Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
55 osób interesuje się tą książką
Przejmująca, pełna magii i cudów opowieść o tym, że przeszłość może skrywać największe tajemnice!
Małgorzata Skupińska, nauczycielka z długoletnim stażem oczekuje wizyty jedynaczki. Kariera dziennikarska tak ją pochłonęła, że nie widziały się już od trzech miesięcy.
Wszystko jest już prawie przygotowane, stół zastawiony do kolacji, kiedy dzwoni telefon. Córka Joasia informuje matkę, że nie dotrze na święta, ponieważ zatrzymały ją w Warszawie bardzo ważne sprawy. Rodzicielka nie wierzy własnym uszom, z rezygnacją opada na krzesło nie wiedząc co sobą począć. Wszak wigilia to jedyny dzień w roku, celebrowany wspólnie od lat. Ze stanu otępienia wyrywa ją dopiero natarczywy dźwięk dzwonka. Otwierając drzwi ma jeszcze nadzieję, że ujrzy w nich Joasię, a tymczasem w progu stoi obca, nieco dziwnie ubrana kobieta. Małgorzata, mając na uwadze dodatkowy talerz dla strudzonego wędrowca zaprasza ją do środka.
Kobieta siada do zastawionego stołu i zaczyna snuć niezwykle barwną opowieść, odkrywając kawałek po kawałku przejmującą historię wielkiej miłości, której Małgorzata jest jej nierozerwalną częścią.
Regina Majer zabiera ją w czas międzywojnia, na gwarne, hałaśliwe ulice Łodzi, do wnętrz zagraconych pracowni, a także do eleganckich salonów bogatych mieszczan. Opowiada o wielkich fortunach, przewrotności losu, głodzie, biedzie i walce o przetrwanie.
Jedyna taka noc w roku, która sprawia, że wszystko staje się możliwe…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 369
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Łódź, 24 grudnia 1993 roku
Zbliżał się wieczór, ten jeden jedyny w roku, na który czekali zawsze z utęsknieniem. Małgorzata Skupińska podeszła do okna, odgarnęła koronkowe firanki i zerknęła w dół. Jej mieszkanie usytuowane było na drugim piętrze starej, przedwojennej kamienicy przy ulicy Włókienniczej, skąd roztaczał się widok na prostokątne podwórko obielone śniegiem, z rzędem drewnianych, rozsypujących się latryn, komórek pokrytych postrzępioną papą, a także trzepakiem, pod którym niemal każdego dnia urzędowały, hałasując okrutnie, miejscowe dzieciaki. Dziś tam było pusto. Za to na wymiecionym, niewielkim fragmencie betonu pojawiły się gołębie. Całe stado. Prawdopodobnie sąsiadka wyrzuciła tam resztki pieczywa, które cały czas skrzętnie zbierała. Zwykle to Małgorzata karmiła ptaki. Drobiła na tę okazję kawałki chleba, suszyła w papierowej torbie na grzejniku, by następnie zejść na podwórko i je wysypać. Jej oczy cieszyły się, kiedy gołębie, zwiedziawszy się o tym, opadały z furkotem skrzydeł, gruchały z zadowolenia, skubiąc okruchy, obchodziły ją dookoła, muskając aksamitnymi piórami. Dziś jednak nie miała na to czasu. Dziś miała przyjechać jej ukochana, jedyna córka, Joasia...
Stojąc przy oknie, Skupińska zauważyła wracającego do domu dozorcę Mateusza. W obu jego rękach tkwiły siatki wypchane zakupami. Starszy, zgarbiony mężczyzna z głową nakrytą baranią czapką i postawionym kołnierzem pomógł sobie czubkiem buta otworzyć drzwi i zniknął w czeluści klatki schodowej. Jego dzieci też kilka lat temu wybyły w świat i rzadko go odwiedzały.
Powiodła wzrokiem po zewnętrznej elewacji z wystającymi równolegle gzymsami, gdzie jaśniejącymi prostokątami odznaczały się okna. W niektórych migotały ubrane kolorowo drzewka, w innych zasiadano już do kolacji, tu i tam panował świąteczny, wręcz uroczysty nastrój. Małgorzata oderwała się od parapetu, jakby sobie właśnie o czymś przypomniała. Jej uwaga tym razem skupiła się na zakrytym białym wykrochmalonym obrusem stole, na którym spoczęła porcelanowa zastawa używana tylko w wyjątkowych okolicznościach. Na środku królował stroik. Kilka dni temu zakupiła go specjalnie na tę okazję na rynku bałuckim, gdzie raz w tygodniu robiła zakupy. Oprócz paru świerkowych gałązek miał dwie kolorowe bombki, złotą wstążkę i świecę, którą zamierzała zapalić, gdy tylko Joasia już dotrze. Mieszkanie było wysprzątane, meble pozbawione kurzu, pościel zmieniona, a pokryta linoleum podłoga lśniła od pasty. Małgorzata odruchowo wygładziła obrus, zmiotła z niego niewidzialne okruchy, powiodła wzrokiem po ścianach i kątach, utwierdzając się kolejny raz w przekonaniu, że wszystko znajduje się na właściwym miejscu. Następnie przeniosła się do kuchni, gdzie unosił się aromat świeżo upieczonego ciasta, a także potraw, które przygotowała starannie na tę okazję. Karp w galarecie, uszka z grzybami, pierogi, barszcz czerwony, zupa grzybowa i kapusta z grochem. Jedynaczka obiecała przywieźć sałatkę warzywną, a także krokiety z pieczarkami, będące od zawsze jej sztandarowym daniem.
Spojrzała na zegarek. Dochodziła siedemnasta. Do przyjazdu Joanny pozostały jeszcze dwie godziny, lecz ona coraz bardziej się niecierpliwiła. Stęskniła się, nie widziała się z córką od trzech miesięcy. Odkąd wyjechała do Warszawy w związku z otrzymaniem tam posady w redakcji, jej obecność w rodzinnym domu była coraz rzadsza. Zabiegana, zapracowana, szukająca materiałów do publikacji, nie miała czasu na przyjazdy do Łodzi, co matka próbowała nawet zrozumieć. Każdy ma prawo do własnego życia – myślała w duchu, wiele razy usprawiedliwiając i dając całkowitą swobodę działania. Jednak ten dzień był dla Małgorzaty wyjątkowy. Odkąd pamiętała, najpierw w domu dziecka, potem już z mężem, następnie po przyjściu na świat Joasi, celebrowali wspólnie ten jedyny w roku wieczór wigilijny poprzedzający święta Bożego Narodzenia. I nie wyobrażała sobie, by spędzać ten czas inaczej, aniżeli w otoczeniu rodziny i najbliższych. Z rozmyślania wyrwał ją natarczywy dźwięk telefonu. Ruszyła więc na powrót do pokoju, gdzie na drewnianym stoliku nakrytym łowicką serwetką stał czerwony aparat ze słuchawką na widełkach. Sięgnęła po nią zdecydowanie. Pewnie dzwonił ktoś z życzeniami ze szkoły. Przez tyle lat pracy w zawodzie nauczycielki plastyki zawiązało się tam mnóstwo ciepłych i zażyłych relacji.
– Małgorzata Skupińska. Słucham.
– Mamuś? – usłyszała swojsko brzmiący głos. Napawała się nim przez najbliższą chwilę.
– Córcia? Nareszcie! Gdzie jesteś? Czekam niecierpliwie! – Małgorzata nie kryła radości i podekscytowania, a tymczasem po drugiej stronie zaległa niezręczna cisza.
– Wybacz, mamuś... Nie mogę przyjechać. Zatrzymały mnie tutaj bardzo ważne sprawy... – rzuciła Joanna. – Postaram się jednak dotrzeć do ciebie na Nowy Rok – dodała, nie pozwalając matce dojść do słowa.
– Jakie sprawy? – jęknęła głucho Małgorzata. – Co się stało?
– Później ci wszystko wytłumaczę! Przepraszam, ale nie mogę teraz rozmawiać. Wesołych Świąt, mamo!
– Wesołych świąt... – zdążyła wychrypieć i nastała cisza. Długi sygnał w słuchawce był dowodem na to, że rozmowa właśnie się zakończyła.
Małgorzata osunęła się na fotel, nie wiedząc, co ze sobą począć. Nadal nie wierzyła w to, co przed chwilą usłyszała. Jak jej ukochana córka mogła się w ten sposób zachować?
Przygniotło ją ciężkie rozczarowanie, a gorycz zdusiła jej gardło. Nie tak miało być, nie tak.
Bezradnie zwiesiła głowę, czując, jak uchodzi z niej powietrze. Cała energia zebrana na tę okoliczność w jednej sekundzie z niej uleciała. Poczuła się jak przekłuty balon.
Przypomniała sobie te wszystkie wcześniejsze wigilie, kiedy jeszcze żył jej ukochany Edek. Żywą choinkę kupowaną na targu od zaprzyjaźnionego chłopa, którą potem wspólnie stroili ozdobami wykonanymi z bibuły przez Asię. Pamiętała tę radość, entuzjazm, a zarazem atmosferę oczekiwania na wspólne świętowanie narodzin Zbawiciela. Uroczysta kolacja, życzenia, prezenty, wyjście do kościoła i na cmentarz, gdzie pochowani byli rodzice jej męża. Ona swoich nigdy nie poznała. Nie miała tego szczęścia.
Minęło siedem lat od śmierci męża, a ona nadal każdego ranka parzyła mu kawę, kupowała dla niego ulubione drożdżówki i „Dziennik Łódzki”. Nadal czuła jego obecność, zapach tytoniu w zakamarkach mieszkania, słyszała chrząkanie, szelest przewracanych stronic gazety i dudniącą niczym studnia podłogę, kiedy stąpał, przemieszczając się z pokoju do pokoju. Tak samo było zresztą z obecnością Joasi. Wciąż słyszała jej dźwięczny głos, tupot drobnych nóżek, skrzypienie krzesła przy biurku, przy którym odrabiała lekcje. I nagle dzisiaj wszystko ucichło. Zrobiło się pusto i głucho jak nigdy.
Małgorzata podniosła się z trudem i podeszła do komody, na której stało kilka fotografii w zdobnych ramkach. Na jednej z nich ona z mężem w dniu ślubu. Poznali się jeszcze na studiach na tak zwanej prywatce u wspólnej koleżanki. Miłość wybuchła od razu. Po trzech miesiącach wzięli skromny, cichy ślub. Oboje młodzi, uśmiechnięci, szczęśliwi. Na drugim ona wraz z pięcioletnią Joasią. To zdjęcie zostało wykonane w Zakopanem podczas jednego z ich zimowych wyjazdów. W tle rozciągały się Tatry, soczyste, niebieskie niebo, a ona w kombinezonie, w czapce, z przyczepioną do jej kolana okutaną w ciepły skafander dziewczynką i z obejmującym ją ramieniem Edkiem. Wszyscy troje pozowali obok wielkiego białego niedźwiedzia. Córka bała się tego przebierańca w sztucznym futrze przypominającym misia i za nic nie mogli jej wytłumaczyć, że to tylko człowiek w skórze niedźwiedzia. Jej wystraszona minka mówiła sama za siebie. Patrząc teraz na zdjęcie, kobieta uśmiechnęła się czule. Podniosła rękę i musnęła opuszką palca twarze ukochanych osób. Byli wtedy tak blisko, miała ich na wyłączność. A teraz? Przełknęła ślinę, by się nie rozpłakać. Gorzki zawód targnął nią po raz kolejny.
A potem jej wzrok przeniósł się na inną fotografię, starą, poblakłą, wykonaną jeszcze w sepii, miejscami pożółkłą, z wycięciami na krawędziach. Kiedy Małgorzata trafiła do sióstr nazaretanek jeszcze przed wybuchem wojny, nie miała ze sobą wielu rzeczy, poza ubrankiem, dokumentami i właśnie tym zdjęciem. Uchwycona w kadrze kobieta była piękna: spod fikuśnego toczka z woalką spływały ciemne włosy do ramion, a sylwetkę podkreślał dobrze skrojony kostium, w którego klapę wpięta była oryginalna, wysadzana kamieniami broszka. To właśnie ta biżuteria, oprócz zagadkowego spojrzenia dużych oczu w kształcie migdała, za każdym razem przyciągała uwagę Małgorzaty. Druga osóbka wpatrzona w obiektyw, mająca zapewne niespełna rok i siedząca na kolanach brunetki, w ładnej sukience z karczkiem, była ufna i niewiarygodnie spokojna. Zupełnie jakby ta pani obejmująca ją czule ramieniem nie była jej obca... Niedługo później mała znalazła się w bidulu, a z dokumentów wynikało, że jej prawdziwa matka zaginęła jeszcze przed wybuchem wojny. O ojcu nie wiedziała natomiast nic...
Małgorzata starym zwyczajem przesunęła opuszką palca po fotografii, jakby chciała poczuć powagę tamtej chwili, znaleźć się ponownie w tym ładnym pomieszczeniu z fortepianem i zdobnymi storami, gdzie została uwieńczona jej podobizna.
Oderwała wzrok od galerii zdjęć, pustym wzrokiem powiodła po zastawionym stole. Co robić? – zastanowiła się, wracając pamięcią do intensywnych przygotowań, do tego, co sprawiło, że cała ta przedświąteczna gorączka, zaangażowanie stały się dla niej wielką przyjemnością. A teraz, kiedy na to wszystko patrzyła, ogarnął ją jeszcze większy smutek. Przeszła się bez celu po pokoju, stanęła przed oknem, rozchyliła firanki. Mrok zaczął gęstnieć, płatki śniegu uroczyście wirowały w powietrzu. W większości mieszkań paliły się światła, przystrojone choinki migotały radośnie, przy zastawionych potrawami stołach zbierali się domownicy, a także wigilijni goście. Świąteczna atmosfera zaczynała wybrzmiewać z każdego kąta podwórka. Kobieta przełknęła z goryczą ślinę, odwracając wzrok od szyby. Zrezygnowanym krokiem podeszła do stołu, chwyciła zapałki i drżącą ze zdenerwowania ręką zapaliła świecę. Jasny płomyk wystrzelił wesoło, jakby na przekór jej przygnębieniu. Omiotła wzrokiem elegancką zastawę i talerz postawiony na wypadek przypadkowego gościa, strudzonego wędrowca. Westchnęła ciężko, zagłębiając się w miękkim krześle z podłokietnikami. I kto to wszystko teraz zje? – pomyślała z żalem.
Opadła na oparcie siedzenia i nieruchomym wzrokiem wpatrywała się przed siebie. Wspomnienia jak żywe stanęły jej się przed oczami. Mąż w stroju Świętego Mikołaja z workiem na plecach wchodzący ukradkiem do pokoju, córka w sukience w kratkę z kołnierzykiem kucająca pod choinką, ona biegnąca z kuchni z wypiekami na twarzy... Ech! – westchnęła ciężko – te czasy już nigdy nie wrócą. Byli wtedy tacy szczęśliwi.
Ze stuporu wyrwał ją dzwonek, który brzęcząc niczym intruz, sprawił jej niespodziewanie, nie wiedzieć czemu, przykrość. Chcąc nie chcąc, szarpnęła się z krzesła. Może to sąsiadka z dołu, Ela? Może do niej też nie dojechały dzieci? – przemknęło jej przez myśl. A może to jednak Joasia? Może chciała jej zrobić świątecznego psikusa? Ta ostatnia myśl sprawiła, że rozpromieniła się w jednej chwili i szybkim krokiem podbiegła do drzwi. Odryglowała zamek, zdjęła zabezpieczający wejście łańcuszek. Jakież było jej zdumienie, kiedy zamiast wyczekiwanej córki ujrzała postać obcej kobiety w kapeluszu z rondem pokrytym drobinkami śniegu. Na jej widok cofnęła się odruchowo.
– Pani do kogo? – wydukała, widząc osobę jakby nieprzystającą do współczesnego świata. Nieznajoma ubrana była w elegancki, dobrze skrojony płaszcz z grubej wełny z kołnierzem z rudego lisa, ręce chroniła jej futrzana mufka, całości dopełniało stylowe nakrycie głowy.
– Czy mogę wejść? – Małgorzata usłyszała aksamitny, głęboki głos, który sprawił, że poczuła ciarki na plecach.
– Tak, oczywiście... Dziś jest taki wieczór, że... – Urwała, nie wiedząc, co właściwie powiedzieć. Wszak miała przed sobą obcą osobę. Tyle się mówiło o zbłąkanym, strudzonym wędrowcu, o dodatkowym talerzu, i choć takowy stał zawsze na stole, dotychczas nikt nigdy nie zapukał w tym celu do jej drzwi.
– Dziękuję – odparła tamta, wsuwając się do środka bezszelestnie, lekkim, wręcz tanecznym krokiem.
– Pani właściwie do kogo? – rzuciła do jej pleców Małgorzata, kiedy kobieta zatrzymała się przed zastawionym świątecznie stołem.
– Bywałam tu kiedyś... dość często – padła odpowiedź.
– Kiedyś? – zdumiała się głośno. – To musiało być dawno temu. Mieszkam tu już ponad trzydzieści lat, a poprzednich lokatorów właściwie nie znałam... To byli jacyś starsi ludzie.
Nieznajoma odwróciła się.
– Czy mogę się rozebrać?
– Ależ tak, oczywiście – zreflektowała się natychmiast Skupińska. – Przepraszam, że nie zaproponowałam tego wcześniej... To z wrażenia. Proszę się rozgościć.
Przyglądała się kobiecie z coraz większym zainteresowaniem. Ta najpierw uwolniła dłonie z mufki, następnie powolnym ruchem zdjęła kapelusz. Na koniec zaczęła rozpinać guziki płaszcza. Robiła to z jakimś rozmysłem, jakby celowo wydłużała każdą mijającą chwilę. Miała na sobie granatową sukienkę odcinaną w pasie, do połowy zapinaną na obciągane materiałem guziki. Całość zdobił koronkowy, biały kołnierzyk, który podkreślał smukłość jej szyi.
Małgorzata chciała odebrać rzeczy i ulokować je w korytarzu, ale nieznajoma zaprotestowała krótkim ruchem brody.
– Nie trzeba. Na krześle nie będą nikomu przeszkadzały. Zresztą... nie zamierzam tu długo siedzieć. Nie chcę pani przeszkadzać.
– Ależ nie przeszkadza mi pani! – zaprzeczyła gwałtownie Skupińska, właściwie wbrew samej sobie. – Jestem sama. Córka miała właśnie przyjechać – bezradnym gestem wskazała na zastawiony stół – ale zatrzymały ją w Warszawie jakieś ważne sprawy.
– Rozumiem. – Kobieta uśmiechnęła się smutno. – Na pewno jest pani bardzo przykro.
Właścicielka mieszkania przytaknęła.
– Tak, bardzo...
– Z pewnością było to coś istotnego – dodała szybko nieznajoma, przyglądając się intensywnie Małgorzacie.
Pani domu poczuła się dziwnie, zupełnie jakby ten wzrok przenikał ją na wskroś, a przybyła znała jej wszystkie myśli i pragnienia.
– A pani jest stąd?
– Ach! Przepraszam, nie przedstawiłam się. Nazywam się Regina Majer. Dla rodziny i przyjaciół: Gina.
Podeszła i wyciągnęła ramię. Gospodyni odwzajemniła gest i uścisnęła jej rękę, czując w tym momencie jakąś niebywałą miękkość i delikatność. Jednocześnie przez plecy przebiegło jej mrowienie.
– Miło mi – wykrztusiła Skupińska. Odniosła bowiem wrażenie, jakby się już gdzieś widziały. Jej mózg zaczął intensywnie pracować, usiłując odgadnąć, w jakich okolicznościach mogły się już spotkać.
Kobieta tymczasem uśmiechnęła się enigmatycznie. Miękkim wzrokiem powiodła po mieszkaniu, następnie postąpiła kilka kroków do przodu. Zatrzymała się przed skromną galerią szkiców oprawionych w proste, drewniane ramki. Wpatrywała się w nie dłuższy czas, wodziła wzrokiem po liniach, kreskach, zawijasach tworzących gęstą, zarysowaną siatkę.
– Kto jest autorem tych obrazków? – padło pytanie.
– Ja – odparła cicho właścicielka mieszkania – Trochę maluję, tworzę grafiki... Miałam nawet kilka wystaw, ale nie są to żadne dzieła.
– Są bardzo interesujące... – odparła wolno Gina, nie odrywając od nich wzroku. – Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałam. Zupełnie, jakby autor próbował coś powiedzieć poprzez plątaninę kresek. Taki rodzaj niewykrzyczanych myśli.
– Trafiła pani w punkt – oznajmiła Małgorzata, nie kryjąc zdumienia – Dokładnie tak wyobrażam sobie interpretację tych prac. Jestem pod wrażeniem.
– Cieszę się. – Regina uśmiechnęła się i kolejny raz objęła postać właścicielki mieszkania tajemniczym, nieco zaskoczonym wzrokiem. – To pani pasja czy zawód?
– Jedno i drugie. Ukończyłam studia na łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych, potem przez długie lata pracowałam w szkole, ucząc dzieci plastyki. Zresztą, nadal pracuję... Do emerytury zostały mi już tylko trzy lata. A w wolnych chwilach nadal maluję.
– Hmm... – Przybyła przestąpiła z nogi na nogę, po czym przeszła się po pokoju. W pewnej chwili podniosła wzrok i oznajmiła ożywionym głosem: – W tym miejscu stała otomana, po drugiej stronie drewniana szafa, a tam łóżko! – Wskazała kąt pod ścianą. – A tutaj była toaletka z lustrem. – Zrobiła nagły obrót. – A tutaj parawan, a pod tą ścianą płótna. Dużo płócien! – Zamyśliła się na moment, po czym dodała jeszcze: – Panował tu zwykle taki bałagan. Okna były zawsze brudne, pozbawione firan. Teraz jest tak czysto, elegancko i przytulnie.
– Staram się... – bąknęła Skupińska, nie wiedząc, co właściwie odpowiedzieć.
– Podłoga była drewniana, ubita z desek. Zawsze poplamiona farbą.
– Nadal jest. Pokryłam ją tylko linoleum... – wtrąciła Małgorzata.
– No właśnie... – przerwała jej Regina i znów podeszła w miejsce, gdzie stało łóżko. Chwilę patrzyła na nie nieruchomym wzrokiem. Kiedy się odwróciła, jej oczy błyszczały nienaturalnie. Skupińskiej wydało się, jakby blada dotychczas twarz kobiety zarumieniła się lekko. – Pięknie się pani urządziła! Naprawdę! To zupełnie inne mieszkanie! – ciągnęła przybyła.
– Cieszę się, że się pani podoba. Zawsze lubiłam porządek. – Małgorzata spuściła skromnie oczy. – Czy mam rozumieć, że kiedyś była tutaj pracownia malarska?
– Tak, dokładnie – padła odpowiedź.
– Nie wiedziałam, nie miałam pojęcia... – Pani domu z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Nie mogła pani wiedzieć.
Kobieta wykonała obrót, jakby chciała coś pokazać. Jej wzrok powędrował tym razem w kąt pokoju, gdzie obecnie stał wysoki kwietnik z dorodną, wybujałą paprotką.
– To było tam... – szepnęła, a jej rysy twarzy natychmiast stężały.
Małgorzata odruchowo postąpiła kilka kroków do przodu. Chciała być bliżej nieznajomej, która coraz bardziej ją intrygowała.
– Tam stała sztaluga i przybory do malowania. Kiedy siedziałam na otomanie, nieustannie widziałam tył jego poplamionej, wymiętej koszuli. Garbił się, kiedy dostrzegał w swoim dziele zbyt wiele niedoskonałości, odgarniał włosy i dużo palił. Wciąż sięgał po papierosa, który tlił się w popielnicy na stoliku. Sztuka pochłaniała go bez reszty. Był prawdziwym artystą. Nigdy nie widziałam, by ktoś tak dobierał farby, by ktoś tak budował emocje... – Znów urwała i zamyśliła się.
– Kto taki?
– Tedi... – Gina się zająknęła. – Właściwie to... Tadeusz Samborski.
– Samborski? Faktycznie, gdzieś obiło mi się o uszy to nazwisko... – Skupińska pokiwała głową. – Ale teraz sobie chyba nie przypomnę.
– To był wielki malarz – pospieszyła z podpowiedzią pani Majer. – Wielka osobowość, silny charakter, niezwykły talent. Niestety...
– Niestety?
Regina uniosła brwi i przeszyła ją dziwnym, nieodgadnionym wzrokiem.
– Został doceniony dopiero po śmierci. Za życia żył w nędzy, bo nikt nie chciał ani nie mógł kupować od niego obrazów.
Gospodyni z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Jak to: nie mógł?
Kobieta westchnęła ciężko.
– To długa historia. Na pewno chce ją pani usłyszeć?
– Tak, bardzo. Zapraszam do stołu. Tam nam będzie wygodniej. Tylko jeszcze podgrzeję barszcz i wyjmę paszteciki z piekarnika.
– Dobrze, choć ja... Nie jestem głodna.
– Nie szkodzi – odparła Małgorzata. – Proszę sobie usiąść wygodnie, a ja zaraz wrócę.
– W takim razie... Rozejrzę się jeszcze po mieszkaniu, dobrze?
– Oczywiście, proszę się czuć jak u siebie w domu. Jest pani moim gościem.
Skupińska pobiegła do kuchni, zapominając w jednej chwili o niedawnym zmartwieniu spowodowanym telefonem córki. Ten niespodziewany gość całkowicie wytrącił ją ze stanu apatii. Sprawił, że znów chciało jej się żyć, słuchać, chłonąć historię czyjegoś istnienia. Jakież to było ekscytujące! – Huczało jej w głowie, kiedy energicznym ruchem odkręcała kurek kuchenki gazowej, podpalała palnik, a następnie, posiłkując się ściereczką, sięgała po brytfannę z gorącymi wypiekami. Buchnęła para i przyjemny, obiecujący aromat wypełnił natychmiast niewielką przestrzeń pomieszczenia. Nie miała pojęcia, że kiedyś była tutaj pracownia malarska. Z drugiej strony... Sytuacja polityczno-gospodarcza po drugiej wojnie światowej diametralnie się zmieniła. Nowy ustrój zmusił Polaków do odnalezienia się w innej rzeczywistości. Wszystko uległo zmianie, nawet nazwy ulic. Kiedyś ta ulica nazywała się Kamienną. Miała swoją historię, niezwykłą historię. Tutaj mieszkali nie tylko bogaci, wpływowi łodzianie, tutaj toczyło się także barwne, artystyczne życie.
Przelała barszcz do szklanego dzbanka z dzióbkiem, wyłożyła paszteciki na talerz, po czym trzymając danie przed sobą, pospiesznie ruszyła do pokoju, w którym zostawiła gościa. Regina stała przy komodzie i wpatrywała się w fotografię.
Nagle Skupińską olśniło. Tak, to przecież ona! Zachwiała się, zanim zdążyła odstawić dzbanek z barszczem na stół. Na szczęście nie uroniła ani kropli i obrus pozostał nieskazitelnie biały.
– Pani mnie przecież zna! – rzuciła odkrywczo do jej pleców.
– Tak.
– Jesteśmy rodziną?
– Tak.
– Bliską?
– Bardzo.
Regina odwróciła się i omiotła zdumioną Małgorzatę rozognionym wzrokiem. W jej błyszczących oczach kołysały się łzy. Bez słowa, niemal bezszelestnie podeszła do stołu i sięgnęła po opłatek. Wyciągnęła rękę w stronę zaskoczonej gospodyni. Ta podeszła i urwała kawałek. Popatrzyły sobie w oczy, skinęły głowami i nie dodając nic więcej, skonsumowały. Dziwne, ale nie potrzebowały słów, by się zrozumieć. Nagle Małgorzata poczuła, jakby sama stała się częścią tej historii, której zamierzała wysłuchać. Wypełniała ją nie tylko ciekawość, ale niezwykła ekscytacja wynikająca z jej wrodzonej wrażliwości i fascynacji dawnym życiem.
Gestem ręki dała przybyłej znak, aby zajęła miejsce przy stole i zaczęła się częstować. Sama zaś zanurzyła się w zagłębieniu krzesła i oparła głowę o zagłówek. Płomień świecy stojącej na blacie nadal migotał. Za oknem zrobiło się całkiem ciemno. Z mieszkania za ścianą dobiegały strzępy wesołej rozmowy sąsiadów. Gdzieś z dołu płynęła sobie cichutko kolęda. Cicha noc, święta noc... Pokój niesie ludziom wszem...
Tymczasem ona, wpatrzona w Reginę Majer, w jej składające się lekko i subtelnie wargi, zasłuchana w jej niski, aksamitny głos, poczuła nagle, że przenosi się do innej rzeczywistości, dalekiej, a zarazem bliskiej, na zasypane grudniowym śniegiem gwarne ulice miasta, gdzie z jednego z narożników płynął tęskny głos ulicznej pieśniarki.