Saga klonowego liścia. Warszawska garsoniera - Anna Stryjewska - ebook + audiobook + książka

Saga klonowego liścia. Warszawska garsoniera ebook i audiobook

Anna Stryjewska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Oparta na prawdziwych wydarzeniach rodzinna saga, przepełniona emocjami, tajemnicami i marzeniami o lepszym jutrze. Koniec lat siedemdziesiątych. Polska żyje wyborem Polaka na papieża, kończy się epoka Gierka, która dała ludziom więcej swobody i postępu, choć pogrążyła kraj w głębokim kryzysie. Sytuację pogarsza jeszcze zima stulecia. Stefania żyjąc u boku ukochanego wychowuje i wspiera dzieci, które niepostrzeżenie wchodzą w dorosłość. Antoni po ukończeniu technikum gastronomicznego w Łodzi odbywa praktykę w warszawskim Grand Hotelu. Jest zdolny i ambitny, co szybko zostaje zauważone przez przełożonych. W krótkim czasie staje się kolorowym ptakiem, nawiązuje liczne znajomości, dzięki którym osiąga swoje cele i z łatwością pokonuje liczne bariery w trudnych czasach PRL-u. Weronika natomiast uczy się w technikum krawieckim, po ukończeniu szkoły dostaje się do łódzkiej Telimeny, gdzie dzięki talentowi i pracowitości odnosi pierwsze sukcesy. Jak potoczą się losy dwojga młodych ludzi będących tak naprawdę dopiero na początku swojej życiowej drogi? Czy wszystkie plany okażą się na wyciągnięcie ręki, czy może pojawi się ktoś, kto postanowi je zniweczyć? Anna Stryjewska wrzuca swoich bohaterów w wir historycznych wydarzeń i buduje opowieść o ludziach z krwi i kości, którzy jak każdy z nas mają swoje marzenia i nadzieje na przyszłość…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 5 min

Oceny
4,6 (213 oceny)
148
47
15
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kuba-a02

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita pozycja
00
zosia54

Nie oderwiesz się od lektury

druga część też bardzo mi się podobała.
00
Elusive_Soul

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie, to niesamowita lektura, o czasach mojej wczesnej młodości, swoiste déjà vu. Dobrze pamiętam te trudne czasy, niekończące się kolejki pod sklepami spożywczymi, w których na półkach stała tylko musztarda i ocet... Pamiętam, ile razy trzeba było obrócić w kolejce, gdy jednorazowo sprzedawano tylko po pięć jaj na osobę... Do tego galopujące ceny, kartki na żywność, nawet mleko dla dzieci tylko na kartki. Dziś młodzi ludzie pewnie nie są w stanie w to uwierzyć. Anna Stryjewska poruszyła w tym tomie sagi moje najczulsze struny i pięknie opisała życie kolejnego, powojennego pokolenia, nie zapominając przy tym o Stefanii, która wreszcie wyswobodziła się z toksycznego związku i resztę życia zamierzała spędzić u boku swojej pierwszej miłości. W książce bardzo wiele się dzieje, los nie zawsze bywa łaskawy, a tak dla przypomnienia - ta książka oparta jest na prawdziwych wydarzeniach. Moi rówieśnicy zapewne zatopią się w lekturze tej sagi, wracając myślami do tamtych czasów, ale chciałab...
00
afa31

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa powieść losy ludzi żyjących w PRL przeżyłam te czasy.Tak było,polecam.
00
MalgorzataGlowacz

Dobrze spędzony czas

kolejna nieprzrspana noc
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce© Du­san­pet­ko­vic1/Ado­be­Stock; Ma­ciej/Ado­be­Stock;
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Anna Stry­jew­ska, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83291-95-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Krzysz­tofa

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Roz­dział 1

Cza­rno-biały te­le­wi­zor, usta­wiony we wnęce be­żo­wej, po­kry­tej for­ni­rem me­blo­ścianki, za­czął na­gle śnie­żyć. Nada­wana była wła­śnie trans­mi­sja z mszy w Wa­ty­ka­nie in­au­gu­ru­ją­cej pon­ty­fi­kat no­wego pa­pieża. Sześć dni wcze­śniej, szes­na­stego paź­dzier­nika ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tego ósmego roku na kon­klawe zwo­ła­nym po śmierci Jana Pawła I, na no­wego króla Sto­licy Apo­stol­skiej zo­stał wy­brany me­tro­po­lita kra­kow­ski Ka­rol Woj­tyła. Ha­be­mus pa­pam – pa­dło o go­dzi­nie osiem­na­stej osiem­na­ście, a o dzie­więt­na­stej dwa­dzie­ścia zgro­ma­dzo­nemu na placu, wy­cze­ku­ją­cemu przed ba­zy­liką tłu­mowi uka­zał się Po­lak, który przy­jął imię Jan Pa­weł II. Zdu­miony tym wy­bo­rem świat na mo­ment wstrzy­mał od­dech, a na­ród pol­ski ogar­nęła nie­zwy­kła eu­fo­ria, wy­mie­szana z dumą i wzru­sze­niem.

– Tylko nie te­raz! – syk­nęła zde­ner­wo­wana Ste­fa­nia, na co to­wa­rzy­szący jej szczu­pły, wy­soki męż­czy­zna z gę­stymi pa­smami si­wi­zny na skro­niach pod­niósł się z wer­salki i za­czął ob­ra­cać po­krę­tłami od­bior­nika.

– Jest już do­brze, od­słoń, Fe­lek! Za­czyna się!

Wszy­scy w po­koju za­marli, z nie­do­wie­rza­niem wpa­tru­jąc się w ekran te­le­wi­zora.

– Nie lę­kaj­cie się! Otwórz­cie na oścież drzwi Chry­stu­sowi – wzy­wał Jan Pa­weł II w ho­mi­lii, wzno­sząc do góry ręce, ema­nu­jąc ja­kimś nie­ogra­ni­czo­nym do­brem i cie­płem.

– Ni­gdy nie my­śla­łam, że do­cze­kam ta­kiej chwili... – szep­nęła Stro­iń­ska, za­le­wa­jąc się łzami wzru­sze­nia. – To coś, czego się nie da opi­sać... – jęk­nęła ła­mią­cym się gło­sem, jed­no­cze­śnie wy­jęła z kie­szeni swe­tra ma­te­ria­łową chu­s­teczkę i prze­tarła nią mo­kre po­liczki.

– Hi­sto­ryczna wręcz – do­dał An­tek, który z czu­ło­ścią i aten­cją ob­jął matkę ra­mie­niem. – Ko­mu­ni­ści mają te­raz nie lada pro­blem... – sark­nął z sa­tys­fak­cją.

Miał już ukoń­czone dwa­dzie­ścia trzy lata, wy­rósł na nie­zwy­kle przy­stoj­nego męż­czy­znę, w do­datku nie­po­zba­wio­nego uroku i sprytu. Po matce odzie­dzi­czył urodę, czarne bujne włosy, oliw­kową cerę i ładną twarz o ła­god­nym, uj­mu­ją­cym spoj­rze­niu. Po ojcu wzrost, szar­manc­kość i pew­ność sie­bie. Zdą­żył już nie tylko ukoń­czyć tech­ni­kum ga­stro­no­miczne, ale rów­nież od­być dwa lata za­sad­ni­czej służby w jed­no­stce woj­sko­wej w Prza­sny­szu.

– To prawda – mruk­nął Fe­liks, wpa­tru­jąc się, oszo­ło­miony, w szklane okienko, na któ­rym raz po raz uka­zy­wały się czarno-białe pasy za­kłó­ca­jące od­biór trans­mi­sji. Nikt z ze­bra­nych w po­miesz­cze­niu nie zwra­cał już na ten de­tal uwagi, ich my­śli go­rącz­kowo bie­gły na plac Świę­tego Pio­tra w Wa­ty­ka­nie, po­mię­dzy wie­kowe mury ba­zy­liki, w sam śro­dek mo­dlą­cego się, stło­czo­nego tłumu.

Fe­liks Stro­iń­ski od kilku mi­nut był nie tylko spo­cony z wra­że­nia, ale miał ciarki na ple­cach. Wi­dok ro­daka na tro­nie Sto­licy Apo­stol­skiej wy­dał mu się czymś nie­zwy­kłym i do­nio­słym, nie­malże nie­re­al­nym. Uczu­cie nie­przy­zwo­itej ra­do­ści, a wręcz upo­je­nia ko­ły­sało nim to w prawo, to w lewo, zu­peł­nie jakby wy­pił co naj­mniej pół li­tra wódki. Zresztą... miał te­raz ochotę się na­pić. Dziś ko­lejny raz uwie­rzył, że cuda się zda­rzają. Czuł się w ten spo­sób w swoim ży­ciu dwa razy: pierw­szy raz, gdy po śmierci Sta­lina ogło­sili amne­stię, i drugi – tego wie­czora, kiedy przy­szła do niego Stef­cia i oznaj­miła, że od­cho­dzi od męża.

Po­dobno ta­kie chwile zda­rzają się tylko wy­brań­com losu – usły­szał kie­dyś. A je­śli tak, to zna­czy, że on się do nich za­li­cza. Trudno było w to uwie­rzyć, zwa­żyw­szy na to, czego mu­siał do­świad­czyć. Głód, cho­roby, skrajne wy­zię­bie­nie i praca po­nad siły... A jed­nak. Prze­żył.

Te­raz sie­działa obok niego ko­bieta jego ży­cia, jej syn, córka, mama i wspól­nie prze­ży­wali tę nie­sa­mo­witą chwilę.

– Ema­nuje z niego taki spo­kój... – za­uwa­żyła star­sza pani Rudzka, która o wy­bo­rze pa­pieża Po­laka do­wie­działa się pierw­sza z ra­dia. Sie­działa te­raz na bu­ja­nym fo­telu, z za­rzu­coną na ra­mio­nach weł­nianą chustką. Prze­bie­rała w pal­cach pa­ciorki ró­żańca. Miesz­kała ze Ste­fa­nią od wielu lat, po­ma­ga­jąc córce w wy­cho­wa­niu dzieci, uczest­ni­cząc w ich do­ra­sta­niu, doj­rze­wa­niu i zwią­za­nych z tym okre­sem cza­sach bun­tów, pierw­szych fa­scy­na­cji i wielu roz­cza­ro­wań. Dużo tego było, zwłasz­cza że We­ro­nika wciąż im przy­spa­rzała kło­po­tów. Py­skata, uparta, krnąbrna i ka­pry­śna – stała się przy­czyną nie­jed­nej nie­prze­spa­nej nocy. Co in­nego wnu­sio – ten po­tra­fił się wku­pić w ła­ski wszyst­kich, od po­czątku był po­słuszny i nie spra­wiał pro­ble­mów, a jego urok nie miał so­bie rów­nych.

Ro­dzinne gniazdo na Spra­wie­dli­wej, które stwo­rzyła wspól­nie z mę­żem, po jego śmierci prze­stało być jej uko­cha­nym miej­scem. Na do­da­tek nie naj­le­piej ukła­dało jej się z sy­nem i sy­nową, któ­rzy też miesz­kali w domu Rudz­kich. Sto­su­nek do matki zmie­nili do­piero gdy uro­dziło im się dru­gie dziecko – Anielka. Wiele razy wów­czas na­ma­wiali ją na po­wrót. Cza­sem na­wet bła­gali. Miała ogrom wąt­pli­wo­ści, szar­pały nią po­czu­cie winy i od­po­wie­dzial­ność, lecz za każ­dym ra­zem mó­wiła: nie. Mu­siała przy­znać sama przed sobą, że przy­wy­kła do miesz­ka­nia z córką i jej ro­dziną. Przy­lgnęła do tego miej­sca ni­czym stary, za­su­szony strup. Czuła się w nim do­brze, zwłasz­cza że otrzy­my­wała od więk­szo­ści do­mow­ni­ków to, na co za­słu­gi­wała, czyli mi­łość, sza­cu­nek i zro­zu­mie­nie. W tym roku koń­czyła sie­dem­dzie­siąt sie­dem lat i sta­rość co­raz czę­ściej da­wała o so­bie znać. Cho­roby jedna przez drugą wła­ziły w nią jak ro­bac­two i wy­sy­sały ży­cie kro­pla po kro­pli. To w nogi, to w plecy, nie oszczę­dzały jej do­le­gli­wo­ści ga­stryczne i nie­ustanne bóle brzu­cha. Nie skar­żyła się, choć Ste­fa­nia wiele razy wy­sy­łała ją do dok­to­rów. „Co je­den to mą­drzej­szy” – kwi­to­wała zło­śli­wie, ma­cha­jąc lek­ce­wa­żąco ręką. Wciąż coś wy­my­ślali, ka­zali jej ły­kać to i tamto, ro­bić ko­lejne ba­da­nia, a ona nie miała do tego ani głowy, ani czasu.

Tym­cza­sem trans­mi­sja mszy z Wa­ty­kanu wła­śnie do­bie­gła końca, te­le­wi­zyjny spi­ker za­po­wie­dział te­le­tur­niej Wielka gra. Choć przez lata był to ich ulu­biony pro­gram, tego dnia nikt nie był nim za­in­te­re­so­wany, uwagę wszyst­kich po­chła­niały ostat­nie wy­da­rze­nia.

– Kiedy wra­casz do War­szawy, synku? – spy­tała tro­skli­wie Ste­fa­nia, sta­wia­jąc na po­kry­tym ob­ru­sem stole wazę z go­rą­cym ro­so­łem.

– Ju­tro! – od­parł An­tek, się­ga­jąc po ta­lerz z ma­ka­ro­nem. – Wzią­łem tylko dwa dni urlopu, aby po­być z wami. Tę­sk­ni­łem za tobą, ma­mu­siu, jak dia­bli!

– Och, Lo­lek, Lo­lek! – od­parła roz­anie­lona, nie mo­gąc oprzeć się od­wza­jem­nie­niu czu­ło­ści. Nie­mal w tym sa­mym mo­men­cie po­czuła na so­bie cy­niczne spoj­rze­nie córki, która zer­kała na nią spod ciem­nej grzywy, nie kry­jąc wzgar­dli­wej dez­apro­baty. „Znów ją coś ugry­zło!” – myśl lo­tem bły­ska­wicy prze­mknęła jej przez głowę. „Cie­kawe, co tym ra­zem”.

– Wczo­raj by­łem u ojca! – oznaj­mił An­tek, się­ga­jąc do sa­la­terki po pla­ste­rek ki­szo­nego ogórka.

– Tak? A co u niego? – Matka, po­chy­la­jąc się głę­boko nad bla­tem, unio­sła po­krywkę, uwal­nia­jąc bo­ski aro­mat lub­czyku. Chwy­ciła łyżkę wa­zową i za­częła po ko­lei roz­le­wać wy­war.

Wzru­szył ra­mio­nami.

– To, co za­wsze... Nie ma im kto sprzą­tać, więc sie­dzą w ba­ła­ga­nie...

Stef­cia uśmiech­nęła się nie­znacz­nie. Ta wia­do­mość gdzieś w środku spra­wiła jej przy­jem­ność. Nie to, że źle ży­czyła by­łemu mę­żowi. Miał w końcu to, na co za­słu­żył. „Chciał Ba­jeczki, to ma ży­cie jak w bajce” – skon­klu­do­wała w my­ślach z doj­mu­jącą sa­tys­fak­cją.

– A ona, zmie­niła się? – cią­gnęła gnana cie­ka­wo­ścią.

– Ona jak to ona! – prych­nął lek­ce­wa­żąco. – Prze­brzmiała pięk­ność! Te­raz, kiedy się po­sta­rzała, wy­gląda wręcz ka­ry­ka­tu­ral­nie. Nie to co ty, ma­muś! – do­dał, pod­no­sząc głowę znad ta­le­rza, wy­cią­ga­jąc utłusz­czone wargi w uśmie­chu. – Przy to­bie wy­gląda jak zwy­kła słu­żąca.

An­tek wie­dział, co po­wie­dzieć, aby pod­nieść na du­chu ro­dzi­cielkę, acz­kol­wiek nie­wiele się mi­nął z prawdą. Rze­czy­wi­ście za­stał w dwu­po­ko­jo­wym, umiej­sco­wio­nym na par­te­rze miesz­ka­niu ojca ogromny, nie­wy­obra­żalny wręcz ba­ła­gan. Sam był pe­dan­tem, odzie­dzi­czył tę ce­chę nie­wąt­pli­wie po matce, więc odu­rzył go smród nie­wie­trzo­nych po­miesz­czeń, wpro­wa­dziły w osłu­pie­nie gruba war­stwa ku­rzu, po­roz­rzu­cane ubra­nia, brudne szklanki po her­ba­cie i wszę­do­byl­ska sierść ko­tów. Na­li­czył ich chyba z pięć. Le­żały na ka­na­pie, w fo­telu, na pod­ło­dze i pa­ra­pe­cie okna. Spo­glą­dały na niego nie­uf­nie, wa­chlu­jąc od nie­chce­nia ogo­nami. Nie­wia­ry­god­nie chuda Ba­jeczka, któ­rej ozdobą były nie­gdyś bujne, czarne włosy, na­wet nie wstała z ka­napy. Sie­działa ubrana w gra­na­tową su­kienkę, za­pi­naną z przodu na gu­ziki i nie od­ry­wała ręki od pa­pie­rosa, z któ­rego nie­ustan­nie strze­py­wała po­piół do po­piel­nicy. W jej upię­tej w kok fry­zu­rze sre­brzyło się mnó­stwo si­wych ni­tek. Zro­biona przez ojca kawa po tu­recku i po­sta­wione na ta­le­rzyku her­bat­niki sta­no­wiły całe przy­ję­cie przy­go­to­wane z oka­zji jego przy­jazdu. Nie czuł się w tym domu do­brze, pił kawę, czu­jąc na zę­bach dro­binki nie­za­pa­rzo­nych zia­ren i mało wy­ra­zi­sty smak. Roz­mowa też się nie kle­iła. Oj­ciec, jak wszy­scy, prze­ży­wał wy­bór Po­laka na pa­pieża, na­wią­zała się krótka dys­ku­sja, po­tem prze­szła jed­nak na inny tor. Py­tali go o pracę, po­byt w sto­licy, plany na przy­szłość.

– Nie wiem, skąd u cie­bie to za­in­te­re­so­wa­nie kuch­nią – skwi­to­wał kwa­śno Ostrow­ski, nie chwa­ląc ani nie ga­niąc wy­boru szkoły syna.

Ta­de­usz Ostrow­ski po­su­nął się w la­tach. Po­si­wiał, do­ro­bił się spo­rego brzu­cha, a jego dawny urok gdzieś się ulot­nił.

– Ja też nie wiem, tato – od­parł, nie wie­dząc, co po­wie­dzieć. – Tak ja­koś samo wy­szło.

W za­sa­dzie nie py­tali go o nic wię­cej, na­wet o sio­strę, która cztery lata wcze­śniej do­stała się do tech­ni­kum kra­wiec­kiego. W pierw­szym roku miała ogromne pro­blemy z na­uką, dla­tego mu­siała go po­wta­rzać. Ta lek­cja ży­cia, bę­dąca upo­ko­rze­niem dla dziew­czyny i wsty­dli­wym te­ma­tem dla ca­łej ro­dziny, przy­nio­sła nie­spo­dzie­wane re­zul­taty, po­nie­waż We­ro­nika wresz­cie wzięła się w garść i za­sko­czyła wszyst­kich po­zy­tyw­nymi wy­ni­kami.

Wi­zyta nie trwała długo, z ulgą po­że­gnał się i opu­ścił miesz­ka­nie.

Te­raz An­toni pa­trzył na matkę z po­dzi­wem. W jego oczach wciąż była piękna i miała nie­zwy­kłą klasę. W zie­lo­nej su­kience w drobne kwia­tuszki z bia­łym koł­nie­rzy­kiem pod­kre­śla­ją­cym ko­lo­ryt skóry wy­glą­dała świeżo i ko­bieco. Włosy nieco ścięła, za­krę­cała je czę­sto na grube wałki, dzięki czemu wiły się wo­kół jej ład­nej twa­rzy gru­bymi, błysz­czą­cymi pa­smami. Wy­glą­dała młodo, mimo że prze­kro­czyła już ma­giczną pięć­dzie­siątkę. Jej twarz na­dal była gładka, po­zba­wiona zmarsz­czek, a w oczach wciąż tań­czyły we­sołe ogniki. Ko­chał ją ca­łym ser­cem i po­dzi­wiał. Za to wszystko, kim była, co zro­biła dla nich, za jej du­cho­wość i do­broć.

***

Kilka go­dzin póź­niej, w pół­mroku sy­pialni, gdy już po­ło­żyli się oboje, wy­czer­pani emo­cjami dnia, Ste­fa­nia roz­my­ślała, przy­tu­lona do ple­ców Felka. Gła­skała jed­no­cze­śnie męża po ra­mie­niu, wsłu­chi­wała się w jego rów­no­mierny od­dech, dzię­ku­jąc Bogu za to bło­go­sła­wień­stwo, któ­rego dane jej było do­świad­czyć. Wró­ciła pa­mię­cią do dnia sprzed lat, kiedy zo­sta­wiła uko­cha­nego w parku, roz­trzę­siona wpa­dła do domu i za­mknęła się na dłu­gie go­dziny w po­koju. Nie mo­gła po­ha­mo­wać pła­czu ani żalu o to, że los tak bar­dzo z nich za­drwił. Nie re­ago­wała na pu­ka­nia, wo­ła­nia, prośby. A kiedy już wy­pła­kała wszyst­kie łzy, po­czuła się ja­kaś uzdro­wiona i spo­kojna. Mi­jały dni, ty­go­dnie, mie­siące, a ona żyła da­lej. Naj­pierw uczest­ni­czyła w wyj­ściu Re­naty z wię­zie­nia, po­ma­gała jej dojść do rów­no­wagi po tym, co prze­szła, bę­dąc co­dzien­nie prze­słu­chi­waną, tor­tu­ro­waną, zmu­szaną do pod­pi­sa­nia fał­szy­wych ze­znań. Jak się oka­zało, ła­pówka nie­wiele po­mo­gła, do­piero śmierć Zbyszka, a wła­ści­wie jego roz­strze­la­nie przez es­be­cję, do­pro­wa­dziło przy­ja­ciółkę do uwol­nie­nia. Za­miast niej pękł ktoś inny. Ktoś, kto pod­pi­sał wszystko ze stra­chu przed bó­lem i utratą god­no­ści. W tej sy­tu­acji jej ze­zna­nia oka­zały się zbędne.

Re­nata już ni­gdy nie po­wró­ciła do stanu sprzed aresz­to­wa­nia, po­zo­stała za­mknięta w so­bie, apa­tyczna, po­zba­wiona ra­do­ści. Za­miast al­ko­holu za­częła pić mocne her­baty, szpi­ko­wała się też ta­blet­kami prze­ciw­bó­lo­wymi, któ­rych zde­cy­do­wa­nie nad­uży­wała. Wró­ciła do SPA­TiF-u, ale jej stan zdro­wia w krót­kim cza­sie znacz­nie się po­gor­szył. Dia­gnoza zwa­liła wszyst­kich z nóg. Zło­śliwy no­wo­twór piersi z prze­rzu­tami na wę­zły chłonne i ko­ści. W nie­dłu­gim cza­sie schu­dła, a pod­dana naj­pierw ma­stek­to­mii, na­stęp­nie che­mii, stra­ciła nie tylko wszyst­kie włosy, ale rów­nież po­czu­cie ko­bie­co­ści. Bar­dzo to prze­żyła, choć Stefka za­ku­piła jej mnó­stwo pięk­nych chu­s­tek i wspa­niałą pe­rukę z dłu­gimi blond lo­kami. Wy­cho­dziły ra­zem na spa­cery, cie­szyły się słoń­cem, tęt­nią­cym wo­kół ży­ciem.

– Jaki ten świat jest piękny! – po­wta­rzała raz za ra­zem ze łzami w oczach.

Kie­dyś Ta­de­usz za­brał je na prze­jażdżkę za mia­sto. Urzą­dzili so­bie pik­nik w le­sie nad je­zio­rem, na­wet roz­sta­wili na­miot. Woda plu­skała le­ni­wie, wiatr mu­skał za­ro­śla, owady, bzy­cząc, krą­żyły nad gło­wami. Mąż usi­ło­wał zło­wić rybę. Za­opa­trzony w wędkę, skła­dane krze­sło i wia­dro, wy­szedł na po­most, ale poza kil­koma płot­kami nic nie zła­pał. Śmiały się z jego nie­udol­no­ści, on z sie­bie rów­nież. Zre­zy­gno­wany, za­pa­ko­wał sprzęt do sa­mo­chodu i po­szedł się ką­pać. Do­łą­czyły do niego. Ostrow­ska za­ło­żyła swój nowy ko­stium, pre­zen­tu­jąc w nim bujne ko­biece kształty, a Rena swój. Do­piero wtedy z prze­ra­że­niem do­strze­gła chu­dość ko­le­żanki – wy­sta­jące ko­ści ra­mion, bio­der i że­bra. Miej­sce po jed­nej piersi za­ma­sko­wała wy­pchaną mi­seczką sta­nika. Stefa uda­wała, że tego nie wi­dzi, kom­ple­men­to­wała przy­ja­ciółkę, za­chwy­ca­jąc się jej wklę­słym brzu­chem i nie­na­tu­ralną rzeźbą ple­ców. Re­nata przyj­mo­wała po­chwały z uśmie­chem na twa­rzy, spra­wia­jąc wra­że­nie po­go­dzo­nej z lo­sem. Woda zmę­czyła je, dla­tego po ką­pieli i po­siłku zło­żo­nym z su­chego pro­wiantu roz­ło­żyli się wszy­scy na ko­cach i za­snęli. Wie­czo­rem roz­pa­lili ogni­sko, pie­kli na nim kieł­ba­ski, pili wino, roz­ma­wiali, śpie­wali. Wspa­niały to był czas. Rena czę­sto wra­cała wspo­mnie­niami do tych chwil, na­wet wtedy, kiedy le­żała już na szpi­tal­nym łóżku wy­cień­czona cho­robą. Ste­fa­nia jeź­dziła do niej co­dzien­nie, prze­ku­py­wała pie­lę­gniarki ła­ko­ciami, aby mo­gła wejść choć na chwilę i przy­trzy­mać za rękę, po­krze­pić. Przy­ja­ciółka umarła po dwóch mie­sią­cach, zo­sta­wia­jąc po so­bie ból, pustkę i smu­tek. Miesz­ka­nie prze­jęła ro­dzina, która za­jęła się po­grze­bem. Zor­ga­ni­zo­wała też skromny po­że­gnalny po­czę­stu­nek, na który Ste­fa­nia nie zo­stała za­pro­szona. Mało kto z nich wie­dział o łą­czą­cych je bli­skich, sio­strza­nych wręcz re­la­cjach, nic więc dziw­nego. Nie miała o to żalu.

Po tych tra­gicz­nych wy­da­rze­niach Stefka sku­piła się na domu i pracy. Wy­da­wało się, że wszystko za­czyna wska­ki­wać na wła­ściwe tory, kiedy pew­nego dnia, wra­ca­jąc późno z po­po­łu­dnio­wej zmiany, na­tknęła się na Felka. Wy­brała tę drogę przy­pad­kiem, tylko dla­tego, że ko­le­żanka po­pro­siła ją o po­moc przy za­nie­sie­niu za­ku­pów. Z oka­zji zbli­ża­ją­cych się uro­dzin przy­go­to­wy­wała przy­ję­cie dla ro­dziny i po wcze­śniej­szym uzgod­nie­niu z kie­row­niczką SPA­TiF-u mo­gła za­brać do domu sporo je­dze­nia, które po­zo­stało nie­wy­ko­rzy­stane w kuchni. Ostrow­ska zgo­dziła się, choć zmu­szona była nie tylko zbo­czyć z drogi, ale wró­cić do sie­bie mało uczęsz­czaną, nie­oświe­tloną uliczką. Było już późno, tro­chę się bała. Bie­gła po ko­cich łbach, sta­ra­jąc się nie wy­wo­ły­wać ha­łasu ob­ca­sami, ale na nie­wiele to się zdało. Głu­chy po­głos niósł się po wy­brzu­szo­nych ka­mie­niach i gi­nął mię­dzy sza­rymi fron­tami ob­skur­nych ka­mie­nic. Tyle się na­słu­chała o róż­nych na­pa­dach, zbrod­niach, krą­żyły opo­wie­ści o wam­pi­rze i wielu mu po­dob­nych. Po­ko­nała już więk­szość od­le­gło­ści, z ulgą uj­rzała oświe­tlony wy­lot, kiedy do­strze­gła idą­cego z prze­ciw­nej strony Stro­iń­skiego. Miał na so­bie pro­cho­wiec i ka­pe­lusz, który uchy­lił na jej wi­dok.

– Co tu­taj ro­bisz? – spy­tała, nie kry­jąc zdu­mie­nia.

– Wra­cam z fa­bryki, z po­po­łu­dnio­wej zmiany, a ty?

– Ja też, tylko ko­le­żanka pro­siła mnie, abym jej po­mo­gła za­nieść za­kupy. Zgo­dzi­łam się w dro­dze wy­jątku... Nie wie­dzia­łam, że tu­taj miesz­kasz...

– Nie tu­taj, prze­cznicę da­lej – spro­sto­wał. – Tędy po pro­stu prze­cho­dzę.

– Ach, tak... Więc już nie miesz­kasz z mamą i pa­nem Bocz­kiem?

Za­prze­czył ru­chem głowy, przy­glą­da­jąc jej się smut­nymi oczami.

– To gdzie? – wy­rwało jej się.

– Na Li­po­wej trzy­na­ście. Do­sta­łem ja­kiś czas temu przy­dział. Cia­sne, ale wła­sne – do­dał, wy­gi­na­jąc wargi na kształt uśmie­chu.

– To do­bra wia­do­mość, gra­tu­luję! – po­wie­działa ci­szej, ucie­ka­jąc wzro­kiem od jego na­tar­czy­wego spoj­rze­nia.

Mimo pół­mroku wi­działa jego błysz­czące oczy, które spra­wiły, że jej serce znów ści­snął ból.

– Miesz­kasz sam?

Ski­nął głową.

– Od­pro­wa­dzę cię do domu – za­pro­po­no­wał. – Ciemno tu­taj i nie­bez­piecz­nie – wy­tłu­ma­czył. – Nie mógł­bym cię te­raz pu­ścić sa­mej.

Zgo­dziła się. Nie­wiele ze sobą roz­ma­wiali, a pod bramą po­ca­ło­wał ją w rękę, uśmiech­nął się oszczęd­nie, tro­chę bez­rad­nie, i za­cze­kał, aż wej­dzie do środka.

Tego wie­czora zro­zu­miała, że ni­gdy nie prze­sta­nie ko­chać Felka.

Kilka ty­go­dni póź­niej prze­miesz­czała się z dziećmi tram­wa­jem do domu han­dlo­wego Cen­tral. An­tek ga­pił się w szybę i wciąż o coś py­tał, We­ro­nika go prze­drzeź­niała, co wy­wo­ły­wało w chłopcu do­dat­kową złość. Chciała im ku­pić nowe buty i kurtki. W czwar­tek były do­stawy ma­te­riału, więc li­czyła na to, że znaj­dzie dla sie­bie ka­wa­łek ład­nej tka­niny. Zaj­mo­wali dwa miej­sca przy oknie, w środku nie było wielu pa­sa­że­rów, mimo to trzy­mała có­reczkę na ko­la­nach. Po­woli zbli­żali się do Dworca Ka­li­skiego, za kilka przy­stan­ków tram­waj miał skrę­cić w lewo. W pew­nej chwili sy­nuś wy­cią­gnął ra­mię, pod­niósł pa­lec, wska­zał na coś i za­wo­łał:

– Mamo, patrz! Nasz sa­mo­chód!

Pod­nio­sła, za­sko­czona, oczy. Fak­tycz­nie, przed jed­nym z be­to­no­wych blo­ków wznie­sio­nych wzdłuż alei Włók­nia­rzy do­strze­gła zna­jome auto. Stało za­par­ko­wane nie­mal przy sa­mej ulicy, dla­tego roz­po­znała je bez trudu. Miało tę samą na­klejkę z ko­ni­czynką, którą mąż za­ma­sko­wał od­prysk la­kieru na klapce wlewu do zbior­nika pa­liwa. To nie mo­gła być po­myłka.

– Pew­nie przy­je­chał do ko­legi z pracy. – Uśmiech­nęła się czule i przy­gła­dziła chłopcu włosy. – Wspo­mi­nał coś o tym – do­dała, choć do­ro­biła tę teo­rię na wła­sny uży­tek. Coś ją tknęło, bo kiedy wcze­śniej ro­man­so­wał z Ba­jeczką, obiło jej się o uszy, gdzie mieszka ko­chanka Ta­de­usza. Wła­śnie w tych oko­li­cach. Prze­łknęła ślinę, ści­snął ją za­wód, choć prze­cież nie miała żad­nej pew­no­ści. Od tej pory była jed­nak czujna. Za­częła bar­dziej przy­glą­dać się mę­żowi, któ­remu od ja­kie­goś czasu za­częła znów ufać.

Pew­nego razu po­sta­no­wiła za­ba­wić się w de­tek­tywa. Po­je­chała w tamto miej­sce, chcąc prze­ko­nać się, czy mąż jej nie oszu­kuje. Jej przy­pusz­cze­nia wkrótce się po­twier­dziły. Zo­ba­czyła ich ra­zem wra­ca­ją­cych z pracy. Ta­dek naj­pierw za­par­ko­wał przed blo­kiem, po­tem wy­sko­czył z auta i otwo­rzył drzwi z pra­wej strony. Po­dał rękę pa­sa­żerce i po­mógł wy­siąść, na­stęp­nie wy­cią­gnęli z ba­gaż­nika torby z za­ku­pami i znik­nęli we­wnątrz klatki. Ba­jeczka ubrana była w czer­wony, ob­ci­sły ko­stium, na jedno ra­mię na­rzu­ciła czarną pe­lisę z koł­nie­rzem z lisa. Buty na wy­so­kim ob­ca­sie do­peł­niały ele­gan­cji. Wy­glą­dała w tym stroju bar­dzo ko­bieco, wręcz zja­wi­skowo, co chyba naj­bar­dziej za­bo­lało Ste­fa­nię. Pa­trzyła na tę scenę, sie­dząc na ławce odro­binę da­lej. Nie mo­gli jej za­uwa­żyć, za­sła­niał ją ogromny krzak ja­łowca. Poza tym... byli tak za­ab­sor­bo­wani sobą, że nie przy­szło im do głowy oglą­da­nie się za sie­bie. Tym ra­zem na­wet nie po­czuła gniewu, żalu, roz­cza­ro­wa­nia... do­słow­nie nic.

Zja­wiła się u Fe­liksa na­stęp­nego dnia. Bez trudu od­na­la­zła miesz­ka­nie na pierw­szym pię­trze przy Li­po­wej trzy­na­ście. Za­pu­kała, nie ma­jąc pew­no­ści, czy go tam za­sta­nie. A jed­nak był. Na jej wi­dok za­nie­mó­wił, znie­ru­cho­miał i stał tak dłuż­szy czas, tylko pa­trząc. Po­de­szła bli­żej, za­trzy­mała się o krok przed nim, po czym zdjęła płaszcz, rzu­ciw­szy go nie­dbale na pod­łogę, wy­wo­łu­jąc stłu­miony dźwięk, na który żadne z nich nie za­re­ago­wało. Zsu­nęła z nóg buty i nie spusz­cza­jąc z męż­czy­zny roz­ko­cha­nego wzroku, za­częła roz­pi­nać bluzkę. Da­lej tylko pa­trzył, więc od­su­nęła za­mek spód­nicy i po­zwo­liła, aby ta opa­dła. Po chwili stała przed nim w sa­mej halce, bie­liź­nie, pod­wiąz­kach i sty­lo­no­wych poń­czo­chach, które po­da­ro­wała jej kie­dyś Jó­zia. Wy­cią­gnęła przed sie­bie spra­gnione ręce, na co on chwy­cił je i przy­lgnął do nich war­gami. Za chwilę ich usta złą­czyły się w na­mięt­nym po­ca­łunku, ale ona pra­gnęła wię­cej, dla­tego za­częła za­chłan­nie i nie­cier­pli­wie roz­pi­nać jego ko­szulę. Ca­ło­wała jego klatkę pier­siową cen­ty­metr po cen­ty­me­trze, po­tem jej dło­nie po­wę­dro­wały w dół.

– Tak długo cze­ka­łam, tak długo cze­ka­łam... – szep­tała, piesz­cząc pal­cami jego na­brzmiałą mę­skość. – Już ni­gdy wię­cej nie po­zwolę ci odejść...

– Ja to­bie też – za­wtó­ro­wał ura­do­wany, pod­ry­wa­jąc ją do góry i nio­sąc na łóżko. Tam wresz­cie skon­su­mo­wali swoją mi­łość, de­lek­to­wali się bli­sko­ścią, wy­na­gra­dza­jąc so­bie lata tę­sk­noty, cier­pie­nia i smutku.

A kiedy już le­żeli wtu­leni w sie­bie, kon­tem­plu­jąc cu­downy stan bło­go­ści, oświad­czyła zde­cy­do­wa­nie:

– Od­cho­dzę od męża.

I to jedno zda­nie wy­star­czyło, aby jej los od­mie­nił się raz na za­wsze.

Tym ra­zem nie ule­gła skom­le­niom męża, któ­remu po­dwójne ży­cie naj­wy­raź­niej od­po­wia­dało i swoją drogą słu­żyło. Upo­rząd­ko­wany dom, dzieci, od­dana żona, a na boku ko­chanka z go­rącą krwią. Taka, co może nie­jed­nemu za­wró­cić w gło­wie za­miast szam­pana. Jed­nak nie wy­star­cza­jąco do­bra, aby po­świę­cić dla niej wszystko.

Od­była się sprawa roz­wo­dowa, a po­tem Ta­dek za­brał uko­chane auto, tro­chę pie­nię­dzy, które mieli odło­żone na tak zwaną czarną go­dzinę, spa­ko­wał oso­bi­ste rze­czy, a także te, do któ­rych czuł szcze­gólny sen­ty­ment, po czym się wy­pro­wa­dził. Oczy­wi­ście do niej. Ona też zdą­żyła się roz­wieść, tak więc już nic nie stało na prze­szko­dzie, aby mo­gli miesz­kać ra­zem. Po roku wzięli ślub cy­wilny – Ba­jeczka do­pięła swego.

Ste­fa­nia z dziećmi zo­stała w domu przy Piotr­kow­skiej. Te­raz, kiedy miesz­kała z nią matka, te dwa, prze­ro­bione na trzy po­koje z kuch­nią i ła­zienką nie sta­no­wiły ta­kiego zbytku jak kie­dyś. Poza tym nie był to lo­kal wła­sno­ściowy, tylko lo­ka­tor­ski. Mu­siała przy­go­to­wać naj­bliż­szych na zmiany, zro­biła to roz­waż­nie, nie spie­sząc się. Chciała być pewna, że ni­kogo nie skrzyw­dzi, choć syn bar­dzo prze­żył roz­sta­nie ro­dzi­ców. Pew­nych rze­czy nie dało się unik­nąć, dla­tego ona chciała im oszczę­dzić nie­po­trzeb­nych prze­żyć. We wszystko wta­jem­ni­czyła mamę, która na­gle za­częła jej ki­bi­co­wać. Ma­jąc jej bło­go­sła­wień­stwo, Ste­fie ła­twiej było zre­ali­zo­wać plan wpro­wa­dze­nia Felka do ich ży­cia ro­dzin­nego. Jak się oka­zało, bar­dzo szybko skradł serca wszyst­kich. Za­ko­chani po­brali się dwa lata póź­niej, ku ucie­sze dzie­cia­ków, ra­do­ści obu mam, szczę­ściu ich obojga, które trwało nie­ustan­nie po dzień dzi­siej­szy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki