Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
101 osób interesuje się tą książką
„Córka Racheli” to przejmująca, naszpikowana emocjami opowieść o odnajdywaniu siebie w obliczu największych tragedii, a także determinacji w walce o ludzkie życie.
Miasto zostaje wcielone do Rzeszy i przemianowane na Litzmannstadt. Łódź staje się tak zwanym Krajem Warty. Niemcy likwidują wszelkie symbole polskości, burzą pomniki, zmieniają nazwy ulic i wprowadzają terror. Masowo wysiedlają ludzi, germanizują i wprowadzają godzinę policyjną. W Radogoszczu zakładają więzienie polityczne, a w lasach lućmierskich dokonują potwornych zbrodni na łódzkiej inteligencji. Mieszkańcy miasta żyją w permanentnym strachu o życie swoje i bliskich. Za najmniejsze uchybienie grozi surowa kara, a nawet śmierć.
W tym okrutnym świecie wraz ze swoimi przyjaciółmi żyje Apolonia i powierzone jej na początku wojny, żydowskie dziecko. Z pomocą Marcela próbuje ustalić, co stało się z panią Weissową, ale okazuje się, że wszystkie ślady prowadzą donikąd. Poszukiwania ściągają niepotrzebną uwagę i pewnej nocy, do kamienicy, w której mieszka wdowa po Chrynieckim, wpada gestapo. Ta sytuacja, która przez przypadek kończy się dla domowników szczęśliwie, wymusza poważne decyzje. Postanawiają ukryć córkę Racheli i wszelkimi sposobami próbują dostać się na wieś.
Jak skończy się ta ucieczka i walka o przetrwanie? Co przyniesie bohaterom koniec wojny i początek nowego ładu? Jak potoczą się dalsze losy Apolonii Chrynieckiej i jej przyjaciół?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Słuchaj, dzieweczko! Ona nie słucha...
To dzień biały, to miasteczko...”
Nie ma miasteczka, nie ma żywego ducha,
po gruzach biega naga, ruda Ryfka,
trzynastoletnie dziecko.
Przejeżdżali grubi Niemcy w grubym tanku.
(Uciekaj, uciekaj, Ryfka!)
„Mama pod gruzami, tata w Majdanku...”
Roześmiała się, zakręciła się, znikła.
I przejeżdżał znajomy, dobry łyk z Lubartowa:
„Masz, Ryfka, bułkę, żebyś była zdrowa...”
Wzięła, ugryzła, zaświeciła zębami:
„Ja zaniosę tacie i mamie”.
Przejeżdżał chłop, rzucił grosik,
przejeżdżała baba, też dała cosik,
przejeżdżało dużo, dużo luda.
każdy się dziwił, że goła i ruda.
I przejeżdżał bolejący Pan Jezus,
SS-mani go wiedli na męki,
postawili ich oboje pod miedzą,
potem wzięli karabiny do ręki.
„Słuchaj, Jezu, słuchaj, Ryfka, Sie Juden,
za koronę cierniową, za te włosy rude,
za to, żeście nadzy, za to, żeście winni,
obojeście umrzeć powinni”.
I ozwało się Alleluja w Galilei,
i oboje anieleli po kolei,
potem salwa rozległa się głucha...
„Słuchaj, dzieweczko!... Ona nie słucha...”
Władysław Broniewski, Ballady i romanse (1945)z tomu Drzewo rozpaczające
Rozdział pierwszy
Spotkanie
Stojąc niedaleko Lutomierskiej, obecnie Hamburger Strasse, tuż przy drewnianej kładce łączącej rozdzielone części dzielnicy żydowskiej, Apolonia Chryniecka wpatrywała się uparcie w jeden punkt po drugiej stronie siatki wykończonej kolczastym drutem. Była jesień tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, kobiecie przez moment wydawało się, że ją zobaczyła. Właśnie na tym mostku zawieszonym nad ulicą Zgierską, przemianowaną przez Niemców na Hohensteinerstrasse, wśród wynędzniałego tłumu usiłującego w ścisku i chaosie przeprawić się na drugą stronę. Tę wielką damę, która pewnego popołudnia pojawiła się w pracowni i całkowicie odmieniła życie Poli. Sprawiła, że teraz stało się podszytą strachem tkanką. I nie był to strach o siebie, ale o tę małą, niewinną istotkę, którą wtedy kobieta powierzyła jej opiece. Ta sama dama, która niegdyś zamawiała kapelusze u Miry Zakrzewskiej, ta sama, która nosiła się bogato, uchodziła za piękność i dla niej – zwykłej wiejskiej dziewuchy – stanowiła niedościgniony wzór. Teraz Chryniecka odniosła wrażenie, jakby mignął jej przed oczami semicki doskonały profil, zaczesane w kok, ukryte pod toczkiem kruczoczarne włosy, tył dobrze skrojonego, jednak zniszczonego już płaszcza. A może tylko jej się wydawało? Postać zniknęła za rogiem wyszczerbionej kamienicy w obłoku zawiesistej mgły, a ona stała jak skamieniała, nie mogąc otrząsnąć się ze zdumienia. Czyżby zobaczyła ducha? Już od rana miasto zatopione było w sinej, gęstej mżawce, ulice pogrążyły się w jesiennym letargu, dzień powoli gasł. Za to po drugiej stronie ogrodzenia ktoś grał na skrzypcach. Muzyka niosła się nad brukiem tak smutno, tak żałośnie, że serce kroiło się na kawałki. Nagle jakiś donośny głos, a właściwie krzyk sprawił, że melodia ożyła, stała się bardziej skoczna, choć w tych wybrzmiewających, rwących się co chwila tonach wyczuła lęk i rezygnację. Niemieckie, znienawidzone: Schneller!, Schneller! było tym słowem, którego bał się teraz każdy. Mimo rosnącego strachu postanowiła podejść bliżej, przyjrzeć się temu miejscu dokładniej z nadzieją, że może znów ją zobaczy, kiedy nagle za jej plecami zrobiło się poruszenie. Najpierw rozległ się tupot nóg, potem jakiś ostrzegawczy ryk rozdarł ciszę, a nasilający się z każdą chwilą warkot silników sprawił, że nogi się pod nią ugięły. Padł pojedynczy strzał, który wystraszył stado wron przesiadujących w koronie drzewa. Łopot skrzydeł sprawił, że kobieta cofnęła się o dwa kroki i obejrzała za siebie. Wtedy poczuła, że ktoś łapie ją mocno za ramię, szarpie i ciągnie za sobą z nadludzką siłą. Chciała się wyrwać, ale nie potrafiła. Zabrakło jej tchu, przed oczami pociemniało i pomyślała, że to koniec. A Władysława tyle razy ją przestrzegała, by samotnie nie wychodziła w miasto. Nie teraz, kiedy czasy są takie niebezpieczne, kiedy człowiek boi się własnego cienia.
W tym momencie ten ktoś wepchnął ją do czeluści najbliższej bramy i przycisnął do zimnej, wilgotnej ściany.
– Zwariowała pani?
Do jej uszu dotarł przesiąknięty oburzeniem głos. Obcy, a zarazem nie. Próbując wyrównać oddech, opanować targający nią upiorny strach, czując zimne krople na plecach, podniosła zdziwiony wzrok. Przed nią stał mężczyzna w skórzanym płaszczu ściągniętym paskiem i filcowym nakryciu głowy. Odciągnął ją od wejścia, na tyle bezpiecznie, by mogli być niewidoczni dla tych biegających z bronią po dzielnicy. Tego człowieka rozpoznałaby nawet w środku nocy, tego spojrzenia nie dało się zapomnieć. Przed nią stał nikt inny, tylko sam Ignacy Zapolski. Czas wojny i jemu dodał lat. Twarz wydłużyła się, przecięły ją pionowe bruzdy, a rozmarzone zielone oczy straciły swój blask. Wychudł, zmizerniał, ale nadal miał w sobie to coś, co sprawiło, że jej serce rozszalało się jak nigdy dotąd.
– To pan? – wydukała. – Nie rozumiem... Skąd?
– Boże! – jęknął. – O mały włos... Dobrze, że panią w ostatniej chwili zauważyłem.
– Nie wiedziałam, że oni...
– Nie powinna pani sama kręcić się po mieście. To zwykłe szaleństwo! – syknął ze złością. – Następnym razem może być za późno.
– Pojawili się tak nagle... – wyjąkała. – Przyszłam tylko... – Urwała, bo przyglądał jej się wzrokiem pełnym nagany. Nagle przechylił się i czujnym okiem zaobserwował wylot ulicy, a ponieważ w oddali rozległ się tupot ciężkich niemieckich butów, znów ją szarpnął i zaciągnął nieco dalej, do wnętrza klatki schodowej, wypełnionej smrodem stęchlizny i rozkładającego się robactwa. Wcisnęli się w ciasny kąt pod schodami, kucnęli i nasłuchiwali. Przez moment do ich uszu docierały odgłosy kroków, rozpaczliwe krzyki, strzały odbijające się echem między ścianami domów. A potem to wszystko ucichło, jakby świat wokół obumarł.
Chwilę potem podparł jej ramię i pomógł wstać. Czuła, że nogi ma odrętwiałe, a w głowie i piersiach huczy od szalejącego jeszcze strachu.
– Proszę uważać na głowę! – mruknął, kiedy usiłowała na zgiętych kolanach wydostać się z kryjówki.
Wyszli na zewnątrz, gdzie dzwoniła przeraźliwa cisza, wdzierając się w zakamarki duszy i sygnalizując zbliżające się zagrożenie.
– Chyba już sobie pojechali – odezwał się po pewnym czasie, rozglądając się uważnie dookoła.
Przeszli przez błotniste podwórze, z którego nagle poznikali wszyscy jego mieszkańcy, i wydostali się na ulicę, gdzie od razu dostrzegli kilka leżących ciał i pochylających się nad nimi ludzi. Szloch i lament wypełniły ciszę, która jeszcze niedawno była niczym studnia.
– Chodźmy stąd! – zakomenderował, biorąc ją pod ramię. – Odprowadzę panią do domu.
– Dziękuję – wydukała, widząc spustoszenie i śmierć, jaką po sobie zostawili okupanci. – Gdyby nie pan...
Uszli parę kroków, kiedy nagle on przystanął, odwrócił się w jej kierunku i chwycił ją za ramiona. Zacisnął na nich palce, aż ją zabolało. W jego oczach zatańczyły gniewne ognie, które sprawiły, że jakieś licho przeszyło ją na wskroś.
– Proszę posłuchać, pani Chryniecka. Pod żadnym pozorem niech pani sama nie kręci się po mieście!
– Dobrze – bąknęła na zgodę. – Nie będę.
Nie przestawała na niego patrzeć, kiedy nagle puścił ją i syknął dobitnie:
– Tak mało nas już zostało. Nie pozwólmy tej szarańczy zmieść naszej ojczyzny z powierzchni ziemi! Musimy walczyć do końca, do ostatniej kropli krwi! Musimy odzyskać to, co nasze!
– Tak... – potaknęła, widząc jego niezwykłą determinację. – Musimy.
Po kilkunastu minutach dotarli do witryny jej pracowni.
– Wejdzie pan na herbatę? Dzień taki paskudny, przemarzłam na kość... Pan pewnie też...
Uśmiechnął się oszczędnie.
– Dziękuję za zaproszenie. Z przyjemnością bym skorzystał, ale nie dzisiaj. Dziś nie mogę, spieszę się.
Znów kiwnęła głową, czując, jak robi jej się smutno i przykro.
– Rozumiem... – odparła, z rezygnacją podając mu rękę.
Uścisnął dłoń i pochylił się, by musnąć wargami jej wierzch.
– Do zobaczenia i proszę na siebie uważać. Pan Ksawery nie byłby zadowolony, gdyby wiedział, co pani wyprawia – rzucił na pożegnanie, a przez jego surową twarz przebiegł cień czegoś w rodzaju czułości.
– Będę – odparła. – Jeszcze raz dziękuję. Uratował mi pan życie.
– Wolałbym, abyśmy następnym razem spotkali się w innych okolicznościach. – Skinął głową i odszedł.
Długo jeszcze stała na stopniach schodów, odprowadzając go wzrokiem. Nagle poczuła w sobie coś w rodzaju pustki i tęsknoty. Uczucie, jakie od dawna jej nie nawiedzało. A jednak teraz, w zderzeniu z tym dramatycznym wydarzeniem, wydało jej się zupełnie nie na miejscu.
Było tuż po dwunastej, kiedy dzwonek u drzwi rozkołysał się jakoś entuzjastycznie. Stojąca przy kontuarze Apolonia podniosła z zaciekawieniem oczy. Jeszcze kilka lat temu dźwięk tego urządzenia zawsze napawał modystkę optymizmem, zwiastując przybycie kogoś nowego: nowa osoba, nowe zamówienie, kolejne zarobione pieniądze. Teraz kojarzył jej się najczęściej z ewentualnym zagrożeniem. Usta Chrynieckiej wygięły się w automatycznym, wymuszonym uśmiechu. Spojrzała w kierunku drzwi i dostrzegła wchodzące do środka dwie osoby. Pierwszą z nich była ładnie ubrana kobieta o czystej aryjskiej urodzie, w wieku trzydziestu kilku lat. Miała na sobie elegancki płaszcz dopasowany w talii, niewielki kapelusz zasłaniający część bladej twarzy, kołnierz z szynszyli i sznurowane buty za kostkę. Druga przybyła, schowana za jej plecami, była o wiele niższa, bardziej korpulentna, gorzej ubrana. W pewnym momencie nie wytrzymała i wyprzedziła wyższą kobietę, a z jej piersi uwolnił się okrzyk radości.
W tym samym momencie Apolonia zerwała się z miejsca i podbiegła do wchodzących.
– Nie wierzę! Marysia? Co tutaj robisz?
– Przyjechałam! Tak bardzo chciałam się z wami zobaczyć!
– Ale jak? Teraz, w tych złych czasach? – Chryniecka zniżyła głos, patrząc zmieszana na towarzyszkę jej przyjaciółki. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że ma przed sobą Niemkę. Zamilkła.
Widząc jej reakcję, Marysia uśmiechnęła się całą sobą.
– Nie bój się! To moja pracodawczyni, pani Helga Szulc – sapnęła, wymachując okrągłym ramieniem. – Jak tylko dowiedziałam się, że dobrodziejka wybiera się do miasta, padłam niemal do jej nóg, by prosić o zabranie ze sobą.
Na potwierdzenie tych słów młoda nieznajoma przytaknęła, a jej lekko zarumienioną twarz oblał cień zakłopotania.
– To prawda – odparła czystą polszczyzną. – Marysia tak bardzo chciała się z panią zobaczyć. Okazuje się, że ma do pani szczególny sentyment. A jeszcze kiedy dowiedziała się, że wśród sprawunków do załatwienia jest również zamówienie nowego kapelusza... – Zaśmiała się, ukazując w uśmiechu rząd drobnych, białych zębów.
– Tak, nie inaczej! – zatrajkotała znów młoda wdowa po Franku. – Jeśli kapelusz, to tylko u naszej Poli!
Kobieta skinęła głową, potem jej palce powędrowały do guzików płaszcza. Zaczęła je rozpinać, zaczynając od góry.
– Pozwolą panie, że się rozbiorę. Gorąco tutaj...
– Ależ proszę! – pospieszyła z odpowiedzią Apolonia. – Zaraz przygotuję herbatę! Czym chata bogata!
– Wygląda na to, że zrobiłam wam niespodziankę! – podjęła natychmiast Marysia, sięgając do trzymanego w ręku wiklinowego kosza przykrytego kawałkiem szarego płótna. – Nie przyjechałyśmy z gołymi rękoma. Mamy coś dla was.
– Ależ nie trzeba było! – zaprotestowała Pola, wskazując jednocześnie na maleńki stolik, sofę i fotel. – Rozgośćcie się. A to się Helka ucieszy. Zaraz ją zawołam.
– Wołaj, wołaj – zgodziła się Mania, sięgając po pół bochenka spieczonego chleba i słój z ubitym masłem. Postawiła wszystko na stoliku i klapnęła z radością w fotelu. – Ech! – Westchnęła i rozejrzała się dookoła. – Jak dawno tutaj nie byłam! I widzę, że nic się nie zmieniło, wszystko po staremu.
Apolonia wzruszyła ramionami.
– Świat się zmienia, a tutaj wszystko zatrzymało się w miejscu. Takie mamy czasy...
W tym momencie do sklepiku wpadła zdyszana Helka. Na widok przyjaciółki szeroko rozłożyła ramiona.
– Święty Duch Pana Boga chwali! – zawołała, z przejęciem tuląc się do pulchnych, ciepłych ramion gościa. – Jak dobrze znów cię zobaczyć, Maniu!
– I was, tak bardzo za wami tęskniłam!
– A my za tobą i Stasiem! – odparła przejęta Helena. – Mam nadzieję, że u niego wszystko w porządku.
Mańka przytaknęła.
– Łobuz z niego wyrósł, ale kocham go nad życie! Zamiast się uczyć, biegają z Józkiem Hanki po wsi i szukają przygód.
– Jak to dzieci – odezwała się pani Helga, uśmiechając się ze zrozumieniem. – Ale dobry z niego chłopak i niezwykle uczynny. Nigdy mi jeszcze niczego nie odmówił, nawet ostatnio narąbał drew na opał. W dodatku tak dobrze traktuje nasze dziewczynki.
– Taaa... – Mania wydęła wargi i przytaknęła w zamyśleniu. Potem jednak zeskoczyła z sofy i zrobiła obrót wokół własnej osi.
– Jak przyjemnie tu u was, jak ja się stęskniłam za tym miejscem!
Tymczasem Apolonia zerkała to na Niemkę, która siedząc na sofie i wtrącając się raz po raz do rozmowy, przeglądała stary katalog z kapeluszami, to znów na Marysię, to na rozradowaną Helenę. Jej wzrok co chwila uciekał w bok, tam, gdzie zaczynały się schody na górę. Modliła się teraz w duchu, by Adzie nie przyszło do głowy zejść tutaj, tak jak ostatnio. Dziewczynka była bardzo mądra, tylko to wieloletnie zamknięcie w jednym pomieszczeniu nie służyło już jej rozumowi. Coraz częściej robiła rzeczy wbrew sobie. I Chryniecka nie mogła mieć przecież o to pretensji.
Niemka wprawdzie wyglądała na uczciwą, dobrą kobietę, ale w dzisiejszych czasach nikomu nie można było ufać. Apolonia zastanawiała się nawet, czy swoją największą tajemnicę mogłaby powierzyć Marysi. Lepiej nie – uznała po chwili w myślach, podążając na górę do kuchni, by zaparzyć herbatę.
Niespodziewana wizyta okazała się bardzo udana. Nie trwała długo, Pola zdążyła tylko zdjąć miarę, ustalić model dla przyszłej klientki, termin wykonania, kobiety wypiły herbatę, wymieniły kilka myśli i przyszedł czas na rozstanie.
– Ona jest dla mnie bardzo dobra – szepnęła Mańka do uszu Chrynieckiej. – Gdyby tak nie było, nigdy nie odważyłabym się poprosić jej o przyjazd tutaj. Ma jeszcze szwagierkę Bertę. Obie są w porządku.
– Ufasz jej? – zdziwiła się jeszcze mocniej po tych słowach.
– Tak, bardziej niż własnej matce – wyznała bez namysłu. – Ona przynajmniej nigdy mnie nie okłamała. Mówi też, że nie popiera polityki Hitlera, i to przez niego jej ukochany mąż trafił na front. Są osadnikami, los rzucił ich na te tereny, gdzie ich przodkowie zapuścili swoje korzenie.
– Co tam robisz?
– Wszystko! Piorę, prasuję. Czasem coś ugotuję, posprzątam...
– A ta twoja Hanka? Jak jest?
– Dziwna, ale ujdzie – odparła. – Mogłaby się wprawdzie częściej uśmiechać, ale ja już się do niej przyzwyczaiłam.
– To dobrze... – przyznała Pola z ciężkim westchnieniem. – Tak bardzo się o was martwiłam. O ciebie i o kochaną Stasinkę...
– Nie mów o nim jak o dziewusze! – ofuknęła ją Mania. – To już duży chłopiec! Na pewno byś go nie poznała!
– Ja? Nie poznała swojego Stasinka? Co ty też opowiadasz?!
– No, nie wiem... Koniecznie musisz do nas przyjechać!
– Przyjechać? Ale jak?
– Helga może załatwić wszystko! Odpowiednie papiery na przyjazd. O nic nie musisz się martwić. Dzięki niej mamy z Hanką większą swobodę działania. Czasem przecież jest potrzeba, by jechać do miasta
– Tak... – przytaknęła znów Pola. – Ja z kolei od tak dawna nie ruszam się z Łodzi. Minęło już tyle czasu, odkąd ostatni raz widziałam się z mateczką i siostrami. Po śmierci Błażeja trochę odżyła, a tu znowu wojna i okupacja. Ani chwili spokoju. Gospodarkę przejął jego syn, który nawet się ostatnio ożenił. Od kiedy Heniek się tam rządzi, przeszła mi ochota na odwiedzanie starych kątów.
– Tak to już jest! Nie przejmuj się! – pocieszyła ją przyjaciółka i lekko uścisnęła.
– Widzimy się znów za tydzień. I pamiętaj, masz uszyć Heldze najpiękniejszy kapelusz, jaki kiedykolwiek miała!
– Nie inaczej. Ja już się o to postaram.