się z nosa innego gościa, poczułem się żywy. Taka prawda. I przeraziło mnie to.
Miałem w sobie coś, co mnie przeraziło.
Następnym, co pamiętam, było to, że patrzyłem na Enrique leżącego na ziemi. Na powrót byłem spokojnym sobą – cóż, może nie spokojnym, ale przynajmniej odzyskałem mowę. I powiedziałem:
– Mój tata jest człowiekiem. Ma na imię Vicente. Jeśli chcesz go jakoś nazywać, to nazywaj go po imieniu. I nie jest pedałem.
Sam tylko na mnie patrzyła. Spojrzałem na nią.
– Cóż, tego jeszcze nie było – powiedziała. – Co się stało z tym grzecznym chłopcem? Nie wiedziałam, że jesteś zdolny kogoś uderzyć.
– Ja też nie – powiedziałem.
Uśmiechnęła się do mnie. To był dziwny uśmiech.
Spojrzałem w dół na Enrique. Wyciągnąłem dłoń, żeby pomóc mu wstać, ale odrzucił ją.
– Pierdol się – powiedział, samemu zbierając się z ziemi.
Sam i ja patrzyliśmy, jak odchodzi.
Na chwilę się odwrócił i pokazał mi środkowy palec.
Byłem w lekkim szoku. Spojrzałem na Sam.
– Może nie zawsze wiemy, co w nas siedzi.
– Prawda – stwierdziła. – Myślę, że skrywa się w nas wiele rzeczy, których nawet nie dostrzegamy.
– Być może te rzeczy powinny pozostać w ukryciu – powiedziałem.
Powoli ruszyliśmy w stronę domów. Długi czas nic nie mówiliśmy i ta cisza między nami zdecydowanie była niepokojąca. W końcu Sam się odezwała:
– Niezły początek ostatniej klasy.
Wtedy zacząłem się trząść.
– Hej, hej – powiedziała. – Chyba sama ci powiedziałam rano, żebyśmy skopali innym tyłki?
– Śmieszek z ciebie – stwierdziłem.
– Sally, słuchaj, Enrique dostał to, na co zasłużył. – Rzuciła mi jeden ze swoich uśmiechów. Jeden z tych, które mówią, że mam wyluzować. – Okej, no dobra, może nie powinieneś bić innych. No bueno. Może jednak siedzi w tobie niegrzeczny chłopak czający się pod skórą.
– Nie, nie ma takiej opcji.
Powiedziałem sobie, że to po prostu była bardzo dziwna sytuacja. Ale coś mi mówiło, że miała w tym rację. Albo przynajmniej była na dobrym tropie. Niepokój. To właśnie czułem. Może Sam nie myliła się co do tych rzeczy, które w nas siedzą. Ile jeszcze skrywało się wewnątrz mnie?
Resztę drogi przeszliśmy w ciszy. Gdy byliśmy już blisko jej domu, powiedziała:
– Chodźmy na stację benzynową. Kupię ci colę. – Czasami piłem colę. Była moim napojem na pocieszenie.
Wypiliśmy ją, siedząc na krawężniku.
Gdy odprowadziłem Sam pod jej dom, przytuliła mnie.
– Wszystko będzie dobrze, Sally.
– Wiesz, że zadzwonią do mojego taty.
– No, ale pan V jest spoko. – Pan V. Tak Sam nazywała mojego tatę.
– Mhm – odpowiedziałem. – Ale tak się składa, że pan V jest też moim rodzicem, a rodzic to rodzic.
– Wszystko będzie dobrze, Sally.
– Mhm – powiedziałem. Czasem byłem w stanie powiedzieć tylko „mhm”, i to bez przekonania.
Idąc do domu, przypomniałem sobie nienawiść na twarzy Enrique. Nadal słyszałem słowo „pedał” wyraźnie dzwoniące w moich uszach.
Mój tata. Mój tata nie był tym słowem.
Nigdy nie był ani nie będzie. Nigdy, przenigdy.
Nagle rozległ się grzmot i deszcz zaczął lać jak z cebra.
Otaczająca mnie burza sprawiała, że nie widziałem, co jest przede mną. Ale szedłem dalej z opuszczoną głową.
Po prostu szedłem dalej.
Poczułem ciężar ubrań przemoczonych deszczem. I po raz pierwszy w swoim życiu poczułem się samotny.
Ja. Tata. Kłopoty
WIEDZIAŁEM, ŻE WPADŁEM PO USZY. Głębiej, po sam czubek głowy. Nawet nie w kłopoty, w szambo. Mój tata, który czasami bywał surowy, ale zawsze wyrozumiały, i który nigdy nie krzyczał, wszedł do mojego pokoju. Maggie, nasz pies, leżała na łóżku obok mnie. Zawsze wiedziała, kiedy czułem się źle. Dlatego była wtedy ze mną. Chyba można by stwierdzić, że było mi siebie żal. Było to dziwne uczucie, bo współczucie samemu sobie zdecydowanie nie było moim hobby. Inaczej niż w przypadku Sam.
Tata odsunął krzesło od mojego biurka i usiadł. Uśmiechnął się. Znałem ten uśmiech. Przed poważnymi rozmowami zawsze się uśmiechał. Przeczesał palcami swoje gęste szpakowate włosy.
– Przed chwilą zadzwonił do mnie dyrektor twojej szkoły.
Myślę, że odwróciłem wzrok.
– Spójrz na mnie – powiedział.
Spojrzałem mu prosto w oczy. Patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę. Cieszyłem się, że nie dostrzegłem gniewu. I wtedy powiedział:
– Salvadorze, nie wolno krzywdzić innych. I zdecydowanie nie wolno bić innych po twarzy.
Kiedy nazwał mnie Salvadorem, wiedziałem, że sprawa jest poważna.
– Wiem, tato. Ale nie wiesz, co on powiedział.
– Nieważne, co powiedział. Nikt nie zasługuje na fizyczną przemoc tylko dlatego, że powiedział coś, co ci się nie spodobało.
Przez dłuższą chwilę milczałem. W końcu uznałem, że powinienem się bronić. Albo przynajmniej uzasadnić swoje działanie.
– Powiedział o tobie coś bardzo chamskiego, tato.
Możliwe, że innego dnia bym płakał. Nadal jednak byłem zbyt wkurzony, żeby płakać. Tata zawsze mawiał, że płacz nie jest niczym złym i że gdyby ludzie częściej to robili, świat byłby lepszym miejscem. Nie żeby szedł za własną radą. I chociaż nie płakałem, można było stwierdzić, że jest mi trochę wstyd – i było – inaczej nie zwieszałbym głowy. Poczułem trzymające mnie ręce taty i po prostu wtuliłem się w niego, po czym wyszeptałem:
– Nazwał cię pedałem.
– Och, synku – powiedział. – Myślisz, że nigdy nie słyszałem tego słowa? Słyszałem gorsze. To słowo nie niesie ze sobą ani grama prawdy, Salvie. – Chwycił mnie za ramiona i spojrzał mi prosto w oczy. – Ludzie potrafią być okrutni. Ludzie nienawidzą tego, czego nie rozumieją.
– Ale tato, oni nie chcą zrozumieć.
– Może i nie. Ale musimy zapanować nad swoim sercem, żeby ich okrucieństwo nie zmieniło nas w skrzywdzone zwierzęta. Stać nas na więcej. Nie słyszałeś nigdy słowa „cywilizowany”?
„Cywilizowany”. Tata uwielbiał to słowo. Dlatego kochał sztukę. Bo czyniła świat cywilizowanym.
– Słyszałem, tato – odpowiedziałem. – I to rozumiem. Ale co w przypadku, kiedy cholerny barbarzyńca w stylu Enrique Infantego się na nas uweźmie? W sensie – zacząłem głaskać Maggie – w sensie Maggie jest bardziej ludzka niż ludzie pokroju Enrique.
– Nie będę się spierał z tym zdaniem, Salvie. Maggie jest oswojona. Jest kochana. A niektórzy ludzie są dużo bardziej dzicy niż ona. Nie każdy, kto chodzi na dwóch nogach, jest dobry i przyzwoity. Nie każdy, kto chodzi na dwóch nogach, wie, jak korzystać ze swojego mózgu. Nie żebyś tego nie wiedział. Ale musisz nauczyć się nie zwracać uwagi na dzikich ludzi, którzy lubią warczeć.
– Musiałem coś zrobić.
– Wskakiwanie do kanalizacji, żeby złapać szczura, nie jest najlepszym pomysłem.
– Czyli mam pozwolić, by takie rzeczy uchodziły ludziom na sucho?
– A co konkretnie uszło mu na sucho? Co na tym zyskał?
– Nazwał cię pedałem, tato. Nie można pozwolić innym, by odzierali cię z godności.
– Wcale nie odarł mnie z godności. Ani ciebie z twojej, Salvie. Naprawdę uważasz, że cios w nos cokolwiek zmienił?
– Nikt nie będzie cię bezkarnie obrażał. Nie w mojej obecności. – Wtedy poczułem łzy płynące po moich policzkach. Ze łzami jest tak, że potrafią być ciche jak chmurka sunąca po pustynnym niebie. Jest też tak, że w pewien sposób boli mnie od nich serce. Ała.
– Mój uroczy synku – wyszeptał. – Jesteś oddany i dobry.
Tata zawsze nazywał mnie swoim uroczym synkiem. Czasami, gdy tak do mnie mówił, bardzo mnie to wkurzało. Bo po pierwsze, wcale nie byłem taki uroczy, jak sądził, a po drugie, jaki normalny chłopak chce myśleć o sobie jako o uroczym? (Może jednak dążyłem do określania się jako „normalny”).
Po tym jak tata wyszedł, Maggie poszła za nim. Chyba stwierdziła, że sobie poradzę.
Długo leżałem na podłodze. Myślałem o kolibrach. Pomyślałem o ich nazwie w hiszpańskim: colibiris. Przypomniałem sobie, jak Sam mówiła o tym, że koliber był azteckim bogiem wojny. Może miałem w sobie cząstkę wojny. Nie, nie, nie, nie. To było jednorazowe. To miało się już nie powtórzyć. Nie byłem typem gościa, który bije się z innymi chłopakami. Nie byłem takim gościem.
Nie wiem, jak długo leżałem na podłodze tamtego wieczora. Nie pojawiłem się w kuchni na późnym obiedzie. Usłyszałem, jak tata i Maggie wchodzą do mojego ciemnego pokoju. Maggie wskoczyła na łóżko, a tata zapalił światło. Miał w ręce książkę. Uśmiechnął się do mnie i położył dłoń na moim policzku – tak jak to robił, gdy byłem mały. Przeczytał mi mój ulubiony fragment z Małego Księcia, ten o lisie, Małym Księciu i o oswajaniu.
Myślę, że gdyby wychował mnie ktoś inny, mógłbym być dzikim i gniewnym chłopakiem. Może gdybym został wychowany przez mężczyznę, którego geny odziedziczyłem, byłbym zupełnie innym gościem. Taaa, mężczyzna, którego geny odziedziczyłem. Właściwie nigdy o nim nie myślałem. Praktycznie wcale. Dobra, może trochę.
Ale wychował mnie mój tata, mężczyzna, który był ze mną w pokoju, a który wcześniej włączył światło. Oswoił mnie ogromną miłością, którą w sobie nosił.
Zasnąłem wsłuchany w głos taty.
Śnił mi się mój dziadek. Próbował mi coś powiedzieć, ale go nie słyszałem. Może dlatego, że był martwy, a żywi nie rozumieją języka zmarłych. Ciągle tylko go wołałem. „Popo? Popo?”
Pogrzeby i pedały, i słowa
SEN O MOIM POPOORAZ SŁOWO „PEDAŁ” skłoniły mnie do myślenia. I oto, co sobie pomyślałem: słowa istnieją tylko w teorii. I nagle, pewnego zwykłego dnia, spotykasz słowo, które istnieje tylko w teorii, i stajesz z nim oko w oko. I wtedy to słowo staje się kimś, kogo znasz.
„Pogrzeb”.
Spotkałem się z tym słowem, kiedy miałem trzynaście lat.
Wtedy umarł mój Popo. Byłem jednym z trumiennych. Do tamtej chwili nie wiedziałem, kim jest trumienny. Wiecie, gdy wpada się na słowo „pogrzeb”, spotyka się też dużo więcej słów. Poznaje się wszystkich kumpli Pogrzebu: Trumiennego, Trumnę, Grabarza, Cmentarz, Nagrobek.
Niezmiernie dziwnie się czułem, niosąc trumnę mojego dziadka do jego grobu.
Nie byłem zaznajomiony z całym rytuałem i modlitwami za zmarłych.
Nie byłem zaznajomiony z tym, jak bardzo ostateczna jest śmierć.
Popo miał już nie wrócić. Miałem już nigdy nie usłyszeć jego głosu. Miałem już nigdy nie zobaczyć jego twarzy.
Cmentarz, na którym został pochowany, nadal miał staromodne podejście do pochówku. Po tym jak ksiądz odprawił mojego dziadka do nieba, mistrz ceremonii wbił łopatę w kupkę ziemi i wyciągnął ją przed siebie. Wszyscy doskonale wiedzieli, co robić. Uformowała się cicha i ponura kolejka; każda osoba czekała, by chwycić garść ziemi i sypnąć ją na trumnę.
Może to było coś, co robili Meksykanie, nie byłem pewien.
Pamiętam, jak wujek Mickey delikatnie odebrał łopatę mistrzowi ceremonii.
– Był moim ojcem.
Pamiętam, jak podszedłem do łopaty, wziąłem garść ziemi i spojrzałem wujkowi w oczy. Pokiwał głową. Nadal wyraźnie pamiętam, jak rzuciłem ziemię i patrzyłem, jak uderza w trumnę dziadka; jak ukryłem twarz w ramionach cioci Evie; jak podniosłem wzrok i zobaczyłem Mimę szlochającą w ramię taty.
I pamiętam jeszcze jedną rzecz z pogrzebu dziadka. Mężczyznę stojącego poza kapliczką, który rozmawiał z innym, paląc papierosa.
– Świat ma takich jak my w dupie. Całe życie pracujemy, a potem umieramy. Nie liczymy się. – Był naprawdę wkurzony. – Juan był dobrym facetem. – Juan był moim dziadkiem. Nadal słyszę gniew tego mężczyzny. Nie rozumiałem, o czym mówi.
Zapytałem więc mojego tatę:
– Kim są tacy jak my? I dlaczego powiedział, że się nie liczymy?
Tata odpowiedział:
– Każdy się liczy.
– Powiedział, że Popo był dobrym facetem.
– Popo był bardzo dobrym facetem. Bardzo dobrym i niedoskonałym facetem.
– Rozmawialiście ze sobą? W sensie tak jak ja rozmawiam z tobą?
– Nie. On taki nie był. Byłem z nim blisko na swój własny sposób, Salvadorze.
W wieku trzynastu lat byłem pełen pytań. Ale niewiele rozumiałem z odpowiedzi. Przyjmowałem słowa i nawet je zapamiętywałem, ale nie sądzę, bym cokolwiek rozumiał.
– A „tacy jak my”? Chodziło mu o Meksykanów, tato?
– Myślę, że chodziło mu o ludzi biednych, Salvie.
Chciałem mu wierzyć. Ale chociaż w wieku trzynastu lat niczego nie rozumiałem, wiedziałem już, że na świecie byli ludzie, którzy nienawidzili Meksykanów – nawet Meksykanów, którzy nie byli biedni. Nie musiałem tego słyszeć od taty. Wiedziałem też już wtedy, że na świecie byli ludzie, którzy nienawidzili mojego taty. Nienawidzili go za to, że jest gejem. I dla tych ludzi, cóż, mój tata się nie liczył.
Ani trochę.
Ale liczył się dla mnie.
Słowa istnieją tylko w teorii. I nagle, pewnego zwykłego dnia, spotykasz słowo, które istnieje tylko w teorii, i stajesz z nim oko w oko. I wtedy to słowo staje się kimś, kogo znasz. I to słowo staje się kimś, kogo nienawidzisz. I bierzesz je ze sobą wszędzie, dokąd pójdziesz. I nie możesz udawać, że go nie ma.
„Pogrzeb”.
„Pedał”.
Fito
– KURDE, TEN ENRIQUE INFANTE. MÓWIĘ CI, SAL, masz teraz wroga na całe życie.
– Trzymasz się z nim?
– Nie. Zawsze próbuje mi wcisnąć fajki. Zawsze gada pierdoły. Niedobrze.
– Nie żebym wcześniej planował się z nim zakumplować. Niespecjalnie dobry z niego materiał na przyjaciela.
Fito zaśmiał się z tego.
– To jasne. Świat jest pełen takich gości jak on. Dzisiaj sprzedaje fajki, a jutro zacznie dilować. – Rzucił mi uśmiech. – Nie wiedziałem, że tak lubisz korzystać ze swoich pięści, kurde. Taki koleś jak ty, w sensie masz idealnie pościelone, a odwalasz taką akcję.
– Co masz na myśli?
– Gościu, twoje życie świetnie się układa i masz supertatę. W sensie wiem, że jesteś adoptowany, kurde, ale no wiesz, niczego ci nie brakuje.
– Wiem. Poza tym nigdy w sumie nie czułem, że jestem adoptowany.
– Spoko. Ja w sumie większość życia czuję, jakbym został zabrany z ulicy, bo ktoś mnie, kurde, wywalił z domu. W sensie tak się czuję w swoim domu.
– Słabo – powiedziałem.
– Cóż, u mnie na chacie wszystko jest słabe. W sensie tata jest całkiem spoko. Chciał mnie wziąć do siebie. Byłoby wyjebiście. Ale nie miał swojego domu, kurde, i nie mógł znaleźć pracy, więc koniec końców odpuścił i wyprowadził się do swojego brata, w Kalifornii. Kurde, przynajmniej się pożegnał i było mu megaprzykro, że nie może mnie wziąć ze sobą. Przynajmniej mu zależało. Wiem to. A to już coś.
– No – powiedziałem – to już coś. To więcej niż coś.
Było mi go żal. A Fito nie miał w zwyczaju użalać się nad sobą. Zastanawiałem się, jakim cudem udało mu się wyrosnąć na takiego świetnego gościa. Jak to się stało? Nie dostrzegałem w tym żadnej logiki. Ani grama.
Bójki. Pięści. Buty
TRZECIEGO DNIA SZKOŁY UDERZYŁEM KOLEJNEGO GOŚCIA. W sensie jakoś tak wyszło. Sam zawsze mówiła: „Nic nigdy nie wychodzi jakoś tak”. Próbowałem nie dopuszczać jej głosu do myśli. Przed lekcjami poszedłem na stację benzynową, żeby kupić colę. Miałem na nią ochotę. I jakiś koleś na parkingu rzucił mi obleśny uśmiech i nazwał pinche gringo[1].
– Nie nazywaj mnie tak – powiedziałem. A on to zrobił: nazwał mnie tak raz jeszcze.
Więc go uderzyłem. Bez zastanowienia, to był odruch. Uderzyłem go prosto w brzuch i znowu poczułem zastrzyk adrenaliny, płynącej żyłami prosto do serca.
Patrzyłem, jak zgina się z bólu. Część mnie chciała przeprosić. Ale w głębi duszy wiedziałem, że wcale nie jest mi przykro.
Po prostu tak stałem. Otępiały.
Wtedy poczułem dłoń na ramieniu. Fito zaczął mnie odciągać od tego miejsca. Wpatrywałem się w swoje pięści, jakby należały do kogoś innego.
– Co z tobą, Sal? Od kiedy zacząłeś rzucać się na ludzi z pięściami? Jednego dnia jesteś supermiłym gościem, a tu… No, nigdy nie sądziłem, że jesteś kimś takim.
– Jakim?
– Wyluzuj, Sal.
Nic nie odpowiedziałem. Niczego nie czułem.
I się trząsłem.
I nagle w mojej głowie pojawiła się myśl. Może jednak byłem kimś takim, może byłem kimś, kogo nie znałem. Wiecie, facetem, którego geny odziedziczyłem.
Poszedłem po Sam. Czekała na mnie przy drzwiach.
– Spóźniłeś się.
– Sorki.
– Nigdy się nie spóźniasz.
– Dzisiaj się spóźniłem.
Rzuciła mi jedno ze swoich podejrzliwych spojrzeń.
– Co się stało?
– Nic.
– Nie wierzę ci.
– Nic się nie stało.
– Czyli nie chcesz o tym rozmawiać.
– Nic się nie stało.
Zaszczyciła mnie jednym ze swoich uśmiechów mówiących „tym razem ci odpuszczę”. To oznaczało, że zaraz zmieni temat. Nie oznaczało to jednak, że już nigdy do tego nie wróci. Sam nie była bowiem z tych, co odpuszczali. Co najwyżej dawała chwilę wytchnienia. Cieszyłem się, że była w nastroju na odroczenie dopytywania w czasie.
– Okej – powiedziała. – Niech będzie. – Następnie pokazała na dół. – Jak ci się podobają moje buty?
– Wspaniałe.
– Kłamca.
– Są bardzo różowe.
– Prześmiewca.
– Czemu masz tyle butów?
– Dziewczyna nigdy nie ma za dużo butów.
– Dziewczyna? Czy po prostu ty?
– To kwestia płci. Nie rozumiesz tego?
– Mhm, płci – powiedziałem.
Nie jestem pewien, ale musiała coś wysłyszeć w moim głosie.
– Jakoś inaczej się zachowujesz.
– To przez buty – odpowiedziałem.
– Gówno prawda, nie buty – podsumowała.
[1] Pinche (hiszp.) – pieprzony; gringo (hiszp.) – latynoamerykańskie określenie na osoby niebędące Latynoamerykanami. Z czasem utożsamione zostało z osobami o urodzie kaukaskiej i ma pogardliwy wydźwięk. [Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].
Mima
SAM I JA ZAWSZE OPOWIADALIŚMY SOBIE HISTORIE o tym, co przeżyliśmy, o innych ludziach, o moim tacie i jej mamie. Może właśnie w ten sposób tłumaczyliśmy różne rzeczy sobie nawzajem – albo sami sobie.
Mima. Opowiadała historie jak nikt inny. Jej opowieści były z życia wzięte – nie takie bzdurne, jakie słyszałem na korytarzach liceum El Paso. Części z nich bliżej było do kłamstw.
Ale opowieści Mimy stanowiły czystą prawdę, były równie rzeczywiste, co liście na morwie rosnącej przy jej domu. Ciągle słyszę jej głos opowiadający mi historie z jej życia: „Gdy byłam mała, zbierałam bawełnę. Pracowałam z mamą i moim rodzeństwem. Pod koniec dnia byłam tak zmęczona, że po prostu padałam na łóżko. Moja skóra była spalona. Ręce podrapane. A plecy bolały tak, jakby miały się zaraz złamać”.
Opowiadała mi o tym, jak kiedyś wyglądał świat – o świecie, w którym dorastała, świecie, którego już prawie nie ma. „Świat się zmienił” – powiedziała kiedyś. Było w jej głosie wiele smutku.
Pewnego dnia Mima zawiozła mnie na farmę. Miałem jakieś siedem lat. Nauczyła mnie, jak zrywać pomidory i jalapeño. Wskazała na pola cebuli.
– To jest dopiero praca.
Dużo wiedziała o tym słowie. Ja o pracy nie wiedziałem chyba nic.. Było to słowo, którego wcześniej nie poznałem.
Tamtego dnia, gdy zrywaliśmy pomidory, opowiedziała mi historię o swoich butach:
– Gdy byłam w szóstej klasie, zostawiłam swoje buty na brzegu, żeby popływać z przyjaciółmi. A gdy wróciłam, już ich nie było. Ktoś je ukradł. Płakałam. Och, jak płakałam. To była jedyna para, jaką miałam.
– Miałaś tylko jedną parę butów, babciu?
– Tylko jedną. Dlatego przez tydzień chodziłam do szkoły boso. Musiałam poczekać, aż mama uzbiera wystarczająco dużo pieniędzy na nową.
– Chodziłaś do szkoły boso? Ale fajnie, babciu.
– Nie, to wcale nie było fajne – powiedziała. – To tylko oznaczało, że było wtedy wiele biednych osób.
Mima mówi, że jesteśmy tym, co pamiętamy.
Opowiedziała mi o dniu, w którym urodził się mój tata:
– Był bardzo mały. Niemal mieścił się w pudełku po butach.
– Naprawdę, babciu?
– Tak. A chwilę po tym, jak przyszedł na świat, trzymałam go w rękach i zaczął padać deszcz. Mieliśmy akurat suszę i nie padało od wielu miesięcy. I wiedziałam, że twój tata był jak ten deszcz. Był cudem.
Kocham to, co pamięta.
Przyszło mi na myśl, żeby opowiedzieć Sam historię Mimy o butach. Zrezygnowałem jednak z tego. Powiedziałaby coś w stylu: „Mówisz mi to tylko dlatego, żeby wzbudzić we mnie poczucie winy”. I pewnie miałaby rację.
Moje pochodzenie (ja próbujący sam sobie wyjaśnić pewne rzeczy)
ZDANIEM MIMY NIGDY NIE POWINNO SIĘ zapomnieć tego, skąd się pochodzi. Rozumiem, co chce przez to powiedzieć – ale to trochę skomplikowane, gdy jest się adoptowanym. To, że nie czuję się adoptowany, nie oznacza, że nie jestem. Tyle że większości osób wydaje się, że wiedzą o tobie coś ważnego, gdy tylko dotrze do nich informacja o tym, skąd pochodzisz.
Zdaniem Fito nie jest ważne, skąd się pochodzi.
– Doskonale wiem, skąd jestem. No i co? Widzisz, niektórzy ludzie mają sławnych rodziców. No i co? Bycie dzieckiem utalentowanych ludzi nie oznacza, że jest się utalentowanym. Tata Charliego Moreno jest burmistrzem. I spójrz na Charliego. Jest gnojem. Każdy w mojej rodzinie bierze. Ale jak widzisz, nie liczy się to, skąd pochodzę, liczy się to, dokąd idę.
Nie mogłem się z tym sprzeczać.
Pomyślałem, że dążenie do tego, by dowiedzieć się, gdzie się wszystko zaczęło, jest częścią ludzkiej natury. Mhm. Nie żebym dużo wiedział o ludzkiej naturze. Sam powiedziała, że nie jestem dobry w ocenianiu innych.
– Myślisz, że wszyscy chcą być dobrzy.
Mam zdjęcia, na których jestem trzymany przez moją mamę. Bardzo dużo takich zdjęć. Ale patrzenie na fotografie zmarłej mamy nie jest tym samym, co pamiętanie.
Zmarła, gdy miałem trzy lata.
Wtedy zamieszkałem z moim tatą.
Może inny chłopak smuciłby się tym, że nie ma mamy. Ale ja nie czułem smutku, nie do końca. Kochałem mojego tatę. I miałem kochających mnie wujków i ciocie. W sensie naprawdę mnie kochali. No i miałem też Mimę. Nie sądzę, by ktokolwiek kochał mnie tak mocno jak Mima. Nawet mój tata.
Moje życie nie było takie jak życie Fito. On miał najbardziej powaloną rodzinę na ziemi. No i jeszcze Sam. Naprawdę nie chciałbym mieć pani Diaz za mamę. Podziękuję. No bueno.
Mieliśmy w szkole socjolożkę, która zawsze rozwodziła się na temat dynamiki w rodzinach. Wiecie, ja, tata i Maggie stanowiliśmy rodzinę. Lubiłem naszą rodzinę. Ale może w słowie „rodzina” nie ma zbytnio logiki. Prawda jest taka, że to nie zawsze jest dobre słowo.
Zastanawiałem się nad tym, dlaczego nie mam wspomnień z moją mamą. Może niepamiętanie było gorsze niż niepełne pamiętanie. Albo może właśnie lepsze. Ale oto zadawałem sobie pytania na temat jej i mężczyzny, który dorzucił swoje geny do jej genów, tak że powstałem ja.
Zaczynałem zadawać sobie mnóstwo pytań, których wcześniej nie zadawałem. Kiedyś nie miałem z niczym problemu, a teraz biłem innych ludzi. Usłyszałem w głowie głos Sam: Nic nigdy nie wychodzi jakoś tak.
Zdjęcia
MIAŁEM ZDJĘCIE, NA KTÓRYM TATA UCZYŁ mnie, jak wiązać krawat, zrobione rankiem, w dzień mojej pierwszej komunii. Uśmiechaliśmy się obaj. Obaj byliśmy tacy szczęśliwi. I miałem zdjęcie, na którym Mima trzymała czteroletniego mnie w ramionach. W jej oczach było tyle miłości, że przysięgam, mógłbym się cały w niej zanurzyć.
Ze zdjęciami, na których byliśmy mama i ja, było inaczej. W sensie te z Mimą i tatą… no cóż, pamiętam, jak zostały zrobione. Te zdjęcia wywoływały we mnie jakieś uczucia. Ale te z mamą? Niczego nie wzbudzały. Sam powiedziała, że nie pamiętam tego, bo nie chcę. Powiedziała, że byłbym przez to smutny.
Sam lubiła oglądać moje zdjęcia. Ale stwierdziła, że bardzo dziwnie jest widzieć w nich całe to szczęście.
– To po prostu nierzeczywiste.
– Serio?
– No może to jest rzeczywiste, ale też dość straszne.
– Szczęście jest straszne?
– Dobra, jest miłe. Ale większość osób nie jest miła. W sensie nie ma we wszechświecie osoby tak miłej, jak twoja Mima. A twój tata, muszę przyznać, jest wspaniały. Nie powiem, że nie. Jest naprawdę przewspaniałym gościem. Ale w tym mieście mieszka co najwyżej dziesięciu takich jak on, więc jeśli myślisz, że twoja urocza rodzinka jest odzwierciedleniem reszty świata, to muszę cię rozczarować.
Gdyby słowo „cynizm”jeszcze nie zostało wynalezione, Sam z całą pewnością by to zrobiła. I chodziłaby po ludziach, zaznajamiając ich z tym słowem. Ale mnie nie zwiodła. Było w niej mnóstwo dobroci. Mnóstwo. Kiedyś płakała, gdy musieliśmy się pożegnać. Od tego czasu zawsze słuchałem tego, co chodzi jej po głowie – nawet gdy powinienem sobie odpuścić. Sam była emocjonalnie zdezorientowana i dezorientująca. Miało to związek z dynamiką jej rodziny. Tylko że co ja się tam znałem? Pewnego razu była na mnie wściekła. Powiedziałem, żeby się uspokoiła. A