Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca saga rodzinna oparta na prawdziwych wydarzeniach. Niemcy, wiosna 1944 rok. Stefania Rudzka, dziewiętnastoletnia dziewczyna mieszkająca wówczas w okupowanej Łodzi, w wyniku łapanki trafia do obozu pracy o bardzo zaostrzonym rygorze. Tam poznaje Kazię, wspólna niedola i walka o przetrwanie zbliżają do siebie kobiety. Potajemnie planują ucieczkę, choć pomysł wydaje się nierealny i karkołomny, jednak w niedługim czasie pojawia się szansa na zrealizowanie planu. Droga do domu okazuje się być długa, zawiła i bolesna. Przy życiu trzyma ją wiara, że jeszcze wróci do kraju, ujrzy najbliższych i ukochanego. Anna Stryjewska maluje obraz pewnej rodziny w okresie wojny i czasach powojennych, w świecie, który pomimo przeciwności losu trzeba było zbudować od początku i na nowych zasadach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 6 min
Pamięci Stefanii
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Od kilku godzin stała w trzęsącej się grupie kobiet, zgonionej tuż po kolacji na plac przed drewnianym barakiem. Prószący z wolna śnieg mieszał się z błotem, w którym grzęzły, przestępując z nogi na nogę, przenosząc resztką sił ciężar wycieńczonych ciał. Przejmujące zimno lizało po plecach, kąsając do bólu i utraty czucia. Niekończące się minuty grozy pogłębiał wrzask nieustannie drących się blokowych. Te za najmniejszy ruch tłukły pałkami po ramionach, po głowach, nie bacząc na nic, nawet nie szukając usprawiedliwienia swych czynów, zrozumienia, niczego. Jedna z nich – gruba, poczwarkowata Berta – nie lubiła chyba samej siebie. Nienawiść tryskała z jej oczu, a kiedy biła – uchodziło z niej całe zło. Krążyły plotki, że jeszcze przed wojną dostała wyrok śmierci za dzieciobójstwo. Sama zgłosiła się do obozu na funkcyjną, najwyraźniej ta rola była w jej mniemaniu powołaniem. Brzydka, niska Niemra nie miała złudzeń, że za uchybienie w swoich obowiązkach grozi jej stryczek. Toczyła walkę o swoje własne być albo nie być. Tymczasem jej ofiarą padła stojąca z brzegu wątła dziewczyna w pasiaku, która nagle osunęła się na ziemię. Od kilku dni ledwo dawała radę zwlec się z pryczy i pójść do roboty. Gorączka trawiła bezlitośnie jej ciało, a brak odpowiedniej opieki medycznej, podstawowego wyżywienia sprawił, że już się poddała. Tamta dopadła do niej, kiedy starsza, silniejsza koleżanka próbowała przytrzymać chorą za ramię.
– Halt! Halt![1] – wydarła się w niebogłosy blokowa, odpychając kopniakiem nieszczęsną dziewczynę, potęgując w pozostałych uczucie bezradności, gniewu i goryczy. Potem tłukła biedaczkę po barkach, plecach, kościstych ramionach, w których odruchowo tamta chowała głowę. Kuląc się, zasłaniając chudymi ramionami twarz, usiłowała jeszcze cokolwiek ocalić. Dwa ogromne ujadające wilczury, uwolnione ze smyczy, dopadły do niej, wyszczerzyły lśniące kły. Jeden z nich chwycił ją za nogę i potrząsnął, drugi wtopił w jej wychudzone ciało zęby, nie zważając na jej śmiertelny krzyk. Gruba Berta nie powstrzymała bestii, przez jej szpetną gębę przemknął cień niezrozumiałej satysfakcji. Chrzęst, łamanie kości wstrząsnął więźniarkami po raz kolejny. Niemra zaczekała, aż ofiara przestanie się ruszać, aż pozostanie po niej krwawa miazga, dopiero wtedy warknęła na psy, które w kilku sekundach znalazły się przy jej nodze. Stojąca w środku komanda Stefka zadrżała na całym ciele. Jednocześnie odruch wymiotny sprawił, że zgięła się wpół. „Co jeszcze może nas spotkać?” – myślała, wstrząśnięta tym, co zobaczyła, chwytając się za podbrzusze. Wydawało jej się, że w tym okropnym miejscu widziała już wszystko, a tymczasem wciąż coś ją zaskakiwało.
– Już nie mogę... – szepnęła Kazia, osuwając się na jej ramieniu.
– Dasz radę! – Dziewczyna zacisnęła zęby i powstrzymała ją od upadku. – Musisz! – syknęła zaciekle.
