Saga klonowego liścia. Łódzka przystań - Anna Stryjewska - ebook + audiobook

Saga klonowego liścia. Łódzka przystań ebook i audiobook

Anna Stryjewska

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Poruszająca saga rodzinna oparta na prawdziwych wydarzeniach. Niemcy, wiosna 1944 rok. Stefania Rudzka, dziewiętnastoletnia dziewczyna mieszkająca wówczas w okupowanej Łodzi, w wyniku łapanki trafia do obozu pracy o bardzo zaostrzonym rygorze. Tam poznaje Kazię, wspólna niedola i walka o przetrwanie zbliżają do siebie kobiety. Potajemnie planują ucieczkę, choć pomysł wydaje się nierealny i karkołomny, jednak w niedługim czasie pojawia się szansa na zrealizowanie planu. Droga do domu okazuje się być długa, zawiła i bolesna. Przy życiu trzyma ją wiara, że jeszcze wróci do kraju, ujrzy najbliższych i ukochanego. Anna Stryjewska maluje obraz pewnej rodziny w okresie wojny i czasach powojennych, w świecie, który pomimo przeciwności losu trzeba było zbudować od początku i na nowych zasadach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 6 min

Oceny
4,4 (384 oceny)
229
104
43
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo piękna książka, ciekawie jest czytać o swoim mieście w czasach wojny i powojennych, z niecierpliwością czekam na kolejne części
30
zaczytanaczmielek

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i poruszająca historia Stefki. Bardzo mądra opowieść skłaniająca do refleksji. Polecam !
20
afa31

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna poruszająca historia,zaraz zaczynam drugi tom.Polecam
10
soniabc

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka .
10
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

Saga Klonowego Liścia "Łódzka przystań" Anna Stryjewska. Mocno wierzę w to, że wszyscy ludzie, którzy pojawiają się w naszym życiu, pojawiają się w nim nie bez powodu. Choć my sami w pierwszej chwili możemy myśleć, że był to zupełny przypadek, to bardzo często w dalszej perspektywie czasowej okazuje się, że spotkaliśmy tę osobę po coś. Jeśli tylko zechcemy wysłuchać jej historii, to spotkanie może zaowocować czymś pięknym i wartościowym. Doskonale wie o tym autorka Anna Stryjewska, która kilka tygodni temu oddała w ręce swoich czytelników swoją najnowszą powieść otwierającą sagę Klonowego Liścia „Łódzka przystań”, z której recenzją dziś do was przychodzę. Musicie bowiem wiedzieć, że inspiracją do powstania tej powieści było poznanie przez Anię pewnej wspaniałej kobiety Blanki, która marzeniem było, by ktoś spisał dzieje jej rodziny. Pisarze są tymi, którzy przelewając na papier koleje prawdziwych ludzkich losów, mogą ocalić je od zapomnienia, a nam osobom żyjącym we współczesności po...
11

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce©Jes­sica Tru­scott/Ado­be­Stock; Fre­shi­dea/Ado­be­Stock; Na­ro­dowe Ar­chi­wum Cy­frowe (1-A-3247, 1-G-7067-2, 2-8552)
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Anna Stry­jew­ska, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83290-80-5
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Ste­fa­nii

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Roz­dział 1

Od kilku go­dzin stała w trzę­są­cej się gru­pie ko­biet, zgo­nio­nej tuż po ko­la­cji na plac przed drew­nia­nym ba­ra­kiem. Pró­szący z wolna śnieg mie­szał się z bło­tem, w któ­rym grzę­zły, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę, prze­no­sząc resztką sił cię­żar wy­cień­czo­nych ciał. Przej­mu­jące zimno li­zało po ple­cach, ką­sa­jąc do bólu i utraty czu­cia. Nie­koń­czące się mi­nuty grozy po­głę­biał wrzask nie­ustan­nie drą­cych się blo­ko­wych. Te za naj­mniej­szy ruch tłu­kły pał­kami po ra­mio­nach, po gło­wach, nie ba­cząc na nic, na­wet nie szu­ka­jąc uspra­wie­dli­wie­nia swych czy­nów, zro­zu­mie­nia, ni­czego. Jedna z nich – gruba, po­czwar­ko­wata Berta – nie lu­biła chyba sa­mej sie­bie. Nie­na­wiść try­skała z jej oczu, a kiedy biła – ucho­dziło z niej całe zło. Krą­żyły plotki, że jesz­cze przed wojną do­stała wy­rok śmierci za dzie­cio­bój­stwo. Sama zgło­siła się do obozu na funk­cyjną, naj­wy­raź­niej ta rola była w jej mnie­ma­niu po­wo­ła­niem. Brzydka, ni­ska Nie­mra nie miała złu­dzeń, że za uchy­bie­nie w swo­ich obo­wiąz­kach grozi jej stry­czek. To­czyła walkę o swoje wła­sne być albo nie być. Tym­cza­sem jej ofiarą pa­dła sto­jąca z brzegu wą­tła dziew­czyna w pa­siaku, która na­gle osu­nęła się na zie­mię. Od kilku dni le­dwo da­wała radę zwlec się z pry­czy i pójść do ro­boty. Go­rączka tra­wiła bez­li­to­śnie jej ciało, a brak od­po­wied­niej opieki me­dycz­nej, pod­sta­wo­wego wy­ży­wie­nia spra­wił, że już się pod­dała. Tamta do­pa­dła do niej, kiedy star­sza, sil­niej­sza ko­le­żanka pró­bo­wała przy­trzy­mać chorą za ra­mię.

– Halt! Halt![1] – wy­darła się w nie­bo­głosy blo­kowa, od­py­cha­jąc kop­nia­kiem nie­szczę­sną dziew­czynę, po­tę­gu­jąc w po­zo­sta­łych uczu­cie bez­rad­no­ści, gniewu i go­ry­czy. Po­tem tłu­kła bie­daczkę po bar­kach, ple­cach, ko­ści­stych ra­mio­nach, w któ­rych od­ru­chowo tamta cho­wała głowę. Ku­ląc się, za­sła­nia­jąc chu­dymi ra­mio­nami twarz, usi­ło­wała jesz­cze co­kol­wiek oca­lić. Dwa ogromne uja­da­jące wil­czury, uwol­nione ze smy­czy, do­pa­dły do niej, wy­szcze­rzyły lśniące kły. Je­den z nich chwy­cił ją za nogę i po­trzą­snął, drugi wto­pił w jej wy­chu­dzone ciało zęby, nie zwa­ża­jąc na jej śmier­telny krzyk. Gruba Berta nie po­wstrzy­mała be­stii, przez jej szpetną gębę prze­mknął cień nie­zro­zu­mia­łej sa­tys­fak­cji. Chrzęst, ła­ma­nie ko­ści wstrzą­snął więź­niar­kami po raz ko­lejny. Nie­mra za­cze­kała, aż ofiara prze­sta­nie się ru­szać, aż po­zo­sta­nie po niej krwawa mia­zga, do­piero wtedy wark­nęła na psy, które w kilku se­kun­dach zna­la­zły się przy jej no­dze. Sto­jąca w środku ko­manda Stefka za­drżała na ca­łym ciele. Jed­no­cze­śnie od­ruch wy­miotny spra­wił, że zgięła się wpół. „Co jesz­cze może nas spo­tkać?” – my­ślała, wstrzą­śnięta tym, co zo­ba­czyła, chwy­ta­jąc się za pod­brzu­sze. Wy­da­wało jej się, że w tym okrop­nym miej­scu wi­działa już wszystko, a tym­cza­sem wciąż coś ją za­ska­ki­wało.

