Córka Racheli - Anna Stryjewska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Córka Racheli ebook i audiobook

Anna Stryjewska

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

101 osób interesuje się tą książką

Opis

„Córka Racheli” to przejmująca, naszpikowana emocjami opowieść o odnajdywaniu siebie w obliczu największych tragedii, a także determinacji w walce o ludzkie życie.

Miasto zostaje wcielone do Rzeszy i przemianowane na Litzmannstadt. Łódź staje się tak zwanym Krajem Warty. Niemcy likwidują wszelkie symbole polskości, burzą pomniki, zmieniają nazwy ulic i wprowadzają terror. Masowo wysiedlają ludzi, germanizują i wprowadzają godzinę policyjną. W Radogoszczu zakładają więzienie polityczne, a w lasach lućmierskich dokonują potwornych zbrodni na łódzkiej inteligencji. Mieszkańcy miasta żyją w permanentnym strachu o życie swoje i bliskich. Za najmniejsze uchybienie grozi surowa kara, a nawet śmierć.

W tym okrutnym świecie wraz ze swoimi przyjaciółmi żyje Apolonia i powierzone jej na początku wojny, żydowskie dziecko. Z pomocą Marcela próbuje ustalić, co stało się z panią Weissową, ale okazuje się, że wszystkie ślady prowadzą donikąd. Poszukiwania ściągają niepotrzebną uwagę i pewnej nocy, do kamienicy, w której mieszka wdowa po Chrynieckim, wpada gestapo. Ta sytuacja, która przez przypadek kończy się dla domowników szczęśliwie, wymusza poważne decyzje. Postanawiają ukryć córkę Racheli i wszelkimi sposobami próbują dostać się na wieś.

Jak skończy się ta ucieczka i walka o przetrwanie? Co przyniesie bohaterom koniec wojny i początek nowego ładu? Jak potoczą się dalsze losy Apolonii Chrynieckiej i jej przyjaciół?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 48 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Hanna Chojnacka

Oceny
4,0 (4 oceny)
3
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna emocjonująca powieść.
10
Ewelka_77

Nie oderwiesz się od lektury

Jak ja bardzo czekałam na kontynuację powieści "Damy w kapeluszu". Autorka ponownie zabiera nas do Łodzi do dwudziestolecia międzywojennego. Historia toczy się dalej, a losy bohaterów, ich wybory wzruszają i zaskakują. Twórczość autorki charakteryzuje się wnikliwą wiedzą, którą po mistrzowsku przelewa na papier, tym samym pobudzając w czytelniku chęć zapoznania się z nią w nieco szerszym w znaczeniu. Łódź, pełna kontrastu. Elegancja i przepych, a tuż za rogiem skrajna bieda. Opisy są tak realistyczne, że ma się wyrażenie, iż przechadzamy się wraz z nimi uliczkami mojego miasta. Powieść skłania do refleksji nad własnym życiem, nad losem naszych przodków. takich historii pragnę poznawać jak najwięcej. bardzo wartościowa poruszająca, wywołująca cały szereg emocji. Polecam absolutnie wszystkim cykl damy w kapeluszu także wcześniejsze książki autorki.
00



Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce© Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Anna Stry­jew­ska, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83297-91-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

„Słu­chaj, dzie­weczko! Ona nie słu­cha...

To dzień biały, to mia­steczko...”

Nie ma mia­steczka, nie ma ży­wego du­cha,

po gru­zach biega naga, ruda Ryfka,

trzy­na­sto­let­nie dziecko.

Prze­jeż­dżali grubi Niemcy w gru­bym tanku.

(Ucie­kaj, ucie­kaj, Ryfka!)

„Mama pod gru­zami, tata w Maj­danku...”

Ro­ze­śmiała się, za­krę­ciła się, zni­kła.

I prze­jeż­dżał zna­jomy, do­bry łyk z Lu­bar­towa:

„Masz, Ryfka, bułkę, że­byś była zdrowa...”

Wzięła, ugry­zła, za­świe­ciła zę­bami:

„Ja za­niosę ta­cie i ma­mie”.

Prze­jeż­dżał chłop, rzu­cił gro­sik,

prze­jeż­dżała baba, też dała co­sik,

prze­jeż­dżało dużo, dużo luda.

każdy się dzi­wił, że goła i ruda.

I prze­jeż­dżał bo­le­jący Pan Je­zus,

SS-mani go wie­dli na męki,

po­sta­wili ich oboje pod mie­dzą,

po­tem wzięli ka­ra­biny do ręki.

„Słu­chaj, Jezu, słu­chaj, Ryfka, Sie Ju­den,

za ko­ronę cier­niową, za te włosy rude,

za to, że­ście nadzy, za to, że­ście winni,

obo­je­ście umrzeć po­winni”.

I ozwało się Al­le­luja w Ga­li­lei,

i oboje anie­leli po ko­lei,

po­tem salwa roz­le­gła się głu­cha...

„Słu­chaj, dzie­weczko!... Ona nie słu­cha...”

Wła­dy­sław Bro­niew­ski, Bal­lady i ro­manse (1945)z tomu Drzewo roz­pa­cza­jące

Roz­dział pierw­szy

Spo­tka­nie

Sto­jąc nie­da­leko Lu­to­mier­skiej, obec­nie Ham­bur­ger Strasse, tuż przy drew­nia­nej kładce łą­czą­cej roz­dzie­lone czę­ści dziel­nicy ży­dow­skiej, Apo­lo­nia Chry­niecka wpa­try­wała się upar­cie w je­den punkt po dru­giej stro­nie siatki wy­koń­czo­nej kol­cza­stym dru­tem. Była je­sień ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­stego trze­ciego roku, ko­bie­cie przez mo­ment wy­da­wało się, że ją zo­ba­czyła. Wła­śnie na tym mostku za­wie­szo­nym nad ulicą Zgier­ską, prze­mia­no­waną przez Niem­ców na Ho­hen­ste­iner­strasse, wśród wy­nędz­nia­łego tłumu usi­łu­ją­cego w ści­sku i cha­osie prze­pra­wić się na drugą stronę. Tę wielką damę, która pew­nego po­po­łu­dnia po­ja­wiła się w pra­cowni i cał­ko­wi­cie od­mie­niła ży­cie Poli. Spra­wiła, że te­raz stało się pod­szytą stra­chem tkanką. I nie był to strach o sie­bie, ale o tę małą, nie­winną istotkę, którą wtedy ko­bieta po­wie­rzyła jej opiece. Ta sama dama, która nie­gdyś za­ma­wiała ka­pe­lu­sze u Miry Za­krzew­skiej, ta sama, która no­siła się bo­gato, ucho­dziła za pięk­ność i dla niej – zwy­kłej wiej­skiej dzie­wu­chy – sta­no­wiła nie­do­ści­gniony wzór. Te­raz Chry­niecka od­nio­sła wra­że­nie, jakby mi­gnął jej przed oczami se­micki do­sko­nały pro­fil, za­cze­sane w kok, ukryte pod tocz­kiem kru­czo­czarne włosy, tył do­brze skro­jo­nego, jed­nak znisz­czo­nego już płasz­cza. A może tylko jej się wy­da­wało? Po­stać znik­nęła za ro­giem wy­szczer­bio­nej ka­mie­nicy w ob­łoku za­wie­si­stej mgły, a ona stała jak ska­mie­niała, nie mo­gąc otrzą­snąć się ze zdu­mie­nia. Czyżby zo­ba­czyła du­cha? Już od rana mia­sto za­to­pione było w si­nej, gę­stej mżawce, ulice po­grą­żyły się w je­sien­nym le­targu, dzień po­woli gasł. Za to po dru­giej stro­nie ogro­dze­nia ktoś grał na skrzyp­cach. Mu­zyka nio­sła się nad bru­kiem tak smutno, tak ża­ło­śnie, że serce kro­iło się na ka­wałki. Na­gle ja­kiś do­no­śny głos, a wła­ści­wie krzyk spra­wił, że me­lo­dia ożyła, stała się bar­dziej skoczna, choć w tych wy­brzmie­wa­ją­cych, rwą­cych się co chwila to­nach wy­czuła lęk i re­zy­gna­cję. Nie­miec­kie, znie­na­wi­dzone: Schnel­ler!, Schnel­ler! było tym sło­wem, któ­rego bał się te­raz każdy. Mimo ro­sną­cego stra­chu po­sta­no­wiła po­dejść bli­żej, przyj­rzeć się temu miej­scu do­kład­niej z na­dzieją, że może znów ją zo­ba­czy, kiedy na­gle za jej ple­cami zro­biło się po­ru­sze­nie. Naj­pierw roz­legł się tu­pot nóg, po­tem ja­kiś ostrze­gaw­czy ryk roz­darł ci­szę, a na­si­la­jący się z każdą chwilą war­kot sil­ni­ków spra­wił, że nogi się pod nią ugięły. Padł po­je­dyn­czy strzał, który wy­stra­szył stado wron prze­sia­du­ją­cych w ko­ro­nie drzewa. Ło­pot skrzy­deł spra­wił, że ko­bieta cof­nęła się o dwa kroki i obej­rzała za sie­bie. Wtedy po­czuła, że ktoś ła­pie ją mocno za ra­mię, szar­pie i cią­gnie za sobą z nad­ludzką siłą. Chciała się wy­rwać, ale nie po­tra­fiła. Za­bra­kło jej tchu, przed oczami po­ciem­niało i po­my­ślała, że to ko­niec. A Wła­dy­sława tyle razy ją prze­strze­gała, by sa­mot­nie nie wy­cho­dziła w mia­sto. Nie te­raz, kiedy czasy są ta­kie nie­bez­pieczne, kiedy czło­wiek boi się wła­snego cie­nia.