W pewnej chwili rozległ się krzyk, dwóch wychudzonych więźniów z innego bloku przybiegło z wózkiem, na którym ułożonych było niestarannie kilka martwych ciał. Ramiona zwisały bezradnie, otwarte, wystraszone oczy patrzyły na pierwszy rząd więźniarek. Mężczyźni, a właściwie dwie zgarbione, pałąkowate sylwetki zebrały pokrwawione szczątki dziewczyny i wrzuciły na wierzch stosiku. Ich ruchy były sprawne, krótkie, zdecydowane, pomimo wkładanego w te czynności ogromnego wysiłku. Stefka wiedziała, że tuż obok na okrągłym, otoczonym ogrodzeniem placyku czeka na swój pochówek kopiec nagich ciał. Będzie dobrze, jak zostaną zakopane w rowie tuż za drutami obozu, jednakże miała świadomość, że mogą być pochłonięte przez ogromnego smoka z rozżarzonym brzuchem i długą szyją wystającą ponad czarne wstęgi dachów innych budynków, z którego raz po raz wydobywał się dym o słodkawym, dławiącym zapachu.
Zmrok zaczął zapadać, niebo rozświetliła soczysta, purpurowa łuna, kiedy podjechał jakiś elegancki pojazd, z którego wyłonił się esesman w czarnych błyszczących oficerkach. Jego mundur wyglądał nieskazitelnie, od ciemnego materiału odbijały się lśniące nowością guziki z wybitą na nich znienawidzoną przez wszystkich swastyką. Wyprostowany jak struna, podał funkcyjnej jakiś papier i odjechał. Ta rzuciła okiem na dokument, jakiś nieznaczny uśmiech przebiegł przez jej brzydką, chropowatą twarz.
– Auseinander![2] – zaszczekała po niemiecku. – Jutro o czwartej pobudka!
Kobiety odetchnęły z ulgą, odwróciły się na rozkaz i pędem, potrącając się jedna o drugą, ruszyły do baraku, uważając jeszcze, aby nie otrzymać po drodze bolesnych razów. Przez te kilka godzin o niczym innym nie marzyły, jak tylko o tym, aby gdzieś ułożyć swoje wyczerpane do granic ciała, skulić się w sobie, okryć kocem i zasnąć.
Stefka dopadła do swojej pryczy, która znajdowała się na samej górze trzypoziomowej konstrukcji, przypominającej piętrowe łózko. Wąska, twarda, zawszona, z materacem wypchanym słomą. W zasadzie słoma się wykruszyła i zostało po niej jedynie wspomnienie. Nie tak dawno udało jej się za porcję suchego chleba zdobyć koc. Płaszcz już miała, wolała nie myśleć, w jakich okolicznościach go zdobyła. Aiszy i tak już nie było wśród żywych, a przynajmniej jej odzież w pewien sposób uchroniła ją przed śmiercią. Pomogła Kazi wgramolić się na półkę niżej. Ta resztką sił legła wśród brudnych, zarobaczywionych, śmierdzących szmat. Zwinęła się w embrion.
– Wytrzymamy, Kaziu – szepnęła Stefka do ucha przyjaciółki. – Uciekniemy stąd... – Pogładziła ją po łysej, rozpalonej głowie.
– Tylko jak? – jęknęła tamta.
– Jeszcze nie wiem do końca, ale mam pomysł...
– Nie zawracaj sobie mną głowy... Ja i tak niedługo... – Zacisnęła zęby, zakrywając twarz dłonią.
– Nie mów tak. Jesteś twarda, niezniszczalna – powtórzyła to, co mówiła zawsze, gdy towarzyszka miała momenty zwątpienia. – Śpij, nabierz sił, a jutro coś wymyślimy.
Wspięła się wyżej, chwilę myślała nad czymś. Potem, nie zastanawiając się dłużej, zdjęła z siebie koc i okryła nim przyjaciółkę.
– Co robisz? – zareagowała Kazia, lecz zaraz jej głowa opadła bezwiednie. Dziewczyna przymknęła powieki i zapadła w głęboki, aczkolwiek niespokojny sen.
– Cii... Śpij i śnij słodko o swoim ukochanym.
Otuliła ją pod samą szyję, a sama wdrapała się na pryczę i owinęła ciało wełnianym, przepoconym płaszczem. Zapamiętała początki, dzień, kiedy tu przyjechały. Było ciemno, barak nieoświetlony, a jej kazano zająć górną półkę. Nie miała pojęcia, jak się tam dostać, poza tym sparaliżował ją odór niemytych, chorych, gnijących ciał. To było straszne. Jakaś kobieta poinstruowała ją, co ma zrobić, powiedziała Stefie, że wciąż pachnie wolnością. Jak to dziwnie wówczas zabrzmiało, dopiero po pewnym czasie zrozumiała sens tych słów.
Mimo ogromnego zmęczenia nie mogła zasnąć. Chrapanie, głośne jęki, zgrzyty wypełniały ciszę ciemnego wnętrza. Smród panował tu niemiłosierny. Mieszał się fetor niemytych ciał, odchodów, starej krwi, ropiejących ran, potu, zepsutych zębów i wiele innych. Przez szparę w ścianie widziała czarne kontury wieży strażniczej i granatowe sklepienie nieba, na którym jak gdyby nigdy nic połyskiwały gwiazdy. Bez trudu rozpoznała charakterystyczny gwiazdozbiór, nazywany od wieków Wielkim Wozem. Smutek szarpnął jej ciałem, kiedy przypomniała sobie, jak z bratem wiele razy stali na podwórzu, zadzierając głowy do góry. Za każdym razem wyciągał ramię i wskazywał na dyszel. „Patrz, Stefcia. Złamał się”. „To przez Lucypera!” – odpowiadała wówczas ze śmiechem. „Mlecznym gościńcem pędząc cwał w niebieskie progi, aż go Michał zbił z wozu, a wóz zrzucił z drogi” – recytowała ósmą księgę Pana Tadeusza, a jej brat kończył: „Teraz popsuty między gwiazdami się wala, naprawiać Archanioł Michał nie pozwala”... Zacisnęła powieki, usiłując powstrzymać napływające do oczu łzy. Tak bardzo tęskniła.
Tarczę księżyca do połowy zasłaniały chmury, które wraz z upływającym czasem zmieniały swoją konfigurację i kształty. Ten widok również przywołał wspomnienia rodzinnego domu, który z każdym miesiącem pobytu w tym okropnym miejscu stawał się jakimś osobliwym obrazkiem z innej bajki. Co robi teraz mama, czy martwi się o nią? Czy wie, gdzie jest? A ojciec, a brat? Co by było, gdyby tego feralnego dnia nie wyszła na spotkanie z Feliksem?
Tatuś właśnie kończył zlecenie, nabijając ostatnią parę fleków na buty sąsiadki, w mieszkaniu unosił się zapach skóry i kauczuku, matka kręciła się po kuchni, przygotowując kolację, a piętnastoletni brat Staszek wdrapał się na ostatnie piętro, aby ze swoim kolegą Tadkiem, równolatkiem, skleić z papieru samolot.
– Tylko wróć przed godziną policyjną! – upomniała ją rodzicielka, kiedy Stefka stała w lustrze, mizdrząc się do swojego odbicia. Wydawało się, że wszystko jest w porządku, odruchowo jednak poprawiła kruczoczarne włosy spięte w kok tuż nad karkiem, pośliniła palec i przygładziła nim gęste, szerokie brwi, biegnące dwoma zgrabnymi łukami nad wielkimi oczami w kolorze ciemnego orzecha. Zwilżyła językiem pełne, malinowe usta. Podobała się sobie, w znoszonym nieco prochowcu, sukience w groszki zawiązywanej pod szyją na dwie atłasowe wstążki, w skórzanych czółenkach ozdobionych srebrną klamerką, wykonanych przez tatkę.
– Dobrze, mamo! – zdążyła rzucić przez ramię, wysyłając im w pośpiechu krótkiego całusa. Drzwi do warsztatu były otwarte na oścież. Ojciec tylko łypnął okiem znad imadła, ciepły, troskliwy uśmiech rozjaśnił jego szczupłą twarz z sumiastym wąsem. Strzepnął z fartucha popiół z papierosa, którego trzymał w kąciku zaciśniętych ust.
Ulice, mimo środka tygodnia, były zaludnione, choć jakiś złowrogi lęk czaił się z każdego zaułka bramy. Do umówionego miejsca miała całkiem niedaleko, bo zaledwie dwie przecznice. Było tuż przed siedemnastą, pierwsze dni wiosny czterdziestego czwartego roku, kiedy szybkim krokiem przemieszczała się poboczem ulicy Konopnickiej, w czasie wojny przemianowanej na Schirrmeisterstrasse. Odgłos stukających o bruk obcasów wzbijał się w powietrze, mieszając się z innymi dźwiękami toczącego się życia. W bramie obok dostrzegła dwóch bijących się wyrostków, natomiast w oknie piętro wyżej poruszyła się firanka. Czyjeś czujne oko monitorowało teren, zniknęła doniczka paprotki z parapetu, zastąpił ją wazon bez kwiatów. Miała wrażenie, że ktoś zrobił to celowo, zupełnie jakby chciał ją ostrzec. Do dziś zastanawia się, dlaczego nie posłuchała wewnętrznego głosu, który kazał jej zawrócić. Uczucie było jednak silniejsze. Felek przyjechał na jeden dzień, aby się zobaczyć z matką i z nią. Nie mogła mu odmówić, poza tym tak bardzo za nim tęskniła. Następnego dnia miał wracać do Warszawy, tam zaangażowany był w walkę z okupantem, szykowała się jakaś grubsza sprawa. Tyle się dowiedziała od jego rodzicielki, którą przypadkiem spotkała. Podobno nie chciał zdradzać więcej szczegółów, więc nie wypytywała. Imponowała jej odwaga ukochanego, niezłomność i charakter.
Nie wiadomo, kiedy i skąd u zbiegu Hamburger Strasse i Schirrmeisterstrasse pojawiła się ciężarówka z kipą przykrytą plandeką. Wyskoczyło z niej kilku uzbrojonych niemieckich żołnierzy w długich płaszczach i hełmach na głowach. Zygzakiem przecięli skrzyżowanie i wykierowali lufy w stronę przechodniów.
– Łapanka! – krzyknął ktoś za jej plecami, zanim powietrze przeszył głośny wystrzał z karabinu. Jakaś kobieta padła na chodnik z rozłożonymi ramionami, twarzą do dołu, a pod jej roztrzaskaną głową wykwitła czerwonobrunatna plama krwi. Siatka z ziemniakami upadła na bruk, bulwy potoczyły się po jezdni.
Strach śmignął w powietrzu ostrym jak brzytwa ostrzem, ludzie rozpierzchli się po bramach, podwórkach, klatkach schodowych, szukając drogi ucieczki.
Stefka, sparaliżowana strachem, zatrzymała się na rogu w małej grupce osób usiłujących niepostrzeżenie przebrnąć na drugą stronę jezdni. W tym samym czasie zauważyła, że na pakę ciężarówki wpychane są przypadkowe osoby, które nie zdążyły się ukryć.
Panika odebrała jej rozum, chciała zawrócić i biec w stronę domu, kiedy poczuła na plecach ciężar czyjegoś ramienia. Mocna ręka szarpnęła ją gwałtownie, zawracając z drogi:
– Halt! – Zatrzymał ją niszczycielski głos.
Jej zdrowa, oliwkowa cera zrobiła się biała jak papier, oczy zaszły łzami, a w piersiach załomotało ze strachu. Popychana przez niemieckiego żołnierza, ruszyła w stronę ciężarówki. Jakieś ramię wysunęło się ze środka, kiedy zmuszono ją do wdrapania się wyżej. Wkrótce znalazła się wśród ściśniętej, wystraszonej gromadki. Starzy i młodzi, mężczyźni, kobiety, nawet dzieci. Połączyła ich ta jedna przypadkowa chwila, która zdecydowała o ich losie. Towarzysze podróży, doli i niedoli. Śmierci lub życia. To się dopiero miało okazać. Niewidzialny śmiercionośny żniwiarz stanął nad ich głowami, zastanawiając się, kogo oszczędzić, a kogo zabrać do krainy wieczności.
– Dokąd nas wywiozą? – szepnęła trwożnie jakaś dziewczyna, mająca na oko może dziewiętnaście lat.
– A kto to wie? – odezwał się z głębi jakiś zduszony, zrezygnowany głos.
Nie liczyła upływających minut, oczyma wyobraźni widziała Feliksa siedzącego na ławce obok skwerku, gdzie się umówili. Pewnie odpalał kolejnego papierosa i niecierpliwie spoglądał na zegarek. W swoim czarnym, skórzanym płaszczu, kapeluszu i popielatej koszuli. „Mój kochany!” – pomyślała o nim, czując w środku dławiący, rozsadzający ból bezradności. „Czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczymy?”
Na ciężarówce tymczasem zaczęło się robić tłoczno, trzeba było wstać, aby zrobić więcej miejsca. Wrzaski, krzyki, pojedyncze wystrzały nie ustawały. W pewnym momencie ktoś zaciągnął plandekę, wszystko wokół na moment zamarło. Po chwili tę błogosławioną ciszę przerwał warkot silnika. Auto szarpnęło i ruszyło z impetem w nieznane. Przez szparę w dziurawej plandece widziała uciekające znajome zakątki, uliczki, skwerki, kamienice. Chłonęła ten widok, pragnąc zapamiętać jak najwięcej. Bezwiednie zacisnęła pięści. O łapankach słyszała dużo, miała świadomość, że niewiele osób wracało szczęśliwie do domów. Czy ona będzie tą szczęściarą? Przecież nic złego nie zrobiła. Może jednak wszystko zakończy się dobrze? Rozejrzała się niepewnie dookoła, z trudem wykonując ruch, dostrzegając na kamiennych z przerażenia twarzach strach i zwątpienie. Ciasnota i duszność dopełniały uczucia bezradności i strachu wypełniającego każdą komórkę ciała.
Obóz, w którym się znalazła, nazywano koncentracyjnym, niedawno zwieziono tutaj więźniów z innych, mniejszych podobozów z okolicy Bremy. Wtedy jeszcze nie miała pojęcia, że najgorsze dopiero przed nią.
Ciężką ciszę przerwał przeraźliwy gwizd. Dołączył do niego znajomy krzyk blokowej.
– Raus, raus![3]
Barak się ożywił. Kobiety zbierały w pośpiechu swoje niedożywione, zmęczone ciała, narzucały na siebie co popadło, wsuwały poranione stopy w drewniane chodaki i gromadziły się przed budynkiem. Przyszedł czas na poranną toaletę. Szły więc jedna za drugą do wydłubanego rowu i tam załatwiały swoje potrzeby. Funkcyjne pośpieszały, nie szczędząc razów i wyzwisk. Nie było czasu na roztkliwianie się nad sobą. Każda z nich była wyposażona w blaszaną miskę, która służyła do mycia i jedzenia. Teraz należało nałapać trochę wody i choć odrobinę przemyć śmierdzące ludzkimi wyziewami ciało. A potem wreszcie upragniona błotnista kawa i ćwiartka czegoś, co nazywano tutaj chlebem. Coś, co miało smak trocin, ale choć na chwilę wypełniało pusty żołądek i na krótki moment dawało poczucie sytości. Jeśli udało się zwalczyć pokusę, aby nie zjeść od razu całej racji, do obiadu było łatwiej wytrzymać. Do obrzydliwej zupy buraczanej, która smakowała jak pomyje. Ale innej, na przemian z kapuścianą, nie było. Należało więc jeść te ścieki, mając nadzieję, że znajdzie się w nich coś gęstszego, może nawet kawałek mięsa. „Jakie życie potrafi być przewrotne” – rozmyślała nieraz, wybierając łapczywie zupę z miski. Z nadzieją, że trafi jej się jakiś smaczny kąsek. A wtedy jej oczy zaśmieją się, a serce zakwili z radości. Każdy taki kawałek to nadzieja na przetrwanie. Czy kiedyś, będąc na wolności, zastanawiała się nad tym? Wciąż wydawała się sobie za gruba. A teraz? Czy po tych kilku miesiącach pracy w obozie rozpoznałaby ją rodzona matka? Ile to już czasu? Pół roku? A może więcej? Obozowe drzewa zaczęły już gubić liście, a kiedy tu przyjechała, na gałęziach były pąki kwiatów.
– Jak się czujesz, Kaziu? – szepnęła w stronę przyjaciółki, która kawałkiem chleba wycierała dno blaszanego naczynia.
– Chyba wrócił mi apetyt – odparła lekko ożywionym głosem. – Dziękuję za koc. Nie trzeba było...
– Daj spokój, kochana.
Chciała coś jeszcze dodać na pocieszenie, ale w tej samej chwili gruba, szpetna Niemra zakomenderowała jazgotliwie:
– Arbeit! Raus![4]
Znów posypały się ciężkie razy, powietrze przeszyły krzyki i jęki. Jazgot psów wypełnił resztę przestrzeni.
Ciemne niebo zaczynało się przecierać. Nad głowami więźniarek ukazały się jasne pasma chmur na przemian z ognistymi przebłyskami wstającego słońca. Zebrały się piątkami przed barakiem, tworząc na czarnym, błotnistym placu szarą płachtę. Gotowe do kolejnego wyczerpującego dnia pracy, ruszyły znaną im drogą w towarzystwie wykrzykujących blokowych. Podążyły wijącą się do bramy obozu aleją, mijając po drodze wieże strażnicze, rząd ciągnących się w dal drewnianych baraków, kilometry okalających plac drutów, długą, czerwoną szyję pieca, pojedyncze drzewa, wyrastające zupełnie przypadkiem dla uciechy oka, do rachuby czasu, który mijał wypełniony ciężką, ponadludzką pracą, strachem i wszechobecnym widokiem śmierci.
Ta tutaj powszedniała, nabierała całkiem innego wymiaru. Dla jednych była wybawieniem, ucieczką, kresem cierpienia, w oczach innych wciąż budziła przerażenie. Stosy nagich, nieludzko chudych ciał, szkieletów obciągniętych wałkami skóry nie były już czymś szokującym. Unoszący się nad dachami obozowiska gryzący dym uświadamiał tylko, że życie jest czymś tak ulotnym jak ta sunąca wolno, szara chmura na niebie. Oby tylko jak najmniej bolało, oby nie cierpieć zbyt długo – zdawały się mówić lękliwie zaciśnięte w kreskę usta i wpatrzone w to cmentarzysko pary żywych jeszcze oczu. Jeszcze tlących się nadzieją, jeszcze wypatrujących za obozowe ogrodzenie, za którym ubita szosa biegła radośnie w stronę wolności. A może? A może warto zawalczyć o kolejny dzień, może któregoś dnia przyjdzie wybawienie, może jeszcze zjemy syty obiad złożony z mielonego kotleta z buraczkami, może napijemy się wina z ukochanym i doświadczymy pierwszego cielesnego zbliżenia?
Stefka zacisnęła zęby, bo kotłujące w jej głowie myśli aż rozsadzały od środka.
– Uciekniemy stąd! – odważyła się powiedzieć swoim wewnętrznym głosem. – Uciekniemy z tego piekła!
Miały do pokonania jakieś osiem kilometrów. Korowód szarych, wycieńczonych cieni wlókł się noga za nogą, potykając o siebie, kaszląc, chrypiąc, jęcząc, mijając po drodze niemieckie domostwa, gdzie powoli budziło się życie. Psy dobiegały do ogrodzeń, instynktownie broniąc swojego terenu, warcząc i obszczekując intruzów, w oknach zapalały się światła. Oczyma wyobraźni widziały krągłe kobiece ciała pod rozgrzaną pierzyną, przytulone do czyichś szerokich ramion obleczonych w bawełniane, czyste koszule. Gorąca herbata, jajecznica na bekonie, kromka świeżego chleba z masłem marzyła się teraz każdej z nich, a snujący się cienką strużką dym z kominów budził jeszcze większą tęsknotę za rodzinnym domem. Wczorajszy śnieg zapadł się w mokrych grudach ziemi, niemal łyse drzewa torowały im drogę po obu stronach drogi, przyglądając się maszerującym kobietom w grobowym milczeniu.
Zaraz też ich oczom ukazały się bure o tej porze paski pól, zaś w oddali dostrzegły kopiących rowy mężczyzn, ubranych podobnie jak one w pasiaki, z naszytym na plecach znakiem oznaczającym narodowość, pochylających się nad ciężką, wilgotną ziemią, grzęznących w glinie, błocie, w mokrych, ulepionych ubraniach, zziębniętych i wycieńczonych. Stefka pomyślała, że mimo wszystko jej i tym obok współtowarzyszkom niedoli poszczęściło się, bo zostały przydzielone do pracy do niemieckiego bauera – właściciela okazałej posiadłości i ogromnego gospodarstwa, które należało obrobić. Wcześniej zatrudniał w nim mężczyzn, kiedy jednak Hitler zmusił ich do wstąpienia do armii, brakowało rąk do pracy. Zostało kilku niedobitków, ale to wciąż za mało. Więźniarki z oddalonego kilka kilometrów obozu okazały się doskonałym rozwiązaniem. Ta gałąź niemieckiej gospodarki nie mogła przecież upaść, dzięki niej żołnierze mieli co jeść i naród niemiecki nie tracił nadziei na zwycięstwo. Teraz szły posłusznie, poganiane przez kapo i pokrzykujące blokowe, by po chwili znaleźć się na ogromnym, uporządkowanym terenie pełnym murowanych z czerwonej cegły, solidnie zbudowanych budynków. O tej porze roku, czyli wtedy, kiedy wszystkie zbiory zostały zwiezione, pola zorane i zasiane, obory, chlewnie, stodoły zapewniały robotę od wczesnego rana do późnego wieczora. Sam właściciel – stary obleśny Niemiec o imieniu Franc – nie został zwerbowany do wojska. Może z powodu podeszłego wieku, może z powodu trawiących go chorób. Wszakże wiadomo było, że jego dwóch dorosłych synów walczyło teraz na froncie, a ich młode żony oraz matka drżały o ich życie. Stary Franc był wstrętnym, okrutnym człowiekiem. Nie miał litości dla uchybień, opuszczania się w pracy, lenistwa czy nieróbstwa. Potrafił podejść i bez ostrzeżenia złoić plecy grubym nahajem tak, by zrobić z nich krwawą miazgę. Po takiej karze szanse na wyzdrowienie były raczej nikłe, dlatego każda z nich uważała, aby nie narazić się na jego gniew. Dla niego więźniarki z obozu nie miały twarzy, ciała, duszy. Były podludźmi, którzy narodzili się po to, aby służyć niemieckiej, dumnej rasie.
Stefka z Kazią zostały przydzielone do chlewu. Karmiły świnie, czyściły kojce, koryta, wymieniały słomę, wywoziły gnój do gnojownika. Czasem w ciągu dnia udało im się zamienić kilka słów, spojrzeń czy gestów. Wszystko w porządku? Jak się czujesz? Wytrzymasz? Każdy z tych sygnałów dawał im poczucie wspólnoty, wzajemnego oparcia i zrozumienia. Tego teraz potrzebowały.
– Niedługo obiad, zobaczymy, co nam dzisiaj dadzą. – Próbowała się uśmiechnąć do koleżanki, która pochylona nad kojcem odgarniała widłami gnój. Na plecach miała naszyty kawałek materiału z literą P – oznakowanie piętnujące pochodzenie. Ludzi wywożonych z Polski i Związku Sowieckiego w nazistowskim żargonie określano jako „Ostarbeiter”. Nie tylko podlegali dyskryminującym dekretom specjalnym, ale skazani byli także na całkowitą samowolę gestapo i innych funkcyjnych. Zupełnie tak samo jak ona.
– Pewnie buraczana, jak zawsze. Na moje chore kiszki w sam raz – zakpiła w przelocie, rozglądając się jednocześnie bacznie wokół siebie. Nie chciała teraz trafić pod czujne, uważne oko kapo, które monitorowało cały czas pracę więźniów.
Kazię poznała podczas transportu do obozu. Stały obok siebie w wagonie bydlęcym, najpierw zupełnie sobie obce, a później, w miarę upływu godzin, coraz bardziej otwarte i bliskie. Dziewczyna miała piękne blond loki, alabastrową cerę i błękitne jak ocean źrenice. Teraz, kiedy Stefka patrzyła na jej łysą głowę zasłoniętą szarą chustką, zapadnięte policzki i na oczy, w których już dawno zgasł ogień, ogarniał ją żal. Cały czas mówiła jej o tym, próbując podtrzymać na duchu. Tamta jednak zdawała się nie rozumieć tych drobnych powodów do radości.
Dni pracy w gospodarstwie zimą były podobne jeden do drugiego. Karmienie zwierząt, dojenie krów dwa razy dziennie, przygotowywanie mleka do transportu, wywożenie gnoju, przebieranie kartofli, młócka, odplewianie, nawożenie kiszonek i wiele innych. Stefka była wdzięczna losowi za to błogosławieństwo. Przecież mogła trafić gorzej. Do kopania rowów, nie daj Boże, albo do produkcji broni. Wiedziała od innych, że warunki pracy w fabryce były straszne. Większa kontrola, nacisk na efektywność, uprzedzenia wobec Słowian, które były źródłem dodatkowych zniewag i prześladowań. Praca w niemieckim gospodarstwie stanowiła przywilej. Wiązała się z ciepłem oddawanym przez zwierzęta, mniejszym głodem, mniejszą częstotliwością razów na plecach. Jedzenie też było lepsze. Czasem nawet mogły liczyć na pajdę chleba czy kubek mleka prosto od krowy. To był już luksus, który rzadko miał miejsce, a jednak się zdarzał.
Posiłek wjeżdżał w kotłach na podwórko około godziny czternastej. Wyciągały wtedy metalowe miski przytroczone do ciała, z którymi zwykle się nie rozstawały, łyżki zatknięte w kieszeń fartucha, i stały w kolejce po swoją porcję. Po zjedzeniu wszystkiego do ostatniego okruszka zwykle miały kilkanaście minut na odpoczynek. Opierały plecy o cokolwiek i zasypiały ze zwieszoną na piersi głową. Chwilowo napełniony żołądek rozleniwiał się, zwalniał, powodował błogość i pewną nostalgię. Śniły wówczas o swoich domach, o ukochanych, dzieciach, rodzicach, znajomych. Mogły choć na kilka minut ulec złudzeniu, że gdzieś daleko stąd istnieje normalny świat, gdzie nie ma przemocy, zła i śmierci, gdzie dobro zwycięża i ludzie potrafią się uśmiechać. Budził je dopiero krzyk. Stawały na baczność w sekundzie, a już w drugiej znajdowały się na swoich stanowiskach pracy. Czasem przychodził sam gospodarz, rzucał okiem na pracujące, pouczał, krzyczał po niemiecku, budząc w każdej strach. Oddychały z ulgą, widząc, jak wraca do swojego czystego, pachnącego ciepłą strawą domu, do pulchnej żony i stadka wnucząt, które rozkrzyczane biegały po ogrodzie.
Kilka razy zdarzyło się, że kiedy więźniarki pracowały na podwórku, nadlatywały alianckie bombowce. Kobiety wiedziały, że nasilone ataki spowodowane są znajdującą się nieopodal fabryką amunicji – obrywały bowiem miasta, na terenie których Niemcy zlokalizowali ważne obiekty – a one mimo woli zostały wciągnięte w wir tych katastrofalnych wydarzeń. Gospodarz z rodziną i kilku esesmanów kryli się wówczas w piwnicach budynku mieszkalnego, a więźniarki i funkcyjni szukali schronienia na oślep. Podczas jednego z takich nalotów Stefka z Kazią i kilkoma innymi ukryły się w szopie z narzędziami. Nie było to rozsądne, ale każda z nich szukała po prostu ocalenia. Kiedy ryk samolotów stał się nie do zniesienia, a z nieba zaczęły spadać niszczycielskie bomby, wydawało się, że ich los jest już przesądzony. Żarliwe modlitwy współtowarzyszek tylko potęgowały strach.
Raz Stefka była świadkiem, jak Maria Zięba, kobieta z Polski, schowała się pod wozem stojącym na środku posesji. Wóz był załadowany workami zboża i czekał na transport do młyna. W pewnej chwili bomba runęła w centrum podwórza, w sam środek wozu, zostawiając w ziemi ogromny, kilkumetrowy lej. Jeszcze długo złote ziarenka pszenicy wirowały w powietrzu, a krew i części rozerwanego ciała widać było na sztachetach drewnianego płotu. Znów śmierć. Niby spowszedniała, a jednak nie ta, nie taka, nie teraz, nie w tej chwili, nie dziś i nie jutro. Kilka minut po nalocie wszystko wracało do normy, funkcyjni szli na swoje pozycje, a kobiety zmuszone były zebrać szczątki ciała w jedno miejsce. To ciało musiało powrócić do obozu, liczba w bloku powinna się zgadzać, nie inaczej.
Stefka dużo myślała o tym, jak wydostać się z obozu. Pragnienie wolności towarzyszyło jej każdego dnia, od przyjazdu tutaj. Nie mogła już znieść tych wszystkich potworności, zatem ucieczka wydawała się jedynym rozwiązaniem. Planowała ją już od dawna. W tym celu przekupiła lagerkapo z bloku numer osiem, w którym segregowano rzeczy wszystkich aresztowanych. Oddała mu swój chleb, żeby zdobyć cywilne ubranie. Wtedy akurat umierała dwudziestoletnia dziewczyna znad Wisły, która do obozu trafiła zaledwie kilka tygodni wcześniej. Kiedy zaczęła trawić ją gorączka, Regina straciła apetyt. Podarowała więc swoją rację Stefce, a sama odeszła cicho kolejnej nocy. Żadna z więźniarek nie spodziewała się tej śmierci, dlatego nad ranem widok młodziutkiej, bladej i nieruchomej współtowarzyszki doli i niedoli wstrząsnął ich sercem do granic możliwości. Chciały ją jakoś pochować, choć wiedziały, że to niemożliwe. Odmówiły więc tylko koronkę nad jej ciałem i przymknęły powieki dziewczyny, które w jakimś ostatnim odruchu rozwarły się, by ukazać przerażone źrenice. Gdy tylko rozeszła się wieść, szpetna Berta zarządziła czyszczenie pryczy. Przyszły cztery kobiety z innego bloku i zabrały Reginę. Zdarły z niej ostatnie pocerowane szmaty i taką zupełnie nagusieńką rzuciły na stertę innych ciał leżących na okrągłym placyku pod płotem. Kazia zdążyła tylko chwycić koc, którym przykryta była dziewczyna, i ukryła go pod swoim płaszczem. Jej już nie będzie potrzebny, a im mógł uratować życie. Ona już była wolna, jej dusza unosi się teraz nad dachami baraków, nad wstęgą ciągnącego się w nieskończoność kolczastego ogrodzenia, nad wieżyczkami strażniczymi. Już nie sięgnie jej żadna kula, nie porazi prąd, nie zaboli uderzenie pałką, nie wbije się w jej nogę psi kieł. Regina była już poza zasięgiem tych potworności.
Powrót komanda po dwunastu godzinach harówki był kolejną gehenną. Zmęczone, na skraju wytrzymałości, zziębnięte, marzyły już tylko o kolacji i położeniu ciała gdziekolwiek. Wiedziały jednak, że najpierw czeka je apel, liczenie, a jeśli okazałoby się, że którejś brakuje, będą znów stały na dworze w nieskończoność, a blokowe dadzą im popalić, wyładowując złość na przypadkowych osobach. Co gorsza, ucieczka jednej mogła oznaczać wyrok śmierci dla innych.
Tym razem nikogo nie brakowało, wszystkie się odliczyły, odetchnęły z ulgą i mogły rozejść się do bloków, ustawić się w kolejce po ćwiartkę razowego chleba, kostkę marmolady i zjełczałej margaryny. Jak dobrze pójdzie, żadna z nich do rana nie umrze. Martwiły się wprawdzie o Małgośkę. Jej ciąża była coraz bardziej widoczna. Bały się, że jak blokowa coś zauważy, natychmiast przeniesie ją do innego baraku. Tam mogłaby sobie już nie poradzić. Tutaj miała przynajmniej pomoc. W baraku były niemal same Polki, oprócz dwóch Rumunek i jednej Czeszki. Te trzy nie czuły się jednak wyeliminowane, porozumiewały się trochę na migi, a trochę po niemiecku. Czasem któraś z nich wtrąciła coś we własnym języku, ale wspólna niedola sprawiła, że zaczęły rozumieć się niemal bez słów. Wystarczyło czasem spojrzenie, drobny gest, a już wiedziały, co robić i jak się zachować, aby nie stwarzać zagrożenia dla innych.
Wieczory poświęcały zwykle na iskanie. Plagą obozu były wszy. Dzieliły się na dwa rodzaje: wszy odzieżowe i wszy roznoszące tyfus. Ta choroba oznaczało jedno – śmierć. Niemcy osoby chore natychmiast rozstrzeliwali, chyba że pielęgniarka przekłamała diagnozę. Tak się kiedyś zdarzyło. Stefka pracowała wówczas w innym komandzie. Była to praca niezwykle uciążliwa, polegająca na oczyszczaniu pola pod budowę nowych torów kolejowych. Więźniarki przez kilkanaście godzin dziennie zbierały ogromne, ciężkie kamienie i przenosiły je w fartuchach na taczki. Potem z tymi załadowanymi taczkami trzeba było pokonać spory odcinek drogi i dotrzeć do ogromnego kopca po drugiej stronie rzeczki, nad którą biegła drewniana kładka. Ta stanowiła największy problem, ponieważ była wąska i chybotliwa. Przejście po niej z taczką załadowaną kamieniami bez najmniejszego uszczerbku graniczyło z cudem. Tymczasem nad pracami czuwały strażniczki. Uzbrojone w pejcze i kije, często w towarzystwie specjalnie szkolonych wilczurów – nie znały litości. Każda, która wywróciła się po drodze, dostawała baty, te zaś lądowały najczęściej na głowie, ramionach, plecach. Po takich razach trudno było dojść do siebie, niektórym z kobiet, tym delikatniejszym, nie udawało się przeżyć.
Wycieńczone ciała pozbawione podstawowej higieny, wygłodzone i przemarznięte, bardziej niż inne narażone były na zarażenia. Stefania po kilku tygodniach takiej harówki zachorowała. Jeszcze wtedy funkcyjną była inna Niemra – Helga, która wysłała ją na blok numer pięć. Tam pracowała węgierska pielęgniarka o imieniu Eszter. Dziewczyna popatrzyła wówczas na ledwie stojącą o własnych siłach Stefkę, niemal zieloną na twarzy, i mrugnęła do niej porozumiewawczo. Wtedy właśnie do baraku wszedł niemiecki oficer. Zapytał, co dolega więźniarce, na co Eszter odważnie powiedziała: grippe. Tym przesądziła o losie młodej Polki, pozostałych więźniów, u których zdiagnozowano tyfus, jeszcze tej samej nocy wysłano do gazu. Kolejnym cudem było to, że po wyleczeniu Stefkę przydzielono do innego komanda i tam znów spotkała Kazię. Tak trafiła do niemieckiego bauera.
Przypisy