– Już nie mogę... – szep­nęła Ka­zia, osu­wa­jąc się na jej ra­mie­niu.

– Dasz radę! – Dziew­czyna za­ci­snęła zęby i po­wstrzy­mała ją od upadku. – Mu­sisz! – syk­nęła za­cie­kle.

W pew­nej chwili roz­legł się krzyk, dwóch wy­chu­dzo­nych więź­niów z in­nego bloku przy­bie­gło z wóz­kiem, na któ­rym uło­żo­nych było nie­sta­ran­nie kilka mar­twych ciał. Ra­miona zwi­sały bez­rad­nie, otwarte, wy­stra­szone oczy pa­trzyły na pierw­szy rząd więź­nia­rek. Męż­czyźni, a wła­ści­wie dwie zgar­bione, pa­łą­ko­wate syl­wetki ze­brały po­krwa­wione szczątki dziew­czyny i wrzu­ciły na wierzch sto­siku. Ich ru­chy były sprawne, krót­kie, zde­cy­do­wane, po­mimo wkła­da­nego w te czyn­no­ści ogrom­nego wy­siłku. Stefka wie­działa, że tuż obok na okrą­głym, oto­czo­nym ogro­dze­niem pla­cyku czeka na swój po­chó­wek ko­piec na­gich ciał. Bę­dzie do­brze, jak zo­staną za­ko­pane w ro­wie tuż za dru­tami obozu, jed­nakże miała świa­do­mość, że mogą być po­chło­nięte przez ogrom­nego smoka z roz­ża­rzo­nym brzu­chem i długą szyją wy­sta­jącą po­nad czarne wstęgi da­chów in­nych bu­dyn­ków, z któ­rego raz po raz wy­do­by­wał się dym o słod­ka­wym, dła­wią­cym za­pa­chu.

Zmrok za­czął za­pa­dać, niebo roz­świe­tliła so­czy­sta, pur­pu­rowa łuna, kiedy pod­je­chał ja­kiś ele­gancki po­jazd, z któ­rego wy­ło­nił się es­es­man w czar­nych błysz­czą­cych ofi­cer­kach. Jego mun­dur wy­glą­dał nie­ska­zi­tel­nie, od ciem­nego ma­te­riału od­bi­jały się lśniące no­wo­ścią gu­ziki z wy­bitą na nich znie­na­wi­dzoną przez wszyst­kich swa­styką. Wy­pro­sto­wany jak struna, po­dał funk­cyj­nej ja­kiś pa­pier i od­je­chał. Ta rzu­ciła okiem na do­ku­ment, ja­kiś nie­znaczny uśmiech prze­biegł przez jej brzydką, chro­po­watą twarz.

– Au­se­inan­der![2] – za­szcze­kała po nie­miecku. – Ju­tro o czwar­tej po­budka!

Ko­biety ode­tchnęły z ulgą, od­wró­ciły się na roz­kaz i pę­dem, po­trą­ca­jąc się jedna o drugą, ru­szyły do ba­raku, uwa­ża­jąc jesz­cze, aby nie otrzy­mać po dro­dze bo­le­snych ra­zów. Przez te kilka go­dzin o ni­czym in­nym nie ma­rzyły, jak tylko o tym, aby gdzieś uło­żyć swoje wy­czer­pane do gra­nic ciała, sku­lić się w so­bie, okryć ko­cem i za­snąć.

Stefka do­pa­dła do swo­jej pry­czy, która znaj­do­wała się na sa­mej gó­rze trzy­po­zio­mo­wej kon­struk­cji, przy­po­mi­na­ją­cej pię­trowe łózko. Wą­ska, twarda, za­wszona, z ma­te­ra­cem wy­pcha­nym słomą. W za­sa­dzie słoma się wy­kru­szyła i zo­stało po niej je­dy­nie wspo­mnie­nie. Nie tak dawno udało jej się za por­cję su­chego chleba zdo­być koc. Płaszcz już miała, wo­lała nie my­śleć, w ja­kich oko­licz­no­ściach go zdo­była. Aiszy i tak już nie było wśród ży­wych, a przy­naj­mniej jej odzież w pe­wien spo­sób uchro­niła ją przed śmier­cią. Po­mo­gła Kazi wgra­mo­lić się na półkę ni­żej. Ta resztką sił le­gła wśród brud­nych, za­ro­ba­czy­wio­nych, śmier­dzą­cych szmat. Zwi­nęła się w em­brion.

– Wy­trzy­mamy, Ka­ziu – szep­nęła Stefka do ucha przy­ja­ciółki. – Uciek­niemy stąd... – Po­gła­dziła ją po ły­sej, roz­pa­lo­nej gło­wie.

– Tylko jak? – jęk­nęła tamta.

– Jesz­cze nie wiem do końca, ale mam po­mysł...

– Nie za­wra­caj so­bie mną głowy... Ja i tak nie­długo... – Za­ci­snęła zęby, za­kry­wa­jąc twarz dło­nią.

– Nie mów tak. Je­steś twarda, nie­znisz­czalna – po­wtó­rzyła to, co mó­wiła za­wsze, gdy to­wa­rzyszka miała mo­menty zwąt­pie­nia. – Śpij, na­bierz sił, a ju­tro coś wy­my­ślimy.

Wspięła się wy­żej, chwilę my­ślała nad czymś. Po­tem, nie za­sta­na­wia­jąc się dłu­żej, zdjęła z sie­bie koc i okryła nim przy­ja­ciółkę.

– Co ro­bisz? – za­re­ago­wała Ka­zia, lecz za­raz jej głowa opa­dła bez­wied­nie. Dziew­czyna przy­mknęła po­wieki i za­pa­dła w głę­boki, acz­kol­wiek nie­spo­kojny sen.

– Cii... Śpij i śnij słodko o swoim uko­cha­nym.

Otu­liła ją pod samą szyję, a sama wdra­pała się na pry­czę i owi­nęła ciało weł­nia­nym, prze­po­co­nym płasz­czem. Za­pa­mię­tała po­czątki, dzień, kiedy tu przy­je­chały. Było ciemno, ba­rak nie­oświe­tlony, a jej ka­zano za­jąć górną półkę. Nie miała po­ję­cia, jak się tam do­stać, poza tym spa­ra­li­żo­wał ją odór nie­my­tych, cho­rych, gni­ją­cych ciał. To było straszne. Ja­kaś ko­bieta po­in­stru­owała ją, co ma zro­bić, po­wie­działa Ste­fie, że wciąż pach­nie wol­no­ścią. Jak to dziw­nie wów­czas za­brzmiało, do­piero po pew­nym cza­sie zro­zu­miała sens tych słów.

Mimo ogrom­nego zmę­cze­nia nie mo­gła za­snąć. Chra­pa­nie, gło­śne jęki, zgrzyty wy­peł­niały ci­szę ciem­nego wnę­trza. Smród pa­no­wał tu nie­mi­ło­sierny. Mie­szał się fe­tor nie­my­tych ciał, od­cho­dów, sta­rej krwi, ro­pie­ją­cych ran, potu, ze­psu­tych zę­bów i wiele in­nych. Przez szparę w ścia­nie wi­działa czarne kon­tury wieży straż­ni­czej i gra­na­towe skle­pie­nie nieba, na któ­rym jak gdyby ni­gdy nic po­ły­ski­wały gwiazdy. Bez trudu roz­po­znała cha­rak­te­ry­styczny gwiaz­do­zbiór, na­zy­wany od wie­ków Wiel­kim Wo­zem. Smu­tek szarp­nął jej cia­łem, kiedy przy­po­mniała so­bie, jak z bra­tem wiele razy stali na po­dwó­rzu, za­dzie­ra­jąc głowy do góry. Za każ­dym ra­zem wy­cią­gał ra­mię i wska­zy­wał na dy­szel. „Patrz, Stef­cia. Zła­mał się”. „To przez Lu­cy­pera!” – od­po­wia­dała wów­czas ze śmie­chem. „Mlecz­nym go­ściń­cem pę­dząc cwał w nie­bie­skie progi, aż go Mi­chał zbił z wozu, a wóz zrzu­cił z drogi” – re­cy­to­wała ósmą księgę Pana Ta­de­usza, a jej brat koń­czył: „Te­raz po­psuty mię­dzy gwiaz­dami się wala, na­pra­wiać Ar­cha­nioł Mi­chał nie po­zwala”... Za­ci­snęła po­wieki, usi­łu­jąc po­wstrzy­mać na­pły­wa­jące do oczu łzy. Tak bar­dzo tę­sk­niła.

Tar­czę księ­życa do po­łowy za­sła­niały chmury, które wraz z upły­wa­ją­cym cza­sem zmie­niały swoją kon­fi­gu­ra­cję i kształty. Ten wi­dok rów­nież przy­wo­łał wspo­mnie­nia ro­dzin­nego domu, który z każ­dym mie­sią­cem po­bytu w tym okrop­nym miej­scu sta­wał się ja­kimś oso­bli­wym ob­raz­kiem z in­nej bajki. Co robi te­raz mama, czy mar­twi się o nią? Czy wie, gdzie jest? A oj­ciec, a brat? Co by było, gdyby tego fe­ral­nego dnia nie wy­szła na spo­tka­nie z Fe­lik­sem?

Ta­tuś wła­śnie koń­czył zle­ce­nie, na­bi­ja­jąc ostat­nią parę fle­ków na buty są­siadki, w miesz­ka­niu uno­sił się za­pach skóry i kau­czuku, matka krę­ciła się po kuchni, przy­go­to­wu­jąc ko­la­cję, a pięt­na­sto­letni brat Sta­szek wdra­pał się na ostat­nie pię­tro, aby ze swoim ko­legą Tad­kiem, rów­no­lat­kiem, skleić z pa­pieru sa­mo­lot.

– Tylko wróć przed go­dziną po­li­cyjną! – upo­mniała ją ro­dzi­cielka, kiedy Stefka stała w lu­strze, miz­drząc się do swo­jego od­bi­cia. Wy­da­wało się, że wszystko jest w po­rządku, od­ru­chowo jed­nak po­pra­wiła kru­czo­czarne włosy spięte w kok tuż nad kar­kiem, po­śli­niła pa­lec i przy­gła­dziła nim gę­ste, sze­ro­kie brwi, bie­gnące dwoma zgrab­nymi łu­kami nad wiel­kimi oczami w ko­lo­rze ciem­nego orze­cha. Zwil­żyła ję­zy­kiem pełne, ma­li­nowe usta. Po­do­bała się so­bie, w zno­szo­nym nieco pro­chowcu, su­kience w groszki za­wią­zy­wa­nej pod szyją na dwie atła­sowe wstążki, w skó­rza­nych czó­łen­kach ozdo­bio­nych srebrną kla­merką, wy­ko­na­nych przez tatkę.

– Do­brze, mamo! – zdą­żyła rzu­cić przez ra­mię, wy­sy­ła­jąc im w po­śpie­chu krót­kiego ca­łusa. Drzwi do warsz­tatu były otwarte na oścież. Oj­ciec tylko łyp­nął okiem znad ima­dła, cie­pły, tro­skliwy uśmiech roz­ja­śnił jego szczu­płą twarz z su­mia­stym wą­sem. Strzep­nął z far­tu­cha po­piół z pa­pie­rosa, któ­rego trzy­mał w ką­ciku za­ci­śnię­tych ust.

Ulice, mimo środka ty­go­dnia, były za­lud­nione, choć ja­kiś zło­wrogi lęk czaił się z każ­dego za­ułka bramy. Do umó­wio­nego miej­sca miała cał­kiem nie­da­leko, bo za­le­d­wie dwie prze­cznice. Było tuż przed sie­dem­na­stą, pierw­sze dni wio­sny czter­dzie­stego czwar­tego roku, kiedy szyb­kim kro­kiem prze­miesz­czała się po­bo­czem ulicy Ko­nop­nic­kiej, w cza­sie wojny prze­mia­no­wa­nej na Schir­r­me­ister­strasse. Od­głos stu­ka­ją­cych o bruk ob­ca­sów wzbi­jał się w po­wie­trze, mie­sza­jąc się z in­nymi dźwię­kami to­czą­cego się ży­cia. W bra­mie obok do­strze­gła dwóch bi­ją­cych się wy­rost­ków, na­to­miast w oknie pię­tro wy­żej po­ru­szyła się fi­ranka. Czy­jeś czujne oko mo­ni­to­ro­wało te­ren, znik­nęła do­niczka pa­protki z pa­ra­petu, za­stą­pił ją wa­zon bez kwia­tów. Miała wra­że­nie, że ktoś zro­bił to ce­lowo, zu­peł­nie jakby chciał ją ostrzec. Do dziś za­sta­na­wia się, dla­czego nie po­słu­chała we­wnętrz­nego głosu, który ka­zał jej za­wró­cić. Uczu­cie było jed­nak sil­niej­sze. Fe­lek przy­je­chał na je­den dzień, aby się zo­ba­czyć z matką i z nią. Nie mo­gła mu od­mó­wić, poza tym tak bar­dzo za nim tę­sk­niła. Na­stęp­nego dnia miał wra­cać do War­szawy, tam za­an­ga­żo­wany był w walkę z oku­pan­tem, szy­ko­wała się ja­kaś grub­sza sprawa. Tyle się do­wie­działa od jego ro­dzi­cielki, którą przy­pad­kiem spo­tkała. Po­dobno nie chciał zdra­dzać wię­cej szcze­gó­łów, więc nie wy­py­ty­wała. Im­po­no­wała jej od­waga uko­cha­nego, nie­złom­ność i cha­rak­ter.

Nie wia­domo, kiedy i skąd u zbiegu Ham­bur­ger Strasse i Schir­r­me­ister­strasse po­ja­wiła się cię­ża­rówka z kipą przy­krytą plan­deką. Wy­sko­czyło z niej kilku uzbro­jo­nych nie­miec­kich żoł­nie­rzy w dłu­gich płasz­czach i heł­mach na gło­wach. Zyg­za­kiem prze­cięli skrzy­żo­wa­nie i wy­kie­ro­wali lufy w stronę prze­chod­niów.

– Ła­panka! – krzyk­nął ktoś za jej ple­cami, za­nim po­wie­trze prze­szył gło­śny wy­strzał z ka­ra­binu. Ja­kaś ko­bieta pa­dła na chod­nik z roz­ło­żo­nymi ra­mio­nami, twa­rzą do dołu, a pod jej roz­trza­skaną głową wy­kwi­tła czer­wo­no­bru­natna plama krwi. Siatka z ziem­nia­kami upa­dła na bruk, bulwy po­to­czyły się po jezdni.

Strach śmi­gnął w po­wie­trzu ostrym jak brzy­twa ostrzem, lu­dzie roz­pierz­chli się po bra­mach, po­dwór­kach, klat­kach scho­do­wych, szu­ka­jąc drogi ucieczki.

Stefka, spa­ra­li­żo­wana stra­chem, za­trzy­mała się na rogu w ma­łej grupce osób usi­łu­ją­cych nie­po­strze­że­nie prze­brnąć na drugą stronę jezdni. W tym sa­mym cza­sie za­uwa­żyła, że na pakę cię­ża­rówki wpy­chane są przy­pad­kowe osoby, które nie zdą­żyły się ukryć.

Pa­nika ode­brała jej ro­zum, chciała za­wró­cić i biec w stronę domu, kiedy po­czuła na ple­cach cię­żar czy­je­goś ra­mie­nia. Mocna ręka szarp­nęła ją gwał­tow­nie, za­wra­ca­jąc z drogi:

– Halt! – Za­trzy­mał ją nisz­czy­ciel­ski głos.

Jej zdrowa, oliw­kowa cera zro­biła się biała jak pa­pier, oczy za­szły łzami, a w pier­siach za­ło­mo­tało ze stra­chu. Po­py­chana przez nie­miec­kiego żoł­nie­rza, ru­szyła w stronę cię­ża­rówki. Ja­kieś ra­mię wy­su­nęło się ze środka, kiedy zmu­szono ją do wdra­pa­nia się wy­żej. Wkrótce zna­la­zła się wśród ści­śnię­tej, wy­stra­szo­nej gro­madki. Sta­rzy i mło­dzi, męż­czyźni, ko­biety, na­wet dzieci. Po­łą­czyła ich ta jedna przy­pad­kowa chwila, która zde­cy­do­wała o ich lo­sie. To­wa­rzy­sze po­dróży, doli i nie­doli. Śmierci lub ży­cia. To się do­piero miało oka­zać. Nie­wi­dzialny śmier­cio­no­śny żni­wiarz sta­nął nad ich gło­wami, za­sta­na­wia­jąc się, kogo oszczę­dzić, a kogo za­brać do kra­iny wiecz­no­ści.

– Do­kąd nas wy­wiozą? – szep­nęła trwoż­nie ja­kaś dziew­czyna, ma­jąca na oko może dzie­więt­na­ście lat.

– A kto to wie? – ode­zwał się z głębi ja­kiś zdu­szony, zre­zy­gno­wany głos.

Nie li­czyła upły­wa­ją­cych mi­nut, oczyma wy­obraźni wi­działa Fe­liksa sie­dzą­cego na ławce obok skwerku, gdzie się umó­wili. Pew­nie od­pa­lał ko­lej­nego pa­pie­rosa i nie­cier­pli­wie spo­glą­dał na ze­ga­rek. W swoim czar­nym, skó­rza­nym płasz­czu, ka­pe­lu­szu i po­pie­la­tej ko­szuli. „Mój ko­chany!” – po­my­ślała o nim, czu­jąc w środku dła­wiący, roz­sa­dza­jący ból bez­rad­no­ści. „Czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek się zo­ba­czymy?”

Na cię­ża­rówce tym­cza­sem za­częło się ro­bić tłoczno, trzeba było wstać, aby zro­bić wię­cej miej­sca. Wrza­ski, krzyki, po­je­dyn­cze wy­strzały nie usta­wały. W pew­nym mo­men­cie ktoś za­cią­gnął plan­dekę, wszystko wo­kół na mo­ment za­marło. Po chwili tę bło­go­sła­wioną ci­szę prze­rwał war­kot sil­nika. Auto szarp­nęło i ru­szyło z im­pe­tem w nie­znane. Przez szparę w dziu­ra­wej plan­dece wi­działa ucie­ka­jące zna­jome za­kątki, uliczki, skwerki, ka­mie­nice. Chło­nęła ten wi­dok, pra­gnąc za­pa­mię­tać jak naj­wię­cej. Bez­wied­nie za­ci­snęła pię­ści. O ła­pan­kach sły­szała dużo, miała świa­do­mość, że nie­wiele osób wra­cało szczę­śli­wie do do­mów. Czy ona bę­dzie tą szczę­ściarą? Prze­cież nic złego nie zro­biła. Może jed­nak wszystko za­koń­czy się do­brze? Ro­zej­rzała się nie­pew­nie do­okoła, z tru­dem wy­ko­nu­jąc ruch, do­strze­ga­jąc na ka­mien­nych z prze­ra­że­nia twa­rzach strach i zwąt­pie­nie. Cia­snota i dusz­ność do­peł­niały uczu­cia bez­rad­no­ści i stra­chu wy­peł­nia­ją­cego każdą ko­mórkę ciała.

Obóz, w któ­rym się zna­la­zła, na­zy­wano kon­cen­tra­cyj­nym, nie­dawno zwie­ziono tu­taj więź­niów z in­nych, mniej­szych po­do­bo­zów z oko­licy Bremy. Wtedy jesz­cze nie miała po­ję­cia, że naj­gor­sze do­piero przed nią.

***

Ciężką ci­szę prze­rwał prze­raź­liwy gwizd. Do­łą­czył do niego zna­jomy krzyk blo­ko­wej.

– Raus, raus![3]

Ba­rak się oży­wił. Ko­biety zbie­rały w po­śpie­chu swoje nie­do­ży­wione, zmę­czone ciała, na­rzu­cały na sie­bie co po­pa­dło, wsu­wały po­ra­nione stopy w drew­niane cho­daki i gro­ma­dziły się przed bu­dyn­kiem. Przy­szedł czas na po­ranną to­a­letę. Szły więc jedna za drugą do wy­dłu­ba­nego rowu i tam za­ła­twiały swoje po­trzeby. Funk­cyjne po­śpie­szały, nie szczę­dząc ra­zów i wy­zwisk. Nie było czasu na roz­tkli­wia­nie się nad sobą. Każda z nich była wy­po­sa­żona w bla­szaną mi­skę, która słu­żyła do my­cia i je­dze­nia. Te­raz na­le­żało na­ła­pać tro­chę wody i choć odro­binę prze­myć śmier­dzące ludz­kimi wy­zie­wami ciało. A po­tem wresz­cie upra­gniona błot­ni­sta kawa i ćwiartka cze­goś, co na­zy­wano tu­taj chle­bem. Coś, co miało smak tro­cin, ale choć na chwilę wy­peł­niało pu­sty żo­łą­dek i na krótki mo­ment da­wało po­czu­cie sy­to­ści. Je­śli udało się zwal­czyć po­kusę, aby nie zjeść od razu ca­łej ra­cji, do obiadu było ła­twiej wy­trzy­mać. Do obrzy­dli­wej zupy bu­ra­cza­nej, która sma­ko­wała jak po­myje. Ale in­nej, na prze­mian z ka­pu­ścianą, nie było. Na­le­żało więc jeść te ścieki, ma­jąc na­dzieję, że znaj­dzie się w nich coś gęst­szego, może na­wet ka­wa­łek mięsa. „Ja­kie ży­cie po­trafi być prze­wrotne” – roz­my­ślała nie­raz, wy­bie­ra­jąc łap­czy­wie zupę z mi­ski. Z na­dzieją, że trafi jej się ja­kiś smaczny ką­sek. A wtedy jej oczy za­śmieją się, a serce za­kwili z ra­do­ści. Każdy taki ka­wa­łek to na­dzieja na prze­trwa­nie. Czy kie­dyś, bę­dąc na wol­no­ści, za­sta­na­wiała się nad tym? Wciąż wy­da­wała się so­bie za gruba. A te­raz? Czy po tych kilku mie­sią­cach pracy w obo­zie roz­po­zna­łaby ją ro­dzona matka? Ile to już czasu? Pół roku? A może wię­cej? Obo­zowe drzewa za­częły już gu­bić li­ście, a kiedy tu przy­je­chała, na ga­łę­ziach były pąki kwia­tów.

– Jak się czu­jesz, Ka­ziu? – szep­nęła w stronę przy­ja­ciółki, która ka­wał­kiem chleba wy­cie­rała dno bla­sza­nego na­czy­nia.

 – Chyba wró­cił mi ape­tyt – od­parła lekko oży­wio­nym gło­sem. – Dzię­kuję za koc. Nie trzeba było...

– Daj spo­kój, ko­chana.

Chciała coś jesz­cze do­dać na po­cie­sze­nie, ale w tej sa­mej chwili gruba, szpetna Nie­mra za­ko­men­de­ro­wała ja­zgo­tli­wie:

– Ar­beit! Raus![4]

Znów po­sy­pały się cięż­kie razy, po­wie­trze prze­szyły krzyki i jęki. Ja­zgot psów wy­peł­nił resztę prze­strzeni.

Ciemne niebo za­czy­nało się prze­cie­rać. Nad gło­wami więź­nia­rek uka­zały się ja­sne pa­sma chmur na prze­mian z ogni­stymi prze­bły­skami wsta­ją­cego słońca. Ze­brały się piąt­kami przed ba­ra­kiem, two­rząc na czar­nym, błot­ni­stym placu szarą płachtę. Go­towe do ko­lej­nego wy­czer­pu­ją­cego dnia pracy, ru­szyły znaną im drogą w to­wa­rzy­stwie wy­krzy­ku­ją­cych blo­ko­wych. Po­dą­żyły wi­jącą się do bramy obozu aleją, mi­ja­jąc po dro­dze wieże straż­ni­cze, rząd cią­gną­cych się w dal drew­nia­nych ba­ra­ków, ki­lo­me­try oka­la­ją­cych plac dru­tów, długą, czer­woną szyję pieca, po­je­dyn­cze drzewa, wy­ra­sta­jące zu­peł­nie przy­pad­kiem dla ucie­chy oka, do ra­chuby czasu, który mi­jał wy­peł­niony ciężką, po­nad­ludzką pracą, stra­chem i wszech­obec­nym wi­do­kiem śmierci.

Ta tu­taj po­wsze­dniała, na­bie­rała cał­kiem in­nego wy­miaru. Dla jed­nych była wy­ba­wie­niem, ucieczką, kre­sem cier­pie­nia, w oczach in­nych wciąż bu­dziła prze­ra­że­nie. Stosy na­gich, nie­ludzko chu­dych ciał, szkie­le­tów ob­cią­gnię­tych wał­kami skóry nie były już czymś szo­ku­ją­cym. Uno­szący się nad da­chami obo­zo­wi­ska gry­zący dym uświa­da­miał tylko, że ży­cie jest czymś tak ulot­nym jak ta su­nąca wolno, szara chmura na nie­bie. Oby tylko jak naj­mniej bo­lało, oby nie cier­pieć zbyt długo – zda­wały się mó­wić lę­kli­wie za­ci­śnięte w kre­skę usta i wpa­trzone w to cmen­ta­rzy­sko pary ży­wych jesz­cze oczu. Jesz­cze tlą­cych się na­dzieją, jesz­cze wy­pa­tru­ją­cych za obo­zowe ogro­dze­nie, za któ­rym ubita szosa bie­gła ra­do­śnie w stronę wol­no­ści. A może? A może warto za­wal­czyć o ko­lejny dzień, może któ­re­goś dnia przyj­dzie wy­ba­wie­nie, może jesz­cze zjemy syty obiad zło­żony z mie­lo­nego ko­tleta z bu­racz­kami, może na­pi­jemy się wina z uko­cha­nym i do­świad­czymy pierw­szego cie­le­snego zbli­że­nia?

Stefka za­ci­snęła zęby, bo ko­tłu­jące w jej gło­wie my­śli aż roz­sa­dzały od środka.

– Uciek­niemy stąd! – od­wa­żyła się po­wie­dzieć swoim we­wnętrz­nym gło­sem. – Uciek­niemy z tego pie­kła!

***

Miały do po­ko­na­nia ja­kieś osiem ki­lo­me­trów. Ko­ro­wód sza­rych, wy­cień­czo­nych cieni wlókł się noga za nogą, po­ty­ka­jąc o sie­bie, kasz­ląc, chry­piąc, ję­cząc, mi­ja­jąc po dro­dze nie­miec­kie do­mo­stwa, gdzie po­woli bu­dziło się ży­cie. Psy do­bie­gały do ogro­dzeń, in­stynk­tow­nie bro­niąc swo­jego te­renu, war­cząc i ob­szcze­ku­jąc in­tru­zów, w oknach za­pa­lały się świa­tła. Oczyma wy­obraźni wi­działy krą­głe ko­biece ciała pod roz­grzaną pie­rzyną, przy­tu­lone do czy­ichś sze­ro­kich ra­mion ob­le­czo­nych w ba­weł­niane, czy­ste ko­szule. Go­rąca her­bata, ja­jecz­nica na be­ko­nie, kromka świe­żego chleba z ma­słem ma­rzyła się te­raz każ­dej z nich, a snu­jący się cienką strużką dym z ko­mi­nów bu­dził jesz­cze więk­szą tę­sk­notę za ro­dzin­nym do­mem. Wczo­raj­szy śnieg za­padł się w mo­krych gru­dach ziemi, nie­mal łyse drzewa to­ro­wały im drogę po obu stro­nach drogi, przy­glą­da­jąc się ma­sze­ru­ją­cym ko­bie­tom w gro­bo­wym mil­cze­niu.

Za­raz też ich oczom uka­zały się bure o tej po­rze pa­ski pól, zaś w od­dali do­strze­gły ko­pią­cych rowy męż­czyzn, ubra­nych po­dob­nie jak one w pa­siaki, z na­szy­tym na ple­cach zna­kiem ozna­cza­ją­cym na­ro­do­wość, po­chy­la­ją­cych się nad ciężką, wil­gotną zie­mią, grzę­zną­cych w gli­nie, bło­cie, w mo­krych, ule­pio­nych ubra­niach, zzięb­nię­tych i wy­cień­czo­nych. Stefka po­my­ślała, że mimo wszystko jej i tym obok współ­to­wa­rzysz­kom nie­doli po­szczę­ściło się, bo zo­stały przy­dzie­lone do pracy do nie­miec­kiego bau­era – wła­ści­ciela oka­za­łej po­sia­dło­ści i ogrom­nego go­spo­dar­stwa, które na­le­żało ob­ro­bić. Wcze­śniej za­trud­niał w nim męż­czyzn, kiedy jed­nak Hi­tler zmu­sił ich do wstą­pie­nia do ar­mii, bra­ko­wało rąk do pracy. Zo­stało kilku nie­do­bit­ków, ale to wciąż za mało. Więź­niarki z od­da­lo­nego kilka ki­lo­me­trów obozu oka­zały się do­sko­na­łym roz­wią­za­niem. Ta ga­łąź nie­miec­kiej go­spo­darki nie mo­gła prze­cież upaść, dzięki niej żoł­nie­rze mieli co jeść i na­ród nie­miecki nie tra­cił na­dziei na zwy­cię­stwo. Te­raz szły po­słusz­nie, po­ga­niane przez kapo i po­krzy­ku­jące blo­kowe, by po chwili zna­leźć się na ogrom­nym, upo­rząd­ko­wa­nym te­re­nie peł­nym mu­ro­wa­nych z czer­wo­nej ce­gły, so­lid­nie zbu­do­wa­nych bu­dyn­ków. O tej po­rze roku, czyli wtedy, kiedy wszyst­kie zbiory zo­stały zwie­zione, pola zo­rane i za­siane, obory, chlew­nie, sto­doły za­pew­niały ro­botę od wcze­snego rana do póź­nego wie­czora. Sam wła­ści­ciel – stary ob­le­śny Nie­miec o imie­niu Franc – nie zo­stał zwer­bo­wany do woj­ska. Może z po­wodu po­de­szłego wieku, może z po­wodu tra­wią­cych go cho­rób. Wszakże wia­domo było, że jego dwóch do­ro­słych sy­nów wal­czyło te­raz na fron­cie, a ich młode żony oraz matka drżały o ich ży­cie. Stary Franc był wstręt­nym, okrut­nym czło­wie­kiem. Nie miał li­to­ści dla uchy­bień, opusz­cza­nia się w pracy, le­ni­stwa czy nie­rób­stwa. Po­tra­fił po­dejść i bez ostrze­że­nia złoić plecy gru­bym na­ha­jem tak, by zro­bić z nich krwawą mia­zgę. Po ta­kiej ka­rze szanse na wy­zdro­wie­nie były ra­czej ni­kłe, dla­tego każda z nich uwa­żała, aby nie na­ra­zić się na jego gniew. Dla niego więź­niarki z obozu nie miały twa­rzy, ciała, du­szy. Były pod­ludźmi, któ­rzy na­ro­dzili się po to, aby słu­żyć nie­miec­kiej, dum­nej ra­sie.

Stefka z Ka­zią zo­stały przy­dzie­lone do chlewu. Kar­miły świ­nie, czy­ściły kojce, ko­ryta, wy­mie­niały słomę, wy­wo­ziły gnój do gno­jow­nika. Cza­sem w ciągu dnia udało im się za­mie­nić kilka słów, spoj­rzeń czy ge­stów. Wszystko w po­rządku? Jak się czu­jesz? Wy­trzy­masz? Każdy z tych sy­gna­łów da­wał im po­czu­cie wspól­noty, wza­jem­nego opar­cia i zro­zu­mie­nia. Tego te­raz po­trze­bo­wały.

– Nie­długo obiad, zo­ba­czymy, co nam dzi­siaj da­dzą. – Pró­bo­wała się uśmiech­nąć do ko­le­żanki, która po­chy­lona nad koj­cem od­gar­niała wi­dłami gnój. Na ple­cach miała na­szyty ka­wa­łek ma­te­riału z li­terą P – ozna­ko­wa­nie pięt­nu­jące po­cho­dze­nie. Lu­dzi wy­wo­żo­nych z Pol­ski i Związku So­wiec­kiego w na­zi­stow­skim żar­go­nie okre­ślano jako „Ostar­be­iter”. Nie tylko pod­le­gali dys­kry­mi­nu­ją­cym de­kre­tom spe­cjal­nym, ale ska­zani byli także na cał­ko­witą sa­mo­wolę ge­stapo i in­nych funk­cyj­nych. Zu­peł­nie tak samo jak ona.

– Pew­nie bu­ra­czana, jak za­wsze. Na moje chore kiszki w sam raz – za­kpiła w prze­lo­cie, roz­glą­da­jąc się jed­no­cze­śnie bacz­nie wo­kół sie­bie. Nie chciała te­raz tra­fić pod czujne, uważne oko kapo, które mo­ni­to­ro­wało cały czas pracę więź­niów.

Ka­zię po­znała pod­czas trans­portu do obozu. Stały obok sie­bie w wa­go­nie by­dlę­cym, naj­pierw zu­peł­nie so­bie obce, a póź­niej, w miarę upływu go­dzin, co­raz bar­dziej otwarte i bli­skie. Dziew­czyna miała piękne blond loki, ala­ba­strową cerę i błę­kitne jak ocean źre­nice. Te­raz, kiedy Stefka pa­trzyła na jej łysą głowę za­sło­niętą szarą chustką, za­pad­nięte po­liczki i na oczy, w któ­rych już dawno zgasł ogień, ogar­niał ją żal. Cały czas mó­wiła jej o tym, pró­bu­jąc pod­trzy­mać na du­chu. Tamta jed­nak zda­wała się nie ro­zu­mieć tych drob­nych po­wo­dów do ra­do­ści.

Dni pracy w go­spo­dar­stwie zimą były po­dobne je­den do dru­giego. Kar­mie­nie zwie­rząt, do­je­nie krów dwa razy dzien­nie, przy­go­to­wy­wa­nie mleka do trans­portu, wy­wo­że­nie gnoju, prze­bie­ra­nie kar­to­fli, młócka, od­ple­wia­nie, na­wo­że­nie ki­szo­nek i wiele in­nych. Stefka była wdzięczna lo­sowi za to bło­go­sła­wień­stwo. Prze­cież mo­gła tra­fić go­rzej. Do ko­pa­nia ro­wów, nie daj Boże, albo do pro­duk­cji broni. Wie­działa od in­nych, że wa­runki pracy w fa­bryce były straszne. Więk­sza kon­trola, na­cisk na efek­tyw­ność, uprze­dze­nia wo­bec Sło­wian, które były źró­dłem do­dat­ko­wych znie­wag i prze­śla­do­wań. Praca w nie­miec­kim go­spo­dar­stwie sta­no­wiła przy­wi­lej. Wią­zała się z cie­płem od­da­wa­nym przez zwie­rzęta, mniej­szym gło­dem, mniej­szą czę­sto­tli­wo­ścią ra­zów na ple­cach. Je­dze­nie też było lep­sze. Cza­sem na­wet mo­gły li­czyć na pajdę chleba czy ku­bek mleka pro­sto od krowy. To był już luk­sus, który rzadko miał miej­sce, a jed­nak się zda­rzał.

Po­si­łek wjeż­dżał w ko­tłach na po­dwórko około go­dziny czter­na­stej. Wy­cią­gały wtedy me­ta­lowe mi­ski przy­tro­czone do ciała, z któ­rymi zwy­kle się nie roz­sta­wały, łyżki za­tknięte w kie­szeń far­tu­cha, i stały w ko­lejce po swoją por­cję. Po zje­dze­niu wszyst­kiego do ostat­niego okruszka zwy­kle miały kil­ka­na­ście mi­nut na od­po­czy­nek. Opie­rały plecy o co­kol­wiek i za­sy­piały ze zwie­szoną na piersi głową. Chwi­lowo na­peł­niony żo­łą­dek roz­le­ni­wiał się, zwal­niał, po­wo­do­wał bło­gość i pewną no­stal­gię. Śniły wów­czas o swo­ich do­mach, o uko­cha­nych, dzie­ciach, ro­dzi­cach, zna­jo­mych. Mo­gły choć na kilka mi­nut ulec złu­dze­niu, że gdzieś da­leko stąd ist­nieje nor­malny świat, gdzie nie ma prze­mocy, zła i śmierci, gdzie do­bro zwy­cięża i lu­dzie po­tra­fią się uśmie­chać. Bu­dził je do­piero krzyk. Sta­wały na bacz­ność w se­kun­dzie, a już w dru­giej znaj­do­wały się na swo­ich sta­no­wi­skach pracy. Cza­sem przy­cho­dził sam go­spo­darz, rzu­cał okiem na pra­cu­jące, po­uczał, krzy­czał po nie­miecku, bu­dząc w każ­dej strach. Od­dy­chały z ulgą, wi­dząc, jak wraca do swo­jego czy­stego, pach­ną­cego cie­płą strawą domu, do pulch­nej żony i stadka wnu­cząt, które roz­krzy­czane bie­gały po ogro­dzie.

Kilka razy zda­rzyło się, że kiedy więź­niarki pra­co­wały na po­dwórku, nad­la­ty­wały alianc­kie bom­bowce. Ko­biety wie­działy, że na­si­lone ataki spo­wo­do­wane są znaj­du­jącą się nie­opo­dal fa­bryką amu­ni­cji – ob­ry­wały bo­wiem mia­sta, na te­re­nie któ­rych Niemcy zlo­ka­li­zo­wali ważne obiekty – a one mimo woli zo­stały wcią­gnięte w wir tych ka­ta­stro­fal­nych wy­da­rzeń. Go­spo­darz z ro­dziną i kilku es­es­ma­nów kryli się wów­czas w piw­ni­cach bu­dynku miesz­kal­nego, a więź­niarki i funk­cyjni szu­kali schro­nie­nia na oślep. Pod­czas jed­nego z ta­kich na­lo­tów Stefka z Ka­zią i kil­koma in­nymi ukryły się w szo­pie z na­rzę­dziami. Nie było to roz­sądne, ale każda z nich szu­kała po pro­stu oca­le­nia. Kiedy ryk sa­mo­lo­tów stał się nie do znie­sie­nia, a z nieba za­częły spa­dać nisz­czy­ciel­skie bomby, wy­da­wało się, że ich los jest już prze­są­dzony. Żar­liwe mo­dli­twy współ­to­wa­rzy­szek tylko po­tę­go­wały strach.

Raz Stefka była świad­kiem, jak Ma­ria Zięba, ko­bieta z Pol­ski, scho­wała się pod wo­zem sto­ją­cym na środku po­se­sji. Wóz był za­ła­do­wany wor­kami zboża i cze­kał na trans­port do młyna. W pew­nej chwili bomba ru­nęła w cen­trum po­dwó­rza, w sam śro­dek wozu, zo­sta­wia­jąc w ziemi ogromny, kil­ku­me­trowy lej. Jesz­cze długo złote zia­renka psze­nicy wi­ro­wały w po­wie­trzu, a krew i czę­ści ro­ze­rwa­nego ciała wi­dać było na szta­che­tach drew­nia­nego płotu. Znów śmierć. Niby spo­wsze­dniała, a jed­nak nie ta, nie taka, nie te­raz, nie w tej chwili, nie dziś i nie ju­tro. Kilka mi­nut po na­lo­cie wszystko wra­cało do normy, funk­cyjni szli na swoje po­zy­cje, a ko­biety zmu­szone były ze­brać szczątki ciała w jedno miej­sce. To ciało mu­siało po­wró­cić do obozu, liczba w bloku po­winna się zga­dzać, nie ina­czej.

Stefka dużo my­ślała o tym, jak wy­do­stać się z obozu. Pra­gnie­nie wol­no­ści to­wa­rzy­szyło jej każ­dego dnia, od przy­jazdu tu­taj. Nie mo­gła już znieść tych wszyst­kich po­twor­no­ści, za­tem ucieczka wy­da­wała się je­dy­nym roz­wią­za­niem. Pla­no­wała ją już od dawna. W tym celu prze­ku­piła la­ger­kapo z bloku nu­mer osiem, w któ­rym se­gre­go­wano rze­czy wszyst­kich aresz­to­wa­nych. Od­dała mu swój chleb, żeby zdo­być cy­wilne ubra­nie. Wtedy aku­rat umie­rała dwu­dzie­sto­let­nia dziew­czyna znad Wi­sły, która do obozu tra­fiła za­le­d­wie kilka ty­go­dni wcze­śniej. Kiedy za­częła tra­wić ją go­rączka, Re­gina stra­ciła ape­tyt. Po­da­ro­wała więc swoją ra­cję Stefce, a sama ode­szła ci­cho ko­lej­nej nocy. Żadna z więź­nia­rek nie spo­dzie­wała się tej śmierci, dla­tego nad ra­nem wi­dok mło­dziut­kiej, bla­dej i nie­ru­cho­mej współ­to­wa­rzyszki doli i nie­doli wstrzą­snął ich ser­cem do gra­nic moż­li­wo­ści. Chciały ją ja­koś po­cho­wać, choć wie­działy, że to nie­moż­liwe. Od­mó­wiły więc tylko ko­ronkę nad jej cia­łem i przy­mknęły po­wieki dziew­czyny, które w ja­kimś ostat­nim od­ru­chu roz­warły się, by uka­zać prze­ra­żone źre­nice. Gdy tylko ro­ze­szła się wieść, szpetna Berta za­rzą­dziła czysz­cze­nie pry­czy. Przy­szły cztery ko­biety z in­nego bloku i za­brały Re­ginę. Zdarły z niej ostat­nie po­ce­ro­wane szmaty i taką zu­peł­nie na­gu­sieńką rzu­ciły na stertę in­nych ciał le­żą­cych na okrą­głym pla­cyku pod pło­tem. Ka­zia zdą­żyła tylko chwy­cić koc, któ­rym przy­kryta była dziew­czyna, i ukryła go pod swoim płasz­czem. Jej już nie bę­dzie po­trzebny, a im mógł ura­to­wać ży­cie. Ona już była wolna, jej du­sza unosi się te­raz nad da­chami ba­ra­ków, nad wstęgą cią­gną­cego się w nie­skoń­czo­ność kol­cza­stego ogro­dze­nia, nad wie­życz­kami straż­ni­czymi. Już nie się­gnie jej żadna kula, nie po­razi prąd, nie za­boli ude­rze­nie pałką, nie wbije się w jej nogę psi kieł. Re­gina była już poza za­się­giem tych po­twor­no­ści.

Po­wrót ko­manda po dwu­na­stu go­dzi­nach ha­rówki był ko­lejną ge­henną. Zmę­czone, na skraju wy­trzy­ma­ło­ści, zzięb­nięte, ma­rzyły już tylko o ko­la­cji i po­ło­że­niu ciała gdzie­kol­wiek. Wie­działy jed­nak, że naj­pierw czeka je apel, li­cze­nie, a je­śli oka­za­łoby się, że któ­rejś bra­kuje, będą znów stały na dwo­rze w nie­skoń­czo­ność, a blo­kowe da­dzą im po­pa­lić, wy­ła­do­wu­jąc złość na przy­pad­ko­wych oso­bach. Co gor­sza, ucieczka jed­nej mo­gła ozna­czać wy­rok śmierci dla in­nych.

Tym ra­zem ni­kogo nie bra­ko­wało, wszyst­kie się od­li­czyły, ode­tchnęły z ulgą i mo­gły ro­zejść się do blo­ków, usta­wić się w ko­lejce po ćwiartkę ra­zo­wego chleba, kostkę mar­mo­lady i zjeł­cza­łej mar­ga­ryny. Jak do­brze pój­dzie, żadna z nich do rana nie umrze. Mar­twiły się wpraw­dzie o Mał­gośkę. Jej ciąża była co­raz bar­dziej wi­doczna. Bały się, że jak blo­kowa coś za­uważy, na­tych­miast prze­nie­sie ją do in­nego ba­raku. Tam mo­głaby so­bie już nie po­ra­dzić. Tu­taj miała przy­naj­mniej po­moc. W ba­raku były nie­mal same Po­lki, oprócz dwóch Ru­mu­nek i jed­nej Czeszki. Te trzy nie czuły się jed­nak wy­eli­mi­no­wane, po­ro­zu­mie­wały się tro­chę na migi, a tro­chę po nie­miecku. Cza­sem któ­raś z nich wtrą­ciła coś we wła­snym ję­zyku, ale wspólna nie­dola spra­wiła, że za­częły ro­zu­mieć się nie­mal bez słów. Wy­star­czyło cza­sem spoj­rze­nie, drobny gest, a już wie­działy, co ro­bić i jak się za­cho­wać, aby nie stwa­rzać za­gro­że­nia dla in­nych.

Wie­czory po­świę­cały zwy­kle na iska­nie. Plagą obozu były wszy. Dzie­liły się na dwa ro­dzaje: wszy odzie­żowe i wszy roz­no­szące ty­fus. Ta cho­roba ozna­czało jedno – śmierć. Niemcy osoby chore na­tych­miast roz­strze­li­wali, chyba że pie­lę­gniarka prze­kła­mała dia­gnozę. Tak się kie­dyś zda­rzyło. Stefka pra­co­wała wów­czas w in­nym ko­man­dzie. Była to praca nie­zwy­kle uciąż­liwa, po­le­ga­jąca na oczysz­cza­niu pola pod bu­dowę no­wych to­rów ko­le­jo­wych. Więź­niarki przez kil­ka­na­ście go­dzin dzien­nie zbie­rały ogromne, cięż­kie ka­mie­nie i prze­no­siły je w far­tu­chach na taczki. Po­tem z tymi za­ła­do­wa­nymi tacz­kami trzeba było po­ko­nać spory od­ci­nek drogi i do­trzeć do ogrom­nego kopca po dru­giej stro­nie rzeczki, nad którą bie­gła drew­niana kładka. Ta sta­no­wiła naj­więk­szy pro­blem, po­nie­waż była wą­ska i chy­bo­tliwa. Przej­ście po niej z taczką za­ła­do­waną ka­mie­niami bez naj­mniej­szego uszczerbku gra­ni­czyło z cu­dem. Tym­cza­sem nad pra­cami czu­wały straż­niczki. Uzbro­jone w pej­cze i kije, czę­sto w to­wa­rzy­stwie spe­cjal­nie szko­lo­nych wil­czu­rów – nie znały li­to­ści. Każda, która wy­wró­ciła się po dro­dze, do­sta­wała baty, te zaś lą­do­wały naj­czę­ściej na gło­wie, ra­mio­nach, ple­cach. Po ta­kich ra­zach trudno było dojść do sie­bie, nie­któ­rym z ko­biet, tym de­li­kat­niej­szym, nie uda­wało się prze­żyć.

Wy­cień­czone ciała po­zba­wione pod­sta­wo­wej hi­gieny, wy­gło­dzone i prze­mar­z­nięte, bar­dziej niż inne na­ra­żone były na za­ra­że­nia. Ste­fa­nia po kilku ty­go­dniach ta­kiej ha­rówki za­cho­ro­wała. Jesz­cze wtedy funk­cyjną była inna Nie­mra – Helga, która wy­słała ją na blok nu­mer pięć. Tam pra­co­wała wę­gier­ska pie­lę­gniarka o imie­niu Esz­ter. Dziew­czyna po­pa­trzyła wów­czas na le­d­wie sto­jącą o wła­snych si­łach Stefkę, nie­mal zie­loną na twa­rzy, i mru­gnęła do niej po­ro­zu­mie­waw­czo. Wtedy wła­śnie do ba­raku wszedł nie­miecki ofi­cer. Za­py­tał, co do­lega więź­niarce, na co Esz­ter od­waż­nie po­wie­działa: grippe. Tym prze­są­dziła o lo­sie mło­dej Po­lki, po­zo­sta­łych więź­niów, u któ­rych zdia­gno­zo­wano ty­fus, jesz­cze tej sa­mej nocy wy­słano do gazu. Ko­lej­nym cu­dem było to, że po wy­le­cze­niu Stefkę przy­dzie­lono do in­nego ko­manda i tam znów spo­tkała Ka­zię. Tak tra­fiła do nie­miec­kiego bau­era.

***
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Niem. Stój! Stój!
[2] Niem. Ro­zejść się!
[3] Niem. Wy­no­cha! Wy­no­cha!
[4] Niem. Marsz do ro­boty!