Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Luksusowy wycieczkowiec Wenecja wypływa w długi rejs z Barcelony aż do Nowego Jorku.
Jakub i Leonid to dwaj przyjaciele, którzy odbywają kontrakt na statku, tworząc wraz z pozostałą grupą artystów niezwykle barwne widowiska. Ich występy w teatrze stanowią dla podróżujących niebywałą atrakcję. Pierwszego dnia ich uwagę ściąga jeden z gości oraz dotrzymująca mu towarzystwa młoda kobieta o smutnych oczach. Podczas balu Jakub otrzymuje od tajemniczej pasażerki liścik z prośbą o pomoc. Wycieczkowiec płynie zostawiając za sobą urokliwe porty, zapierające dech w piersiach widoki, goście bawią się beztrosko nie wiedząc, że na pokładzie statku rozgrywa się ludzki dramat. Każdy dzień podróży przynosi nowe zaskakujące odkrycia, a wciągnięty w niebezpieczną grę Jakub podejmuje wyzwanie nie licząc z konsekwencjami.
Trwa emocjonujący wyścig z czasem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystko, czego nie masz, znajduje się po drugiej stronie strachu. Zbieraj odwagę i ruszaj do przodu.
George Adair
Dzień pierwszy. Barcelona
Stojący od kilku godzin w porcie biały kolos pomrukiwał cicho. Jego ogromna, wystająca z wody sylwetka górowała nie tylko nad wybrzeżem, ale też nad innymi jednostkami dobijającymi do klifu. Zmącona woda uderzała o naszpikowaną dziesiątkami iluminatorów burtę, zaczepione o potężne boje liny napinały się za każdym minimalnym ruchem maszyny, w oddali, srebrnym łańcuchem rzuconym na zmącone fale, błyszczały falochrony. Bok statku ze strzelistym, wysuniętym dziobem ciągnął się w górę poszczególnymi piętrami, z mnóstwem identycznych balkonów z rattanowymi meblami, rzędem pomarańczowych szalup wyposażonych w koła ratunkowe i granatowym kominem z logo armatora na szczycie. Na rampie panował ruch, pracownicy w szarych kombinezonach pchali wózki załadowane kolorowymi walizkami, trwały rozładunki, pohukiwały wtrącone w ruch gigantyczne dźwigi. Jasna linia horyzontu zlewała się w całość, niebo było bowiem czyste jak łza, pozbawione chmur, a morze przybrało błękitną, jaskrawą barwę. Na horyzoncie odcinał się postrzępiony, ciągnący się w kierunku Katalonii szarawy masyw górski o nazwie Montserrat. Krążące nad wodą mewy krzyczały, raz po raz nurkowały pod powierzchnię wyławiając z głębin tłuste, ruszające się kąski. Wielkie portowe maszyny grzmiały, roznosząc wokół echo, tęczowe kontenerowce połyskiwały w słońcu. Na wypełnionym po brzegi parkingu samochodowym panowało ożywienie. Zaczynał się kolejny dzień nerwowej gonitwy.
– Wiwat, Barcelona! – rzucił w powietrze Leonid Ostenko, zrobił szeroki wymach i zaciągnął się głęboko gorącym powietrzem. Następnie spojrzał w dół, gdzie kłębił się tłum pasażerów przygotowujących się do zaokrętowania. Ukrainiec był wysokim, dobrze zbudowanym blondynem z wąskimi oczami w kolorze stali i włosami sięgającymi ramion, które zwykle ujarzmiał gumką. Opalony, barczysty, z beztroskim, ujmującym uśmiechem na twarzy, nieustannie przyciągał spojrzenia płci przeciwnej. – Jedna odjechała, przyjechała następna.
– Kogo masz konkretnie na myśli? – spytał Jakub Grzeliński, wysportowany brunet z kilkudniowym zarostem na brodzie i policzkach. Ubrany w krótkie, białe spodenki i granatową koszulkę z logo firmy trzymał w ręku kubek z kawą i popijał ją drobnymi łykami.
– No, stonkę oczywiście!
– Nie zapominaj, że dzięki tej stonce, jak ją nazywasz, masz robotę.
– Taa... – jęknął teatralnie Ostenko. – Skończył się jeden kierat, zaczyna następny.
Obaj znajdowali się na najwyższym pokładzie włoskiego wycieczkowca o romantycznej nazwie Wenecja, tuż przy szklanej balustradzie, w miejscu, gdzie rozciągał się wspaniały widok na port i całe wybrzeże Barcelony. Zbliżało się południe. Statek niemal opustoszał. Goście kończący dziś rejs opuścili pokład Wenecji tuż przed jedenastą, zaś niemal cała załoga, postawiona w stan gotowości, przygotowywała się gorączkowo do przyjęcia kolejnej grupy, wcale niemałej, bo liczącej sobie około trzech tysięcy ludzi. Jedni czyścili poręcze schodów, inni szorowali podłogi, a jeszcze inni rozstawiali przy basenie plastikowe leżaki. Na dolnych pokładach niewidoczni dla oczu podróżujących pracownicy statku przygotowywali kajuty, wymieniali pościel, pucowali toalety, kabiny prysznicowe, odkurzali wykładziny i opróżniali kosze na śmieci. Jeszcze niżej urzędowali pracownicy techniczni, w kuchniach zaś trwał wyścig z czasem, tworzyły się tam wyszukane potrawy, które miały zadowolić podniebienie każdego z trzech tysięcy mających przybyć wkrótce na statek gości. W bufetach ustawiano stoły, krzesła, wykładano sztućce owinięte granatowymi serwetkami, sterty talerzy, kubków, miseczek, uzupełniano automaty z sokami i dekorowano lady chłodnicze, gdzie niedługo miały wylądować rynienki z dymiącymi potrawami.
– Trochę im zazdroszczę! – Lonia westchnął demonstracyjnie. – Też chciałbym kiedyś tak poleniuchować. Niczym się nie przejmować, niczego nie musieć. Tylko leżeć, pić, tańczyć, uprawiać seks... Zabawa, zabawa... Niekończąca się zabawa!
– Zapracujesz, odłożysz, to popłyniesz – ujął racjonalnie kumpel. Odstawił pusty kubek i oparł obie dłonie na poręczy. Przechylił się, chcąc dojrzeć więcej. – Uważam, że i tak nie mamy powodu do narzekań. Popatrz na kelnerów. Ci to dopiero mają zapieprz! Od rana do późnego wieczora. W środku dnia krótka przerwa na odpoczynek, i od nowa! A my mamy zaledwie cztery występy w tygodniu i trochę prób. Reszta czasu należy do nas. Przy nich jesteśmy królami życia!
– Hej, chłopaki! Nie idziecie na miasto?
Na dźwięk znajomego głosu niemal jednocześnie odwrócili głowy. Przed nimi stała średniego wzrostu, szczupła, zgrabna blondynka o owalnej twarzy z pełnymi ustami, szpiczastym noskiem i parą szmaragdowych oczu w ciemnej oprawie. Proste, długie włosy miała zawiązane w kucyk. Odznaczała się nie tylko urodą, ale również niezwykłym talentem do tańca.
– Tatiana? Co tutaj robisz? – zawołał zaskoczony Kuba. – Myślałem, że zabrałaś się z resztą ekipy i pojechaliście zwiedzać. Ogrody Gaudíego czekają! Sagrada Família i oczywiście La Rambla!
– Początkowo miałam taki zamiar, ale stwierdziłam, że bez ciebie nigdzie nie jadę.
Mrugnęła w jego stronę zaczepnie, na co on odruchowo przeczesał palcami włosy i zmarszczył krzaczaste brwi.
– Chciałem jeszcze zrobić sobie siłownię... – mruknął na swoje usprawiedliwienie. – Poza tym... Barcelonę widziałem już tyle razy. I nie tylko Ogrody Gaudíego i Sagradę Famílię...
– W sumie ja też – zgodziła się dziewczyna. – To może...
Wykonała znaczący ruch ramieniem, wskazując przeszklone drzwi. Uśmiechnęła się przy tym zalotnie i filuternie zatrzepotała firanką rzęs.
– Kajuta wolna, wszyscy się rozjechali – szepnęła, zagryzając subtelnie dolną wargę.
Jakub uśmiechnął się półgębkiem i łypnął lubieżnie w jej stronę. Lubił ją taką chętną, lekko prowokującą.
Stojący obok Lonia rozłożył bezradnie ramiona.
– Gdyby coś, mnie tu nie ma. Pójdę tylko po ręcznik i skorzystam sobie z basenu. A wy, gołąbeczki, czerpcie z uroków życia!
Mrugnął porozumiewawczo w kierunku kumpla, który objął klejącą się do niego dziewczynę.
– Niedługo pokłady wypełnią się nowymi gośćmi. Muszę wypatrzyć sobie jakąś fajną babeczkę, co nie? Najlepiej z dużym biustem i wielkim tyłkiem! – dodał w przelocie.
– Oj, Lońka, Lońka! – Kuba z pobłażaniem pokręcił głową. – Doigrasz się w końcu.
– Wiesz, że zakazany owoc najlepiej smakuje. – Wypiął pierś i roześmiał się prowokacyjnie.
– Jasne! Ale uważaj i miej oko na wszystkich! Wiesz, że nie można nikomu ufać. A jak ktoś na ciebie doniesie, masz przechlapane!
– Nie kracz, bo wykraczesz! – obruszył się Leonid. – W końcu nic złego nie robię. Uszczęśliwiam tylko samotne, zagubione kobiety.
– Szkoda, że zapomniałeś dodać: dziane.
– Oj tam, oj tam! – zaprotestował z odrobiną cynizmu Ostenko. – Od razu dziane. Po prostu lubię kobiety zadbane i niezależne.
Cmoknął z zadowoleniem, spoglądając na bufet, przy którym jeszcze nie było nowych gości, za to jeden z barmanów ustawiał przyniesione szkło w równym rzędzie.
Tatiana przyglądała się im, mrużąc oczy przed słońcem. Nie wzięła ze sobą okularów przeciwsłonecznych, toteż zasłoniła się odruchowo ręką i rzuciła zniecierpliwiona:
– Przestańcie już się przekomarzać! Wystarczy!
Grzeliński przytaknął ochoczo i mocniej przygarnął do siebie dziewczynę. Cmoknął ją w kark i szepnął wprost do ucha:
– Chodźmy, szkoda czasu!
Lonia wyszczerzył łobuzersko równe, białe zęby i mrugnął do nich okiem.
– Bawcie się dobrze, moi kochani! Widzimy się za niedługo!
Piętnasty pokład, na którym usytuowane były baseny, jacuzzi, a także leżaki i ogromne kosze, w których można się było zaszyć i zatopić w rozmyślaniu, zaludnił się szybko. Z nieba lał się żar, toteż większość kobiet, niezależnie od wieku, wystawiała swoje naoliwione ciała wciśnięte w kolorowe, skąpe bikini, wprost na promienie słoneczne. Z głośników wybrzmiewał wielki przebój Michaela Jacksona Who is it?, niektórzy pod ogromnym telebimem podrygiwali w rytm muzyki, inni tańczyli, a jeszcze inni słuchali. Przy barze lały się drinki, dzieci piszczały, pluskając się w wodzie, w ruch poszły karty i kości, zaś ci szukający zapomnienia wczytywali się w stronice przywiezionych ze sobą książek.
Jakub rozglądał się dookoła, licząc, że wśród gości rozpozna znajomą, roześmianą gębę Loni. Minął baseny, wyspę z lodami, po czym ruszył wzdłuż ustawionych stolików z rattanu. Wszystkie już były zajęte, niektórzy sączyli piwo, inni, paląc papierosy, dyskutowali żarliwie. Języki z różnych zakątków świata mieszały się ze sobą, tak samo jak kolor skóry i rysy twarzy.
Wieża Babel – przyszło mu na myśl mimo woli. – Księga Rodzaju.
Zauważył, że tym razem na statek przybyło dużo Azjatów i ciemnoskórych. Musiał przyznać, że niektóre Mulatki były wyjątkowo zgrabne. Mimo woli oglądał się za ich wystającymi tyłeczkami i sterczącymi cycuszkami, zakrytymi ledwie skrawkami materiałów. Wciąż nie miał dość, choć nie tak dawno temu uprawiał dziki seks z Tatianą. Jej temperament nie miał sobie równych, choć w tej materii Kuba posiadał przecież spore doświadczenie. Nieustannie potrafiła go zaskakiwać, czasem wydawało mu się, że jej ciało jest z gumy, nie ma kości ani kręgosłupa. Umiała wykonać każdą pozę i za każdym razem podniecała go do granic możliwości. Dziś było podobnie. Dwie godziny intensywnych zmagań zrobiły swoje, czuł się zmęczony, spełniony, ale wciąż nienasycony. Całe szczęście, że tego dnia nie miał ani prób, ani występów. Tania, niestety tak. Musiała wracać do teatru, gdzie już czekała na nią stała ekipa, z którą zwykle występowała.
– Potraktuję to jako rozgrzewkę przed występem. – Zaśmiała się, stojąc już ubrana w drzwiach od kajuty, kiedy on jeszcze nagi wylegiwał się w pościeli.
Jutrzejsze przedstawienie pod nazwą Moulin Rouge musiało być przygotowane perfekcyjnie. Grzeliński uwielbiał obserwować Tatianę zza kulis, patrzeć na jej zgrabne nogi ukryte pod warstwą falbanek, fiszbin i halek, które ubrane w zgrabne trzewiczki wymachiwały w rytm kankana.
Ach, te nogi! – jęknął w duchu, zaciągając się jak dymem z papierosa ostatnim wspomnieniem miłosnych igraszek. Gdyby nie to, że wrócili znajomi i w kajucie zrobiło się nagle tłoczno, powtórzyliby ten numerek jeszcze kilka razy. Oblizał wargi, które nagle zrobiły się suche. Biegnący z bufetu niebiański zapach wystawionych tam potraw sprawił, że poczuł, jakby jakiś żelazny pierścień zaciskał mu się wokół żołądka. Wtedy uświadomił sobie, że właściwie od rana nic nie jadł. Znów pomyślał o koledze z Ukrainy, Loni, który z reguły towarzyszył mu przy posiłkach, kiedy mieli wolne. Poznali się na początku kontraktu, czyli jakieś sześć miesięcy temu. Od początku zapałali do siebie sympatią, choć dzieliły ich cztery lata i różne usposobienie. Ostenko traktował świat lekko, przyjmował wszystko, co przynosił mu los, choć zdradzał czasem tendencje do narzekania. Uwielbiał uwodzić i czerpać z tego korzyść, a bycie w centrum zainteresowania było czymś, co naprawdę go kręciło. Grzeliński wreszcie dostrzegł kompana na tyle statku, siedzącego na brzegu leżaka tuż obok rozłożonej na ręczniku starszej, intensywnie opalonej kobiety. Skóra na jej brzuchu i udach zwisała rozpaczliwie, oczy miała zasłonięte ogromnymi okularami w czarnych oprawkach, zaś część twarzy skrytą pod słomkowym kapeluszem. Jej palce dłoni zdobiły pokaźne pierścionki, na pomarszczonym dekolcie połyskiwał gruby łańcuch wykończony medalionem. Chłopak coś jej tłumaczył, a ona słuchała uważnie. Lonia posługiwał się nie tylko ukraińskim, angielskim, hiszpańskim, lecz także niemieckim. Ma, skubany, talent do języków – żachnął się z lekką zazdrością Kuba.
– Lonia, cały czas ciebie szukam! Gdzie ty się podziewasz?
Chłopak potrząsnął głową i wyszczerzył równą, białą klawiaturę uzębienia. Szepnął coś do leżącej kobiety, po czym podniósł się i wyprostował nogawki lnianych spodni.
– Musiałeś to zrobić?
– Co takiego? – zdziwił się kumpel.
– Już prawie dopiąłem temat – sarknął. – A tym mi przerwałeś w najmniej odpowiednim momencie!
– Czyli co dokładnie? Boisz się, że jutro jej nie rozpoznasz?
– Nie drwij sobie! Dobrze wiesz, że jak kogoś na początku sobie upatrzysz, to potem siłą rzeczy na niego wpadasz. Tak to już jest, tak to działa. Mimo tylu tysięcy osób.
– I co z tego?
– To, baranie, że prawie się z nią umówiłem! Już sięgała do torebki po kartę, by dać mi numer kabiny.
– Prawie robi różnicę. – Jakub się skrzywił. – Zdążysz jeszcze ją zbałamucić. Lepiej chodźmy coś zjeść!
– Jestem już pełny – skwitował Grzeliński, klepiąc się z zadowoleniem po brzuchu. Te krewetki były prima sort! – A ty?
– Ja jeszcze skoczę po dokładkę. Mam ochotę na delikatny deser!
Leonid wstał, odsuwając z brzękiem krzesło. Zajmowali dwuosobowy stolik pod samym panoramicznym przeszkleniem, skąd roztaczał się obraz na pełne morze. Zachodzące słońce odbijało się od linii horyzontu tysiącami purpurowych refleksów, które sprawiały wrażenie tańczących.
Grzeliński zawiesił tam na chwilę wzrok.
– Milion dolarów za taki widok – rzekł bardziej do siebie niż do kolegi, który nie zwracając uwagi na jego zachwyt, ruszył w głąb bufetów w poszukiwaniu czegoś ekstra.
Ubrany był w lniane spodnie i bawełnianą koszulkę. Jego wyrzeźbiona wieloletnimi treningami, opalona sylwetka przyciągała spojrzenia dziewczyn, które dopiero co przybyły na pokład wycieczkowca. Jedne były w towarzystwie rodziców albo innych osób z rodziny, inne chłopaków, jednak żadna z nich nie omieszkała zawiesić na tym mężczyźnie rozmarzonego wzroku.
Leonid zdawał sobie sprawę ze swojej atrakcyjności, dlatego korzystał z tych walorów, ile wlezie. Zmieniał dziewczyny jak rękawiczki, nie myśląc o ustatkowaniu się ani o założeniu rodziny. A ostatnio upodobał sobie starsze, zamożne turystki, które w zamian za chwilę towarzystwa, zapomnienia i niewinnej zabawy potrafiły być niezwykle hojne. Oczywiście robił to w wielkiej tajemnicy. W umowie miał zapisane, że bliższe kontakty z gośćmi statku grożą zerwaniem kontraktu i karą grzywny. Mimo tego ryzyka Lonia nie zamierzał zrezygnować z tego przyjemnego sposobu na dodatkowy zarobek, i to całkiem niemały.
Teraz Ostenko przeciskał się wzdłuż bufetów zastawionych przysmakami z różnych części świata. Nowi goście zdążyli się już porządnie zgłodnieć, bo większość stolików była już zajęta, restauracja pękała w szwach i rozbrzmiewała dźwiękiem ożywionych, toczących się wokół rozmów. Kucharze w fartuchach i wysokich czepcach strzegli swojego królestwa, dbając o to, aby przypadkiem niczego nikomu nie zabrakło. Na jednym ze stoisk widniała ogromna pieczona knaga, z zarumienioną skórką i soczystym, różowym mięsem. Obok stała miseczka z zawiesistym, rudawym sosem. To właśnie tam ustawiła się kolejka, która zatarasowała przejście do deserów.
Lonia już wracał z talerzykiem i upatrzonym wcześniej przysmakiem, na który składał się maleńki pojemniczek z musem waniliowym, gdy wtem idący z przeciwka wysoki, barczysty mężczyzna w czarnym podkoszulku, przepychając się po sztukę mięsa, szturchnął go łokciem.
– Shit! – zaklął siarczyście Ukrainiec, kiedy naczynie z melaminy wypadło mu z ręki i słodkość potoczyła się po ceramicznej podłodze.
Jego wzrok zarejestrował w tym momencie kanciastą sylwetkę i szeroką twarz z tatuażem na szyi i brzydką szramą pod okiem. Osobnik obrzucił go tylko lekceważącym spojrzeniem, nie zamierzając nawet przeprosić.
Nieprzyzwyczajony do takiego traktowania Ostenko zacisnął jedynie pięści, poczerwieniał na twarzy, przełknął głośno ślinę i zrobił zwrot, rezygnując z kolejnego kursu po deser. Dotarł już prawie na miejsce, kiedy uwagę jego przykuł okrągły, ośmioosobowy stolik zastawiony jedzeniem, puszkami coca-coli, fanty, szklankami piwa i kieliszkami z winem. Nie byłoby w tym widoku nic dziwnego, gdyby nie ogromny bałagan panujący na blacie. Rozbryzgane potrawy, rozrzucone sztućce, zmięte serwetki... Po chwili dostrzegł przy stole grubasa z okrągłą twarzą, podwójnym podbródkiem i strzechą rudych włosów, w rozpiętej do pasa koszuli, z widniejącym na klatce piersiowej tatuażem i grubym na dwa palce łańcuchem ze złota. Towarzyszyły mu jakieś osoby, których nie miał ochoty oglądać, a więc tylko pokiwał z politowaniem głową i pomaszerował dalej.
Zastał kumpla przeglądającego zdjęcia w telefonie. Grzeliński siedział wciąż na tym samym miejscu i popijał wodę przyniesioną z automatu.
– Widziałeś ten chlew?
Kuba podniósł głowę, odrywając się od galerii pamiątkowych fotografii wykonanych w czasie poprzednich rejsów.
– Gdzie? – rzucił zdezorientowany.
– No, tam!
Ruchem brody wskazał miejsce pod ścianą, na której widniał obraz w złotej ramie, przedstawiający kobiecą twarz w weneckiej masce.
– Nie – zaprzeczył. – Nie zwróciłem uwagi.
– Siedzi tam jakaś opasła świnia i żre! – sarknął Lonia, nie kryjąc wzgardy. – Wygląda gorzej niż zawodnik sumo.
– Dla mnie to żadna nowość! Żałujesz mu? – Grzeliński zaśmiał się i zerknął wymownie na puste ręce kolegi.
– Zrezygnowałeś jednak z deseru? Sumienie ruszyło?
– Nie zrezygnowałem – warknął kumpel, nie kryjąc irytacji. – Ktoś mi go wytrącił z ręki. Następny fanatyk jedzenia.
– No to masz dzisiaj pecha – skwitował tancerz i uśmiechnął się z drwiną. – Może to i lepiej, wyjdzie ci tylko na zdrowie.
– Jasne! – rzucił Lonia i nagle jego wzrok powędrował za przechodzącym obok umięśnionym gościem. – To właśnie ten goguś! Nawet nie przeprosił.
– Daj spokój! Nie zapominaj, że nie masz tu do czynienia z arystokracją, tylko często z prostakami bez krzty i ogłady!
– To akurat prawda. – Ostenko westchnął zrezygnowany, a następnie dodał, nie spuszczając z dryblasa wzroku: – Jak widać to jedna klika. Nic dziwnego. Świnia dorównuje świni.
Jakub mruknął z lekkim pobłażaniem.
– Daj już spokój! Nie zmienisz tego świata, choćbyś nawet bardzo tego chciał! – Odstawił z brzdękiem kubek z wodą i wstał. – Chodźmy lepiej popatrzeć, jak nasi tańczą – zaproponował. – Niedługo skończy się próba, a zacznie pierwsza tura występów.
– Masz rację, stary! Lepiej stąd chodźmy!
Znajdowali się akurat na wysokości okrągłego stolika, przy którym siedział oparty na łokciach opasły gość w białej, lnianej marynarce. Przed nimi zrobił się zator, dlatego Jakub mimo woli rzucił nań okiem. Oprócz dryblasa w czarnym podkoszulku, z wydzierganą w wielu miejscach skórą, dostrzegł dojrzałą kobietę o śniadej cerze, pełnych kształtach, dość ładną i zadbaną. Ale nie ona sprawiła, że na moment zabrakło mu powietrza. Towarzyszyła tej grupie jeszcze jedna osoba. Młodziutka, drobnej budowy dziewczyna z przepiękną twarzą, brązowymi włosami i przeraźliwie smutnymi oczami. Obrzucił ją przelotnym spojrzeniem, odnosząc wrażenie, że ona na niego również patrzy. Przełknął ślinę i z niezrozumianą dla siebie samego niechęcią podążył za Lonią.
Grzeliński stał za kulisami i patrzył, jak koledzy i koleżanki po fachu ubrani w stroje baletowe wykonują spektakl zatytułowany Romeo i Julia. Tatiana w body i białej, zwiewnej jak gęsi puch spódniczce, ze związanymi w kok włosami, sunęła zgrabnie w tańcu. Ten solowy numer należał do jej ulubionych, baletu uczyła się w swojej ojczyźnie, Rosji. Wprawdzie widowisko nie miało tak naprawdę nic z klasyki, jednakże poprzez wspaniałą dekorację, wzniosłą muzykę i zdolności tancerzy cieszyło oko, porywało serca i należało do ich ulubionych. Zespół za każdym razem otrzymywał owacje na stojąco, publiczność szalała. Tani towarzyszył zwykle Dymitr, który założył do tego wykonania obcisły kostium ukazujący rzeźbę jego ramion, ud i pośladków. Mimo mięśni chłopak należał raczej do szczupłych, średniej budowy osób.
Słupy reflektorów oświetlały scenę, na ekranie pokazywały się kolorowe iluminacje. Raz kamienica ze słynnym balkonem z Werony, raz ulice miasta, a innym razem bogate wnętrza komnat rodu Kapuletich.
Tatiana i Dymitr pochodzili z Petersburga i jeszcze jakiś czas temu tworzyli zgraną, zakochaną w sobie parę. Do czasu, kiedy na horyzoncie pojawił się on, czyli Jakub Grzeliński. Wówczas Tania zerwała z chłopakiem, oczywiście ku jego rozpaczy przeradzającej się czasami we wściekłość. Choć minęło już kilka miesięcy, Dima nadal robił na złość nie tylko jemu, lecz także swojej dawnej partnerce. Czasem podmienił rywalowi kostium, pomieszał ich buty, a kiedyś nawet próbował podłożyć mu nogę w tańcu. Dostał za to od Kuby po gębie i na tym wyrównały się ich rachunki. Po tym wydarzeniu nastąpił względny pokój.
Tymczasem przedstawienie się zakończyło, kotara zasunęła, artyści rozbiegli się do garderoby, a dyrektor teatru, Roberto, wyszedł, by wszystkim podziękować i zapowiedzieć program na kolejny dzień. Robił to jak zawsze w pięciu językach, angielskim, włoskim, hiszpańskim, francuskim i niemieckim, co zwykle nudziło ludzi. Na widowni rozbłysło światło, goście zaczęli opuszczać swoje miejsca i kierować się w stronę wyjścia. Wtem uwagę Jakuba przykuło kilka osób w drugim rzędzie. Bez trudu rozpoznał mężczyznę ze stołówki, jego postawną partnerkę i tę trzecią, która stała za nimi z opuszczonymi ramionami i pochyloną głową. Dotrzymywał jej towarzystwa rosły mężczyzna, tym razem w czarnej koszuli i slimowanych spodniach. Kiedy starsza z kobiet wspięła się po wyłożonych wykładziną schodach, kroczący za nią gruby rudzielec zrobił krok w bok i przepuścił dziewczynę. Ta wyprostowała się i ruszyła z miejsca. Miała na sobie białą, prostą sukienkę przed kolana, otulającą zgrabne ciało, dodającą uroku i niewinności. Kiedy minęła się z grubasem, ten zaszedł ją od tyłu i położył wielką łapę na jej pośladku. Uśmiechnął się przy tym obscenicznie i klepnął, ku uciesze tego młodszego, na co ona zgarbiła plecy, schowała głowę w ramiona i nie protestując, ruszyła do przodu.
O co tutaj chodzi? – zadał sobie pytanie Jakub, bo w tym momencie uświadomił sobie, że dziewczyna ze smutną twarzą nie mogła być córką tych dwojga.
Oparci o poręcz balustrady najwyższego pokładu wpatrywali się w oddalający, oświetlony milionami światełek ląd. Niebo było usypane gwiazdami, grzbiety fal połyskiwały w blasku zawieszonego nad powierzchnią morza księżyca. Statek sunął do przodu, prując fale, wprowadzając w ruch powietrze, które otulało ich ciepłem i morską bryzą. Szum wody przyjemnie wibrował w uszach. Tania, już w dresie i ortalionowej kamizelce, przytuliła się do Jakuba, objęła go w pasie i milczała. Na dolnych pokładach nieśmiertelnie trwała zabawa, śmiechy, krzyki i muzyka docierały tutaj ledwie strzępami dźwięków.
– Pięknie, prawda? – rzucił cicho, nie odwracając głowy.
– Cudownie – przyznała. – Jestem tutaj tyle czasu, ale za każdym razem ten widok powala mnie na kolana.
– Mnie też...
– A kiedy statek odbija od brzegu, a z głośników płynie Time to say goodbye Andrei Bocellego i Sarah Brightman, za każdym razem chce mi się płakać. Szkoda, że dziś mnie to ominęło.
– Płakać? Dlaczego?
Pochylił się nad nią i pocałował w czubek głowy. Jej włosy pachniały szamponem o zapachu orchidei.
– Nie wiem... Po prostu mi smutno.
– Mnie ta muzyka porywa – stwierdził po chwili milczenia. – Właśnie dopiero chce mi się żyć.
– Szczęściarz – skwitowała z przekąsem. – Nic na to nie poradzę, że tęsknię czasem za domem i rodziną.
– Ja nie mam za kim tęsknić – odparł. – Chyba że za tobą.
– Jak to nie masz? Nie zostawiłeś nikogo w Polsce? Rodziców, rodzeństwa, przyjaciół? – drążyła.
Tak naprawdę niewiele wiedziała o Kubie. Nigdy jej się nie zwierzał. Ponadto ich wspólny czas najczęściej wypełniał seks.
– Nie, wychowałem się w domu dziecka...
– Serio? – rzuciła, nie kryjąc zdumienia, a potem zaraz dodała: – Nie wiedziałam, przykro mi...
Uśmiechnął się krótko, trochę z przymusu.
– A niby skąd.
Potem wzruszył ramionami.
– Nie ma o czym mówić. Stare dzieje – prychnął gorzko. – Do kolegów z bidula nie tęsknię. Raczej cieszę się, że udało mi się od nich uwolnić.
– Było aż tak źle?
– Cóż...
Przytuliła się do niego mocniej.
– Na szczęście masz teraz mnie.
W odpowiedzi pochylił się nad Tatianą, wziął gwałtownie w ramiona, odwrócił przodem i przycisnął plecami do balustrady.
– Chciałbym się z tobą kochać! Teraz i tutaj, jak najszybciej!
Jego oczy zaiskrzyły od pożądania, kiedy przylgnął do niej swoim ciałem i poczuł pod palcami jej kobiece kształty.
– Ja też – szepnęła, jednocześnie odwróciła głowę, wskazując na wolny, osnuty mrokiem kosz.
– Na tyle statku nie ma nikogo. Jesteśmy tu tylko my. A kosz jest wolny.
Zanurzył palce w jej gęstych włosach, następnie przysunął twarz i zwilżył jej wargi językiem.
– Chodź! – rzucił niecierpliwie. – Pragnę cię jak szalony!
– Ja ciebie też! – wymamrotała, czując falę silnego podniecenia.
Trzymając się za ręce, cofnęli się o parę kroków i wsunęli się do ogromnego, rattanowego igloo. Tam, z dala od ludzkich, wścibskich oczu, oddali się kolejny raz namiętnym, żarliwym pieszczotom.