W tym mo­men­cie ten ktoś we­pchnął ją do cze­lu­ści naj­bliż­szej bramy i przy­ci­snął do zim­nej, wil­got­nej ściany.

– Zwa­rio­wała pani?

Do jej uszu do­tarł prze­siąk­nięty obu­rze­niem głos. Obcy, a za­ra­zem nie. Pró­bu­jąc wy­rów­nać od­dech, opa­no­wać tar­ga­jący nią upiorny strach, czu­jąc zimne kro­ple na ple­cach, pod­nio­sła zdzi­wiony wzrok. Przed nią stał męż­czy­zna w skó­rza­nym płasz­czu ścią­gnię­tym pa­skiem i fil­co­wym na­kry­ciu głowy. Od­cią­gnął ją od wej­ścia, na tyle bez­piecz­nie, by mo­gli być nie­wi­doczni dla tych bie­ga­ją­cych z bro­nią po dziel­nicy. Tego czło­wieka roz­po­zna­łaby na­wet w środku nocy, tego spoj­rze­nia nie dało się za­po­mnieć. Przed nią stał nikt inny, tylko sam Ignacy Za­pol­ski. Czas wojny i jemu do­dał lat. Twarz wy­dłu­żyła się, prze­cięły ją pio­nowe bruzdy, a roz­ma­rzone zie­lone oczy stra­ciły swój blask. Wy­chudł, zmi­zer­niał, ale na­dal miał w so­bie to coś, co spra­wiło, że jej serce roz­sza­lało się jak ni­gdy do­tąd.

– To pan? – wy­du­kała. – Nie ro­zu­miem... Skąd?

– Boże! – jęk­nął. – O mały włos... Do­brze, że pa­nią w ostat­niej chwili za­uwa­ży­łem.

– Nie wie­dzia­łam, że oni...

– Nie po­winna pani sama krę­cić się po mie­ście. To zwy­kłe sza­leń­stwo! – syk­nął ze zło­ścią. – Na­stęp­nym ra­zem może być za późno.

– Po­ja­wili się tak na­gle... – wy­ją­kała. – Przy­szłam tylko... – Urwała, bo przy­glą­dał jej się wzro­kiem peł­nym na­gany. Na­gle prze­chy­lił się i czuj­nym okiem za­ob­ser­wo­wał wy­lot ulicy, a po­nie­waż w od­dali roz­legł się tu­pot cięż­kich nie­miec­kich bu­tów, znów ją szarp­nął i za­cią­gnął nieco da­lej, do wnę­trza klatki scho­do­wej, wy­peł­nio­nej smro­dem stę­chli­zny i roz­kła­da­ją­cego się ro­bac­twa. Wci­snęli się w cia­sny kąt pod scho­dami, kuc­nęli i na­słu­chi­wali. Przez mo­ment do ich uszu do­cie­rały od­głosy kro­ków, roz­pacz­liwe krzyki, strzały od­bi­ja­jące się echem mię­dzy ścia­nami do­mów. A po­tem to wszystko uci­chło, jakby świat wo­kół ob­umarł.

Chwilę po­tem pod­parł jej ra­mię i po­mógł wstać. Czuła, że nogi ma odrę­twiałe, a w gło­wie i pier­siach hu­czy od sza­le­ją­cego jesz­cze stra­chu.

– Pro­szę uwa­żać na głowę! – mruk­nął, kiedy usi­ło­wała na zgię­tych ko­la­nach wy­do­stać się z kry­jówki.

Wy­szli na ze­wnątrz, gdzie dzwo­niła prze­raź­liwa ci­sza, wdzie­ra­jąc się w za­ka­marki du­szy i sy­gna­li­zu­jąc zbli­ża­jące się za­gro­że­nie.

– Chyba już so­bie po­je­chali – ode­zwał się po pew­nym cza­sie, roz­glą­da­jąc się uważ­nie do­okoła.

Prze­szli przez błot­ni­ste po­dwó­rze, z któ­rego na­gle po­zni­kali wszy­scy jego miesz­kańcy, i wy­do­stali się na ulicę, gdzie od razu do­strze­gli kilka le­żą­cych ciał i po­chy­la­ją­cych się nad nimi lu­dzi. Szloch i la­ment wy­peł­niły ci­szę, która jesz­cze nie­dawno była ni­czym stud­nia.

– Chodźmy stąd! – za­ko­men­de­ro­wał, bio­rąc ją pod ra­mię. – Od­pro­wa­dzę pa­nią do domu.

– Dzię­kuję – wy­du­kała, wi­dząc spu­sto­sze­nie i śmierć, jaką po so­bie zo­sta­wili oku­panci. – Gdyby nie pan...

Uszli parę kro­ków, kiedy na­gle on przy­sta­nął, od­wró­cił się w jej kie­runku i chwy­cił ją za ra­miona. Za­ci­snął na nich palce, aż ją za­bo­lało. W jego oczach za­tań­czyły gniewne ognie, które spra­wiły, że ja­kieś li­cho prze­szyło ją na wskroś.

– Pro­szę po­słu­chać, pani Chry­niecka. Pod żad­nym po­zo­rem niech pani sama nie kręci się po mie­ście!

– Do­brze – bąk­nęła na zgodę. – Nie będę.

Nie prze­sta­wała na niego pa­trzeć, kiedy na­gle pu­ścił ją i syk­nął do­bit­nie:

– Tak mało nas już zo­stało. Nie po­zwólmy tej sza­rań­czy zmieść na­szej oj­czy­zny z po­wierzchni ziemi! Mu­simy wal­czyć do końca, do ostat­niej kro­pli krwi! Mu­simy od­zy­skać to, co na­sze!

– Tak... – po­tak­nęła, wi­dząc jego nie­zwy­kłą de­ter­mi­na­cję. – Mu­simy.

Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach do­tarli do wi­tryny jej pra­cowni.

– Wej­dzie pan na her­batę? Dzień taki pa­skudny, prze­mar­z­łam na kość... Pan pew­nie też...

Uśmiech­nął się oszczęd­nie.

– Dzię­kuję za za­pro­sze­nie. Z przy­jem­no­ścią bym sko­rzy­stał, ale nie dzi­siaj. Dziś nie mogę, spie­szę się.

Znów kiw­nęła głową, czu­jąc, jak robi jej się smutno i przy­kro.

– Ro­zu­miem... – od­parła, z re­zy­gna­cją po­da­jąc mu rękę.

Uści­snął dłoń i po­chy­lił się, by mu­snąć war­gami jej wierzch.

– Do zo­ba­cze­nia i pro­szę na sie­bie uwa­żać. Pan Ksa­wery nie byłby za­do­wo­lony, gdyby wie­dział, co pani wy­pra­wia – rzu­cił na po­że­gna­nie, a przez jego su­rową twarz prze­biegł cień cze­goś w ro­dzaju czu­ło­ści.

– Będę – od­parła. – Jesz­cze raz dzię­kuję. Ura­to­wał mi pan ży­cie.

– Wo­lał­bym, aby­śmy na­stęp­nym ra­zem spo­tkali się w in­nych oko­licz­no­ściach. – Ski­nął głową i od­szedł.

Długo jesz­cze stała na stop­niach scho­dów, od­pro­wa­dza­jąc go wzro­kiem. Na­gle po­czuła w so­bie coś w ro­dzaju pustki i tę­sk­noty. Uczu­cie, ja­kie od dawna jej nie na­wie­dzało. A jed­nak te­raz, w zde­rze­niu z tym dra­ma­tycz­nym wy­da­rze­niem, wy­dało jej się zu­peł­nie nie na miej­scu.

***

Było tuż po dwu­na­stej, kiedy dzwo­nek u drzwi roz­ko­ły­sał się ja­koś en­tu­zja­stycz­nie. Sto­jąca przy kon­tu­arze Apo­lo­nia pod­nio­sła z za­cie­ka­wie­niem oczy. Jesz­cze kilka lat temu dźwięk tego urzą­dze­nia za­wsze na­pa­wał mo­dystkę opty­mi­zmem, zwia­stu­jąc przy­by­cie ko­goś no­wego: nowa osoba, nowe za­mó­wie­nie, ko­lejne za­ro­bione pie­nią­dze. Te­raz ko­ja­rzył jej się naj­czę­ściej z ewen­tu­al­nym za­gro­że­niem. Usta Chry­niec­kiej wy­gięły się w au­to­ma­tycz­nym, wy­mu­szo­nym uśmie­chu. Spoj­rzała w kie­runku drzwi i do­strze­gła wcho­dzące do środka dwie osoby. Pierw­szą z nich była ład­nie ubrana ko­bieta o czy­stej aryj­skiej uro­dzie, w wieku trzy­dzie­stu kilku lat. Miała na so­bie ele­gancki płaszcz do­pa­so­wany w ta­lii, nie­wielki ka­pe­lusz za­sła­nia­jący część bla­dej twa­rzy, koł­nierz z szyn­szyli i sznu­ro­wane buty za kostkę. Druga przy­była, scho­wana za jej ple­cami, była o wiele niż­sza, bar­dziej kor­pu­lentna, go­rzej ubrana. W pew­nym mo­men­cie nie wy­trzy­mała i wy­prze­dziła wyż­szą ko­bietę, a z jej piersi uwol­nił się okrzyk ra­do­ści.

W tym sa­mym mo­men­cie Apo­lo­nia ze­rwała się z miej­sca i pod­bie­gła do wcho­dzą­cych.

– Nie wie­rzę! Ma­ry­sia? Co tu­taj ro­bisz?

– Przy­je­cha­łam! Tak bar­dzo chcia­łam się z wami zo­ba­czyć!

– Ale jak? Te­raz, w tych złych cza­sach? – Chry­niecka zni­żyła głos, pa­trząc zmie­szana na to­wa­rzyszkę jej przy­ja­ciółki. Na­gle zdała so­bie sprawę z tego, że ma przed sobą Niemkę. Za­mil­kła.

Wi­dząc jej re­ak­cję, Ma­ry­sia uśmiech­nęła się całą sobą.

– Nie bój się! To moja pra­co­daw­czyni, pani Helga Szulc – sap­nęła, wy­ma­chu­jąc okrą­głym ra­mie­niem. – Jak tylko do­wie­dzia­łam się, że do­bro­dziejka wy­biera się do mia­sta, pa­dłam nie­mal do jej nóg, by pro­sić o za­bra­nie ze sobą.

Na po­twier­dze­nie tych słów młoda nie­zna­joma przy­tak­nęła, a jej lekko za­ru­mie­nioną twarz ob­lał cień za­kło­po­ta­nia.

– To prawda – od­parła czy­stą pol­sz­czy­zną. – Ma­ry­sia tak bar­dzo chciała się z pa­nią zo­ba­czyć. Oka­zuje się, że ma do pani szcze­gólny sen­ty­ment. A jesz­cze kiedy do­wie­działa się, że wśród spra­wun­ków do za­ła­twie­nia jest rów­nież za­mó­wie­nie no­wego ka­pe­lu­sza... – Za­śmiała się, uka­zu­jąc w uśmie­chu rząd drob­nych, bia­łych zę­bów.

– Tak, nie ina­czej! – za­traj­ko­tała znów młoda wdowa po Franku. – Je­śli ka­pe­lusz, to tylko u na­szej Poli!

Ko­bieta ski­nęła głową, po­tem jej palce po­wę­dro­wały do gu­zi­ków płasz­cza. Za­częła je roz­pi­nać, za­czy­na­jąc od góry.

– Po­zwolą pa­nie, że się roz­biorę. Go­rąco tu­taj...

– Ależ pro­szę! – po­spie­szyła z od­po­wie­dzią Apo­lo­nia. – Za­raz przy­go­tuję her­batę! Czym chata bo­gata!

– Wy­gląda na to, że zro­bi­łam wam nie­spo­dziankę! – pod­jęła na­tych­miast Ma­ry­sia, się­ga­jąc do trzy­ma­nego w ręku wi­kli­no­wego ko­sza przy­kry­tego ka­wał­kiem sza­rego płótna. – Nie przy­je­cha­ły­śmy z go­łymi rę­koma. Mamy coś dla was.

– Ależ nie trzeba było! – za­pro­te­sto­wała Pola, wska­zu­jąc jed­no­cze­śnie na ma­leńki sto­lik, sofę i fo­tel. – Roz­gość­cie się. A to się Helka ucie­szy. Za­raz ją za­wo­łam.

– Wo­łaj, wo­łaj – zgo­dziła się Ma­nia, się­ga­jąc po pół bo­chenka spie­czo­nego chleba i słój z ubi­tym ma­słem. Po­sta­wiła wszystko na sto­liku i klap­nęła z ra­do­ścią w fo­telu. – Ech! – Wes­tchnęła i ro­zej­rzała się do­okoła. – Jak dawno tu­taj nie by­łam! I wi­dzę, że nic się nie zmie­niło, wszystko po sta­remu.

Apo­lo­nia wzru­szyła ra­mio­nami.

– Świat się zmie­nia, a tu­taj wszystko za­trzy­mało się w miej­scu. Ta­kie mamy czasy...

W tym mo­men­cie do skle­piku wpa­dła zdy­szana Helka. Na wi­dok przy­ja­ciółki sze­roko roz­ło­żyła ra­miona.

– Święty Duch Pana Boga chwali! – za­wo­łała, z prze­ję­ciem tu­ląc się do pulch­nych, cie­płych ra­mion go­ścia. – Jak do­brze znów cię zo­ba­czyć, Ma­niu!

– I was, tak bar­dzo za wami tę­sk­ni­łam!

– A my za tobą i Sta­siem! – od­parła prze­jęta He­lena. – Mam na­dzieję, że u niego wszystko w po­rządku.

Mańka przy­tak­nęła.

– Ło­buz z niego wy­rósł, ale ko­cham go nad ży­cie! Za­miast się uczyć, bie­gają z Józ­kiem Hanki po wsi i szu­kają przy­gód.

– Jak to dzieci – ode­zwała się pani Helga, uśmie­cha­jąc się ze zro­zu­mie­niem. – Ale do­bry z niego chło­pak i nie­zwy­kle uczynny. Ni­gdy mi jesz­cze ni­czego nie od­mó­wił, na­wet ostat­nio na­rą­bał drew na opał. W do­datku tak do­brze trak­tuje na­sze dziew­czynki.

– Taaa... – Ma­nia wy­dęła wargi i przy­tak­nęła w za­my­śle­niu. Po­tem jed­nak ze­sko­czyła z sofy i zro­biła ob­rót wo­kół wła­snej osi.

– Jak przy­jem­nie tu u was, jak ja się stę­sk­ni­łam za tym miej­scem!

Tym­cza­sem Apo­lo­nia zer­kała to na Niemkę, która sie­dząc na so­fie i wtrą­ca­jąc się raz po raz do roz­mowy, prze­glą­dała stary ka­ta­log z ka­pe­lu­szami, to znów na Ma­ry­się, to na roz­ra­do­waną He­lenę. Jej wzrok co chwila ucie­kał w bok, tam, gdzie za­czy­nały się schody na górę. Mo­dliła się te­raz w du­chu, by Adzie nie przy­szło do głowy zejść tu­taj, tak jak ostat­nio. Dziew­czynka była bar­dzo mą­dra, tylko to wie­lo­let­nie za­mknię­cie w jed­nym po­miesz­cze­niu nie słu­żyło już jej ro­zu­mowi. Co­raz czę­ściej ro­biła rze­czy wbrew so­bie. I Chry­niecka nie mo­gła mieć prze­cież o to pre­ten­sji.

Niemka wpraw­dzie wy­glą­dała na uczciwą, do­brą ko­bietę, ale w dzi­siej­szych cza­sach ni­komu nie można było ufać. Apo­lo­nia za­sta­na­wiała się na­wet, czy swoją naj­więk­szą ta­jem­nicę mo­głaby po­wie­rzyć Ma­rysi. Le­piej nie – uznała po chwili w my­ślach, po­dą­ża­jąc na górę do kuchni, by za­pa­rzyć her­batę.

***

Nie­spo­dzie­wana wi­zyta oka­zała się bar­dzo udana. Nie trwała długo, Pola zdą­żyła tylko zdjąć miarę, usta­lić mo­del dla przy­szłej klientki, ter­min wy­ko­na­nia, ko­biety wy­piły her­batę, wy­mie­niły kilka my­śli i przy­szedł czas na roz­sta­nie.

– Ona jest dla mnie bar­dzo do­bra – szep­nęła Mańka do uszu Chry­niec­kiej. – Gdyby tak nie było, ni­gdy nie od­wa­ży­ła­bym się po­pro­sić jej o przy­jazd tu­taj. Ma jesz­cze szwa­gierkę Bertę. Obie są w po­rządku.

– Ufasz jej? – zdzi­wiła się jesz­cze moc­niej po tych sło­wach.

– Tak, bar­dziej niż wła­snej matce – wy­znała bez na­my­słu. – Ona przy­naj­mniej ni­gdy mnie nie okła­mała. Mówi też, że nie po­piera po­li­tyki Hi­tlera, i to przez niego jej uko­chany mąż tra­fił na front. Są osad­ni­kami, los rzu­cił ich na te te­reny, gdzie ich przod­ko­wie za­pu­ścili swoje ko­rze­nie.

– Co tam ro­bisz?

– Wszystko! Piorę, pra­suję. Cza­sem coś ugo­tuję, po­sprzą­tam...

– A ta twoja Hanka? Jak jest?

– Dziwna, ale uj­dzie – od­parła. – Mo­głaby się wpraw­dzie czę­ściej uśmie­chać, ale ja już się do niej przy­zwy­cza­iłam.

– To do­brze... – przy­znała Pola z cięż­kim wes­tchnie­niem. – Tak bar­dzo się o was mar­twi­łam. O cie­bie i o ko­chaną Sta­sinkę...

– Nie mów o nim jak o dzie­wu­sze! – ofuk­nęła ją Ma­nia. – To już duży chło­piec! Na pewno byś go nie po­znała!

– Ja? Nie po­znała swo­jego Sta­sinka? Co ty też opo­wia­dasz?!

– No, nie wiem... Ko­niecz­nie mu­sisz do nas przy­je­chać!

– Przy­je­chać? Ale jak?

– Helga może za­ła­twić wszystko! Od­po­wied­nie pa­piery na przy­jazd. O nic nie mu­sisz się mar­twić. Dzięki niej mamy z Hanką więk­szą swo­bodę dzia­ła­nia. Cza­sem prze­cież jest po­trzeba, by je­chać do mia­sta

– Tak... – przy­tak­nęła znów Pola. – Ja z ko­lei od tak dawna nie ru­szam się z Ło­dzi. Mi­nęło już tyle czasu, od­kąd ostatni raz wi­dzia­łam się z ma­teczką i sio­strami. Po śmierci Bła­żeja tro­chę od­żyła, a tu znowu wojna i oku­pa­cja. Ani chwili spo­koju. Go­spo­darkę prze­jął jego syn, który na­wet się ostat­nio oże­nił. Od kiedy He­niek się tam rzą­dzi, prze­szła mi ochota na od­wie­dza­nie sta­rych ką­tów.

– Tak to już jest! Nie przej­muj się! – po­cie­szyła ją przy­ja­ciółka i lekko uści­snęła.

– Wi­dzimy się znów za ty­dzień. I pa­mię­taj, masz uszyć Hel­dze naj­pięk­niej­szy ka­pe­lusz, jaki kie­dy­kol­wiek miała!

– Nie ina­czej. Ja już się o to po­sta­ram.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki