Bal na statku Wenecja - Anna Stryjewska - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Bal na statku Wenecja ebook i audiobook

Anna Stryjewska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Luksusowy wycieczkowiec Wenecja wypływa w długi rejs z Barcelony aż do Nowego Jorku.

Jakub i Leonid to dwaj przyjaciele, którzy odbywają kontrakt na statku, tworząc wraz z pozostałą grupą artystów niezwykle barwne widowiska. Ich występy w teatrze stanowią dla podróżujących niebywałą atrakcję. Pierwszego dnia ich uwagę ściąga jeden z gości oraz dotrzymująca mu towarzystwa młoda kobieta o smutnych oczach. Podczas balu Jakub otrzymuje od tajemniczej pasażerki liścik z prośbą o pomoc. Wycieczkowiec płynie zostawiając za sobą urokliwe porty, zapierające dech w piersiach widoki, goście bawią się beztrosko nie wiedząc, że na pokładzie statku rozgrywa się ludzki dramat. Każdy dzień podróży przynosi nowe zaskakujące odkrycia, a wciągnięty w niebezpieczną grę Jakub podejmuje wyzwanie nie licząc z konsekwencjami.

Trwa emocjonujący wyścig z czasem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 59 min

Lektor: Klaudia Bełcik
Oceny
4,3 (85 ocen)
46
24
11
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anmanika

Z braku laku…

trochę rozczarowana jestem, dotąd książki AS były świetne, ta to skrzyżowanie mafiaromansu z katalogiem reklamowym statku wycieczkowego.
10
Ewelina2611

Dobrze spędzony czas

Jesteście gotowi na rejs wycieczkowcem? Autorka zabiera nas na wycieczkę marzeń. Luksusowy wycieczkowiec Wenecja wypływa w rejs z Barcelony aż do Nowego Jorku . To nie będzie tylko historia zapierająca dech w piersiach od widoków oraz pełna beztroskiej zabawy, zostaniemy też  wciągnięci w wir zaskakujących wydarzeń i ludzkich dramatów.  "Są na tym świe­cie lu­dzie, dla któ­rych nie ist­nieje żadna świę­tość, żadna praw­da po­nad pra­gnie­niem po­sia­da­nia wła­dzy. I to dą­że­nie uspra­wie­dli­wia wszyst­ko, każdą pod­łość, okru­cień­stwo, każdą zbrod­nię i wy­laną łzę"  Jakub i Leonid odbywają kolejny kontrakt na wycieczkowcu,umilając czas pasażerom niezwykłymi widowiskami i tańcem. Obydwoje szukają rozrywek podczas rejsów. Już podczas pierwszego dnia ich uwagę zwraca piękna brunetka o smutnych oczach. Jakub zatraca się w jej brązowych oczach nie przeczuwając ile zmian szykuje się w jego życiu. Zbieg pewnych wydarzeń i króciutki liścik ze słowami HELP ME,który otrzymuje mężczyzna...
10
kuba-a02

Nie oderwiesz się od lektury

dla mnie ok pozycja
00
AnnPaw0558

Dobrze spędzony czas

ładnie napisana powieść tylko czasami zbyt długie wprowadzenie do akcji.
00
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

Hejka, Książkowe Iskierki! 🔥 Macie ochotę na podróż luksusowym statkiem wycieczkowym? Tak, to zapraszam Was wraz z autorką w rejs z Barcelony do Nowego Jorku. Będzie pięknie, ale i niebezpiecznie. W tej podróży zwiedzicie kilka pięknych miast, poznacie niecodziennych bohaterów, których losy splotły się pod wpływem jednego spojrzenia. Ta historia wciąga jak wir wodny, a na jego dnie odkryjecie niesamowitą tajemnicę. Zwroty w akcji gwarantowane, tak samo jak emocje, które sięgają zenitu. Uwierzcie mi na słowo, że ta powieść jest niesamowita. Zupełnie się tego po niej nie spodziewałam. Jakub i Leonid, to dwaj artyści, którzy występują na statku i wraz z innymi artystami tworzą barwne przedstawienia dla gości wycieczkowca. Przyciągają uwagę swoją pracą, ale i własna aparycją. Podczas balu rozpoczynającego rejs Jakub otrzymuje liścik, z prośba o pomoc od młodziutkiej i pieknej kobiety. Smutny i błagalny wzrok zahipnotyzował młodego artystę, który wbrew radom przyjaciół postanowił, że ro...
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce© Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Anna Stry­jew­ska, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-61-9
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wszystko, czego nie masz, znaj­duje się po dru­giej stro­nie stra­chu. Zbie­raj od­wagę i ru­szaj do przodu.

Geo­rge Adair

Dzień pierw­szy. Bar­ce­lona

Sto­jący od kilku go­dzin w por­cie biały ko­los po­mru­ki­wał ci­cho. Jego ogromna, wy­sta­jąca z wody syl­wetka gó­ro­wała nie tylko nad wy­brze­żem, ale też nad in­nymi jed­nost­kami do­bi­ja­ją­cymi do klifu. Zmą­cona woda ude­rzała o na­szpi­ko­waną dzie­siąt­kami ilu­mi­na­to­rów burtę, za­cze­pione o po­tężne boje liny na­pi­nały się za każ­dym mi­ni­mal­nym ru­chem ma­szyny, w od­dali, srebr­nym łań­cu­chem rzu­co­nym na zmą­cone fale, błysz­czały fa­lo­chrony. Bok statku ze strze­li­stym, wy­su­nię­tym dzio­bem cią­gnął się w górę po­szcze­gól­nymi pię­trami, z mnó­stwem iden­tycz­nych bal­ko­nów z rat­ta­no­wymi me­blami, rzę­dem po­ma­rań­czo­wych sza­lup wy­po­sa­żo­nych w koła ra­tun­kowe i gra­na­to­wym ko­mi­nem z logo ar­ma­tora na szczy­cie. Na ram­pie pa­no­wał ruch, pra­cow­nicy w sza­rych kom­bi­ne­zo­nach pchali wózki za­ła­do­wane ko­lo­ro­wymi wa­liz­kami, trwały roz­ła­dunki, po­hu­ki­wały wtrą­cone w ruch gi­gan­tyczne dźwigi. Ja­sna li­nia ho­ry­zontu zle­wała się w ca­łość, niebo było bo­wiem czy­ste jak łza, po­zba­wione chmur, a mo­rze przy­brało błę­kitną, ja­skrawą barwę. Na ho­ry­zon­cie od­ci­nał się po­strzę­piony, cią­gnący się w kie­runku Ka­ta­lo­nii sza­rawy ma­syw gór­ski o na­zwie Mont­ser­rat. Krą­żące nad wodą mewy krzy­czały, raz po raz nur­ko­wały pod po­wierzch­nię wy­ła­wia­jąc z głę­bin tłu­ste, ru­sza­jące się ką­ski. Wiel­kie por­towe ma­szyny grzmiały, roz­no­sząc wo­kół echo, tę­czowe kon­te­ne­rowce po­ły­ski­wały w słońcu. Na wy­peł­nio­nym po brzegi par­kingu sa­mo­cho­do­wym pa­no­wało oży­wie­nie. Za­czy­nał się ko­lejny dzień ner­wo­wej go­ni­twy.

– Wi­wat, Bar­ce­lona! – rzu­cił w po­wie­trze Le­onid Ostenko, zro­bił sze­roki wy­mach i za­cią­gnął się głę­boko go­rą­cym po­wie­trzem. Na­stęp­nie spoj­rzał w dół, gdzie kłę­bił się tłum pa­sa­że­rów przy­go­to­wu­ją­cych się do za­okrę­to­wa­nia. Ukra­iniec był wy­so­kim, do­brze zbu­do­wa­nym blon­dy­nem z wą­skimi oczami w ko­lo­rze stali i wło­sami się­ga­ją­cymi ra­mion, które zwy­kle ujarz­miał gumką. Opa­lony, bar­czy­sty, z bez­tro­skim, uj­mu­ją­cym uśmie­chem na twa­rzy, nie­ustan­nie przy­cią­gał spoj­rze­nia płci prze­ciw­nej. – Jedna od­je­chała, przy­je­chała na­stępna.

– Kogo masz kon­kret­nie na my­śli? – spy­tał Ja­kub Grze­liń­ski, wy­spor­to­wany bru­net z kil­ku­dnio­wym za­ro­stem na bro­dzie i po­licz­kach. Ubrany w krót­kie, białe spodenki i gra­na­tową ko­szulkę z logo firmy trzy­mał w ręku ku­bek z kawą i po­pi­jał ją drob­nymi ły­kami.

– No, stonkę oczy­wi­ście!

– Nie za­po­mi­naj, że dzięki tej stonce, jak ją na­zy­wasz, masz ro­botę.

– Taa... – jęk­nął te­atral­nie Ostenko. – Skoń­czył się je­den kie­rat, za­czyna na­stępny.

Obaj znaj­do­wali się na naj­wyż­szym po­kła­dzie wło­skiego wy­ciecz­kowca o ro­man­tycz­nej na­zwie We­ne­cja, tuż przy szkla­nej ba­lu­stra­dzie, w miej­scu, gdzie roz­cią­gał się wspa­niały wi­dok na port i całe wy­brzeże Bar­ce­lony. Zbli­żało się po­łu­dnie. Sta­tek nie­mal opu­sto­szał. Go­ście koń­czący dziś rejs opu­ścili po­kład We­ne­cji tuż przed je­de­na­stą, zaś nie­mal cała za­łoga, po­sta­wiona w stan go­to­wo­ści, przy­go­to­wy­wała się go­rącz­kowo do przy­ję­cia ko­lej­nej grupy, wcale nie­ma­łej, bo li­czą­cej so­bie około trzech ty­sięcy lu­dzi. Jedni czy­ścili po­rę­cze scho­dów, inni szo­ro­wali pod­łogi, a jesz­cze inni roz­sta­wiali przy ba­se­nie pla­sti­kowe le­żaki. Na dol­nych po­kła­dach nie­wi­doczni dla oczu po­dró­żu­ją­cych pra­cow­nicy statku przy­go­to­wy­wali ka­juty, wy­mie­niali po­ściel, pu­co­wali to­a­lety, ka­biny prysz­ni­cowe, od­ku­rzali wy­kła­dziny i opróż­niali ko­sze na śmieci. Jesz­cze ni­żej urzę­do­wali pra­cow­nicy tech­niczni, w kuch­niach zaś trwał wy­ścig z cza­sem, two­rzyły się tam wy­szu­kane po­trawy, które miały za­do­wo­lić pod­nie­bie­nie każ­dego z trzech ty­sięcy ma­ją­cych przy­być wkrótce na sta­tek go­ści. W bu­fe­tach usta­wiano stoły, krze­sła, wy­kła­dano sztućce owi­nięte gra­na­to­wymi ser­wet­kami, sterty ta­le­rzy, kub­ków, mi­se­czek, uzu­peł­niano au­to­maty z so­kami i de­ko­ro­wano lady chłod­ni­cze, gdzie nie­długo miały wy­lą­do­wać ry­nienki z dy­mią­cymi po­tra­wami.

– Tro­chę im za­zdrosz­czę! – Lo­nia wes­tchnął de­mon­stra­cyj­nie. – Też chciał­bym kie­dyś tak po­le­niu­cho­wać. Ni­czym się nie przej­mo­wać, ni­czego nie mu­sieć. Tylko le­żeć, pić, tań­czyć, upra­wiać seks... Za­bawa, za­bawa... Nie­koń­cząca się za­bawa!

– Za­pra­cu­jesz, odło­żysz, to po­pły­niesz – ujął ra­cjo­nal­nie kum­pel. Od­sta­wił pu­sty ku­bek i oparł obie dło­nie na po­rę­czy. Prze­chy­lił się, chcąc doj­rzeć wię­cej. – Uwa­żam, że i tak nie mamy po­wodu do na­rze­kań. Po­patrz na kel­ne­rów. Ci to do­piero mają za­pieprz! Od rana do póź­nego wie­czora. W środku dnia krótka prze­rwa na od­po­czy­nek, i od nowa! A my mamy za­le­d­wie cztery wy­stępy w ty­go­dniu i tro­chę prób. Reszta czasu na­leży do nas. Przy nich je­ste­śmy kró­lami ży­cia!

– Hej, chło­paki! Nie idzie­cie na mia­sto?

Na dźwięk zna­jo­mego głosu nie­mal jed­no­cze­śnie od­wró­cili głowy. Przed nimi stała śred­niego wzro­stu, szczu­pła, zgrabna blon­dynka o owal­nej twa­rzy z peł­nymi ustami, szpi­cza­stym no­skiem i parą szma­rag­do­wych oczu w ciem­nej opra­wie. Pro­ste, dłu­gie włosy miała za­wią­zane w ku­cyk. Od­zna­czała się nie tylko urodą, ale rów­nież nie­zwy­kłym ta­len­tem do tańca.

– Ta­tiana? Co tu­taj ro­bisz? – za­wo­łał za­sko­czony Kuba. – My­śla­łem, że za­bra­łaś się z resztą ekipy i po­je­cha­li­ście zwie­dzać. Ogrody Gau­díego cze­kają! Sa­grada Fa­mília i oczy­wi­ście La Ram­bla!

– Po­cząt­kowo mia­łam taki za­miar, ale stwier­dzi­łam, że bez cie­bie ni­g­dzie nie jadę.

Mru­gnęła w jego stronę za­czep­nie, na co on od­ru­chowo prze­cze­sał pal­cami włosy i zmarsz­czył krza­cza­ste brwi.

– Chcia­łem jesz­cze zro­bić so­bie si­łow­nię... – mruk­nął na swoje uspra­wie­dli­wie­nie. – Poza tym... Bar­ce­lonę wi­dzia­łem już tyle razy. I nie tylko Ogrody Gau­díego i Sa­gradę Fa­mílię...

– W su­mie ja też – zgo­dziła się dziew­czyna. – To może...

Wy­ko­nała zna­czący ruch ra­mie­niem, wska­zu­jąc prze­szklone drzwi. Uśmiech­nęła się przy tym za­lot­nie i fi­lu­ter­nie za­trze­po­tała fi­ranką rzęs.

– Ka­juta wolna, wszy­scy się roz­je­chali – szep­nęła, za­gry­za­jąc sub­tel­nie dolną wargę.

Ja­kub uśmiech­nął się pół­gęb­kiem i łyp­nął lu­bież­nie w jej stronę. Lu­bił ją taką chętną, lekko pro­wo­ku­jącą.

Sto­jący obok Lo­nia roz­ło­żył bez­rad­nie ra­miona.

– Gdyby coś, mnie tu nie ma. Pójdę tylko po ręcz­nik i sko­rzy­stam so­bie z ba­senu. A wy, go­łą­beczki, czerp­cie z uro­ków ży­cia!

Mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo w kie­runku kum­pla, który ob­jął kle­jącą się do niego dziew­czynę.

– Nie­długo po­kłady wy­peł­nią się no­wymi go­śćmi. Mu­szę wy­pa­trzyć so­bie ja­kąś fajną ba­beczkę, co nie? Naj­le­piej z du­żym biu­stem i wiel­kim tył­kiem! – do­dał w prze­lo­cie.

– Oj, Lońka, Lońka! – Kuba z po­bła­ża­niem po­krę­cił głową. – Do­igrasz się w końcu.

– Wiesz, że za­ka­zany owoc naj­le­piej sma­kuje. – Wy­piął pierś i ro­ze­śmiał się pro­wo­ka­cyj­nie.

– Ja­sne! Ale uwa­żaj i miej oko na wszyst­kich! Wiesz, że nie można ni­komu ufać. A jak ktoś na cie­bie do­nie­sie, masz prze­chla­pane!

– Nie kracz, bo wy­kra­czesz! – ob­ru­szył się Le­onid. – W końcu nic złego nie ro­bię. Uszczę­śli­wiam tylko sa­motne, za­gu­bione ko­biety.

– Szkoda, że za­po­mnia­łeś do­dać: dziane.

– Oj tam, oj tam! – za­pro­te­sto­wał z odro­biną cy­ni­zmu Ostenko. – Od razu dziane. Po pro­stu lu­bię ko­biety za­dbane i nie­za­leżne.

Cmok­nął z za­do­wo­le­niem, spo­glą­da­jąc na bu­fet, przy któ­rym jesz­cze nie było no­wych go­ści, za to je­den z bar­ma­nów usta­wiał przy­nie­sione szkło w rów­nym rzę­dzie.

Ta­tiana przy­glą­dała się im, mru­żąc oczy przed słoń­cem. Nie wzięła ze sobą oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych, to­też za­sło­niła się od­ru­chowo ręką i rzu­ciła znie­cier­pli­wiona:

– Prze­stań­cie już się prze­ko­ma­rzać! Wy­star­czy!

Grze­liń­ski przy­tak­nął ocho­czo i moc­niej przy­gar­nął do sie­bie dziew­czynę. Cmok­nął ją w kark i szep­nął wprost do ucha:

– Chodźmy, szkoda czasu!

Lo­nia wy­szcze­rzył ło­bu­zer­sko równe, białe zęby i mru­gnął do nich okiem.

– Baw­cie się do­brze, moi ko­chani! Wi­dzimy się za nie­długo!

***

Pięt­na­sty po­kład, na któ­rym usy­tu­owane były ba­seny, ja­cuzzi, a także le­żaki i ogromne ko­sze, w któ­rych można się było za­szyć i za­to­pić w roz­my­śla­niu, za­lud­nił się szybko. Z nieba lał się żar, to­też więk­szość ko­biet, nie­za­leż­nie od wieku, wy­sta­wiała swoje na­oli­wione ciała wci­śnięte w ko­lo­rowe, skąpe bi­kini, wprost na pro­mie­nie sło­neczne. Z gło­śni­ków wy­brzmie­wał wielki prze­bój Mi­cha­ela Jack­sona Who is it?, nie­któ­rzy pod ogrom­nym te­le­bi­mem po­dry­gi­wali w rytm mu­zyki, inni tań­czyli, a jesz­cze inni słu­chali. Przy ba­rze lały się drinki, dzieci pisz­czały, plu­ska­jąc się w wo­dzie, w ruch po­szły karty i ko­ści, zaś ci szu­ka­jący za­po­mnie­nia wczy­ty­wali się w stro­nice przy­wie­zio­nych ze sobą ksią­żek.

Ja­kub roz­glą­dał się do­okoła, li­cząc, że wśród go­ści roz­po­zna zna­jomą, ro­ze­śmianą gębę Loni. Mi­nął ba­seny, wy­spę z lo­dami, po czym ru­szył wzdłuż usta­wio­nych sto­li­ków z rat­tanu. Wszyst­kie już były za­jęte, nie­któ­rzy są­czyli piwo, inni, pa­ląc pa­pie­rosy, dys­ku­to­wali żar­li­wie. Ję­zyki z róż­nych za­kąt­ków świata mie­szały się ze sobą, tak samo jak ko­lor skóry i rysy twa­rzy.

Wieża Ba­bel – przy­szło mu na myśl mimo woli. – Księga Ro­dzaju.

Za­uwa­żył, że tym ra­zem na sta­tek przy­było dużo Azja­tów i ciem­no­skó­rych. Mu­siał przy­znać, że nie­które Mu­latki były wy­jąt­kowo zgrabne. Mimo woli oglą­dał się za ich wy­sta­ją­cymi ty­łecz­kami i ster­czą­cymi cy­cusz­kami, za­kry­tymi le­d­wie skraw­kami ma­te­ria­łów. Wciąż nie miał dość, choć nie tak dawno temu upra­wiał dziki seks z Ta­tianą. Jej tem­pe­ra­ment nie miał so­bie rów­nych, choć w tej ma­te­rii Kuba po­sia­dał prze­cież spore do­świad­cze­nie. Nie­ustan­nie po­tra­fiła go za­ska­ki­wać, cza­sem wy­da­wało mu się, że jej ciało jest z gumy, nie ma ko­ści ani krę­go­słupa. Umiała wy­ko­nać każdą pozę i za każ­dym ra­zem pod­nie­cała go do gra­nic moż­li­wo­ści. Dziś było po­dob­nie. Dwie go­dziny in­ten­syw­nych zma­gań zro­biły swoje, czuł się zmę­czony, speł­niony, ale wciąż nie­na­sy­cony. Całe szczę­ście, że tego dnia nie miał ani prób, ani wy­stę­pów. Ta­nia, nie­stety tak. Mu­siała wra­cać do te­atru, gdzie już cze­kała na nią stała ekipa, z którą zwy­kle wy­stę­po­wała.

– Po­trak­tuję to jako roz­grzewkę przed wy­stę­pem. – Za­śmiała się, sto­jąc już ubrana w drzwiach od ka­juty, kiedy on jesz­cze nagi wy­le­gi­wał się w po­ścieli.

Ju­trzej­sze przed­sta­wie­nie pod na­zwą Mo­ulin Ro­uge mu­siało być przy­go­to­wane per­fek­cyj­nie. Grze­liń­ski uwiel­biał ob­ser­wo­wać Ta­tianę zza ku­lis, pa­trzeć na jej zgrabne nogi ukryte pod war­stwą fal­ba­nek, fisz­bin i ha­lek, które ubrane w zgrabne trze­wiczki wy­ma­chi­wały w rytm kan­kana.

Ach, te nogi! – jęk­nął w du­chu, za­cią­ga­jąc się jak dy­mem z pa­pie­rosa ostat­nim wspo­mnie­niem mi­ło­snych igra­szek. Gdyby nie to, że wró­cili zna­jomi i w ka­ju­cie zro­biło się na­gle tłoczno, po­wtó­rzy­liby ten nu­me­rek jesz­cze kilka razy. Ob­li­zał wargi, które na­gle zro­biły się su­che. Bie­gnący z bu­fetu nie­biań­ski za­pach wy­sta­wio­nych tam po­traw spra­wił, że po­czuł, jakby ja­kiś że­la­zny pier­ścień za­ci­skał mu się wo­kół żo­łądka. Wtedy uświa­do­mił so­bie, że wła­ści­wie od rana nic nie jadł. Znów po­my­ślał o ko­le­dze z Ukra­iny, Loni, który z re­guły to­wa­rzy­szył mu przy po­sił­kach, kiedy mieli wolne. Po­znali się na po­czątku kon­traktu, czyli ja­kieś sześć mie­sięcy temu. Od po­czątku za­pa­łali do sie­bie sym­pa­tią, choć dzie­liły ich cztery lata i różne uspo­so­bie­nie. Ostenko trak­to­wał świat lekko, przyj­mo­wał wszystko, co przy­no­sił mu los, choć zdra­dzał cza­sem ten­den­cje do na­rze­ka­nia. Uwiel­biał uwo­dzić i czer­pać z tego ko­rzyść, a by­cie w cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia było czymś, co na­prawdę go krę­ciło. Grze­liń­ski wresz­cie do­strzegł kom­pana na tyle statku, sie­dzą­cego na brzegu le­żaka tuż obok roz­ło­żo­nej na ręcz­niku star­szej, in­ten­syw­nie opa­lo­nej ko­biety. Skóra na jej brzu­chu i udach zwi­sała roz­pacz­li­wie, oczy miała za­sło­nięte ogrom­nymi oku­la­rami w czar­nych opraw­kach, zaś część twa­rzy skrytą pod słom­ko­wym ka­pe­lu­szem. Jej palce dłoni zdo­biły po­kaźne pier­ścionki, na po­marsz­czo­nym de­kol­cie po­ły­ski­wał gruby łań­cuch wy­koń­czony me­da­lio­nem. Chło­pak coś jej tłu­ma­czył, a ona słu­chała uważ­nie. Lo­nia po­słu­gi­wał się nie tylko ukra­iń­skim, an­giel­skim, hisz­pań­skim, lecz także nie­miec­kim. Ma, sku­bany, ta­lent do ję­zy­ków – żach­nął się z lekką za­zdro­ścią Kuba.

– Lo­nia, cały czas cie­bie szu­kam! Gdzie ty się po­dzie­wasz?

Chło­pak po­trzą­snął głową i wy­szcze­rzył równą, białą kla­wia­turę uzę­bie­nia. Szep­nął coś do le­żą­cej ko­biety, po czym pod­niósł się i wy­pro­sto­wał no­gawki lnia­nych spodni.

– Mu­sia­łeś to zro­bić?

– Co ta­kiego? – zdzi­wił się kum­pel.

– Już pra­wie do­pią­łem te­mat – sark­nął. – A tym mi prze­rwa­łeś w naj­mniej od­po­wied­nim mo­men­cie!

– Czyli co do­kład­nie? Bo­isz się, że ju­tro jej nie roz­po­znasz?

– Nie drwij so­bie! Do­brze wiesz, że jak ko­goś na po­czątku so­bie upa­trzysz, to po­tem siłą rze­czy na niego wpa­dasz. Tak to już jest, tak to działa. Mimo tylu ty­sięcy osób.

– I co z tego?

– To, ba­ra­nie, że pra­wie się z nią umó­wi­łem! Już się­gała do to­rebki po kartę, by dać mi nu­mer ka­biny.

– Pra­wie robi róż­nicę. – Ja­kub się skrzy­wił. – Zdą­żysz jesz­cze ją zba­ła­mu­cić. Le­piej chodźmy coś zjeść!

***

– Je­stem już pełny – skwi­to­wał Grze­liń­ski, kle­piąc się z za­do­wo­le­niem po brzu­chu. Te kre­wetki były prima sort! – A ty?

– Ja jesz­cze sko­czę po do­kładkę. Mam ochotę na de­li­katny de­ser!

Le­onid wstał, od­su­wa­jąc z brzę­kiem krze­sło. Zaj­mo­wali dwu­oso­bowy sto­lik pod sa­mym pa­no­ra­micz­nym prze­szkle­niem, skąd roz­ta­czał się ob­raz na pełne mo­rze. Za­cho­dzące słońce od­bi­jało się od li­nii ho­ry­zontu ty­sią­cami pur­pu­ro­wych re­flek­sów, które spra­wiały wra­że­nie tań­czą­cych.

Grze­liń­ski za­wie­sił tam na chwilę wzrok.

– Mi­lion do­la­rów za taki wi­dok – rzekł bar­dziej do sie­bie niż do ko­legi, który nie zwra­ca­jąc uwagi na jego za­chwyt, ru­szył w głąb bu­fe­tów w po­szu­ki­wa­niu cze­goś eks­tra.

Ubrany był w lniane spodnie i ba­weł­nianą ko­szulkę. Jego wy­rzeź­biona wie­lo­let­nimi tre­nin­gami, opa­lona syl­wetka przy­cią­gała spoj­rze­nia dziew­czyn, które do­piero co przy­były na po­kład wy­ciecz­kowca. Jedne były w to­wa­rzy­stwie ro­dzi­ców albo in­nych osób z ro­dziny, inne chło­pa­ków, jed­nak żadna z nich nie omiesz­kała za­wie­sić na tym męż­czyź­nie roz­ma­rzo­nego wzroku.

Le­onid zda­wał so­bie sprawę ze swo­jej atrak­cyj­no­ści, dla­tego ko­rzy­stał z tych wa­lo­rów, ile wle­zie. Zmie­niał dziew­czyny jak rę­ka­wiczki, nie my­śląc o ustat­ko­wa­niu się ani o za­ło­że­niu ro­dziny. A ostat­nio upodo­bał so­bie star­sze, za­możne tu­rystki, które w za­mian za chwilę to­wa­rzy­stwa, za­po­mnie­nia i nie­win­nej za­bawy po­tra­fiły być nie­zwy­kle hojne. Oczy­wi­ście ro­bił to w wiel­kiej ta­jem­nicy. W umo­wie miał za­pi­sane, że bliż­sze kon­takty z go­śćmi statku grożą ze­rwa­niem kon­traktu i karą grzywny. Mimo tego ry­zyka Lo­nia nie za­mie­rzał zre­zy­gno­wać z tego przy­jem­nego spo­sobu na do­dat­kowy za­ro­bek, i to cał­kiem nie­mały.

Te­raz Ostenko prze­ci­skał się wzdłuż bu­fe­tów za­sta­wio­nych przy­sma­kami z róż­nych czę­ści świata. Nowi go­ście zdą­żyli się już po­rząd­nie zgłod­nieć, bo więk­szość sto­li­ków była już za­jęta, re­stau­ra­cja pę­kała w szwach i roz­brzmie­wała dźwię­kiem oży­wio­nych, to­czą­cych się wo­kół roz­mów. Ku­cha­rze w far­tu­chach i wy­so­kich czep­cach strze­gli swo­jego kró­le­stwa, dba­jąc o to, aby przy­pad­kiem ni­czego ni­komu nie za­bra­kło. Na jed­nym ze sto­isk wid­niała ogromna pie­czona knaga, z za­ru­mie­nioną skórką i so­czy­stym, ró­żo­wym mię­sem. Obok stała mi­seczka z za­wie­si­stym, ru­da­wym so­sem. To wła­śnie tam usta­wiła się ko­lejka, która za­ta­ra­so­wała przej­ście do de­se­rów.

Lo­nia już wra­cał z ta­le­rzy­kiem i upa­trzo­nym wcze­śniej przy­sma­kiem, na który skła­dał się ma­leńki po­jem­ni­czek z mu­sem wa­ni­lio­wym, gdy wtem idący z prze­ciwka wy­soki, bar­czy­sty męż­czy­zna w czar­nym pod­ko­szulku, prze­py­cha­jąc się po sztukę mięsa, szturch­nął go łok­ciem.

– Shit! – za­klął siar­czy­ście Ukra­iniec, kiedy na­czy­nie z me­la­miny wy­pa­dło mu z ręki i słod­kość po­to­czyła się po ce­ra­micz­nej pod­ło­dze.

Jego wzrok za­re­je­stro­wał w tym mo­men­cie kan­cia­stą syl­wetkę i sze­roką twarz z ta­tu­ażem na szyi i brzydką szramą pod okiem. Osob­nik ob­rzu­cił go tylko lek­ce­wa­żą­cym spoj­rze­niem, nie za­mie­rza­jąc na­wet prze­pro­sić.

Nie­przy­zwy­cza­jony do ta­kiego trak­to­wa­nia Ostenko za­ci­snął je­dy­nie pię­ści, po­czer­wie­niał na twa­rzy, prze­łknął gło­śno ślinę i zro­bił zwrot, re­zy­gnu­jąc z ko­lej­nego kursu po de­ser. Do­tarł już pra­wie na miej­sce, kiedy uwagę jego przy­kuł okrą­gły, ośmio­oso­bowy sto­lik za­sta­wiony je­dze­niem, pusz­kami coca-coli, fanty, szklan­kami piwa i kie­lisz­kami z wi­nem. Nie by­łoby w tym wi­doku nic dziw­nego, gdyby nie ogromny ba­ła­gan pa­nu­jący na bla­cie. Roz­bry­zgane po­trawy, roz­rzu­cone sztućce, zmięte ser­wetki... Po chwili do­strzegł przy stole gru­basa z okrą­głą twa­rzą, po­dwój­nym pod­bród­kiem i strze­chą ru­dych wło­sów, w roz­pię­tej do pasa ko­szuli, z wid­nie­ją­cym na klatce pier­sio­wej ta­tu­ażem i gru­bym na dwa palce łań­cu­chem ze złota. To­wa­rzy­szyły mu ja­kieś osoby, któ­rych nie miał ochoty oglą­dać, a więc tylko po­ki­wał z po­li­to­wa­niem głową i po­ma­sze­ro­wał da­lej.

Za­stał kum­pla prze­glą­da­ją­cego zdję­cia w te­le­fo­nie. Grze­liń­ski sie­dział wciąż na tym sa­mym miej­scu i po­pi­jał wodę przy­nie­sioną z au­to­matu.

– Wi­dzia­łeś ten chlew?

Kuba pod­niósł głowę, od­ry­wa­jąc się od ga­le­rii pa­miąt­ko­wych fo­to­gra­fii wy­ko­na­nych w cza­sie po­przed­nich rej­sów.

– Gdzie? – rzu­cił zdez­o­rien­to­wany.

– No, tam!

Ru­chem brody wska­zał miej­sce pod ścianą, na któ­rej wid­niał ob­raz w zło­tej ra­mie, przed­sta­wia­jący ko­biecą twarz w we­nec­kiej ma­sce.

– Nie – za­prze­czył. – Nie zwró­ci­łem uwagi.

– Sie­dzi tam ja­kaś opa­sła świ­nia i żre! – sark­nął Lo­nia, nie kry­jąc wzgardy. – Wy­gląda go­rzej niż za­wod­nik sumo.

– Dla mnie to żadna no­wość! Ża­łu­jesz mu? – Grze­liń­ski za­śmiał się i zer­k­nął wy­mow­nie na pu­ste ręce ko­legi.

– Zre­zy­gno­wa­łeś jed­nak z de­seru? Su­mie­nie ru­szyło?

– Nie zre­zy­gno­wa­łem – wark­nął kum­pel, nie kry­jąc iry­ta­cji. – Ktoś mi go wy­trą­cił z ręki. Na­stępny fa­na­tyk je­dze­nia.

– No to masz dzi­siaj pe­cha – skwi­to­wał tan­cerz i uśmiech­nął się z drwiną. – Może to i le­piej, wyj­dzie ci tylko na zdro­wie.

– Ja­sne! – rzu­cił Lo­nia i na­gle jego wzrok po­wę­dro­wał za prze­cho­dzą­cym obok umię­śnio­nym go­ściem. – To wła­śnie ten go­guś! Na­wet nie prze­pro­sił.

– Daj spo­kój! Nie za­po­mi­naj, że nie masz tu do czy­nie­nia z ary­sto­kra­cją, tylko czę­sto z pro­sta­kami bez krzty i ogłady!

– To aku­rat prawda. – Ostenko wes­tchnął zre­zy­gno­wany, a na­stęp­nie do­dał, nie spusz­cza­jąc z dry­blasa wzroku: – Jak wi­dać to jedna klika. Nic dziw­nego. Świ­nia do­rów­nuje świni.

Ja­kub mruk­nął z lek­kim po­bła­ża­niem.

– Daj już spo­kój! Nie zmie­nisz tego świata, choć­byś na­wet bar­dzo tego chciał! – Od­sta­wił z brzdę­kiem ku­bek z wodą i wstał. – Chodźmy le­piej po­pa­trzeć, jak nasi tań­czą – za­pro­po­no­wał. – Nie­długo skoń­czy się próba, a za­cznie pierw­sza tura wy­stę­pów.

– Masz ra­cję, stary! Le­piej stąd chodźmy!

Znaj­do­wali się aku­rat na wy­so­ko­ści okrą­głego sto­lika, przy któ­rym sie­dział oparty na łok­ciach opa­sły gość w bia­łej, lnia­nej ma­ry­narce. Przed nimi zro­bił się za­tor, dla­tego Ja­kub mimo woli rzu­cił nań okiem. Oprócz dry­blasa w czar­nym pod­ko­szulku, z wy­dzier­ganą w wielu miej­scach skórą, do­strzegł doj­rzałą ko­bietę o śnia­dej ce­rze, peł­nych kształ­tach, dość ładną i za­dbaną. Ale nie ona spra­wiła, że na mo­ment za­bra­kło mu po­wie­trza. To­wa­rzy­szyła tej gru­pie jesz­cze jedna osoba. Mło­dziutka, drob­nej bu­dowy dziew­czyna z prze­piękną twa­rzą, brą­zo­wymi wło­sami i prze­raź­li­wie smut­nymi oczami. Ob­rzu­cił ją prze­lot­nym spoj­rze­niem, od­no­sząc wra­że­nie, że ona na niego rów­nież pa­trzy. Prze­łknął ślinę i z nie­zro­zu­mianą dla sie­bie sa­mego nie­chę­cią po­dą­żył za Lo­nią.

***

Grze­liń­ski stał za ku­li­sami i pa­trzył, jak ko­le­dzy i ko­le­żanki po fa­chu ubrani w stroje ba­le­towe wy­ko­nują spek­takl za­ty­tu­ło­wany Ro­meo i Ju­lia. Ta­tiana w body i bia­łej, zwiew­nej jak gęsi puch spód­niczce, ze zwią­za­nymi w kok wło­sami, su­nęła zgrab­nie w tańcu. Ten so­lowy nu­mer na­le­żał do jej ulu­bio­nych, ba­letu uczyła się w swo­jej oj­czyź­nie, Ro­sji. Wpraw­dzie wi­do­wi­sko nie miało tak na­prawdę nic z kla­syki, jed­nakże po­przez wspa­niałą de­ko­ra­cję, wznio­słą mu­zykę i zdol­no­ści tan­ce­rzy cie­szyło oko, po­ry­wało serca i na­le­żało do ich ulu­bio­nych. Ze­spół za każ­dym ra­zem otrzy­my­wał owa­cje na sto­jąco, pu­blicz­ność sza­lała. Tani to­wa­rzy­szył zwy­kle Dy­mitr, który za­ło­żył do tego wy­ko­na­nia ob­ci­sły ko­stium uka­zu­jący rzeźbę jego ra­mion, ud i po­ślad­ków. Mimo mię­śni chło­pak na­le­żał ra­czej do szczu­płych, śred­niej bu­dowy osób.

Słupy re­flek­to­rów oświe­tlały scenę, na ekra­nie po­ka­zy­wały się ko­lo­rowe ilu­mi­na­cje. Raz ka­mie­nica ze słyn­nym bal­ko­nem z We­rony, raz ulice mia­sta, a in­nym ra­zem bo­gate wnę­trza kom­nat rodu Ka­pu­le­tich.

Ta­tiana i Dy­mitr po­cho­dzili z Pe­ters­burga i jesz­cze ja­kiś czas temu two­rzyli zgraną, za­ko­chaną w so­bie parę. Do czasu, kiedy na ho­ry­zon­cie po­ja­wił się on, czyli Ja­kub Grze­liń­ski. Wów­czas Ta­nia ze­rwała z chło­pa­kiem, oczy­wi­ście ku jego roz­pa­czy prze­ra­dza­ją­cej się cza­sami we wście­kłość. Choć mi­nęło już kilka mie­sięcy, Dima na­dal ro­bił na złość nie tylko jemu, lecz także swo­jej daw­nej part­nerce. Cza­sem pod­mie­nił ry­wa­lowi ko­stium, po­mie­szał ich buty, a kie­dyś na­wet pró­bo­wał pod­ło­żyć mu nogę w tańcu. Do­stał za to od Kuby po gę­bie i na tym wy­rów­nały się ich ra­chunki. Po tym wy­da­rze­niu na­stą­pił względny po­kój.

Tym­cza­sem przed­sta­wie­nie się za­koń­czyło, ko­tara za­su­nęła, ar­ty­ści roz­bie­gli się do gar­de­roby, a dy­rek­tor te­atru, Ro­berto, wy­szedł, by wszyst­kim po­dzię­ko­wać i za­po­wie­dzieć pro­gram na ko­lejny dzień. Ro­bił to jak za­wsze w pię­ciu ję­zy­kach, an­giel­skim, wło­skim, hisz­pań­skim, fran­cu­skim i nie­miec­kim, co zwy­kle nu­dziło lu­dzi. Na wi­downi roz­bły­sło świa­tło, go­ście za­częli opusz­czać swoje miej­sca i kie­ro­wać się w stronę wyj­ścia. Wtem uwagę Ja­kuba przy­kuło kilka osób w dru­gim rzę­dzie. Bez trudu roz­po­znał męż­czy­znę ze sto­łówki, jego po­stawną part­nerkę i tę trze­cią, która stała za nimi z opusz­czo­nymi ra­mio­nami i po­chy­loną głową. Do­trzy­my­wał jej to­wa­rzy­stwa ro­sły męż­czy­zna, tym ra­zem w czar­nej ko­szuli i sli­mo­wa­nych spodniach. Kiedy star­sza z ko­biet wspięła się po wy­ło­żo­nych wy­kła­dziną scho­dach, kro­czący za nią gruby ru­dzie­lec zro­bił krok w bok i prze­pu­ścił dziew­czynę. Ta wy­pro­sto­wała się i ru­szyła z miej­sca. Miała na so­bie białą, pro­stą su­kienkę przed ko­lana, otu­la­jącą zgrabne ciało, do­da­jącą uroku i nie­win­no­ści. Kiedy mi­nęła się z gru­ba­sem, ten za­szedł ją od tyłu i po­ło­żył wielką łapę na jej po­śladku. Uśmiech­nął się przy tym ob­sce­nicz­nie i klep­nął, ku ucie­sze tego młod­szego, na co ona zgar­biła plecy, scho­wała głowę w ra­miona i nie pro­te­stu­jąc, ru­szyła do przodu.

O co tu­taj cho­dzi? – za­dał so­bie py­ta­nie Ja­kub, bo w tym mo­men­cie uświa­do­mił so­bie, że dziew­czyna ze smutną twa­rzą nie mo­gła być córką tych dwojga.

***

Oparci o po­ręcz ba­lu­strady naj­wyż­szego po­kładu wpa­try­wali się w od­da­la­jący, oświe­tlony mi­lio­nami świa­te­łek ląd. Niebo było usy­pane gwiaz­dami, grzbiety fal po­ły­ski­wały w bla­sku za­wie­szo­nego nad po­wierzch­nią mo­rza księ­życa. Sta­tek su­nął do przodu, pru­jąc fale, wpro­wa­dza­jąc w ruch po­wie­trze, które otu­lało ich cie­płem i mor­ską bryzą. Szum wody przy­jem­nie wi­bro­wał w uszach. Ta­nia, już w dre­sie i or­ta­lio­no­wej ka­mi­zelce, przy­tu­liła się do Ja­kuba, ob­jęła go w pa­sie i mil­czała. Na dol­nych po­kła­dach nie­śmier­tel­nie trwała za­bawa, śmie­chy, krzyki i mu­zyka do­cie­rały tu­taj le­d­wie strzę­pami dźwię­ków.

– Pięk­nie, prawda? – rzu­cił ci­cho, nie od­wra­ca­jąc głowy.

– Cu­dow­nie – przy­znała. – Je­stem tu­taj tyle czasu, ale za każ­dym ra­zem ten wi­dok po­wala mnie na ko­lana.

– Mnie też...

– A kiedy sta­tek od­bija od brzegu, a z gło­śni­ków pły­nie Time to say go­od­bye An­drei Bo­cel­lego i Sa­rah Bri­ght­man, za każ­dym ra­zem chce mi się pła­kać. Szkoda, że dziś mnie to omi­nęło.

– Pła­kać? Dla­czego?

Po­chy­lił się nad nią i po­ca­ło­wał w czu­bek głowy. Jej włosy pach­niały szam­po­nem o za­pa­chu or­chi­dei.

– Nie wiem... Po pro­stu mi smutno.

– Mnie ta mu­zyka po­rywa – stwier­dził po chwili mil­cze­nia. – Wła­śnie do­piero chce mi się żyć.

– Szczę­ściarz – skwi­to­wała z prze­ką­sem. – Nic na to nie po­ra­dzę, że tę­sk­nię cza­sem za do­mem i ro­dziną.

– Ja nie mam za kim tę­sk­nić – od­parł. – Chyba że za tobą.

– Jak to nie masz? Nie zo­sta­wi­łeś ni­kogo w Pol­sce? Ro­dzi­ców, ro­dzeń­stwa, przy­ja­ciół? – drą­żyła.

Tak na­prawdę nie­wiele wie­działa o Ku­bie. Ni­gdy jej się nie zwie­rzał. Po­nadto ich wspólny czas naj­czę­ściej wy­peł­niał seks.

– Nie, wy­cho­wa­łem się w domu dziecka...

– Se­rio? – rzu­ciła, nie kry­jąc zdu­mie­nia, a po­tem za­raz do­dała: – Nie wie­dzia­łam, przy­kro mi...

Uśmiech­nął się krótko, tro­chę z przy­musu.

– A niby skąd.

Po­tem wzru­szył ra­mio­nami.

– Nie ma o czym mó­wić. Stare dzieje – prych­nął gorzko. – Do ko­le­gów z bi­dula nie tę­sk­nię. Ra­czej cie­szę się, że udało mi się od nich uwol­nić.

– Było aż tak źle?

– Cóż...

Przy­tu­liła się do niego moc­niej.

– Na szczę­ście masz te­raz mnie.

W od­po­wie­dzi po­chy­lił się nad Ta­tianą, wziął gwał­tow­nie w ra­miona, od­wró­cił przo­dem i przy­ci­snął ple­cami do ba­lu­strady.

– Chciał­bym się z tobą ko­chać! Te­raz i tu­taj, jak naj­szyb­ciej!

Jego oczy za­iskrzyły od po­żą­da­nia, kiedy przy­lgnął do niej swoim cia­łem i po­czuł pod pal­cami jej ko­biece kształty.

– Ja też – szep­nęła, jed­no­cze­śnie od­wró­ciła głowę, wska­zu­jąc na wolny, osnuty mro­kiem kosz.

– Na tyle statku nie ma ni­kogo. Je­ste­śmy tu tylko my. A kosz jest wolny.

Za­nu­rzył palce w jej gę­stych wło­sach, na­stęp­nie przy­su­nął twarz i zwil­żył jej wargi ję­zy­kiem.

– Chodź! – rzu­cił nie­cier­pli­wie. – Pra­gnę cię jak sza­lony!

– Ja cie­bie też! – wy­mam­ro­tała, czu­jąc falę sil­nego pod­nie­ce­nia.

Trzy­ma­jąc się za ręce, cof­nęli się o parę kro­ków i wsu­nęli się do ogrom­nego, rat­ta­no­wego igloo. Tam, z dala od ludz­kich, wścib­skich oczu, od­dali się ko­lejny raz na­mięt­nym, żar­li­wym piesz­czo­tom.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki