Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czym jest życie bez miłości, przyjaźni i zaufania? Czy alkohol, seks i pieniądze są właściwym lekarstwem na smutek i porażki? Dokąd zaprowadzą kłamstwa bohaterów tej historii?
Młodzi ludzie – Sebastian, Michał i Natalia – szybko rozpoczynają dorosłe życie. Przekroczenie tej granicy będzie dla nich bardzo bolesne. Każdy z trójki bohaterów ma swoje pragnienia i cele, które usiłuje zrealizować, ale za jaką cenę? Które z nich potrafi stawić czoła przeciwnościom losu i wyjdzie zwycięsko z tej próby?
Refleksyjna powieść Mistrzowie życia przenosi czytelników do lat dziewięćdziesiątych, gdzie duch przemian gospodarczych i raczkujący w Polsce kapitalizm mieszały się z młodzieńczym entuzjazmem oraz życiowymi pułapkami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 261
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana wjakiejkolwiek formie iwjakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Redakcja
Mateusz Tutka / wschod-studio.pl
Korekta
Maria Brzyska / wschod-studio.pl
Barbara Kaszubowska
Skład iłamanie
Krzysztof Abramowski / wschod-studio.pl
Zdjęcie na okładce
Dziewczyna: ©satura /fotolia.pl
Wózek: ©olly/ fotolia.pl
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób izdarzeń rzeczywistych jest wtej książce niezamierzone iprzypadkowe.
Wydanie I, Katowice 2018
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
Dystrybucja: DICTUM Sp. zo.o.
ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa
tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12
www.dictum.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, Katowice 2017
ISBN 978-83-65684-95-0
ISBN 978-83-66201-16-3 EPUB
ISBN 978-83-66201-17-0 MOBI
Błądzisz we mgle, zapominając, że droga za dnia jest zawsze taka sama…
rozdział pierwszyZakochani nocą
Toast
Górniak tlił się jeszcze resztkami życia, budy zamykały się jedna po drugiej, aleje pustoszały. Zpokrytej blachą murowanej hali dochodziły już tylko pojedyncze stłumione głosy. Po wyludnionym parkingu walały się zużyte opakowania jednorazowe, butelki po piwie imusztardówki. Foliowe torebki fruwały wpowietrzu przy każdym podmuchu wiatru. Dzień był pochmurny imroźny, kilkudniowy śnieg poszarzał na dachach okalających rynek kamienic.
Michał Wolski obsługiwał jeszcze klientkę, która od kilku minut nie mogła się zdecydować na zakup spodni.
– Gwarantuję, że będzie pani zadowolona. Te są świetnie skrojone, proszę mi wierzyć, jakby uszyte specjalnie na panią. To ostatnia para, no ale decyzja należy zawsze do klienta.
Chłopak niedawno skończył osiemnaście lat. Niskiego wzrostu, raczej drobnej budowy, nie miał jednak nigdy ztego powodu kompleksów, wręcz przeciwnie. Zawsze się śmiał, że wszyscy wielcy tego świata byli mali. Zaufanie budziły jego orzechowe, szczere iskrzące się wesołymi ognikami oczy. Rozwichrzona brązowa czupryna dodawała mu swobody oraz czaru, który wzawodzie handlowca niewątpliwie się liczył.
– No dobrze, przekonał mnie pan. Jakiś upust będzie?
– Proszę pani, to itak już prawie za pół ceny, nowa dostawa będzie dużo droższa, nie mogę, naprawdę. Szef by mnie udusił! – Wykonał dramatyczny gest, obejmując szyję krótkimi palcami rąk.
– Skoro tak… – żachnęła się zrezygnowana, odliczyła skrupulatnie żądaną sumę, po czym zapakowała spodnie do torby iposzła.
– No wreszcie! – westchnął Michał znietajoną ulgą, przeliczył kasę iumieścił ją wskórzanej saszetce zaczepionej na biodrach pod puchową kurtką.
– Myślę, że na dzisiaj koniec, nikogo już prawie nie ma!
Na dźwięk tych słów odwrócił się za siebie, spojrzał zwyrzutem na kumpla, który jak gdyby nigdy nic pałaszował hot doga.
– Nareszcie! Gdzie byłeś tak długo? Zmarzłem na kość, pakuj to wszystko do samochodu, ja sobie wtym czasie zapalę! – powiedział zirytacją Michał.
– Spoko, luzik! Dla ciebie też mam, nie denerwuj się, stary. – Mówiąc, wyciągnął zza pleców ciepłą jeszcze bułkę zparówką.
– Masz szczęście – mruknął Michał. – Głodny jestem jak wilk!
– Jakbym mógł otobie nie pomyśleć! Spójrz lepiej, co przed chwilą wytargowałem! – Pochylił się nad owiele niższym kumplem iwyciągnął zkieszeni błyszczący przedmiot.
Wprzeciwieństwie do Michała Sebastian był wysoki, wysportowany iubrany zazwyczaj wciuchy zimportu. Tego dnia mimo przejmującego chłodu założył na siebie kurtkę imitującą skórę krokodyla, spodnie wyprodukowane wTurcji oraz błękitny wełniany sweter zdodatkiem kaszmiru. Miał zalotny, powściągliwy uśmiech iniebieskie oczy, wktórych widniała tajemnica. Delikatne rysy twarzy, kręcone blond włosy opadające swobodnie na ramiona, pewność siebie tworzyły wizerunek żurnalowego chłopca.
– Bransoletka? – zdziwił się Michał. – Niezłe cacuszko. Sprawdziłeś, czy to aby na pewno złoto?
– No jasne, za kogo mnie masz? – oburzył się.
– Komu chcesz ją podarować? Może tej słodkiej laluni, zktórą cię ostatnio widziałem? Jak jej było? Mariola?
Sebastian roześmiał się na te słowa.
– Jeszcze się taka nie znalazła! – prychnął. – To dla mamy, jedynej kobiety na świecie, która na nią zasługuje!
– Chyba że tak – skwitował Michał izabrał się bez słowa do pakowania.
Kolega szybko do niego dołączył. Wrzucili towar do samochodu, dwie ogromne kraciaste torby, wktórych poupychane były dżinsowe wyroby. Kupowali je wWarszawie na Skrze. Jeździli tam pośpiesznym zDworca Fabrycznego wczesnym rankiem wkażdą niedzielę.
– To co robimy? Mamy jakiś plan? – spytał Sebastian, spoglądając wyczekująco na kumpla.
– Pożartowaliśmy, ateraz pojedźmy coś zjeść, potem się rozliczymy! – odparł Michał.
– Do Rarytasu, jak zawsze? – upewnił się Seb.
– Tak, później na górze wypijemy herbatę izrobimy tygodniowy bilans.
Zgodnie przybili piątkę.
– Ijak, chłopcy, dzisiaj poszło?
Za ich plecami stała Malowanka. Na rynku handlowała warzywami ibyła jedną ztych znających ten rynek jak własną kieszeń. Jej pseudonim wziął się zostrego makijażu, jakim codziennie szpeciła sobie twarz: zbyt różowe policzki, podkreślone zbyt grubą kreską oczy ipowiększone brązową konturówką usta. Do tego warstwa ciemnego pudru zmieniająca twarz wnieruchomą maskę klauna. Przerysowana, wdodatku ztapirem na głowie, wywoływała swym wyglądem jedynie uśmiech politowania.
– Nieźle, wkońcu do świąt zostało kilka dni, jeśli teraz nie pójdzie, to kiedy? – zapytał Michał.
– Co racja, to racja! – przyznała kobieta, podpierając łokciami okrągłe boki. – Szkoda tylko, że tak zimno! Ale co zrobić, trzeba jakoś na to życie zarabiać!
Pokiwała jeszcze głową, pojęczała, skarżąc się na swój marny los, wytknęła politykom to iowo, cmoknęła kilka razy iposzła.
***
Wsamoobsługowym barze Rarytas było, jak zawsze otej porze, tłoczno igwarno. Zanim chłopaki dobili do końca kolejki, bardzo zgłodnieli, więc obiad złożony zmielonego kotleta, ziemniaków iciepłych buraczków zjedli zogromnym apetytem. Następnie udali się na górę, do restauracji, gdzie zamówili gorącą herbatę zcytryną. Pijąc ją bez pośpiechu, smakując każdy łyk, obserwowali uważnie stoliki.
Zbierał się tu cały najbardziej pokręcony światek zGórnej. Dziwki, alfonsi, cinkciarze, zwykli krętacze ipanienki, które przychodziły tu wnadziei na odmianę losu.
Chłopaki lubili to miejsce, mimo że nie zaliczali się do żadnej zgrup, jednak właśnie tutaj czuli, że świat nie jest zwykły.
Wwejściu do restauracji Michał dostrzegł Łysego – kumpla zrynku – wtowarzystwie skąpo ubranej brunetki.
– Czy to nie jest Mariola? – rzucił nieco zdziwiony. – Myślałem, że ty iona… – Zerknął wstronę kolegi porozumiewawczo, ale ten, nie zwracając na nic uwagi, machnął ramieniem, zapraszając ich do stolika.
– To już dawno skończone! – oświadczył wprzelocie, patrząc zuśmiechem na zbliżającą się parę.
Dziewczyna po krótkim przywitaniu usiadła na wprost Sebastiana, zakładając prowokacyjnie nogę na nogę, miała na nich jedynie niewiele zasłaniającą spódniczkę. Długie po sam pępek wycięcie wbluzce ukazywało jej największy atut: kołyszące się swobodnie dwie dojrzałe jak melony piersi.
Łysy wyciągnął paczkę marlboro iochoczo wszystkich częstował. Jego też znali zbazaru, zresztą tak jak ioni handlował dżinsami. Zdarzało się nawet, że czasem pożyczali sobie nawzajem towar, żyli wpewnej komitywie, choć starali się traktować tę znajomość zdystansem.
– To co, chłopaki, pijemy? Może zamówimy sobie coś na rozgrzanie?
– Nie, nie! – zaprotestował Michał. – Muszę już lecieć! Obiecałem ojcu, że znim dzisiaj pojadę po materiały, ma mieć pacjentów od samego rana. Poza tym jestem samochodem! – Zerwał się natychmiast zmiejsca, jakby bał się presji kolegów.– Aty, Seb? – spytał dla pewności.
– Spoko, dam sobie radę, możesz jechać! Rozliczymy kasę później, nie ma pośpiechu! Najwyżej wpadnę do ciebie wieczorem.
– Dobra! Będę czekał!
***
Rozliczenie za ubiegły miesiąc wypadło nieźle. Mieli dla siebie tyle kasy, ile przeciętny Polak zarabiał wciągu roku. Michał przez chwilę upajał się zapachem drukowanych papierków, przykładając je wprzesadny sposób do nosa, po czym zawijał pieniądze recepturką ichował pod wykładzinę wrogu pokoju.
– Tutaj będą bezpieczne! – rzucił do Sebastiana, który zajęty był oglądaniem najnowszego „świerszczyka”.– Jeszcze trochę, aoślinisz się do pasa! – prychnął Michał.
– Ta jest niezła! Taką chcę mieć! – Kolega zachichotał lubieżnie, patrząc na zdjęcie. – Ach, te oczy! Awidziałeś tę tutaj?
– Daj spokój! Jeszcze ci mało?
Sebastian nie zwracał uwagi na docinki kumpla, tylko kontynuował. Wertował kartki iraz po raz wracał do swoich typów kobiecej urody.
– Halo, jest tu kto? – Michał nie wytrzymał iwyrwał koledze czasopismo. – Chcesz, to ci je pożyczę, ale teraz porozmawiajmy ointeresach! Trzeba jechać po towar! Już czas!
– Dobra, dobra… Kiedy?
– Wniedzielę. Szósta trzydzieści na Fabrycznej?
– Dobra, jedziemy!
– To co teraz robimy? Może Rudzka Góra?
– Masz coś?
– Ja nie, ale ojca barek jest pełny. Zaczekaj, zaraz coś zorganizuję!
Zdążył wyjść, gdy do pokoju wślizgnęła się jego młodsza siostra Natalia.
– Chcecie się czegoś napić? Może wam coś zrobić? Kawa? Herbata? Woda?
– Nie, zaraz stąd spadamy.
– Szkoda – odparła cicho cieniutkim głosikiem iusiadła na pufie obok.
Była niewysoka, drobna, zburzą blond loków ialabastrową cerą. Na trójkątnej buzi rysowały się pełne usteczka, które złożyły się wzalotny dzióbek.
Sebastian rzucił na nią okiem iniespodziewanie zauważył, że była nawet śliczna. Szkoda tylko, że dziecko jeszcze, pomyślał, awdodatku siostra przyjaciela.
– Do której klasy chodzisz? – zapytał.
– Do drugiej liceum – odparła, trzepocąc kokieteryjnie rzęsami.
Skłamała. Tak naprawdę chodziła do pierwszej klasy, tylko woczach kolegi brata chciała uchodzić za starszą. Wciąż traktowano ją jak smarkulę, aona miała tego dość. Zasługiwała na więcej. Wdodatku Sebastian…
Nie dokończyła myśli, bo jak bomba wpadł Michał, uśmiechając się zzadowoleniem od ucha do ucha. Nawet nie spojrzał na siostrę.
– Mam! Idziemy!
– Co masz? Wódkę? Powiem wszystko tacie!
– Tylko spróbuj! – rzucił brat ostrzegawczo inie zważając na Natalkę, wyciągnął kumpla zpokoju.
***
Kilka minut później siedzieli na szczycie Rudzkiej Góry, skąd roztaczał się wspaniały widok na miasto iokoliczne wsie. Było już ciemno, drgające punkciki świateł tworzyły szklący się, powłóczysty welon upodnóża góry, który robił na chłopakach gigantyczne wrażenie. Nad ich głowami wznosiła się usiana milionem błyszczących kropek granatowa kopuła nieba. Chłonęli ten widok, siedząc we wnętrzu zdezelowanego opla. Towarzyszyła im muzyka zlisty przebojów Trójki.
Butelka była już do połowy opróżniona. Wódkę nalewali wsłoiki po musztardzie, które Michał woził wschowku auta. Wkażdej chwili mogły się przydać. Tak jak teraz.
– Za to, aby świat leżał unaszych stóp! Tak jak dziś! – krzyknął Sebastian, aecho poniosło jego słowa.
– Pięknie jest! – wydarł się Michał.
Wznieśli toast iopróżnili następną kolejkę. Mieli już dobrze wczubie, co dodawało im większego animuszu iwiary we własne słowa.
– Zobaczysz, Michał, świat będzie nasz! Nie możemy być takimi przeciętniakami jak inni! Naszym przeznaczeniem jest bycie bogaczami! Dobre samochody, podróże, knajpy, piękne kobiety! To jest życie, anie takie liczenie od pierwszego do pierwszego! Rzygać mi się chce, jak na to patrzę! Od pierwszego do pierwszego; od soboty do soboty!
– Mi też!
– Więc wypijmy za nasze wspaniałe życie!
– Wypijmy, Seba! Iza naszą przyjaźń do grobowej deski!
– Za przyjaźń!
Dziewczyna z witryny sklepowej
Nie znosił gorączki przedświątecznych zakupów, ciągnących się wnieskończoność kolejek, ścisku, zamieszania izapachu ryb. Śnieg gęsto prószył, aon, idąc kilka kroków za matką, taszczył ciężkie torby zzakupami.
– Jeszcze tylko ryby imięso! – rzuciła przez ramię, gdy dotarli do zaparkowanego na poboczu auta.
Michał wzruszył wodpowiedzi ramionami ize stoickim spokojem ułożył siatki wbagażniku.
– Ojej! Zapomniałabym! Oszesnastej mam umówioną wizytę ufryzjera, zostało nam tylko półtorej godziny! Zaczekasz na mnie, synku?
– Jasne, mamo, pokręcę się wtym czasie po mieście, nie zostawię cię tu przecież samej.
– Ale najpierw skończymy zakupy. Idziesz do rybnego czy do mięsnego?
– Tylko nie do rybnego! – zaprotestował.
– No dobrze! – Zaśmiała się.
Podała mu kartkę zwypisanymi gatunkami wędlin, odliczyła kilka banknotów, asama pobiegła kupić śledzia iwigilijnego karpia. Jakiś czas później Michał siedział wswoim starym, zżartym już miejscami przez rdzę oplu kadetcie, zaciągał się zlubością papierosem isłuchał radia, wktórym od rana nadawano świąteczne przeboje. Dym wypełnił wnętrze pojazdu, agdy chłopakowi zaczęło się dłużyć, postanowił się przejść.
Lubił Pabianice, zwłaszcza wokresie świąt. Miały swój specyficzny klimat. Urocze, senne miasteczko liczące około siedemdziesięciu tysięcy mieszkańców, wktórym niewiele się działo. Nie było tu teatru czy dobrych knajp, ale nie było też smutno. Główny dom handlowy Trzy Korony ozdobiony został girlandą sztucznego świerku poprzetykaną wrównych odstępach gwiazdą betlejemską koloru czerwonego. Gdzieniegdzie paliły się neony, co ze względu na szybko zapadający zmierzch najbardziej podobało się Michałowi. Ludzie śpieszyli się zostatnimi zakupami: niektórzy taszczyli żywe drzewka, jeszcze inni pracowali, czekając zutęsknieniem na wolne. Na parterze Trzech Koron znajdował się sklep spożywczy Supersam. Przechodząc właśnie obok okna wystawowego, Michał dostrzegł wnim dziewczynę, która wbiałym fartuszku zniebieską lamówką poprawiała pieczołowicie dekorację. Zatrzymał się, zapukał wszybę kilka razy, aż dziewczyna odwróciła się iwyprostowała jak na rozkaz. Była średniego wzrostu, szczupłej budowy, miała oliwkową cerę, dumne, wysokie czoło, czarne włosy związane wkoński ogon ibłękitne oczy wciemnej oprawie.
– Ta gwiazdka nieco wprawo! – zawołał.
Omiotła go obojętnym spojrzeniem, po czym przesunęła ją tak, jak sobie tego życzył.
– Księżyc bardziej wgórę!
Tym razem zmroziła go wzrokiem, podniosła wyżej tekturową ozdobę ibez słowa czy zbędnych gestów odwróciła się na pięcie, znikając za parawanem. Michał poczuł się trochę głupio, przez chwilę myślał nawet, że dziewczyna wróci. Pokręcił się więc przez moment wpobliżu, zapalił kolejnego papierosa, wreszcie zrezygnowany udał się do auta.
Świąteczne nastroje
– Jest! Jest! – krzyczała Natalka, stojąc na tarasie domu, wskazując palcem prawej ręki pierwszą gwiazdę na niebie.– Słyszysz, braciszku?! Co ztobą? Obudź się!
– Widzę isłyszę – odparł jakoś smętnie. – Głuchy ani ślepy nie jestem!
– Za to ja jestem głodna ijuż się nie mogę doczekać kolacji! Kapusta zgrochem, pierogi zgrzybami, barszcz czerwony zuszkami… Och, palce lizać! – szczebiotała niemal bez przerwy.
– To wtakim razie idź do kuchni ipomóż mamie, nie jesteś dzieckiem, masz już prawie piętnaście lat!
– Aty, mądralo? Co takiego zrobiłeś, że tak się wymądrzasz? – skoczyła mu do oczu. – Pomogłeś wczymś?
– Anie? Kto był na zakupach zmamą? No? Kto dźwigał torby? Święty Mikołaj?
– Też mi coś! – prychnęła lekceważąco, ulepiła kulkę ze śniegu iwrzuciła ją Michałowi za kołnierz.
– No nie! – krzyknął rozzłoszczony.
Już miał ją dopaść inatrzeć śniegiem, gdy zpokoju dobiegł do nich głos ojca:
– Dzieciaki, chodźcie tutaj, zaraz zaczynamy!
– Michał, zawołaj babcię ipomóż jej zejść do salonu! Natalia, idź po kapustę do kuchni!
Chcąc nie chcąc przestali się przekomarzać irozbiegli do swoich zajęć, atymczasem Katarzyna Wolska wkroczyła do pokoju niczym salonowa lwica. Dumna, elegancka, zkolejnym półmiskiem wigilijnych potraw. Pochyliła się nad mężem iszepnęła mu do ucha:
– Alek, zapal świece!
– Jak cudownie! – podsumowała babcia, którą Michał usadził na honorowym miejscu. Rok temu przekroczyła osiemdziesiątkę. Na tyle też wyglądała. Siwa, zpomarszczoną twarzą, lekko zgarbiona, ale zciepłym, serdecznym uśmiechem.
Stół wyglądał iście po królewsku. Na białym, wykrochmalonym obrusie pyszniły się porcelanowa zastawa isrebrne sztućce używane tylko wwyjątkowych okolicznościach. Na centralnym miejscu stał stroik ze świeżego świerku, przy każdym talerzu leżała zwinięta wrulon elegancka serwetka. Nareszcie wszyscy zasiedli do stołu. Gospodyni odwiązała fartuszek ijuż weleganckiej sukni zzielono-czarnej satyny oraz wnowej, modnie przystrzyżonej fryzurze wkolorze czerwonego wina uśmiechała się promiennie, pokazując, jak przystało na żonę stomatologa, dwa rzędy okazałych zębów.
– Och, opłatek! – szepnęła mężowi do ucha, aż poczuł jej ciepły oddech na swoim policzku. – Alek, rozlej wino!
Aleksander wstał. Był postawny, zlekkim brzuszkiem isiwizną na skroniach. Mimo pięćdziesiątki na karku wciąż przystojny, ujmujący, elokwentny. Przytrzymywał jedną ręką krawat, adrugą pochylony nad stołem napełniał kieliszki winem. Następnie sięgnął po podzielony na kilka części opłatek irozdał go członkom rodziny.
– Wesołych świąt! – zwrócił się do wszystkich. – Obyśmy doczekali następnych wtakim samym składzie!
Posypały się życzenia, potem ze smakiem degustowano poszczególne dania. Nie obyło się bez komplementów pod adresem gospodyni. Reszta wieczora upłynęła wmiłej, rodzinnej atmosferze. Michał nie mógł się już doczekać chwili, kiedy zostaną rozpakowane prezenty. Kupowanie ich sprawiało mu ogromną przyjemność, wkładał wtę czynność tyle serca, ile włożyłby, gdyby kupował coś dla siebie. Dla babci znalazł na rynku wspaniałą, malowaną wkwiaty chustę, adla mamy koronkowy szal. Marzyła otakim od dawna, ale wciąż odkładała zakup na później. Cieszył się, że mógł teraz sprawić jej niespodziankę. Na Natalię czekał pod choinką pakuneczek zawierający utleniającą się pomadkę. To była nowość na rynku przywożona do Polski aż zTurcji. Była zielona, pachnąca, ale po zaaplikowaniu na usta zmieniała kolor na intensywny róż. Wiedział, że tatę ucieszy pasek do spodni. Obecny był już zniszczony. Siedząc tak za stołem, Michał mimochodem pomyślał odziewczynie zwitryny sklepowej. Zastanowił się, jakim prezentem mógłby ją obdarować, gdyby byli razem.
– Michał, to dla ciebie, rozpakuj!
Głos matki wyrwał go ze świata marzeń. Poczuł się jednocześnie głupio zpowodu tych niedorzecznych myśli, nie potrzebował jednak wiele czasu, aby znów wrócić do rzeczywistości.
– Dziękuję! – odparł, rozrywając kolorowy papier. – Piękny sweter! Na pewno będzie dobry, zaraz przymierzę.
Wstał od stołu izarzucił sweter na koszulę. Już czuł się wnim dobrze, jednocześnie słyszał okrzyki Natalii istonowany zachwyt mamy oraz babci. Tak, to był moment, na który zawsze czekał. Uśmiechnął się zzadowoleniem do swoich myśli.
***
Sebastian wymknął się ze swego pokoju, wktórym od dłuższego czasu pakował pieczołowicie prezent dla mamy. Wkorytarzu poczuł cudowne zapachy wigilijnych potraw, jakie rodzicielka co roku przygotowywała dla całej rodziny. Potraw było zawsze dwanaście. Wieczór już zapadł, pierwsza gwiazdka zamigotała na niebie. Ojca jednak jeszcze nie było. Nie dzwonił, nawet nie uprzedził, że się spóźni. Sebastian wszedł do kuchni, gdzie zastał mamę wodświętnym ubraniu, zfartuszkiem przewiązanym wokół bioder. Była kobietą drobną, niewysoką, odelikatnej, zmysłowej urodzie. Wyglądem bardziej przypominała starszą siostrę niż matkę prawie dziewiętnastolatka. Zauważył, że płakała. Oczy miała zaczerwienione irozmazany tusz na policzkach.
– Mamo, co się stało? Gdzie ojciec?
Gdy oto zapytał, zaszlochała bezradnie, po czym odstawiła garnek na płytę iwtuliła się wjego ramiona.
– Nie przyjedzie – odparła głucho. – My go już nie obchodzimy. – Znów załkała, dusząc się własnym oddechem.
Ogarnęła go fala gniewu, tak silna, jak nigdy dotąd.
Gnojek! Kretyn! – krzyczały jego myśli, ale na zewnątrz zachował spokój.
– Nie przejmuj się, mamo, mamy przecież siebie. Niech robi, co chce, kiedyś tego pożałuje!
– Wiem, synku, wiem, ale to tak boli.
– Dajmy sobie ztym spokój! – Po chwili dodał: – Udawajmy, że nic nas to nie obeszło. Zjemy kolację tylko we dwoje, obejrzymy prezenty, apotem opółnocy pójdziemy na pasterkę. Założysz swoje szałowe futro znorek, aż cały Rzgów zzielenieje zzazdrości! Bo przecież nikt nie ma takiej pięknej mamy jak ja, prawda?
Roześmiała się mimo woli.
– Tak, synku, jesteś kochany! Ty wiesz, jak poprawić humor matce! Mówiłam ci już, że cię kocham, że jesteś moim największym skarbem, jaki posiadam?
– Mówiłaś, mamo, ale lubię, jak to powtarzasz.
Sebastian zapalił świece, nastawił płytę zkolędami izasiedli do stołu. Świąteczny nastrój wkradł się niepostrzeżenie, choć czas płynął nieubłaganie powoli. Mimo tego, że było niezręcznie oraz smutno, pierwszy raz wżyciu poczuł się jak prawdziwy mężczyzna. Cieszył się wduchu, że ojciec nie przyjechał.
***
Stary rok dobiegał końca. Wśród gromkich okrzyków, strzelających korków szampana iwybuchów fajerwerków witano nowy.
Dom państwa Wolskich ustrojony był wstążkami, pękami balonów iserpentyną. Na podłodze leżało rozsypane przez gości confetti. Stół zastawiony był zakąskami, chłodnymi napojami, wgłośnikach dudniła muzyka. Młodzież bawiła się wnajlepsze, ale rodzice Michała poczuli się już zmęczeni ipostanowili udać się na wypoczynek.
– Chodź, mama!
Pan Aleksander objął swoją żonę wpół inie robiąc wokół siebie zbędnego zamieszania, niepostrzeżenie opuścili salon.
Michał tymczasem zdjął marynarkę, niedbałym ruchem rzucił na jedno zkrzeseł, po czym pociągnął stojącą między koleżankami Jolkę.
– Zatańczysz? – zapytał, gdy już tkwiła wjego objęciach.
Wodpowiedzi uśmiechnęła się kokieteryjnie, zatrzepotała firanką wytuszowanych rzęs iwtuliła się wniego jeszcze mocniej. Przewyższała go niemal ogłowę. Czarna, krótka sukienka zkoronki opinała jej smukłe ciało iodsłaniała parę długich, nieziemsko zgrabnych nóg. Akurat Lombard grał „Przeżyj to sam”, na parkiecie utworzyło się kilka par, które tkwiły wżelaznym uścisku. Michał iJolka spotykali się od kilku miesięcy, choć poza serią namiętnych pocałunków ijednej szalonej, wspólnie spędzonej nocy nie łączyło ich wiele. Jola być może się wnim durzyła, ale on nie upatrywał wtym związku czegoś trwalszego. Było miło iprzyjemnie. Michał sięgał wargami brody swojej dziewczyny. Chwilami, gdy przechylała głowę, mógł dotykać burzy jej brązowych, pachnących rumiankiem włosów. Jednak co jakiś czas zerkał wstronę tarasu, gdzie górując nad resztą, stał jego przyjaciel Sebastian. Nie był sam, przyszedł wtowarzystwie dziewczyny poznanej tuż przed świętami wdomu handlowym Trzy Korony. Tej samej zresztą, której spojrzeniem Michał zachłysnął się owego zimowego popołudnia. Poczuł wtej chwili nawet dotkliwe ukłucie zazdrości inagle sam się przed sobą zawstydził.
Tymczasem Sebastian pochylał się nad dziewczyną, próbując coś powiedzieć. Chwycił jej rękę, trzymał kurczowo inie odrywając od niej oczu, coś gorączkowo tłumaczył.
– Moniko, posłuchaj, mam klucze do pokoju Michała! Będziemy sami, tylko ty ija. Nikt nawet nie zauważy, kiedy się stąd wymkniemy! Co otym myślisz?
Potrząsnęła głową iuciekła wzrokiem. Patrzyła zmieszana wpodłogę.
– Nie mogę, Sebastian, proszę, nie mogę, zrozum! – jęknęła błagalnie.
– Dlaczego? Nie jesteśmy już dziećmi, kochamy się, oboje tego chcemy.
– Sebastian, nie proś mnie oto, nie mogę, jeszcze nie teraz, nie tutaj! – Tym razem spojrzała mu bezradnie woczy. Na jej twarzy błąkał się wyraz niepewności oraz żalu.
– Skoro nie, to trudno! Naprawdę myślisz, że jesteś jedyna na tym świecie? Chcesz się przekonać?
Jego dotychczasowe czułość iopiekuńczość zamieniły się nagle wobojętność. Rozłożył ręce wzrezygnowanym geście izanim tanecznym krokiem wkręcił się wgrupę kolegów, rzucił jeszcze przez ramię:
– Mam zamiar dziś poszaleć, nie popsujesz mi moich planów, przykro mi, maleńka!
Stała przez chwilę zdezorientowana, szklanym wzrokiem patrzyła, jak porywa do tańca śliczną młodziutką dziewczynę, sporo od niego niższą, jak tulą się do siebie, jak spoglądają sobie woczy. Chyba jeszcze nie wierzyła, chwilę ważyła myśli, zrobiła kilka kroków wprzód, kilka wtył, apotem już zdecydowanie ruszyła wstronę wyjścia.
– Jola, przepraszam cię na moment, ale obowiązki wzywają! – krzyknął Michał do ucha swojej partnerce, wyrwał się zjej mocnego objęcia iprzeciskając przez stłoczony tłumek, ruszył szybko ku Monice. – Nie powinnaś już wychodzić, ito tak bez pożegnania! Impreza się jeszcze nie skończyła!
Na werandzie nie było nikogo, muzyka rozbrzmiewała tu znacznie słabiej. Monika wdziewała właśnie krótkie futerko zkrólika, starała się na niego nie patrzeć, ale mimo to zauważył jej załzawione oczy.
– Muszę już iść, źle się czuję – odparła łamiącym się głosem.
– Jeżeli tak, to chociaż cię odprowadzę.
– Nie trzeba!
– Co to, to nie! – Michał wymownie skrzyżował dłonie, po czym nie pytając onic więcej, odnalazł wstercie ubrań swoją kurtkę.
Szli jakiś czas wmilczeniu, śnieg skrzypiał pod ich butami, noc była jasna, aniebo zasypane gwiazdami. Zoświetlonych okien dolatywały dźwięki zabawy, czasem odezwał się jeszcze spóźniony, pojedynczy wystrzał fajerwerku. Psy też nie spały, ich szczekanie słychać było raz ciszej, raz głośniej, ale za każdym razem odpływało głuchym echem wprzestrzeń.
– Piękna noc! – przerwał milczenie. – Szkoda jej na smutek iłzy.
– Aco ty możesz wiedzieć?! – burknęła. – Niepotrzebnie się zresztą fatygujesz, trafię sama do domu!
– Nie wątpię – odparł cicho. – Mogłabyś być jednak milsza.
Monika nie odpowiedziała, parła do przodu, coraz bardziej przyśpieszając kroku.
***
Tymczasem Sebastian bawił się wnajlepsze, rozochocony sporą dawką alkoholu tulił do piersi Natalkę. Wmiarę jak upływał czas, nabierali do siebie coraz większej śmiałości. Dziewczyna marzyła otym już od dawna, od pierwszego razu, gdy tylko go zobaczyła. Było to jakieś dwa lata wcześniej, wpewien mroźny marcowy wieczór. Wówczas to brat zaprosił kolegę do siebie na karty. Właśnie wtedy odkryła wsobie całkiem nowe, zaskakujące uczucie: jakieś mrowienie wżołądku, ataki gorąca iwewnętrzną, niekończącą się tęsknotę.
Miała wówczas trzynaście lat, aSebastian pomimo jej starań nie zwracał na nią uwagi. Aż do dzisiaj, gdy wreszcie czuła go wswych ramionach ibyło to tak niesamowite doznanie, że traciła zmysły. Chciała, żeby ta chwila trwała wiecznie, igotowa była zrobić wszystko, aby tylko znią został.
Sebastian jednak nie myślał wten sposób. Dla niego to jedynie dobra zabawa ikolejna śliczna dziewczyna, która się do niego kleiła. Ważna była tylko doza przyjemności irozkoszy.
Zaraz potem, tuląc się do siebie, chwiejąc wrytm muzyki, przenieśli się na taras. Tam byli wreszcie sami, nie przeszkadzał im nawet przejmujący chłód wnikający pod skąpe ubrania tysiącami kłujących igiełek. Przylgnęli do siebie jakby za sprawą dwóch magnesów. Sebastian napierał na dziewczynę, aż drewniana balustrada wżynała jej się wplecy, inachylając się nad nią, prawie klęcząc, całował ją coraz gwałtowniej. Oddała się tym pieszczotom ztakim samym zaangażowaniem, pragnąc jeszcze więcej iwięcej.
– Robiłaś to już kiedyś? – wyszeptał, dławiąc się oddechem między jednym pocałunkiem adrugim.
– Nie, nigdy! – jęknęła nieprzytomnie. – Ale bardzo tego chcę, bardzo, Seb!
– Mam klucze do pokoju Michała – wymknęło mu się bezsensownie.
– Nie! Tylko nie tam! – zaoponowała od razu Natalia. – Mam lepszy pomysł.
Dotknęła jego warg koniuszkami palców, po czym ruszyła wznanym jej dobrze kierunku.
Musieli wrócić do salonu, wdodatku jakoś niezauważalnie. Objęli się więc iznów zaczęli kołysać wrytm muzyki Rezerwatu. Sebastian dostrzegł wypieki na jej twarzy, mgliste spojrzenie, atakże wilgotne wargi gotowe do dalszych pieszczot. Nawet przez chwilę nie myślał oMonice. Nawet przez moment nie próbował odszukać jej wzrokiem. Przesuwali się wstronę korytarza, wreszcie znów znaleźli się na wolnej przestrzeni, gdzie Sebastian puścił Natalkę przodem iszedł za nią krok wkrok. Minęli kuchnię, sypialnię rodziców, pokój Michała ispiżarnię, aż natknęli się na schody, którymi wspięli się na górę po omacku, nie zapalając światła. Skrzypnęły cicho drzwi, stuknęły, zatrzaskując się za ich plecami, zaskoczyła ich kompletna ciemność, jedynie przez maleńkie okienko wdachu spoglądał na nich blady sierp księżyca.
– Ico? – spytała wyczekująco. – Podoba ci się?
– Nikt nas tu nie znajdzie? – Zaniepokoił się na chwilę.
– Nie sądzę, przekręciłam klucz wzamku. Nie mów, że się boisz?
– Ja? Ależ skąd! Tak tylko pytam!
Powoli ich wzrok przyzwyczajał się do mroku, zktórego wmiarę upływu czasu zaczęły się wyłaniać poszczególne przedmioty. Stare meble, obrazy, skrzynie, zwisające zdachu ubrania iszukające się nawzajem rozpalone, niecierpliwe ciała. Dziwny odór unosił się wpowietrzu: starości, kurzu, naftaliny, spróchniałego drewna. Mieszał się zzapachem ich odsłanianej po kawałku skóry.
– Nat? Jesteś taka piękna!
– Tylko twoja, Seb! Na zawsze!
***
– Dalej pójdę sama! Tutaj niedaleko mieszka moja babcia – oświadczyła Monika izatrzymała się nagle obok drewnianego domu zpołamanym miejscami płotem. Znajdowali się akurat wsamym środku kręgu światła, które spływało zulicznej latarni. Dookoła prószył śnieg, spadające płatki migotały urokliwie.
– Jak chcesz – zgodził się Michał.
Stała teraz na wprost. Mógł po raz pierwszy przyjrzeć się jej dokładniej. Wszystko, co wniej właśnie odkrywał, zdawało mu się takie piękne, wręcz doskonałe. Wielkie błękitne oczy owyrazie zbłąkanej sarny, otoczone lasem naturalnie grubych, ciemnych rzęs, dwa łuki brwi wygięte łagodną, kształtną linią, wydatne malinowe wargi, zgrabny nos, zktórego wydobywał się biały obłok wydychanego powietrza.
– Przykro mi zpowodu Sebastiana. To mój kumpel, awzasadzie przyjaciel, ale naprawdę czasami go nie rozumiem – wyrzucił zsiebie szczerze.
– Niepotrzebnie – odparła obojętnie, zwyczuwalną goryczą wgłosie. Potem włożyła ręce do kieszeni, opuściła głowę ichwilę nad czymś intensywnie myślała. – Nie będziesz mi miał za złe, jeśli ocoś zapytam?
– Ależ skąd, wal śmiało!
– Ty na pewno będziesz wiedział, kim była ta blondyneczka, zktórą tańczył, gdy wychodziłam.
Roześmiał się wodpowiedzi.
– Nie jesteś chyba zazdrosna oNatalkę? To jeszcze dzieciak!
– Ja zazdrosna? – zaprzeczyła buńczucznie. – Byłam tylko ciekawa, to wszystko! Odniosłam wrażenie, jakby się bardzo dobrze znali.
– Nic dziwnego! – odparł rozbawiony. – To moja siostra.
Monika jakby odetchnęła zulgą, uśmiechnęła się nawet, gdy podawał jej rękę na pożegnanie. Potem nieoczekiwanie cmoknęła go wpoliczek.
– Dzięki! – rzuciła wpośpiechu, zrywając się zmiejsca jak nagły powiew wiatru.
– Nie ma sprawy, polecam się na przyszłość! – zawołał do jej pleców, gdy pobiegła przed siebie. Jej sylwetka zkażdą chwilą bardziej mieszała się zciemnością. Czekał, aż całkowicie zniknie mu zoczu, dopiero wtedy zawrócił do domu.
Kretyn! – jęknął wmyślach. Co za kretyn ztego Sebastiana.
Niebezpieczna gra
– Michał! Zaczekaj na mnie!
Chłopak odwrócił się izobaczył za plecami Sebastiana zeskakującego po stopniach schodów budynku szkolnego.
– Myślałem już, że zostajesz. Zagadałeś się ztą nową panią od angielskiego. Czyżby chodziło ododatkowe lekcje? – rzucił zlekką kpiną wgłosie.
– Wpewnym sensie masz rację, stary, można to tak nazwać, wkońcu to też edukacja! – Roześmiał się lubieżnie.
Michał zadarł do góry głowę, by spojrzeć koledze woczy.
– Tylko nie mów, że… Wiesz przecież, że to niedozwolony układ!
– Wiem, ico ztego? Takie małe ryzyko dodaje większej pikanterii. Poza tym widziałeś jej piersi? Już się znią umówiłem! – szepnął koledze do ucha. – Igwarantuję, że nie będzie to wcale dodatkowa lekcja angielskiego!
– Mówię ci, kiedyś się doigrasz – skwitował Michał na pozór spokojnie, ale wśrodku znów coś go zakłuło.
Nie dlatego, że był zazdrosny onową panią od angielskiego. Myślał ocałej tej otoczce, która sprawiała, że Sebastian przewyższał go wkażdym calu. Nie chodziło też opiętnaście centymetrów wzrostu, tylko ocałą resztę. Kumpel traktował kobiety instrumentalnie, ale one itak lgnęły do niego jak muchy do lepu.
– AMonika? – rzucił jakby od niechcenia, choć wśrodku odczuwał ogromne napięcie.
Zapanowała długa, niezręczna cisza. Michał już zaczął żałować, że wtrąca się wnie swoje sprawy.
– To dobra dziewczyna – odparł po namyśle kolega. – Ale jak dla mnie zbyt zasadnicza, spokojna. Myślę nawet, że ona zasługuje na kogoś lepszego niż ja. Jak będę miał zamiar się żenić, może się po nią zgłoszę!
– Wtedy może już być za późno! – zauważył kwaśno Michał.
– Trudno. Tego kwiatu jest pół światu! Podrzucisz mnie do domu? Mama pewnie czeka na mnie zobiadem.
– Jasne! – zgodził się Michał ochoczo, już wyraźnie zadowolony.
Kilka minut później wyrzucił kolegę pod bramą, asam zgłową pełną świeżych pomysłów imuzyką dudniącą wgłośnikach wrócił do domu.
***
Sebastian zatrzasnął za sobą drzwi, głośnym krokiem przemierzył korytarz iznalazłszy się wswoim pokoju, zrzucił zpleców torbę oraz kurtkę.
– Mamo, chyba coś się przypala!
Pobiegł do kuchni, ale nie zastał tam nikogo. Na płonącym palniku stał garnek zgotującymi się ziemniakami. Podniósł pokrywkę, syknął, cofnął rękę pod strumień zimnej wody. Zakręcił kurek gazu.
– Mamo, gdzie jesteś?!
Odpowiedziała mu cisza. Wsypialni rodziców nie było nikogo, jak też wsalonie, na tarasie iwpiwnicy. Została mu jeszcze pracownia, ale otej porze mama zwykle bywała wdomu.
Nawet gdyby coś jej wypadło, nie zostawiłaby gotującego się obiadu. Zaczął się już niepokoić. Dopiero gdy wrócił na górę, przyszła mu na myśl łazienka. Zatrzymał się pod drzwiami, skąd wydobywał się miarowy plusk cieknącej zkranu wody.
– Mamo, kąpiesz się?
Znów odpowiedziała mu cisza, zapukał raz, potem drugi, wreszcie nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte od środka.
– Mamo, błagam, odezwij się!
Wtej samej chwili różne straszne scenariusze zaczęły mu się cisnąć do głowy, więc nie zastanawiając się dłużej, postanowił wyważyć drzwi. Nie było to łatwe, ale kiedyś już to robił zojcem, gdy mamie zaciął się od środka zamek. Wiedział więc, jak działać. Po kilku minutach walki wdarł się do łazienki ioniemiał.
Pierwsze spojrzenie przybiło go do podłogi, nogi odmówiły mu posłuszeństwa, umysł zaś spowolniał, stępiał. Mama leżała wwannie do połowy wypełnionej czerwoną od krwi wodą.
Powieki miała na wpół uchylone, ablada, papierowa twarz robiła wrażenie martwej. Zaraz też zauważył otwartą ranę na przegubie ręki, zktórej pulsacyjnie tryskała krew. Nie wiedzieć czemu, dopadł matki izaczął ją bić po twarzy.
– Synku, za co? – jęknęła cicho, ajej głowa bezwładnie opadła na piersi. Instynktownie szukał czegoś, co mogłoby zatamować upływ krwi, wreszcie znalazł pasek od szlafroka, obwiązał nim rękę, wyciągnął matkę zwanny, wytarł iprzeniósł do pokoju na łóżko. Wezwał pogotowie. Dopiero teraz odkrył buzujący wnim gniew.
– Mamo, dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego ciągle myślisz tylko oojcu? Mówiłaś przecież, że jestem najważniejszym mężczyzną wtwoim życiu, twoim synkiem, twoim największym skarbem! Jak mogłaś mnie tak oszukać?
Próbowała coś powiedzieć, ale tylko ścisnęła mu rękę, ito tak, że ledwie poczuł, odwróciła woskową twarz wstronę okna iznieruchomiała.
– Mamo, błagam cię, nie opuszczaj mnie teraz, tak bardzo cię potrzebuję! – Łzy trysnęły mu zoczu, przytulił się do niej jak dziecko iszlochał.
Niedługo potem przyjechała karetka. Wszedł siwiejący już doktor wtowarzystwie dwóch sanitariuszy, wykonał kilka rutynowych badań, założył nowy opatrunek, po czym kazał przynieść nosze.
– Świetnie się spisałeś, chłopcze! Zatamowałeś upływ krwi, dzięki czemu stan twojej mamy jest zadowalający. Wszystko będzie dobrze! Zabierzemy ją teraz do szpitala, dojdzie do siebie ijuż za kilka dni będzie mogła wrócić do domu. – Uśmiechnął się dobrotliwie.
Sebastian zapakował kilka rzeczy wpośpiechu ipojechał znimi.
***
Wczwartek miała być klasówka zmatematyki. Siedzieli na ławce wgłębi szkolnego podwórka, obok nieczynnej od lat fontanny. Bogini Afrodyta zułamanym przedramieniem spoglądała na nich wyłupiastymi oczami. Niebo było jasne, zaciągnięte kilkoma pierzastymi chmurami. Lekki wiosenny wiatr bawił się wwysokich trawach ikoronach zazielenionych dopiero drzew. Sebastian rozciągnął się na oparciu, wystawił twarz wstronę słońca, na jego kolanach leżały bezładnie rozrzucone zeszyty. Michał nie zwracał na niego większej uwagi, właśnie wkuwał logarytmy, zktórymi miał zawsze problem.
– Mój stary wyjechał! – rzucił niespodziewanie Sebastian.
Michała niewiele obeszła ta informacja, wkońcu ojciec kolegi wyjeżdżał co jakiś czas, przez co wdomu bywał rzadkim gościem.
– Dokąd tym razem? – spytał niedbale, nie odkładając zeszytów.
– Nie wiem… Nikt tego nie wie. – Westchnął głęboko, ale wyraźnie miał ochotę się wygadać, bo nie zmieniając barwy głosu, dodał: – Prawdopodobnie zkolejną kochanką, tylko że tym razem… – Urwał, przełknął ślinę. – Mama nie wytrzymała ipodcięła sobie żyły.
Dopiero teraz Michał poderwał się zławki, patrząc na kolegę zdumionym, pytającym wzrokiem.
– Na szczęście nic już jej nie grozi! – podjął szybko Sebastian. – Najdalej pojutrze wyjdzie ze szpitala.
– To dobrze! – Michał odetchnął zulgą wgłosie. – Ale ztwojego ojca bydlak! Sorry, że to mówię!
– Nie ma sprawy, jestem przecież tego samego zdania. Gdybym tylko mógł, ukręciłbym mu…
– Wiem… Iwiem, co teraz czujesz. Może jakoś mógłbym pomóc?
– Możesz pojechać ze mną po lekcjach do szpitala, co ty na to?
– Jasne, czego się nie robi dla przyjaciela?
– Dzięki, stary!
Wtym momencie dołączył do nich Wojtek. Chudy jak patyk, ale za to najlepszy koszykarz wdrużynie klasowej.
– Macie fajki?
Wyciągnęli ręce prawie jednocześnie.
– O! Camele, marlboro, wyższa półka!
– Nie chcesz, to nie! – zdenerwował się Michał ischował paczkę do kieszeni. – Wzasadzie to nie powinieneś palić! Sportowcom się zabrania!
– Ale ja palę tylko raz na jakiś czas! Towarzysko!
Przekomarzali się jeszcze chwilę, aż zadźwięczał dzwonek. Zerwali się więc zławki ipobiegli na lekcje.
***
Pani Joanna Zaręba była prawie tak samo blada jak pościel, pod którą leżała. Uśmiechnęła się słabo na widok syna ijego kolegi.
– Michał, ale ty zmężniałeś! Prawie cię nie poznałam!
– Cóż, czas leci… dziękuję – odparł chłopak, uśmiechając się mimo woli.
– Mamo, jak się czujesz?
– Już dobrze, synku. Cieszę się, że was widzę! Trochę tu nudno, ta zprawej strony jest jakaś dziwna, ata zlewej prawie nic nie mówi. Chyba jest wdepresji. – Wskazała puste łóżka pod ścianą. – Niestety, nie zdążyłam wziąć nic do czytania. – Spojrzała na syna, chcąc sprawdzić, czy jej dowcip zrobił na nim właściwe wrażenie.
Pokiwał tylko głową.
– Wtakim razie zejdę do sklepiku icoś kupię. Potrzebujesz czegoś jeszcze? Słodycze, soki, owoce?
– Jutro już wychodzę, więc chyba nie ma sensu nic więcej kupować.
– To lepiej ja pójdę do sklepiku – zadeklarował Michał.
Kilka minut później był już na dole, ustawił się wniewielkiej kolejce. Myśli miał zajęte tak błahą sprawą, jak sok. Zastanawiał się, czy kupić pomarańczowy zamiast jabłkowego. Wreszcie podjął męską decyzję, wybrał jabłkowy, zaopatrzył się również wsłodycze inie zapomniał olekturze. Wziął harlekina, bo tylko taka literatura była dostępna wszpitalnym kiosku. Potem udał się do windy. Kilka osób czekało razem znim. Wreszcie zjechała ze zgrzytem, drzwi się rozsunęły, aze środka wyłoniła się znajoma postać.
– Monika? Co ty tutaj robisz?
– Wygląda na to, że to samo co ty: odwiedzam chorego.
– Iznów ten kąśliwy ton – zwrócił jej uwagę. – Czym sobie na to zasłużyłem?
Drzwi się zasunęły iwinda powędrowała wgórę. Monika zawstydziła się, zalewając silnym rumieńcem, iprzez chwilę nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Masz chyba rację – przyznała wreszcie.
– Jeśli chcesz, podrzucę cię do domu! – zaoferował, zapominając wsekundę ocałej sprawie.
– Zdaje się, że zamierzałeś właśnie wjechać na górę! – zauważyła, wskazując siatki zzakupami.
– Zawiozę je izaraz wracam, to nie potrwa długo.
– Dzięki, Michał, ale nie trzeba, poradzę sobie.
– Daj mi pięć minut, poczekasz? – drążył uparcie.
– No dobrze, zaczekam na schodach.
Kilka minut później znaleźli się na szpitalnym parkingu, gdzie chłopak zostawił swojego wysłużonego opla. Dziewczyna zajęła miejsce pasażera ipodając informacyjnym tonem swój adres, zzaciekawieniem przyglądała się kierowcy, który sprawnie manewrując między innymi autami, wykierował pojazd wstronę głównej jezdni. Michał włączył radio, cicha muzyka wydobyła się zgłośników iprzyjemnie wypełniła wnętrze. Jechali jakiś czas, zatrzymując się na światłach ikolejnych skrzyżowaniach, nie odzywając się do siebie.
– To tutaj! – Monika wskazała czteropiętrowy blok zcegły ustawiony jako ostatni szczytem do ulicy. – Wejdziesz na herbatę?
Spojrzał na zegarek. Obiecał Sebastianowi, że najdalej za godzinę będzie zpowrotem. Zostało mu jeszcze około czterdziestu pięciu minut.
– Chętnie! – odparł.
Mieszkanie było niewielkie, dwupokojowe, wyposażone wmeble wstylu wczesnego Gierka. Czyste iskromne.
– Mama wpracy?
– Mama nie żyje od dwunastu lat. Byłam małą dziewczynką, gdy umarła.
– Przykro mi, nie wiedziałem.
– Nie ma sprawy, minęło przecież tyle czasu. Pogodziłam się zjej odejściem. Gorzej ztatą. Lekarz powiedział, że jeśli natychmiast nie odstawi alkoholu, źle się to może skończyć, ale on jest jak dziecko.
– Byłaś uniego?
Skinęła głową. Poszła do kuchni zaparzyć herbatę. Potem wyciągnęła zbarku paczkę herbatników wpolewie czekoladowej irozłożyła ciastka na talerzyku.
– Aż wkońcu wyrzucili go zpracy – podjęła po chwili. – Skromna renta po mamie nie wystarcza na utrzymanie całego domu, więc musiałam się gdzieś zatrudnić. Uczę się wieczorowo, apo ukończeniu technikum zamierzam zdawać na studia.
– Jesteś taka twarda idzielna, ojciec musi być zciebie dumny.
Uśmiechnęła się wodpowiedzi.
– Aty? – spytała.
– Kończę właśnie technikum samochodowe, też wieczorowo! Do południa trochę pracuję, też whandlu! – Roześmiał się szczerze. – Rodzice chcą, bym zdawał na politechnikę, nie podoba im się moja praca ani ta wieczorówka, ale cóż! Wkońcu to moje życie! Zrobię tak, jak będę uważał, co nie?
– Itak, inie – odparła, zdumiewając go jeszcze bardziej.
Dopił herbatę.
– Muszę już spadać! Dzięki, było naprawdę miło! Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś nadarzy się kolejna okazja do spotkania!
– Ja też – odpowiedziała ciepło.
Już bez żalu i złudzeń
Pani Joanna Zaręba siedziała na tarasie swojego domu wciśnięta wwiklinowy bujany fotel, owinięta szczelnie wełnianym kocem. Odgłosy zulicy docierały tutaj słabiej, ale za to zgłębi podwórka dochodził niemal jednostajny szum maszyn szwalniczych. Zdawała się jakaś spokojna, wyciszona, choć jej twarz naznaczona była śladami cierpienia. Bujała się rytmicznie, uśmiechała do siebie, ajej palce pracowały pieczołowicie, wkręcając się między frędzle. Później zkolei tkwiła nieruchomo, przyglądając się nieustannie latającym ptakom albo przesuwającym się po niebie chmurom. Tak mijały godziny, odkąd wróciła ze szpitala, każdą niemal chwilę poświęcała myślom orozwodzie.
Dotąd nie wyobrażała sobie swojego odejścia, chyliła głowę przed każdym kolejnym ciosem. Tłumiła ból, karmiąc się złudzeniami, że to się kiedyś zmieni. Te wszystkie młode kobiety: atrakcyjne, wykształcone, szukające łatwego sposobu na zdobycie pieniędzy, nieustannie go otaczały, rzucając kolejno czar, podsycając wyobraźnię, obiecując więcej swoimi wypróbowanymi sztuczkami. Ileż to razy miała ochotę wydrapać im te wymalowane oczy? Dopiero wchwilach logicznego myślenia dochodziła do wniosku, że to przecież nie one są odpowiedzialne za powolny rozkład ich małżeńskiego pożycia. Dużo czasu potrzebowała, by to zrozumieć, akiedy to wreszcie do niej dotarło, poczuła się bardzo samotna. Dlaczego? Bo nadal rozpaczliwie go kochała inie miała dość siły, by odejść dobrowolnie. Niczego jej przecież nie brakowało. Mirosław dbał orodzinę. Amoże to było tylko poczucie winy zjego strony?
Drgnęła, gdy poczuła lekki dotyk na swoim ramieniu. Znajome palce powędrowały wzdłuż szyi, po policzkach, aż do skroni. Pochylił się ipocałował jej złociste włosy zaplecione wwarkocz. Zapach jego wody po goleniu podrażnił przyjemnie zmysł węchu.
– Jak się czujesz, Asiu? Był uciebie lekarz? Co powiedział? Nie powinnaś leżeć włóżku?
Zasypywał ją gradem pytań, podczas gdy ona milczała. Jak może udawać, że nic się nie stało? Okłamał ją kolejny raz. Cholerny, bezduszny drań! – krzyczały jej myśli.
Tymczasem Mirosław obszedł fotel dookoła, aż wreszcie kucnął na wprost jej twarzy. Miała go teraz na swojej wysokości, mogła bezlitośnie zajrzeć wbłękitną przepaść jego oczu, mogła wyczytać zniej to wszystko, co próbował przed nią ukryć.
– Jesteś taka blada, wyglądasz na bardzo zmęczoną. – Odgarnął kosmyk zjej skroni, co wywołało wniej jeszcze większą falę gniewu.
– Skąd ten nagły przejaw zainteresowania mną? – ucięła zjadliwie. – Nigdy nie obchodziło cię, jak wyglądam, co robię. Mogłabym równie dobrze założyć worek jutowy na siebie, aty byś tego nie zauważył! Daj więc spokój tym grzecznościom!
– Jesteś niesprawiedliwa, Asiu! Wciągu tych wszystkich lat starałem się, by niczego wam nie brakowało, całej naszej rodzinie. Nie wymagałem od ciebie, byś pracowała zawodowo, nie zmuszałem cię również do pracy wszwalni. Nie oczekiwałem od ciebie poświęceń, to ty sama uparłaś się na tę posadkę bibliotekarki. Stać nas było na więcej niż innych, nie musiałaś sobie niczego odmawiać. Wczasy kilka razy do roku, modne ubrania, drogie kosmetyki, dom, meble, samochód… To mało?
– Uważasz, że to wystarczy?
– Anie? – spytał cynicznie. – Czyż można pragnąć więcej?
– Chyba nie… – odparła rozgoryczona. – Bo wtakiej obfitości nikt by przecież nie zauważył, że brakowało mi tylko męża, zwykłego człowieka, który kładzie się wieczorem włóżku obok żony, arano je śniadanie we własnym domu. Takiego mężczyzny, który święta spędza zrodziną, anie uboku kolejnej kochanki!
– Asiu! Nie mów tak, proszę! Wiesz przecież, że cię kocham, że jesteś dla mnie najważniejsza! Ajeśli cię skrzywdziłem, to spróbuję naprawić swoje błędy. Daj mi jeszcze jedną szansę, proszę!
Roześmiała się wodpowiedzi pusto ihisterycznie.
– Dlaczego jesteś takim cholernym cynikiem? Czego ja ci nie dałam, co mogły dać ci one? No powiedz!
Spuścił głowę imilczał długo. Zapadła niezręczna cisza. Joanna odsunęła ze swoich kolan jego głowę iwstała. Owinęła się kocem iweszła do domu.
Mirosław został na tarasie sam. Odetchnął zulgą. Wolał to niż zbędne dywagacje. Był postawnym mężczyzną po czterdziestce, niezwykle przystojnym ieleganckim. Czarne włosy przyprószone siwizną dodawały mu tylko uroku, apoziome zmarszczki na czole stanowiły jakby potwierdzenie jego erudycji isilnej osobowości. Joanna była przy nim taka słaba, niekiedy infantylna, bezradna. Kochał ją na swój sposób, aczkolwiek wiele razy myślał orozwodzie. Nigdy się jednak nie zdobył na ostateczną decyzję. Mieli przecież syna, wspólny dom izakład, który przynosił ogromne dochody. Podział majątku mógłby mu tylko zaszkodzić. Gdy zrobiło się chłodno, postanowił wejść do środka.
– Joasiu, jesteś tutaj?
Otworzył drzwi sypialni, zktórej dolatywała cicha muzyka. Zaskoczyły go półmrok, zapalone tu iówdzie świece, atakże Joanna. Takiej jej jeszcze nie widział. Stała przed nim wskąpej koronkowej bieliźnie, zburzą prowokacyjnie roztrzepanych włosów. Ostentacyjnie wskoczyła na łóżko, przyjmując wyzywającą pozę.
– Tego chcesz?! – krzyknęła rozpaczliwie. – Myślisz, że ja tak nie potrafię? Myślisz, że jestem gorsza od innych? Spójrz tylko, jak to się robi!
Patrzył, jak stoi wrozkroku wzaciągniętych krzywo podwiązkach, wypinając pośladki, kołysząc jednostajnie biodrami. Czuł jednocześnie, jak narasta wnim niesamowite podniecenie.
– Sama tego chciałaś! – rzucił gniewnie, owładnięty niezwykłym pożądaniem.
Pchnął ją zcałej siły na łóżko iprzygniótł ciężarem własnego ciała. Był zaborczy, gwałtowny iprymitywny. Kiedy skończył, ubrał się szybko, nawet na nią nie patrząc. Po chwili wyszedł bez słowa, zostawiając ją samotną iprzegraną.
Zwlokła się złóżka jak po ciężkiej bitwie, podeszła do lustra ispojrzała ze wstrętem na własne odbicie. Przygładziła rozczochrane włosy, zmyła wacikiem rozmazany tusz. Już wiedziała, że to koniec. Była taka żałosna! Zrozumiała to dopiero wtedy, gdy zatrzasnęły się za nim drzwi. Teraz przynajmniej pozbyła się złudzeń. Już nie będzie czekać bez końca, wypłakiwać się wpoduszkę, tęsknić wsamotne noce iwieczory. Jutro złoży pozew orozwód. Już bez żalu izłudzeń.
***
– Nie, tato! Lekarz ci zabronił!
Mężczyzna zszarą, wyniszczoną twarzą spojrzał na Monikę błagalnym wzrokiem.
– Jeszcze ten jeden jedyny raz! Wypalę sobie ostatnią paczkę, przyrzekam!
Utkwiła wnim współczujące oczy, bo nagle zrobiło jej się go żal.
– No dobrze, zaraz przyniosę.
Nie była jednak pewna swojej decyzji. Wkońcu wgrę wchodziło jego życie, atylko on jej został. Kochała go, była mu potrzebna. Pomyślała przez chwilę oSebastianie, otym, jak bardzo ją zawiódł, otym, że przez moment uwierzyła, że ona ion…
Potrząsnęła głową, odrzucając od siebie takie myśli, rozczarowanie ukłuło ją aż do bólu. To już skończone! Nie ma sensu do tego wracać, mówiła sobie. Ajednak wracała. Niemal co chwila, ajej myśli co rusz odkrywały związane znim wspomnienia.
Właściwie nie miałaby ochoty iść na tę prywatkę, gdyby nie to, że Iza poprosiła ją opomoc wprzygotowaniu kilku potraw. Monika znała się na tym jak nikt inny, wkońcu gotowaniem zajmowała się od trzynastego roku życia. Już wtedy, gdy tylko pojawił się wdrzwiach, wypełniając sobą całą futrynę, wiedziała, że będzie to ktoś bardzo ważny wjej życiu. Utopili wsobie spojrzenia, apotem odtańczyli kilka wolnych kawałków.
Przez trzy tygodnie spotykali się niemal codziennie. Ale według niej trzy tygodnie to stanowczo za mało, by brać pod uwagę coś więcej. Widocznie Sebastian był innego zdania. Dlaczego? Dlaczego nie chciał zaczekać, aż ona będzie gotowa? Mogło być tak pięknie.
Dziś wiedziała, że nie będzie łatwo zapomnieć, ciągle nasłuchiwała kroków na klatce, drżała na dźwięk telefonu. Tak jak wtej chwili, gdy usłyszała brzęczący dzwonek iznów zbijącym sercem pobiegła do drzwi.
– Michał?
Stał przed nią zbukietem żółtych tulipanów, zminą dość niepewną, aczkolwiek uśmiechał się szeroko.
– To dla mnie? – zdziwiła się. – Zjakiej okazji?
– Tak po prostu – usłyszała. – Przejeżdżałem akurat ipomyślałem, że zajrzę, gniewasz się?
– Nie. Wejdź…
Tak naprawdę poczuła złość. Irytował ją ten nachalny kurdupel, jak go nazywała wmyślach. Nie miała ochoty na żadne niespodziewane spotkania, ale nie umiała mu tego powiedzieć. Prawie jednocześnie przypomniała sobie opapierosach, które obiecała ojcu, ipobiegła do kuchni, gdzie wplastikowym koszyczku zprzyprawami trzymała jeszcze jedną, awaryjną paczkę. Wiedziała, że ojciec tam jej nie znajdzie, bo jakiekolwiek zainteresowania kulinarne stracił dawno temu. Kiedy wróciła do pokoju, zaciągał się już chciwie podarowanym przez Michała camelem.
– Jak ty możesz to palić? – dziwił się głośno. – Nie ma to jak moje sporty – dodał zuznaniem dla swych przyzwyczajeń.
– Och, tato! – Monika pokiwała tylko głową ioskarżycielsko spojrzała na gościa. – Widzę też, że zdążyliście się już poznać.
– Nie zwracaj na nią uwagi, ponarzeka trochę iprzestanie. Ale to dobre dziecko – szepnął, kiedy córka wyszła nastawić wodę na herbatę. – Jakby co, to dbaj onią, bo wprzeciwnym razie… Wiesz? – Jednocześnie zajrzał groźnie woczy chłopakowi.
Michał pośpiesznie skinął głową, jakby bał się, że ojciec dziewczyny zaraz się rozmyśli.
– Bo wiesz, przychodził tu taki niedawno, ale ja jej od razu mówiłem, że on nie dla niej. Nie podobał mi się. Ja się trochę znam na ludziach. – Pochylił się nad chłopakiem izniżył głos, nie wyciągając papierosa zust. – Ale ona mnie nie słuchała, ateraz płacze po nocach. Gdybym go tylko dorwał! – Nie skończył, bo do pokoju weszła Monika ztacą.
Tymczasem Michał poczuł się dziwnie niezręcznie, nie dlatego że mowa była ojego kumplu, ale zzupełnie innego powodu. Postanowił wduchu, że wypije przyniesioną herbatę ijuż nigdy nie przyjdzie do tego domu bez zaproszenia.
Próba uczuć
Natalia stała na korytarzu, przyglądając się bezmyślnie szkolnej wystawie rysunku poświęconej czterem porom roku. Obojętnie ślizgała się wzrokiem po barwnych obrazkach wykonanych tradycyjną techniką farbami plakatowymi.
Czekała na Agnieszkę, która nie należała do osób szczególnie zorganizowanych. Zszatni wychodziła zawsze ostatnia. Wolska nawet nie próbowała wgłębić się woglądane prace, bo myślami była przy Sebastianie, przy parze jego błękitnych oczu płonących wtamtej chwili zpożądania. Tak bardzo za nim tęskniła. Nawet nie zadzwonił, aprzecież jej obiecał. Chciała znów się znim spotkać, kochać się, mieć go przy sobie, ale on zachowywał się tak, jakby nic między nimi nie zaszło. Czy to możliwe? Był wtedy taki czuły, troskliwy, szeptał jej do ucha takie rzeczy! Oddała mu całą siebie, całą miłość, jaką wsobie nosiła, było przecież tak cudownie. Wdodatku widziała go niedawno wtowarzystwie atrakcyjnej blondynki. Wyglądała na dużo starszą od niego iniestety trudno było nie zauważyć ich bliskiej zażyłości. To był prawdziwy cios. Szedł drugą stroną ulicy, ściskając się ztamtą, iudawał, że nikogo więcej nie ma wpobliżu.
Aprzecież była Natalia. Stała na przystanku, przyglądając się im zniedowierzaniem, czując jednocześnie, jak wszystko wniej umiera. Zamknęła oczy na wspomnienie owej chwili, kiedy po raz pierwszy wżyciu została odtrącona iponiżona. Przyzwyczajona była do tego, że wszyscy wokół spełniali jej kaprysy. Miała więcej niż inni. Ojciec traktował ją jak księżniczkę. Atymczasem, licząc zaledwie piętnaście lat (albo aż tyle), została tak bardzo zraniona przez człowieka, którego obdarzyła wyjątkowym uczuciem.
Wtym samym momencie ktoś ją potrącił, kopiąc wkostkę, aż zawyła zbólu.
– Przepraszam, nie chciałem! Nic ci się nie stało?
Spoglądały na nią ogromne, czarne oczy wciemnej, krzaczastej oprawie. Na dodatek szczerze zaniepokojone. Przyjrzała się uważniej właścicielowi owych ślepiów. Wysoki, krępy, ubrany wdżinsy ikoszulę wniebieską kratkę. Bujna czarna czupryna, kwadratowa twarz osilnie zarysowanej szczęce.
– Mam nadzieję, że nie! – odparła niezbyt grzecznie, zadzierając wyniośle brodę iprzyglądając się oskarżycielsko „oprawcy”. – Na przyszłość mógłbyś bardziej uważać!
– Postaram się! Jeszcze raz przepraszam!
Zdążył się oddalić na kilka metrów, gdy dopadła do niej rozpromieniona Aga.
– Czego on od ciebie chciał? Wiesz, kto to był?
– Nie, aty wiesz?
– No jasne! To przecież sam Grzesiek Wieczorek zczwartej klasy!
– No ico ztego?
– Jak to? To nie wiesz? – Agnieszka nabrała głęboko powietrza wpłuca iwyszeptała konfidencjonalnym tonem: – On gra wzespole Marsjanie, jest liderem tej grupy. Byłaś kiedyś na ich koncercie?
Natalia roześmiała się głośno.
– Nie, cóż mnie to zresztą obchodzi?
Wzruszyła ramionami iutykając na prawą nogę, pomaszerowała wstronę wyjścia.
– Ale on jest słodki! – zapiszczała za nią koleżanka.
– To go sobie weź! – burknęła Natalia wodpowiedzi, opuszczając budynek szkoły.
Południe było słoneczne iciepłe. Dziewczyny wyszły na ulicę ipoczuły ten świeży, lekki powiew, który zapowiadał początek lata. Stare kamienice oświetlone ukośnie padającymi promieniami słońca nabrały przez to ciekawszej formy. Natalia pomyślała, że gdyby tak odnowić iprzemalować frontowe elewacje, ubrać je wciepłe kolory, droga, którą codziennie przemierzały, nie byłaby taka monotonna wswej brzydocie.
Stały ciągle na przystanku, czekając na tramwaj. Natalia oczymś zawzięcie rozmyślała, Aga szczebiotała coś po swojemu, gdy przy krawężniku zatrzymało się czerwone cacko na czterech kołach. Za kierownicą siedział nikt inny, tylko winowajca stłuczonej kostki Natalii – Grzegorz – aobok równie przystojny kolega.
– Może was podrzucimy? Jedziemy wtę samą stronę.
Agnieszkę zamurowało zzachwytu, natomiast Natalia roześmiała się prowokacyjnie.
– Jesteście pewni, że wtę samą?
Ta zmiana nastroju była nie tylko zaskoczeniem dla koleżanki, ale również dla niej samej. Nagle zdała sobie sprawę, że oprócz Sebastiana są na świecie inni chłopcy, którzy wprzeciwieństwie do niego zabiegają ojej uczucia, do czego była wkońcu przyzwyczajona.
Pomyślała też, że fajnie będzie się pokazać wtowarzystwie jednego ztych chłopaków. Mogłoby być ekscytująco! Może zostanie zaproszona na wspomniany przez Agę koncert? Anawet przedstawiona jako dziewczyna członka tej grupy? Cóż wtedy poczułby Seb? Co powiedziałyby inne koleżanki? Pękłyby zzazdrości!
Chwilę potem siedziały już wsamochodzie idowiedziały się, że ten drugi to Wojtek ijest perkusistą kapeli. Właśnie od niego Natalia usłyszała, że ma najpiękniejsze włosy na świecie inajcudowniejszą parę oczu.
Agnieszka jednocześnie siedziała spięta, zerkając od czasu do czasu wstronę Grzegorza, który odkąd wsiadły, nie zamienił znimi ani jednego słowa.
– Może pójdziemy gdzieś na kawę? – padła propozycja. – Macie czas?
Nie zastanawiały się długo. Natalia zapomniała nawet, że umówiła się zmamą wcentrum handlowym na zakupy.
Lokal, wktórym wylądowali, był dość obskurny, obsługa wnim wątpliwej uprzejmości, wdodatku kawa okazała się lurowata. Grzegorz niewiele mówił, za to spoglądał na Natalkę spod ciemnych brwi swymi smutnymi oczami dziecka. Czuła, że przeszywa ją tym spojrzeniem na wylot, co wywoływało wniej zkolei niezwykłe podniecenie.
Wojtek, który wcześniej ją komplementował, teraz całą swoją uwagę poświęcał koleżance obok. Zachwycał się brązem jej oczu, ciemną karnacją oraz figurą modelki. Wolska poczuła się trochę zazdrosna ote komplementy. Wkońcu nikt nie zasługiwał na nie bardziej niż ona sama. Nie mogła też liczyć na to, że ten mruk, jak nazwała wmyślach Grzegorza, wykrztusi zsiebie choćby jedno miłe słowo.
Zdrugiej strony samo flirtowanie znim dawało jej ogromną przyjemność.
***
Do domu dotarła przed osiemnastą, oczywiście Grzegorz podwiózł ją prawie pod samą bramę. Pożegnali się lekkim uściskiem dłoni, następnie wymienili numerami telefonów. Kiedy odjechał, przypomniała sobie omamie izaplanowanych wcześniej zakupach. Nie zdziwiła się więc, gdy zastała ją milczącą wogrodzie, przycinającą swoje ulubione pędy róż.
– Mamusiu, przepraszam! – zaśpiewała srebrnym głosikiem. – Całkiem zapomniałam!
– Trudno – odparła Katarzyna chmurnie. – Najwyżej nie będziesz miała tej sukienki, widocznie aż tak ci na niej nie zależało. – Zrobiła chwilę przerwy izmieniła temat. – Na kuchni stoi zupa, możesz ją sobie odgrzać.
– Dobrze, mamo – odparła posłusznie córka iszybko pobiegła do domu.
Wkorytarzu natknęła się na tatę, który był wtrochę lepszym nastroju.
– Gdzie zginęłaś na tak długo? Martwiliśmy się ociebie!
– Byłam uAgi, uczyłyśmy się do jutrzejszego sprawdzianu zhistorii – skłamała na poczekaniu.
– Ach, tak… – Ojciec uśmiechnął się czule. – Mogłaś jednak zadzwonić – dodał zledwo wyczuwalnym wyrzutem. – Mama się na ciebie obraziła.
– Zauważyłam… – przyznała skruszona. – To już się więcej nie powtórzy. Wracasz jeszcze, tato, do pracy? – zapytała, by odwrócić od siebie jego uwagę.
– Tak, córuś, mam jeszcze jednego pacjenta, chciałbym teraz coś zjeść, bo jestem strasznie głodny!
– Dobrze się składa, tatusiu, ja też!
– Wtakim razie zjemy sobie razem. Poczekam na ciebie wkuchni.
Kuchnia państwa Wolskich była przestronna ijasna. Urządzona została wklasycznym stylu zmieszaniną smaku iciepła, które sprawiało, że każdy, kto raz do niej wszedł, chciał przychodzić tutaj częściej. Atutem było sosnowe drewno, którym obite były ściany, aceramiczne dodatki, strąki suszonych przypraw nad okapem iwarkocze czosnku stanowiły jakby dopełnienie, tworząc zarazem klimat iatmosferę. Sami gospodarze należeli do ludzi otwartych igościnnych, co wczasach, gdy sklepowe półki świeciły pustkami, można było uznać (anawet uznawano) za przejaw zwykłej głupoty irozrzutności. Natalia ijej ojciec jedli zupę, którą Katarzyna przygotowała na szybko.
– Michał jeszcze nie wrócił? – zainteresowała się Natalia.
– Powinien być jeszcze wszkole, chociaż kto go tam wie… – westchnął ojciec zżalem. – Już od dawna chadza własnymi drogami, co pewnie sama zauważyłaś.
– Sebastian też zagląda coraz rzadziej, aostatnio wcale… – wtrąciła mimochodem.
– Ach, tak – przytaknął. – Nie ma się co dziwić, skoro już tutaj nie mieszka.
– Jak to? – Dziewczyna aż podskoczyła iomal nie strąciła talerza. – Gdzie więc teraz jest?
– Naprawdę nic nie słyszałaś? – zdziwił się tata, kręcąc zniedowierzaniem głową. – Jego rodzice się rozwiedli. Zaręba spłacił żonę, po czym ona isyn wyprowadzili się do miasta. Rozwody to nic dobrego, moje dziecko, zapamiętaj to sobie.
Natalia poczuła, że wżołądku jej wszystko pęcznieje, chciała jeszcze ocoś spytać, ale weszła mama izapadła niezręczna cisza. Katarzyna pokręciła się ostentacyjnie po kuchni, zmyła kilka szklanek, przetarła mechanicznie blat iznów wyszła.
– Jak to dobrze, że wy nie macie ochoty się rozwodzić! – jęknęła zulgą nad niedokończoną zupą dziewczyna.
– Ochota to by może ibyła! – Ojciec się zaśmiał. – Ale cóż ztego? Kto by teraz takimi głupotami sobie głowę zajmował? Jaki to ma sens?
– Kochacie się jeszcze? – zapytała zpowagą.
– Czy się kochamy? – powtórzył rozbawiony, lecz po chwili się zamyślił. – Aczym właściwie jest miłość? Namiętność? Pożądanie? Seks? Czy wreszcie zaufanie, odpowiedzialność ipotrzeba obecności tej drugiej osoby? Przyjaźń? Amoże wszystko razem?
– Strasznie dużo tego, tatusiu. Kiedy będę wiedziała, że to na pewno jest już miłość?
Zajrzał woczy córce iswoim zwyczajem pogłaskał ją po policzku.
– To się akurat wie: albo jest, albo jej nie ma. Ot, tak po prostu.
Zmiany
Dzień od samego rana był pogodny iciepły. Wyjątkowa parność zdradzała jednak zbliżającą się zmianę, toteż niektórzy zniepokojem zadzierali głowy do góry. Wiatr zerwał się tak nagle, że większość handlujących na powietrzu nie zdążyła nawet zabezpieczyć towaru. Sine chmury zakołysały się nisko nad ziemią, jednocześnie pociemniało wokół, azainteresowani zakupem klienci rozpierzchli się wkrótkiej chwili izrobiło się jakoś dziwnie pusto. Wiatr dął coraz mocniej, tarmosił foliowe, prowizoryczne zadaszenia ibawiąc się, podrzucał wgórę torebki po hamburgerach ifrytkach. Zaraz też ciężkie, pojedyncze krople deszczu zaczęły zhukiem uderzać wkolorowe budy iblaszany dach hali targowej.
– Idź po samochód! – rzucił niecierpliwie Sebastian wkierunku Michała, który wdalszym ciągu, nie zrażając się, walczył zżywiołem, próbując za wszelką cenę umocować folię na stoliku. – Daj już spokój, nie widzisz, co się dzieje?
– Może zaraz przejdzie, poczekajmy chwilę!
– Nie sądzę, spójrz tylko, nikogo już nie ma! – uciął gniewnie.
– Tobie już nie zależy, masz to wszystko gdzieś! – burknął kolega zaczepnie. – Kilka złotych wjedną stronę, kilka wdrugą. Bez znaczenia, prawda?
– Awięc to oto chodzi? Cały dzień się do mnie nie odzywasz, ateraz próbujesz mnie jeszcze wpędzić wpoczucie winy czy coś wtym rodzaju! Nie tędy droga, Michał! Kiedyś to musiało nastąpić! Pamiętasz, jak jeszcze nie tak dawno obaj marzyliśmy, żeby wyrwać się ztego grajdołu? Jak rozprawialiśmy otych wszystkich, którzy zdecydowali się tu zostać? Dzień wdzień, słońce czy wiatr; zima czy lato. Cały czas tutaj, od rana do nocy…
– Owszem… – przyznał smętnie Michał. – Ale co to zmienia? Ty odchodzisz, bo postanowiłeś zrobić coś wielkiego, aja tu zostaję. Jest mi po prostu cholernie przykro, to wszystko! Idę po samochód!
– Nie musisz tu zostawać! – rzucił Sebastian za jego plecami, ale Wolski wzruszył tylko ramionami iposzedł dalej.
Seb odprowadził przyjaciela wzrokiem inagle zrobiło mu się żal Michała. Nigdy go jeszcze takiego nie widział, zawsze kipiał energią ihumorem, tymczasem teraz oddalał się ze spuszczoną głową, włócząc nogami.
To był dobry ipiękny czas… – pomyślał złezką woku. Ale wżyciu nie można być sentymentalnym, trzeba iść do przodu, jeśli się tylko nadarzy ku temu okazja.
Jemu właśnie się nadarzyła. Ojciec spłacił mamę zich wspólnego majątku, zczego po zakupieniu mieszkania został jeszcze spory kapitał, który za jej zgodą postanowił zainwestować.
Otworzy szwalnię, taką zprawdziwego zdarzenia: działka, budynek gospodarczy, park maszynowy, zatrudni cały sztab ludzi, którzy będą dla niego pracować. To będzie trafiona inwestycja! Miał przeczucie co do swojej nieomylności, wdodatku głowę wypełnioną nowymi pomysłami.
Atutaj? Rozejrzał się dookoła. Wieczna niepewność. Sprzeda się czy nie? Czy tym razem uda się izdążą przed łapanką? Oczami wyobraźni zobaczył Chudego iŁapacza, funkcjonariuszy straży miejskiej, którzy zminą tajniaków konfiskują im towar iwypisują mandat. Uśmiechnął się pobłażliwie sam do siebie. Michał sobie zpewnością poradzi. Był zaradny, przedsiębiorczy ipracowity. Oniego nie musiał się martwić. Oczywiście, że wtej chwili jest mu smutno, ale zapewne szybko mu przejdzie, kiedy zrozumie, że tak to już wżyciu jest.
Większość zdążyła się już spakować. Zjednej strony żal, owszem, czasem były zazdrość izawiść, jak to wkonkurencji, ale generalnie wszyscy się ze sobą solidaryzowali. Obowiązywały tu jakieś niepisane zasady, których każdy bez wyjątku przestrzegał. Jeśli nie, nie handlował zbyt długo. Rynkowa lojalność – szczególny rodzaj symbiozy.
Wspomniał też imieniny Zenka od butów. Nawet nie pamiętał, jak wrócił do domu. Pewnie to sprawka Michała, ale się musiał chłopina namęczyć! Dobrze, że wdomu nikogo wtedy nie było, bo niewątpliwie porządnie by mu się oberwało. Albo płomienny romans zpiękną Galiną zUkrainy. Zaczęło się niewinnie, od zakupów kilku par spodni, potem były telefony, długie rozmowy ipotajemne spotkania. Nie przeszkadzało mu nawet to, że była starsza okilka lat. Bardzo dobrze mówiła po polsku. Być może to trwałoby do tej pory, gdyby do akcji nie wkroczył zazdrosny mąż. Warta była grzechu! Zadumał się na wspomnienie tamtych chwil. Czy powinien był zrobić pożegnanie? Chyba tak, wkońcu trzy lata to kawałek czasu. Nic nie dzieje się bez powodu, wiele się tutaj nauczył. Przynajmniej tak mu się wydawało.
Michał podjechał swoim starym, warczącym oplem, który zmiesiąca na miesiąc prezentował się coraz bardziej żałośnie. Rdza zjadła karoserię iukład wydechowy, co było zresztą słychać. Chłopak wyskoczył zsamochodu zuśmiechem na twarzy.
– Sorry, stary, już mi przeszło, pakujmy ten bałagan iwracajmy do domu! Albo nie! Może opijemy to rozstanie?! Wzniesiemy toast za przyszłość, za nowy rozdział wżyciu iza nasz sukces! Co ty na to?
Sebastian poklepał go po ramieniu.
– Bardzo dobry pomysł! – odparł zulgą. – To gdzie? Może tym razem Hades?
– Czemu nie? Może być Hades.
Lęk wysokości
Agnieszki nie było tego dnia wszkole. Podobno się rozchorowała. Natalia pomyślała, że powinna odwiedzić przyjaciółkę, zwłaszcza że było sporo zadane do domu. Nie mogła pozwolić na to, aby koleżance zrobiły się zaległości nie do nadrobienia. Ibez tego miała słabe oceny. Natalia wręcz przeciwnie. Poza tym średnio jej się chciało iść do domu. Rodzice mieli wyjść do teatru. Planowali wrócić bardzo późno.
Październik tego roku był tak ciepły, przejrzysty, że aż współczuła Adze konieczności kiszenia się wczterech ścianach bloku. Szła więc spacerowym krokiem wąską parkową alejką, napawając się otaczającym ją pięknem przyrody. Nie było tu ławek, tylko ścięte pniaki, które służyły do siedzenia. Liście na drzewach przybrały pastelowe barwy, spadały za każdym lekkim podmuchem wiatru. Kołowały, kołysząc się delikatnie wpowietrzu, aż wkońcu lądowały pod stopami, tworząc miękki, szeleszczący dywan.