Noc cudów - Anna Stryjewska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Noc cudów ebook i audiobook

Anna Stryjewska

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

62 osoby interesują się tą książką

Opis

Przejmująca, pełna magii i cudów opowieść o tym, że przeszłość może skrywać największe tajemnice!

Małgorzata Skupińska, nauczycielka z długoletnim stażem oczekuje wizyty jedynaczki. Kariera dziennikarska tak ją pochłonęła, że nie widziały się już od trzech miesięcy.

Wszystko jest już prawie przygotowane, stół zastawiony do kolacji, kiedy dzwoni telefon. Córka Joasia informuje matkę, że nie dotrze na święta, ponieważ zatrzymały ją w Warszawie bardzo ważne sprawy. Rodzicielka nie wierzy własnym uszom, z rezygnacją opada na krzesło nie wiedząc co sobą począć. Wszak wigilia to jedyny dzień w roku, celebrowany wspólnie od lat.  Ze stanu otępienia wyrywa ją dopiero natarczywy dźwięk dzwonka. Otwierając drzwi ma jeszcze nadzieję, że ujrzy w nich Joasię, a tymczasem w progu stoi obca, nieco dziwnie ubrana kobieta. Małgorzata, mając na uwadze dodatkowy talerz dla strudzonego wędrowca zaprasza ją do środka.

Kobieta siada do zastawionego stołu i zaczyna snuć niezwykle barwną opowieść, odkrywając kawałek po kawałku przejmującą historię wielkiej miłości, której Małgorzata jest jej nierozerwalną częścią.

Regina Majer zabiera ją w czas międzywojnia, na gwarne, hałaśliwe ulice Łodzi, do wnętrz zagraconych pracowni, a także do eleganckich salonów bogatych mieszczan. Opowiada o wielkich fortunach, przewrotności losu, głodzie, biedzie i walce o przetrwanie.

Jedyna taka noc w roku, która sprawia, że wszystko staje się możliwe…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 369

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 29 min

Lektor: Klaudia Bełcik
Oceny
4,4 (146 ocen)
93
31
15
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iska0

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, wzruszająca historia o miłości, przekornym losie i... nocy cudow. Polecam!
10
Irenaira
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, polecam tą niesamowitą książkę. Jak zwykle były łzy wzruszenia, wielkie emocje, zaskoczenie. Aylutorka potrafi złapać za serce czytelnika swoimi książkami . Dziękuję za kolejna piękna książkę ❤️
10
Elalapkowska

Dobrze spędzony czas

ciekawa historia, podróż po przeszłości połączona z wigilijnym cudem, który może odmienić całe życie jednej osoby
11
Anna-60

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka. Polecam.
11
EmmaKra13

Nie oderwiesz się od lektury

Smutna, przejmująca.
11

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce©Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Anna Stry­jew­ska, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83296-53-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Łódź, 24 grud­nia 1993 roku

Zbli­żał się wie­czór, ten je­den je­dyny w roku, na który cze­kali za­wsze z utę­sk­nie­niem. Mał­go­rzata Sku­piń­ska po­de­szła do okna, od­gar­nęła ko­ron­kowe fi­ranki i zer­k­nęła w dół. Jej miesz­ka­nie usy­tu­owane było na dru­gim pię­trze sta­rej, przed­wo­jen­nej ka­mie­nicy przy ulicy Włó­kien­ni­czej, skąd roz­ta­czał się wi­dok na pro­sto­kątne po­dwórko obie­lone śnie­giem, z rzę­dem drew­nia­nych, roz­sy­pu­ją­cych się la­tryn, ko­mó­rek po­kry­tych po­strzę­pioną papą, a także trze­pa­kiem, pod któ­rym nie­mal każ­dego dnia urzę­do­wały, ha­ła­su­jąc okrut­nie, miej­scowe dzie­ciaki. Dziś tam było pu­sto. Za to na wy­mie­cio­nym, nie­wiel­kim frag­men­cie be­tonu po­ja­wiły się go­łę­bie. Całe stado. Praw­do­po­dob­nie są­siadka wy­rzu­ciła tam resztki pie­czywa, które cały czas skrzęt­nie zbie­rała. Zwy­kle to Mał­go­rzata kar­miła ptaki. Dro­biła na tę oka­zję ka­wałki chleba, su­szyła w pa­pie­ro­wej tor­bie na grzej­niku, by na­stęp­nie zejść na po­dwórko i je wy­sy­pać. Jej oczy cie­szyły się, kiedy go­łę­bie, zwie­dziaw­szy się o tym, opa­dały z fur­ko­tem skrzy­deł, gru­chały z za­do­wo­le­nia, sku­biąc okru­chy, ob­cho­dziły ją do­okoła, mu­ska­jąc ak­sa­mit­nymi pió­rami. Dziś jed­nak nie miała na to czasu. Dziś miała przy­je­chać jej uko­chana, je­dyna córka, Jo­asia...

Sto­jąc przy oknie, Sku­piń­ska za­uwa­żyła wra­ca­ją­cego do domu do­zorcę Ma­te­usza. W obu jego rę­kach tkwiły siatki wy­pchane za­ku­pami. Star­szy, zgar­biony męż­czy­zna z głową na­krytą ba­ra­nią czapką i po­sta­wio­nym koł­nie­rzem po­mógł so­bie czub­kiem buta otwo­rzyć drzwi i znik­nął w cze­lu­ści klatki scho­do­wej. Jego dzieci też kilka lat temu wy­były w świat i rzadko go od­wie­dzały.

Po­wio­dła wzro­kiem po ze­wnętrz­nej ele­wa­cji z wy­sta­ją­cymi rów­no­le­gle gzym­sami, gdzie ja­śnie­ją­cymi pro­sto­ką­tami od­zna­czały się okna. W nie­któ­rych mi­go­tały ubrane ko­lo­rowo drzewka, w in­nych za­sia­dano już do ko­la­cji, tu i tam pa­no­wał świą­teczny, wręcz uro­czy­sty na­strój. Mał­go­rzata ode­rwała się od pa­ra­petu, jakby so­bie wła­śnie o czymś przy­po­mniała. Jej uwaga tym ra­zem sku­piła się na za­kry­tym bia­łym wy­kroch­ma­lo­nym ob­ru­sem stole, na któ­rym spo­częła por­ce­la­nowa za­stawa uży­wana tylko w wy­jąt­ko­wych oko­licz­no­ściach. Na środku kró­lo­wał stroik. Kilka dni temu za­ku­piła go spe­cjal­nie na tę oka­zję na rynku ba­łuc­kim, gdzie raz w ty­go­dniu ro­biła za­kupy. Oprócz paru świer­ko­wych ga­łą­zek miał dwie ko­lo­rowe bombki, złotą wstążkę i świecę, którą za­mie­rzała za­pa­lić, gdy tylko Jo­asia już do­trze. Miesz­ka­nie było wy­sprzą­tane, me­ble po­zba­wione ku­rzu, po­ściel zmie­niona, a po­kryta li­no­leum pod­łoga lśniła od pa­sty. Mał­go­rzata od­ru­chowo wy­gła­dziła ob­rus, zmio­tła z niego nie­wi­dzialne okru­chy, po­wio­dła wzro­kiem po ścia­nach i ką­tach, utwier­dza­jąc się ko­lejny raz w prze­ko­na­niu, że wszystko znaj­duje się na wła­ści­wym miej­scu. Na­stęp­nie prze­nio­sła się do kuchni, gdzie uno­sił się aro­mat świeżo upie­czo­nego cia­sta, a także po­traw, które przy­go­to­wała sta­ran­nie na tę oka­zję. Karp w ga­la­re­cie, uszka z grzy­bami, pie­rogi, barszcz czer­wony, zupa grzy­bowa i ka­pu­sta z gro­chem. Je­dy­naczka obie­cała przy­wieźć sa­łatkę wa­rzywną, a także kro­kiety z pie­czar­kami, bę­dące od za­wsze jej sztan­da­ro­wym da­niem.

Spoj­rzała na ze­ga­rek. Do­cho­dziła sie­dem­na­sta. Do przy­jazdu Jo­anny po­zo­stały jesz­cze dwie go­dziny, lecz ona co­raz bar­dziej się nie­cier­pli­wiła. Stę­sk­niła się, nie wi­działa się z córką od trzech mie­sięcy. Od­kąd wy­je­chała do War­szawy w związku z otrzy­ma­niem tam po­sady w re­dak­cji, jej obec­ność w ro­dzin­nym domu była co­raz rzad­sza. Za­bie­gana, za­pra­co­wana, szu­ka­jąca ma­te­ria­łów do pu­bli­ka­cji, nie miała czasu na przy­jazdy do Ło­dzi, co matka pró­bo­wała na­wet zro­zu­mieć. Każdy ma prawo do wła­snego ży­cia – my­ślała w du­chu, wiele razy uspra­wie­dli­wia­jąc i da­jąc cał­ko­witą swo­bodę dzia­ła­nia. Jed­nak ten dzień był dla Mał­go­rzaty wy­jąt­kowy. Od­kąd pa­mię­tała, naj­pierw w domu dziecka, po­tem już z mę­żem, na­stęp­nie po przyj­ściu na świat Jo­asi, ce­le­bro­wali wspól­nie ten je­dyny w roku wie­czór wi­gi­lijny po­prze­dza­jący święta Bo­żego Na­ro­dze­nia. I nie wy­obra­żała so­bie, by spę­dzać ten czas ina­czej, ani­żeli w oto­cze­niu ro­dziny i naj­bliż­szych. Z roz­my­śla­nia wy­rwał ją na­tar­czywy dźwięk te­le­fonu. Ru­szyła więc na po­wrót do po­koju, gdzie na drew­nia­nym sto­liku na­kry­tym ło­wicką ser­wetką stał czer­wony apa­rat ze słu­chawką na wi­deł­kach. Się­gnęła po nią zde­cy­do­wa­nie. Pew­nie dzwo­nił ktoś z ży­cze­niami ze szkoły. Przez tyle lat pracy w za­wo­dzie na­uczy­cielki pla­styki za­wią­zało się tam mnó­stwo cie­płych i za­ży­łych re­la­cji.

– Mał­go­rzata Sku­piń­ska. Słu­cham.

– Ma­muś? – usły­szała swoj­sko brzmiący głos. Na­pa­wała się nim przez naj­bliż­szą chwilę.

– Cór­cia? Na­resz­cie! Gdzie je­steś? Cze­kam nie­cier­pli­wie! – Mał­go­rzata nie kryła ra­do­ści i pod­eks­cy­to­wa­nia, a tym­cza­sem po dru­giej stro­nie za­le­gła nie­zręczna ci­sza.

– Wy­bacz, ma­muś... Nie mogę przy­je­chać. Za­trzy­mały mnie tu­taj bar­dzo ważne sprawy... – rzu­ciła Jo­anna. – Po­sta­ram się jed­nak do­trzeć do cie­bie na Nowy Rok – do­dała, nie po­zwa­la­jąc matce dojść do słowa.

– Ja­kie sprawy? – jęk­nęła głu­cho Mał­go­rzata. – Co się stało?

– Póź­niej ci wszystko wy­tłu­ma­czę! Prze­pra­szam, ale nie mogę te­raz roz­ma­wiać. We­so­łych Świąt, mamo!

– We­so­łych świąt... – zdą­żyła wy­chry­pieć i na­stała ci­sza. Długi sy­gnał w słu­chawce był do­wo­dem na to, że roz­mowa wła­śnie się za­koń­czyła.

Mał­go­rzata osu­nęła się na fo­tel, nie wie­dząc, co ze sobą po­cząć. Na­dal nie wie­rzyła w to, co przed chwilą usły­szała. Jak jej uko­chana córka mo­gła się w ten spo­sób za­cho­wać?

Przy­gnio­tło ją cięż­kie roz­cza­ro­wa­nie, a go­rycz zdu­siła jej gar­dło. Nie tak miało być, nie tak.

Bez­rad­nie zwie­siła głowę, czu­jąc, jak ucho­dzi z niej po­wie­trze. Cała ener­gia ze­brana na tę oko­licz­ność w jed­nej se­kun­dzie z niej ule­ciała. Po­czuła się jak prze­kłuty ba­lon.

Przy­po­mniała so­bie te wszyst­kie wcze­śniej­sze wi­gi­lie, kiedy jesz­cze żył jej uko­chany Edek. Żywą cho­inkę ku­po­waną na targu od za­przy­jaź­nio­nego chłopa, którą po­tem wspól­nie stro­ili ozdo­bami wy­ko­na­nymi z bi­buły przez Asię. Pa­mię­tała tę ra­dość, en­tu­zjazm, a za­ra­zem at­mos­ferę ocze­ki­wa­nia na wspólne świę­to­wa­nie na­ro­dzin Zba­wi­ciela. Uro­czy­sta ko­la­cja, ży­cze­nia, pre­zenty, wyj­ście do ko­ścioła i na cmen­tarz, gdzie po­cho­wani byli ro­dzice jej męża. Ona swo­ich ni­gdy nie po­znała. Nie miała tego szczę­ścia.

Mi­nęło sie­dem lat od śmierci męża, a ona na­dal każ­dego ranka pa­rzyła mu kawę, ku­po­wała dla niego ulu­bione droż­dżówki i „Dzien­nik Łódzki”. Na­dal czuła jego obec­ność, za­pach ty­to­niu w za­ka­mar­kach miesz­ka­nia, sły­szała chrzą­ka­nie, sze­lest prze­wra­ca­nych stro­nic ga­zety i dud­niącą ni­czym stud­nia pod­łogę, kiedy stą­pał, prze­miesz­cza­jąc się z po­koju do po­koju. Tak samo było zresztą z obec­no­ścią Jo­asi. Wciąż sły­szała jej dźwięczny głos, tu­pot drob­nych nó­żek, skrzy­pie­nie krze­sła przy biurku, przy któ­rym od­ra­biała lek­cje. I na­gle dzi­siaj wszystko uci­chło. Zro­biło się pu­sto i głu­cho jak ni­gdy.

Mał­go­rzata pod­nio­sła się z tru­dem i po­de­szła do ko­mody, na któ­rej stało kilka fo­to­gra­fii w zdob­nych ram­kach. Na jed­nej z nich ona z mę­żem w dniu ślubu. Po­znali się jesz­cze na stu­diach na tak zwa­nej pry­watce u wspól­nej ko­le­żanki. Mi­łość wy­bu­chła od razu. Po trzech mie­sią­cach wzięli skromny, ci­chy ślub. Oboje mło­dzi, uśmiech­nięci, szczę­śliwi. Na dru­gim ona wraz z pię­cio­let­nią Jo­asią. To zdję­cie zo­stało wy­ko­nane w Za­ko­pa­nem pod­czas jed­nego z ich zi­mo­wych wy­jaz­dów. W tle roz­cią­gały się Ta­try, so­czy­ste, nie­bie­skie niebo, a ona w kom­bi­ne­zo­nie, w czapce, z przy­cze­pioną do jej ko­lana oku­taną w cie­pły ska­fan­der dziew­czynką i z obej­mu­ją­cym ją ra­mie­niem Ed­kiem. Wszy­scy troje po­zo­wali obok wiel­kiego bia­łego niedź­wie­dzia. Córka bała się tego prze­bie­rańca w sztucz­nym fu­trze przy­po­mi­na­ją­cym mi­sia i za nic nie mo­gli jej wy­tłu­ma­czyć, że to tylko czło­wiek w skó­rze niedź­wie­dzia. Jej wy­stra­szona minka mó­wiła sama za sie­bie. Pa­trząc te­raz na zdję­cie, ko­bieta uśmiech­nęła się czule. Pod­nio­sła rękę i mu­snęła opuszką palca twa­rze uko­cha­nych osób. Byli wtedy tak bli­sko, miała ich na wy­łącz­ność. A te­raz? Prze­łknęła ślinę, by się nie roz­pła­kać. Gorzki za­wód tar­gnął nią po raz ko­lejny.

A po­tem jej wzrok prze­niósł się na inną fo­to­gra­fię, starą, po­bla­kłą, wy­ko­naną jesz­cze w se­pii, miej­scami po­żół­kłą, z wy­cię­ciami na kra­wę­dziach. Kiedy Mał­go­rzata tra­fiła do sióstr na­za­re­ta­nek jesz­cze przed wy­bu­chem wojny, nie miała ze sobą wielu rze­czy, poza ubran­kiem, do­ku­men­tami i wła­śnie tym zdję­ciem. Uchwy­cona w ka­drze ko­bieta była piękna: spod fi­ku­śnego toczka z wo­alką spły­wały ciemne włosy do ra­mion, a syl­wetkę pod­kre­ślał do­brze skro­jony ko­stium, w któ­rego klapę wpięta była ory­gi­nalna, wy­sa­dzana ka­mie­niami broszka. To wła­śnie ta bi­żu­te­ria, oprócz za­gad­ko­wego spoj­rze­nia du­żych oczu w kształ­cie mig­dała, za każ­dym ra­zem przy­cią­gała uwagę Mał­go­rzaty. Druga osóbka wpa­trzona w obiek­tyw, ma­jąca za­pewne nie­spełna rok i sie­dząca na ko­la­nach bru­netki, w ład­nej su­kience z karcz­kiem, była ufna i nie­wia­ry­god­nie spo­kojna. Zu­peł­nie jakby ta pani obej­mu­jąca ją czule ra­mie­niem nie była jej obca... Nie­długo póź­niej mała zna­la­zła się w bi­dulu, a z do­ku­men­tów wy­ni­kało, że jej praw­dziwa matka za­gi­nęła jesz­cze przed wy­bu­chem wojny. O ojcu nie wie­działa na­to­miast nic...

Mał­go­rzata sta­rym zwy­cza­jem prze­su­nęła opuszką palca po fo­to­gra­fii, jakby chciała po­czuć po­wagę tam­tej chwili, zna­leźć się po­now­nie w tym ład­nym po­miesz­cze­niu z for­te­pia­nem i zdob­nymi sto­rami, gdzie zo­stała uwień­czona jej po­do­bi­zna.

Ode­rwała wzrok od ga­le­rii zdjęć, pu­stym wzro­kiem po­wio­dła po za­sta­wio­nym stole. Co ro­bić? – za­sta­no­wiła się, wra­ca­jąc pa­mię­cią do in­ten­syw­nych przy­go­to­wań, do tego, co spra­wiło, że cała ta przed­świą­teczna go­rączka, za­an­ga­żo­wa­nie stały się dla niej wielką przy­jem­no­ścią. A te­raz, kiedy na to wszystko pa­trzyła, ogar­nął ją jesz­cze więk­szy smu­tek. Prze­szła się bez celu po po­koju, sta­nęła przed oknem, roz­chy­liła fi­ranki. Mrok za­czął gęst­nieć, płatki śniegu uro­czy­ście wi­ro­wały w po­wie­trzu. W więk­szo­ści miesz­kań pa­liły się świa­tła, przy­stro­jone cho­inki mi­go­tały ra­do­śnie, przy za­sta­wio­nych po­tra­wami sto­łach zbie­rali się do­mow­nicy, a także wi­gi­lijni go­ście. Świą­teczna at­mos­fera za­czy­nała wy­brzmie­wać z każ­dego kąta po­dwórka. Ko­bieta prze­łknęła z go­ry­czą ślinę, od­wra­ca­jąc wzrok od szyby. Zre­zy­gno­wa­nym kro­kiem po­de­szła do stołu, chwy­ciła za­pałki i drżącą ze zde­ner­wo­wa­nia ręką za­pa­liła świecę. Ja­sny pło­myk wy­strze­lił we­soło, jakby na prze­kór jej przy­gnę­bie­niu. Omio­tła wzro­kiem ele­gancką za­stawę i ta­lerz po­sta­wiony na wy­pa­dek przy­pad­ko­wego go­ścia, stru­dzo­nego wę­drowca. Wes­tchnęła ciężko, za­głę­bia­jąc się w mięk­kim krze­śle z pod­ło­kiet­ni­kami. I kto to wszystko te­raz zje? – po­my­ślała z ża­lem.

Opa­dła na opar­cie sie­dze­nia i nie­ru­cho­mym wzro­kiem wpa­try­wała się przed sie­bie. Wspo­mnie­nia jak żywe sta­nęły jej się przed oczami. Mąż w stroju Świę­tego Mi­ko­łaja z wor­kiem na ple­cach wcho­dzący ukrad­kiem do po­koju, córka w su­kience w kratkę z koł­nie­rzy­kiem ku­ca­jąca pod cho­inką, ona bie­gnąca z kuchni z wy­pie­kami na twa­rzy... Ech! – wes­tchnęła ciężko – te czasy już ni­gdy nie wrócą. Byli wtedy tacy szczę­śliwi.

Ze stu­poru wy­rwał ją dzwo­nek, który brzę­cząc ni­czym in­truz, spra­wił jej nie­spo­dzie­wa­nie, nie wie­dzieć czemu, przy­krość. Chcąc nie chcąc, szarp­nęła się z krze­sła. Może to są­siadka z dołu, Ela? Może do niej też nie do­je­chały dzieci? – prze­mknęło jej przez myśl. A może to jed­nak Jo­asia? Może chciała jej zro­bić świą­tecz­nego psi­kusa? Ta ostat­nia myśl spra­wiła, że roz­pro­mie­niła się w jed­nej chwili i szyb­kim kro­kiem pod­bie­gła do drzwi. Od­ry­glo­wała za­mek, zdjęła za­bez­pie­cza­jący wej­ście łań­cu­szek. Ja­kież było jej zdu­mie­nie, kiedy za­miast wy­cze­ki­wa­nej córki uj­rzała po­stać ob­cej ko­biety w ka­pe­lu­szu z ron­dem po­kry­tym dro­bin­kami śniegu. Na jej wi­dok cof­nęła się od­ru­chowo.

– Pani do kogo? – wy­du­kała, wi­dząc osobę jakby nie­przy­sta­jącą do współ­cze­snego świata. Nie­zna­joma ubrana była w ele­gancki, do­brze skro­jony płaszcz z gru­bej wełny z koł­nie­rzem z ru­dego lisa, ręce chro­niła jej fu­trzana mufka, ca­ło­ści do­peł­niało sty­lowe na­kry­cie głowy.

– Czy mogę wejść? – Mał­go­rzata usły­szała ak­sa­mitny, głę­boki głos, który spra­wił, że po­czuła ciarki na ple­cach.

– Tak, oczy­wi­ście... Dziś jest taki wie­czór, że... – Urwała, nie wie­dząc, co wła­ści­wie po­wie­dzieć. Wszak miała przed sobą obcą osobę. Tyle się mó­wiło o zbłą­ka­nym, stru­dzo­nym wę­drowcu, o do­dat­ko­wym ta­le­rzu, i choć ta­kowy stał za­wsze na stole, do­tych­czas nikt ni­gdy nie za­pu­kał w tym celu do jej drzwi.

– Dzię­kuję – od­parła tamta, wsu­wa­jąc się do środka bez­sze­lest­nie, lek­kim, wręcz ta­necz­nym kro­kiem.

– Pani wła­ści­wie do kogo? – rzu­ciła do jej ple­ców Mał­go­rzata, kiedy ko­bieta za­trzy­mała się przed za­sta­wio­nym świą­tecz­nie sto­łem.

– By­wa­łam tu kie­dyś... dość czę­sto – pa­dła od­po­wiedź.

– Kie­dyś? – zdu­miała się gło­śno. – To mu­siało być dawno temu. Miesz­kam tu już po­nad trzy­dzie­ści lat, a po­przed­nich lo­ka­to­rów wła­ści­wie nie zna­łam... To byli ja­cyś starsi lu­dzie.

Nie­zna­joma od­wró­ciła się.

– Czy mogę się ro­ze­brać?

– Ależ tak, oczy­wi­ście – zre­flek­to­wała się na­tych­miast Sku­piń­ska. – Prze­pra­szam, że nie za­pro­po­no­wa­łam tego wcze­śniej... To z wra­że­nia. Pro­szę się roz­go­ścić.

Przy­glą­dała się ko­bie­cie z co­raz więk­szym za­in­te­re­so­wa­niem. Ta naj­pierw uwol­niła dło­nie z mufki, na­stęp­nie po­wol­nym ru­chem zdjęła ka­pe­lusz. Na ko­niec za­częła roz­pi­nać gu­ziki płasz­cza. Ro­biła to z ja­kimś roz­my­słem, jakby ce­lowo wy­dłu­żała każdą mi­ja­jącą chwilę. Miała na so­bie gra­na­tową su­kienkę od­ci­naną w pa­sie, do po­łowy za­pi­naną na ob­cią­gane ma­te­ria­łem gu­ziki. Ca­łość zdo­bił ko­ron­kowy, biały koł­nie­rzyk, który pod­kre­ślał smu­kłość jej szyi.

Mał­go­rzata chciała ode­brać rze­czy i ulo­ko­wać je w ko­ry­ta­rzu, ale nie­zna­joma za­pro­te­sto­wała krót­kim ru­chem brody.

– Nie trzeba. Na krze­śle nie będą ni­komu prze­szka­dzały. Zresztą... nie za­mie­rzam tu długo sie­dzieć. Nie chcę pani prze­szka­dzać.

– Ależ nie prze­szka­dza mi pani! – za­prze­czyła gwał­tow­nie Sku­piń­ska, wła­ści­wie wbrew sa­mej so­bie. – Je­stem sama. Córka miała wła­śnie przy­je­chać – bez­rad­nym ge­stem wska­zała na za­sta­wiony stół – ale za­trzy­mały ją w War­sza­wie ja­kieś ważne sprawy.

– Ro­zu­miem. – Ko­bieta uśmiech­nęła się smutno. – Na pewno jest pani bar­dzo przy­kro.

Wła­ści­cielka miesz­ka­nia przy­tak­nęła.

– Tak, bar­dzo...

– Z pew­no­ścią było to coś istot­nego – do­dała szybko nie­zna­joma, przy­glą­da­jąc się in­ten­syw­nie Mał­go­rza­cie.

Pani domu po­czuła się dziw­nie, zu­peł­nie jakby ten wzrok prze­ni­kał ją na wskroś, a przy­była znała jej wszyst­kie my­śli i pra­gnie­nia.

– A pani jest stąd?

– Ach! Prze­pra­szam, nie przed­sta­wi­łam się. Na­zy­wam się Re­gina Ma­jer. Dla ro­dziny i przy­ja­ciół: Gina.

Po­de­szła i wy­cią­gnęła ra­mię. Go­spo­dyni od­wza­jem­niła gest i uści­snęła jej rękę, czu­jąc w tym mo­men­cie ja­kąś nie­by­wałą mięk­kość i de­li­kat­ność. Jed­no­cze­śnie przez plecy prze­bie­gło jej mro­wie­nie.

– Miło mi – wy­krztu­siła Sku­piń­ska. Od­nio­sła bo­wiem wra­że­nie, jakby się już gdzieś wi­działy. Jej mózg za­czął in­ten­syw­nie pra­co­wać, usi­łu­jąc od­gad­nąć, w ja­kich oko­licz­no­ściach mo­gły się już spo­tkać.

Ko­bieta tym­cza­sem uśmiech­nęła się enig­ma­tycz­nie. Mięk­kim wzro­kiem po­wio­dła po miesz­ka­niu, na­stęp­nie po­stą­piła kilka kro­ków do przodu. Za­trzy­mała się przed skromną ga­le­rią szki­ców opra­wio­nych w pro­ste, drew­niane ramki. Wpa­try­wała się w nie dłuż­szy czas, wo­dziła wzro­kiem po li­niach, kre­skach, za­wi­ja­sach two­rzą­cych gę­stą, za­ry­so­waną siatkę.

– Kto jest au­to­rem tych ob­raz­ków? – pa­dło py­ta­nie.

– Ja – od­parła ci­cho wła­ści­cielka miesz­ka­nia – Tro­chę ma­luję, two­rzę gra­fiki... Mia­łam na­wet kilka wy­staw, ale nie są to żadne dzieła.

– Są bar­dzo in­te­re­su­jące... – od­parła wolno Gina, nie od­ry­wa­jąc od nich wzroku. – Ni­gdy jesz­cze cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łam. Zu­peł­nie, jakby au­tor pró­bo­wał coś po­wie­dzieć po­przez plą­ta­ninę kre­sek. Taki ro­dzaj nie­wy­krzy­cza­nych my­śli.

– Tra­fiła pani w punkt – oznaj­miła Mał­go­rzata, nie kry­jąc zdu­mie­nia – Do­kład­nie tak wy­obra­żam so­bie in­ter­pre­ta­cję tych prac. Je­stem pod wra­że­niem.

– Cie­szę się. – Re­gina uśmiech­nęła się i ko­lejny raz ob­jęła po­stać wła­ści­cielki miesz­ka­nia ta­jem­ni­czym, nieco za­sko­czo­nym wzro­kiem. – To pani pa­sja czy za­wód?

– Jedno i dru­gie. Ukoń­czy­łam stu­dia na łódz­kiej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych, po­tem przez dłu­gie lata pra­co­wa­łam w szkole, ucząc dzieci pla­styki. Zresztą, na­dal pra­cuję... Do eme­ry­tury zo­stały mi już tylko trzy lata. A w wol­nych chwi­lach na­dal ma­luję.

– Hmm... – Przy­była prze­stą­piła z nogi na nogę, po czym prze­szła się po po­koju. W pew­nej chwili pod­nio­sła wzrok i oznaj­miła oży­wio­nym gło­sem: – W tym miej­scu stała oto­mana, po dru­giej stro­nie drew­niana szafa, a tam łóżko! – Wska­zała kąt pod ścianą. – A tu­taj była to­a­letka z lu­strem. – Zro­biła na­gły ob­rót. – A tu­taj pa­ra­wan, a pod tą ścianą płótna. Dużo płó­cien! – Za­my­śliła się na mo­ment, po czym do­dała jesz­cze: – Pa­no­wał tu zwy­kle taki ba­ła­gan. Okna były za­wsze brudne, po­zba­wione fi­ran. Te­raz jest tak czy­sto, ele­gancko i przy­tul­nie.

– Sta­ram się... – bąk­nęła Sku­piń­ska, nie wie­dząc, co wła­ści­wie od­po­wie­dzieć.

– Pod­łoga była drew­niana, ubita z de­sek. Za­wsze po­pla­miona farbą.

– Na­dal jest. Po­kry­łam ją tylko li­no­leum... – wtrą­ciła Mał­go­rzata.

– No wła­śnie... – prze­rwała jej Re­gina i znów po­de­szła w miej­sce, gdzie stało łóżko. Chwilę pa­trzyła na nie nie­ru­cho­mym wzro­kiem. Kiedy się od­wró­ciła, jej oczy błysz­czały nie­na­tu­ral­nie. Sku­piń­skiej wy­dało się, jakby blada do­tych­czas twarz ko­biety za­ru­mie­niła się lekko. – Pięk­nie się pani urzą­dziła! Na­prawdę! To zu­peł­nie inne miesz­ka­nie! – cią­gnęła przy­była.

– Cie­szę się, że się pani po­doba. Za­wsze lu­bi­łam po­rzą­dek. – Mał­go­rzata spu­ściła skrom­nie oczy. – Czy mam ro­zu­mieć, że kie­dyś była tu­taj pra­cow­nia ma­lar­ska?

– Tak, do­kład­nie – pa­dła od­po­wiedź.

– Nie wie­dzia­łam, nie mia­łam po­ję­cia... – Pani domu z nie­do­wie­rza­niem po­krę­ciła głową.

– Nie mo­gła pani wie­dzieć.

Ko­bieta wy­ko­nała ob­rót, jakby chciała coś po­ka­zać. Jej wzrok po­wę­dro­wał tym ra­zem w kąt po­koju, gdzie obec­nie stał wy­soki kwiet­nik z do­rodną, wy­bu­jałą pa­protką.

– To było tam... – szep­nęła, a jej rysy twa­rzy na­tych­miast stę­żały.

Mał­go­rzata od­ru­chowo po­stą­piła kilka kro­ków do przodu. Chciała być bli­żej nie­zna­jo­mej, która co­raz bar­dziej ją in­try­go­wała.

– Tam stała szta­luga i przy­bory do ma­lo­wa­nia. Kiedy sie­dzia­łam na oto­ma­nie, nie­ustan­nie wi­dzia­łam tył jego po­pla­mio­nej, wy­mię­tej ko­szuli. Gar­bił się, kiedy do­strze­gał w swoim dziele zbyt wiele nie­do­sko­na­ło­ści, od­gar­niał włosy i dużo pa­lił. Wciąż się­gał po pa­pie­rosa, który tlił się w po­piel­nicy na sto­liku. Sztuka po­chła­niała go bez reszty. Był praw­dzi­wym ar­ty­stą. Ni­gdy nie wi­dzia­łam, by ktoś tak do­bie­rał farby, by ktoś tak bu­do­wał emo­cje... – Znów urwała i za­my­śliła się.

– Kto taki?

– Tedi... – Gina się za­jąk­nęła. – Wła­ści­wie to... Ta­de­usz Sam­bor­ski.

– Sam­bor­ski? Fak­tycz­nie, gdzieś obiło mi się o uszy to na­zwi­sko... – Sku­piń­ska po­ki­wała głową. – Ale te­raz so­bie chyba nie przy­po­mnę.

– To był wielki ma­larz – po­spie­szyła z pod­po­wie­dzią pani Ma­jer. – Wielka oso­bo­wość, silny cha­rak­ter, nie­zwy­kły ta­lent. Nie­stety...

– Nie­stety?

Re­gina unio­sła brwi i prze­szyła ją dziw­nym, nie­od­gad­nio­nym wzro­kiem.

– Zo­stał do­ce­niony do­piero po śmierci. Za ży­cia żył w nę­dzy, bo nikt nie chciał ani nie mógł ku­po­wać od niego ob­ra­zów.

Go­spo­dyni z nie­do­wie­rza­niem po­krę­ciła głową.

– Jak to: nie mógł?

Ko­bieta wes­tchnęła ciężko.

– To długa hi­sto­ria. Na pewno chce ją pani usły­szeć?

– Tak, bar­dzo. Za­pra­szam do stołu. Tam nam bę­dzie wy­god­niej. Tylko jesz­cze pod­grzeję barszcz i wyjmę pasz­te­ciki z pie­kar­nika.

– Do­brze, choć ja... Nie je­stem głodna.

– Nie szko­dzi – od­parła Mał­go­rzata. – Pro­szę so­bie usiąść wy­god­nie, a ja za­raz wrócę.

– W ta­kim ra­zie... Ro­zej­rzę się jesz­cze po miesz­ka­niu, do­brze?

– Oczy­wi­ście, pro­szę się czuć jak u sie­bie w domu. Jest pani moim go­ściem.

Sku­piń­ska po­bie­gła do kuchni, za­po­mi­na­jąc w jed­nej chwili o nie­daw­nym zmar­twie­niu spo­wo­do­wa­nym te­le­fo­nem córki. Ten nie­spo­dzie­wany gość cał­ko­wi­cie wy­trą­cił ją ze stanu apa­tii. Spra­wił, że znów chciało jej się żyć, słu­chać, chło­nąć hi­sto­rię czy­je­goś ist­nie­nia. Ja­kież to było eks­cy­tu­jące! – Hu­czało jej w gło­wie, kiedy ener­gicz­nym ru­chem od­krę­cała ku­rek ku­chenki ga­zo­wej, pod­pa­lała pal­nik, a na­stęp­nie, po­sił­ku­jąc się ście­reczką, się­gała po bryt­fannę z go­rą­cymi wy­pie­kami. Buch­nęła para i przy­jemny, obie­cu­jący aro­mat wy­peł­nił na­tych­miast nie­wielką prze­strzeń po­miesz­cze­nia. Nie miała po­ję­cia, że kie­dyś była tu­taj pra­cow­nia ma­lar­ska. Z dru­giej strony... Sy­tu­acja po­li­tyczno-go­spo­dar­cza po dru­giej woj­nie świa­to­wej dia­me­tral­nie się zmie­niła. Nowy ustrój zmu­sił Po­la­ków do od­na­le­zie­nia się w in­nej rze­czy­wi­sto­ści. Wszystko ule­gło zmia­nie, na­wet na­zwy ulic. Kie­dyś ta ulica na­zy­wała się Ka­mienną. Miała swoją hi­sto­rię, nie­zwy­kłą hi­sto­rię. Tu­taj miesz­kali nie tylko bo­gaci, wpły­wowi ło­dzia­nie, tu­taj to­czyło się także barwne, ar­ty­styczne ży­cie.

Prze­lała barszcz do szkla­nego dzbanka z dziób­kiem, wy­ło­żyła pasz­te­ciki na ta­lerz, po czym trzy­ma­jąc da­nie przed sobą, po­spiesz­nie ru­szyła do po­koju, w któ­rym zo­sta­wiła go­ścia. Re­gina stała przy ko­mo­dzie i wpa­try­wała się w fo­to­gra­fię.

Na­gle Sku­piń­ską olśniło. Tak, to prze­cież ona! Za­chwiała się, za­nim zdą­żyła od­sta­wić dzba­nek z barsz­czem na stół. Na szczę­ście nie uro­niła ani kro­pli i ob­rus po­zo­stał nie­ska­zi­tel­nie biały.

– Pani mnie prze­cież zna! – rzu­ciła od­kryw­czo do jej ple­ców.

– Tak.

– Je­ste­śmy ro­dziną?

– Tak.

– Bli­ską?

– Bar­dzo.

Re­gina od­wró­ciła się i omio­tła zdu­mioną Mał­go­rzatę roz­ognio­nym wzro­kiem. W jej błysz­czą­cych oczach ko­ły­sały się łzy. Bez słowa, nie­mal bez­sze­lest­nie po­de­szła do stołu i się­gnęła po opła­tek. Wy­cią­gnęła rękę w stronę za­sko­czo­nej go­spo­dyni. Ta po­de­szła i urwała ka­wa­łek. Po­pa­trzyły so­bie w oczy, ski­nęły gło­wami i nie do­da­jąc nic wię­cej, skon­su­mo­wały. Dziwne, ale nie po­trze­bo­wały słów, by się zro­zu­mieć. Na­gle Mał­go­rzata po­czuła, jakby sama stała się czę­ścią tej hi­sto­rii, któ­rej za­mie­rzała wy­słu­chać. Wy­peł­niała ją nie tylko cie­ka­wość, ale nie­zwy­kła eks­cy­ta­cja wy­ni­ka­jąca z jej wro­dzo­nej wraż­li­wo­ści i fa­scy­na­cji daw­nym ży­ciem.

Ge­stem ręki dała przy­by­łej znak, aby za­jęła miej­sce przy stole i za­częła się czę­sto­wać. Sama zaś za­nu­rzyła się w za­głę­bie­niu krze­sła i oparła głowę o za­głó­wek. Pło­mień świecy sto­ją­cej na bla­cie na­dal mi­go­tał. Za oknem zro­biło się cał­kiem ciemno. Z miesz­ka­nia za ścianą do­bie­gały strzępy we­so­łej roz­mowy są­sia­dów. Gdzieś z dołu pły­nęła so­bie ci­chutko ko­lęda. Ci­cha noc, święta noc... Po­kój nie­sie lu­dziom wszem...

Tym­cza­sem ona, wpa­trzona w Re­ginę Ma­jer, w jej skła­da­jące się lekko i sub­tel­nie wargi, za­słu­chana w jej ni­ski, ak­sa­mitny głos, po­czuła na­gle, że prze­nosi się do in­nej rze­czy­wi­sto­ści, da­le­kiej, a za­ra­zem bli­skiej, na za­sy­pane gru­dnio­wym śnie­giem gwarne ulice mia­sta, gdzie z jed­nego z na­roż­ni­ków pły­nął tę­skny głos ulicz­nej pie­śniarki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki