Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca opowieść o przyjaźni między podziałami, miłości i dążeniu do realizacji marzeń…
Młodziutka Apolonia, chcąc uniknąć kolejnych, brutalnych ataków ojczyma, za namową zrozpaczonej matki opuszcza rodzinną wieś pod Rzgowem i przyjeżdża do Łodzi. Licząc na schronienie u ciotki, starszej siostry mamy – gorzko się rozczarowuje. Wynajmuje więc pokój na Wschodniej, zaludnionej w większej części przez biedne społeczeństwo żydowskie, który dzieli z Helką – dziewczyną lekkich obyczajów, Frankiem – pucybutem, Mańką, praczką, a także panem Władkiem, zajmującym się ostrzeniem noży.
Po kilku tygodniach poszukiwań udaje jej się znaleźć zatrudnienie w pracowni kapeluszy przy Piotrkowskiej, do której schodzą się największe elegantki miasta. Tymczasem na horyzoncie zaczyna pojawiać się widmo wojny…
Anna Stryjewska zabiera nas w podróż po Łodzi dwudziestolecia międzywojennego, w rytm znanych szlagierów wyśpiewanych przez kapele podwórkowe, Hankę Ordonównę i Eugeniusza Bodo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 337
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Więc kocham twą „urodę złą”.
Jak matkę niedobrą - dziecię,
Kocham tych ulic szarzyznę mdłą
Najdroższe miasto na świecie!
Julian Tuwim - Łódź.
Rozdział pierwszy
Ucieczka
Gwizd fabrycznej syreny wdarł się w miejski zgiełk, kiedy w pewien sierpniowy, gorący piątek tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku głodna i umęczona Apolonia Marchew wlokła się pod podany przez mateczkę adres. Nad głową dziewczyny co rusz wzbijały się tumany kurzu, gdy brzęcząc uprzężą, dzwoniąc końskimi kopytami, przetoczyła się obok jakaś załadowana towarem furmanka. W powietrzu świszczał bat, a woźnica klął głośno, widząc przed sobą przeszkodę w postaci a to rowerzysty, a to roztargnionej baby, objuczonej pakunkami.
Apolonia zdążyła już oddalić się od ruchliwego targowiska, minąć park, fabrykę Herbsta i dojść do rzędu wysokich, zdobnych kamienic, rzucających zbawienny cień na pobocze Piotrkowskiej. Od czasu do czasu zerkała lękliwie w górę, z zaciekawieniem przyglądając się ni to amorkom, ni to aniołkom umieszczonym na przednich fasadach niektórych budynków. Czasem zatrzymywała się i przyglądała się im w niemym podziwie, bowiem jeszcze nigdy w swym niespełna dwudziestodwuletnim życiu nie widziała takiego bogactwa i przepychu. Chyba że w parafialnym kościele, do którego przychodziła w każdą niedzielę i święta, i zamiast skupiać się na kazaniu proboszcza, podziwiała ozdobiony freskami sufit przedstawiający świętych oraz strzegące zdobny ołtarz wielkie figury ze skrzydłami.
Z mijanych wnętrz podwórek wydobywały się niczym z głębokiej studni echa zwykłego życia: odgłosy dziecięcej zabawy, nawoływania dorosłych, czasem głośne szczekanie psa, innym razem żałosne miauczenie kota. Z otwartej na oścież piekarni niósł się zapach świeżo upieczonego chleba, który bezlitośnie smagał dziewczynę po nosie, powodując jeszcze boleśniejsze skurcze żołądka. Ze składów różnych artykułów wydobywały się dźwięki żarliwych rozmów, to w języku polskim, to w rosyjskim, to w jidysz, handel tu i tam trwał w najlepsze. Spalone od słońca kwiaciarki okupowały niemal każdy narożnik ulicy, a schody co bogatszych lokali obsiadywały niczym wrony na drutach kobiety w nędznych łachmanach, wyciągające rękę po jałmużnę. Z szynków i gospód dobiegały dźwięki przygotowań do wieczornego szaleństwa. Krótkie okrzyki mieszały się z ogólną wrzawą, zagorzałymi rozmowami czy graniem ulicznej katarynki. Raz po raz Apolonia widziała też rozchichotane kobiety w ładnych, odciętych modnie na biodrach sukienkach zakrywających jedynie kolana, z plisowanymi frywolnie dołami. Niektóre strojnisie miały włosy zakręcone w grube loczki, mocno podkreślone tuszem oczy i brwi oraz pomalowane grubą warstwą szminki usta.
– Ach! – Apolonia westchnęła sama do siebie, wdychając nosem ciągnącą się za kobietami smugę perfum.
Do tej pory często towarzyszył jej jedynie smród obory, zapyziałych pomieszczeń ubogiej chaty, naftaliny, kadzideł w kościele czy szarego mydła. Ale też – cudny zapach skoszonej późną wiosną trawy, świeżej rosy wczesnym rankiem, kwiatów w ogrodzie matki czy suszących się na wrotach stodoły ziół.
Kiedyś z zapałem czytała o kobietach takich jak te wypachnione, mijane na łódzkiej ulicy. Ze szkolnej biblioteki wypożyczyła książkę, którą pochłaniała w każdej wolnej chwili. Chowała się na strychu, gdzie przez okienko w szczycie budynku docierało wystarczająco dużo światła. Sztuki czytania i pisania nauczyła się w wiejskiej szkółce, w której skończyła siedem klas. Pragnęła uczyć się dalej, ale sprzeciwił się temu ojczym i mimo błagań matki pozostał nieprzejednany. Pewnego razu lektura tak pochłonęła Apolonię, że zdążyło się ściemnić, więc zmuszona została sięgnąć po wiszącą pod sufitem lampę naftową. Blada łuna odbijająca się w szybkach ściągnęła na górę pijanego opiekuna. Nim dziewczyna zdążyła się ukryć, wpadł na strych i krzycząc, łojąc nahajem po plecach, zataszczył na dół. Potem na jej oczach wrzucił powieść Heleny Mniszkówny do pieca.
Darł się przy tym, że marnuje mu naftę, naraża na niebezpieczeństwo całe domostwo, jest śmierdzącym leniem, a o szkole może zapomnieć. Przepłakała wiele nocy nad swą nieszczęsną dolą, nie mogąc się pogodzić z niesprawiedliwością, jaka ją spotkała. Tylko ona jedna z całej licznej gromadki rodzeństwa pragnęła się uczyć. Jej siostry nie marzyły o niczym innym jak tylko o wyrwaniu się z rodzinnego gniazda, szybkim zamążpójściu, urodzeniu potomstwa i prowadzeniu własnego gospodarstwa. Nie mogły się też nadziwić, kiedy Pola odrzuciła kolejne oświadczyny kawalera ze wsi – sepleniącego, śliniącego się podstarzałego syna młynarza. Zgodnie twierdziły, że odrzuciła znakomitą partię i teraz przyjdzie jej znosić dalsze upokorzenia wstrętnego typa, za którego wydała się ich matka. Ta została wdową w wieku trzydziestu dwóch lat z trójką drobiazgu, na trzymorgowej gospodarce. Balbina Marchew potrzebowała chłopa, silnego ramienia i pomocnika. Zeswatano ją z Błażejem – dość przystojnym, również wdowcem, ojcem dwóch synów. Wniósł do gospodarki trzysta rubli i zaczął się panoszyć jak pan na włościach. Z czasem przestał być miły, a w ciągu pięciu kolejnych lat rodzina powiększyła się o następny przychówek. Rodzicielka wychodziła z jednego połogu, wchodziła w drugi. Tym sposobem na świat przyszło trzech małych braci Poli, których ta pokochała całym sercem i każdemu z nich matkowała. Ojczym pił coraz więcej, ponieważ okazji do wypicia nie brakowało. To u sąsiada odbywała się młócka, to cieliła się krowa, to urządzano świniobicie... Za każdym razem, kiedy wracał do chałupy, czepiał się o byle co, a najbardziej z ośmiorga rodzeństwa upodobał sobie właśnie Apolonię. To jej wciąż dokuczał, ją obrażał, jej wymyślał zajęcia, twierdząc, że jest największą zakałą rodziny. Na początku matka broniła córki, jednak kilka razy dostała za to po głowie, więc przestała się odzywać. Nie było już nikogo, kto mógłby biedaczce pomóc. Dziadki pomarli, a dwaj synowie Błażeja trzymali stronę ojca. Starszy z nich, Heniek, miał nawet przejąć gospodarstwo, dlatego jak tylko zaczął się golić i rozglądać za dziewuchami, upodobnił się do swojego rodziciela i w niczym mu nie ustępował. Nawet w gorszym traktowaniu przyrodnich sióstr. Z czasem naturalna, świeża uroda Balbiny – po drugim mężu Roch – zgasła. Kobieta zrobiła się jakaś nerwowa i zamknięta w sobie. Radość, która wcześniej dość często gościła na jej twarzy, też się ulotniła. Porody, połogi, praca ponad siły, ciągłe awantury i przemoc dokonały spustoszenia nie tylko w jej psychice, ale i wyglądzie. Urocza niegdyś pani Marchew zmieniła się w podstarzałą panią Roch, nieumiejącą walczyć ani o siebie, ani o własne dzieci. Apolonia nie mogła patrzeć na zgryzotę matki, choć sama, w pojedynkę, niewiele mogła zrobić. Starsze siostry już tylko odliczały dni, szykując się do zamążpójścia. W pierwszej kolejności miało się odbyć weselicho Bronki, a Wiesi dopiero kilka miesięcy później.
Pewnego ranka, kiedy zostały w chałupie same, nie licząc najmłodszego braciszka, który jeszcze wówczas niewiele rozumiał, matka podeszła do niej, chwyciła za rękę i spojrzała błagalnie w twarz.
– Polu, posłuchaj mnie! Bronka i Wieśka niedługo opuszczą rodzinne gniazdo, obie znalazły już kawalerów i będą wychodzić za mąż. Zostaniesz tutaj sama, a ja nie zawsze będę mogła ci pomóc. Jeśli kiedykolwiek będzie chciał cię tknąć, broń się i uciekaj! Nie oglądaj się na mnie, tylko uciekaj!
– Ale dokąd? – spytała wystraszona, widząc w oczach matuli coś dzikiego, wręcz przerażającego. – Dlaczego miałby coś mi zrobić? Wiem, że mnie nie lubi, dokucza mi, ale ja to wszystko zniosę, mateczko. Najważniejsze, żebyś ty była szczęśliwa – zadeklarowała. – Reszta się nie liczy – dodała smutno, a Balbina chwyciła ją ponownie za ramiona i potrząsnęła nimi.
– Posłuchaj mnie, dziecko! W mieście Łodzi mieszka moja starsza siostra Kazia. Wiele lat temu umożliwiałam jej ucieczkę do miasta. Pojedziesz do niej i ona ci pomoże! Kiedyś mi to obiecała – wyszeptała drżącymi wargami, a potem wyciągnęła z kieszeni fartucha niewielkie zawiniątko. – Weź to! Te pieniądze dała mi moja mamcia na łożu śmierci, zanim Bóg zabrał ją do siebie. Powiedziała, że to na czarną godzinę. Schowaj teraz, a jak przyjdzie, nie daj Boże, zły czas, bierz, co masz pod ręką, i uciekaj! Nie patrz na mnie, nie patrz na nikogo! Patrz na siebie!
– Ależ matulu! – zaprotestowała Pola, pierwszy raz widząc matkę w takim stanie. – O czym ty mówisz?
Matka oblizała suche wargi, wytarła przedramieniem cieknące po mizernych policzkach łzy i mówiła jak nawiedzona dalej:
– Jesteś piękną, wartościową kobietą i nie daj sobie wmówić, że jest inaczej! Pamiętaj, że bardzo cię kocham! Bez względu na to, co się wydarzy.
– Ja ciebie też, matulu...
Apolonia się wzruszyła, potok łez spłynął jej po policzkach, przytuliła do siebie mateczkę i zakleszczone w ramionach, kołysząc się, popłakiwały gorzko.
– Dlaczego pomyślałaś o mnie? Przecież niedługo Bronki wesele, a i Wiesia już po zrękowinach – spytała, wciąż nie rozumiejąc obaw rodzicielki.
– Bo ty jedna... Ty jedna...
Nagle do ich uszu dotarło szczekanie Burka. Balbina zbladła w sekundzie i natychmiast oderwała się od córki. Wiedziała, że oto zbliża się do chałupy ślubny. Po szczekaniu psa mogła się domyślać, że Błażej znów pił samogon. Był przecież u kuzynostwa przy cieleniu się krowy. Upłynęło kilka godzin, miał dużo czasu, by się zachlać. Niewiele myśląc, wsunęła córce do ręki zawiniątko i kazała głęboko schować.
– W środku jest też adres! Nie zgub go!
Potem oddaliła się do pieca i pochyliła nad gotującym garem kartoflanki. Kiedy ojczym wpadł do chałupy, zataczając się od progu, trzymała w ręku drewnianą chochlę. Tym razem jednak był na tyle pijany, że tylko mamrocząc coś pod nosem, zażądał jedzenia, a zanim żona nalała mu zupy do miski, zdążył położyć się na ławie i zasnąć. Głośny chrapot rozległ się po izbie, a one obie odetchnęły z ulgą.
Przez następne pół roku awantury były coraz częstsze i choć ojczym ubliżał każdej z przybranych córek, najmłodszą z nich upodobał sobie szczególnie. Może dlatego, że w tym czasie jej uroda wyjątkowo rozkwitła, może przez to, że uważał ją za darmozjada i obiboka, a może chodziło o kolejne odrzucone oświadczyny. Co jak co – ale Pola wolałaby być całe życie starą panną, niż wyjść za mąż za leciwego, niedołężnego gospodarza ze wsi, który nagle zamarzył sobie mieć u boku świeżą, niewinną pannę.
Tylko nie to! – powtarzała w duchu, choć pogardliwe spojrzenie Błażeja mówiło samo za siebie. Najgorsze, że swą chuć i niezadowolenie wyładowywał na matce. Ciągnął ją za każdym razem do stodoły i tam używał, jak chciał. Nieraz Pola słyszała stłumione krzyki Balbiny i wówczas serce córki kroiło się z żalu i bezradności.
Tymczasem Apolonia Marchew zatrzymała się przy kolejnym narożniku i rozejrzała wokół siebie. To już pewnie niedaleko – pomyślała, spoglądając na czerwone, wielkie famuły zalegające jedną stronę Przędzalnianej, z dziesiątkiem maleńkich okien w przedniej ścianie. Strumień słońca wlewał się w zakamarki ulic, powodując jeszcze większą duszność. Przetarła ręką zaczerwienione od gorąca czoło, czując jednocześnie strużkę potu biegnącą wzdłuż pleców.
Wiele godzin zajęło jej pokonanie odległości z rodzinnej wioski do wielkiego miasta. Wkrótce po tym, jak Bronka, najstarsza siostra, wyszła za mąż, zabrała skromne wiano i wyprowadziła się kilka wiosek dalej, do Przypusty, ojczym znów wpadł w szał. Nawet nie był wtedy aż tak bardzo pijany, jednak najwyraźniej coś w niego wstąpiło. Było już dobrze pod wieczór, gdy pojawił się na podwórzu, a potem wszedł do chałupy. Balbina wyczuła, że wydarzy się coś złego. Klął już od progu, a kiedy bez uprzedzenia podszedł do Poli, szarpnął za robótkę, którą trzymała w rękach, raniąc jej naskórek, matka nie wytrzymała.
– Zostaw ją! Czego znów od niej chcesz? Co ona ci takiego zrobiła?
– Darmozjada bronisz? Lenia i próżnioka? Sama jesteś taka jak ona! – wydarł się i cofnął w głąb izby, dokładnie do pieca, gdzie stała jego ślubna. Podniósł rękę, aby ją uderzyć.
Robił to wiele razy na oczach dzieci, ale po raz pierwszy Balbina zareagowała. Musiała coś sobie w głowie poukładać, wytyczyć granice, które właśnie teraz zostały przekroczone. Akurat trzymała aluminiowy cedzak, wywinęła więc nim na oślep, trafiając w czubek wielkiego, czerwonego nosa gospodarza. Krew, która mu się nagle rzuciła na twarz, tak go rozwścieczyła, że chwycił Balbinę za włosy i zaczął nimi bezlitośnie szarpać. Jej głowa kiwała się na wszystkie strony, kobieta zawyła z bólu, próbowała wyrwać się z uścisku, ale on okazał się silniejszy. W chałupie prócz młodszych dzieciaków nie było nikogo. Bracia spali już za zasłonką, dzięki czemu nie widzieli brutalności swojego ojca. Pola patrzyła na wszystko przerażona, w pierwszej chwili wbiło ją w krzesło, ale w drugiej zerwała się matce na pomoc. Chwyciła ojczyma za koszulę i próbowała odciągnąć. Płótno rozdarło się, w jej rękach został kawałek materiału, co sprawiło, że ojczym wpadł w szał. Z furią zamachnął się ramieniem, ale na szczęście chybił.
– Uciekaj, dziecko! Uciekaj! – wyjęczała Balbina, co spowodowało w mężczyźnie jeszcze większy gniew.
– Uciekaj! – zadrwił, sycząc przez zęby. – Już ja jej ucieknę. A kto odrobi te wszystkie straty, no kto?
Jego wściekłość spotęgowała do niewyobrażalnych rozmiarów, twarz miał rozpaloną, oczy jak u diabła. Pchnął matkę o glinianą ścianę, aż zadudniło. Osunęła się po niej i upadła na polepę. Na moment straciła przytomność. Wtedy właśnie Błażej chwycił pasierbicę za ramię, drugą ręką zatkał jej usta i wyciągnął z chałupy. Broniła się, ale on miał siły tyle co zwierz. Niemalże niósł ją w powietrzu, kiedy drobiąc nogami, szarpiąc się, usiłowała się wyrwać z żelaznego uścisku. Zaciągnął ją do stodoły, rzucił jak worek kartofli na słomę. Zwalił się na nią całym cielskiem i dmuchając w nozdrza nieświeżym oddechem, mamrotał coś o zapłacie. Był nabuzowany, czerwony na gębie, zupełnie nie do poznania. Z jego rozszerzonych źrenic buchało coś strasznego, coś, czego się bała jak nigdy dotąd. Kiedy usiłowała krzyknąć, uderzył ją kilka razy po twarzy. Gdy jednak wcisnął łapę pod spódnicę, wbił ostre, przerośnięte pazury pomiędzy uda, wydarła się jak opętana. Roześmiał się krótko, wybełkotał coś, jego mięsiste wargi błyszczały od śliny. Chciała mu napluć w tę parszywą gębę, ale zakrył jej usta drugą ręką. Nie miała czym oddychać, zaczynała się dusić. On nie przestawał, grzebał w okolicy jej łona, jęczał i coraz bardziej się uśmiechał.
– Nie, nie! Błagam! – wyła rozpaczliwie.
Chwilę później usłyszała czyjeś kroki. Jedno wielkie łupnięcie i te wybałuszone, naszłe krwią oczyska nagle złagodniały, zdziwiły się jakby. Czerwona gęba rozciągnęła się w jakimś osobliwym niezrozumieniu i zgasła niczym zdmuchnięta świeca. Opadł na nią całym bezwładem.
Nad Polą stała matka z wielkim obuchem w rękach, tym samym, którym ogłuszano świnie do ubicia. Blada jak ściana, z okrągłymi, wytrzeszczonymi oczami, z drżącymi z przejęcia wargami.
– Matusiu, cożeś ty narobiła? – jęknęła dziewczyna, wysuwając się spod ciężkich, zarzuconych na jej uda nóg Błażeja.
– Uciekaj, dziecko, uciekaj! Błagam!
– A ty?
– Ja sobie poradzę. Wezwę sąsiadów na pomoc, nie daruję draniowi! Ale ty uciekaj, i to już. Zanim się obudzi, zanim znów wejdzie w niego to zwierzę, co przed chwilą.
Apolonia posłuchała, wpadła do chałupy, chwyciła tylko to, co miała pod ręką, zawinęła w tłumok i wybiegła na podwórze. Matka wcisnęła jej jeszcze do ręki kawałek chleba i wędzonego boczku, krótkim gestem pobłogosławiła na drogę.
– Nie zaznasz tutaj szczęścia i spokoju. Idź, nie oglądaj się na nikogo! Szybko!
– Obiecaj mi, mamo, że nie pozwolisz się już dłużej tak traktować!
– Obiecuję, córeczko! – szepnęła przez ściśnięte gardło i odprowadziła ją do wrót bramy, gdzie rozpoczynała swój bieg kręta, wąska ścieżka, na której nieraz pasała wiosną krowy.
Ból rozrywał jej serce, tęsknota za matką i pozostałym rodzeństwem paliła piersi, łzy ciekły po policzkach. Uszła kilka kroków, gdy usłyszała wołanie. Odwróciła się, dostrzegając w zapadającym mroku biegnącą postać.
Balbina dotarła do niej zdyszana i wręczyła sporej wielkości zawiniątko.
– Weź, to buty po Bronce i palto. Niedługo przyjdzie zima, a skąd weźmiesz na nowe?
– Mateczko! – załkała. – Naprawdę tak musi być?
– Tak musi być, nie inaczej. Daj znać, jak się urządzisz w mieście. Pisz do ciotki Celiny, ona jest po naszej stronie.
Ostatni raz ukochała matkę, przycisnęła ją do piersi, szepnęła jej do ucha kilka słodkich, czułych słów i popchnięta przez nią dla odwagi, pobiegła przed siebie, przez zorane dopiero co pola, pachnące rześką, soczystą ziemią.
Z rodzinnej Huty Wiskickiej do Rzgowa dostała się piechotą, szła ponad godzinę, zastanawiając się, co robić dalej. Stamtąd miała wprawdzie tramwaj do miasta, którego linię niedawno uruchomiono, ale dojechałaby późnym wieczorem, więc lepiej było gdzieś przenocować. Poza tym... trochę się zdążę ochędożyć z tej poniewierki – pomyślała. Wciąż miała na sobie brudną, podartą koszulę i długą, marszczoną spódnicę z ubłoconym dołem, a na gołych stopach ubabrane chodaki. Ziemia zdążyła już nieco rozmięknąć po niedawnym deszczu, dlatego raz po raz Pola zapadała się w nią pod własnym ciężarem. Od razu pomyślała o stryjecznej siostrze taty – cioci Celinie, o której wspominała mateczka. Mieszkała w starym, przygarbionym domu przy Grodziskiej, zaraz przy krzyżu, i była poczciwą, dobrą kobieciną, dlatego gdy tylko Apolonia dotarła do jej domostwa, nie lękała się zapukać do drzwi.
Cioteczka, niziutka, drobniutka staruszka z plecami zgiętymi w pałąk, na jej widok załamała ręce. Wysłuchawszy rwącej się, bolesnej relacji, zacisnęła wargi w dwie kreski, a jej twarz natychmiast spochmurniała.
– Byłam pewna, że to sam czort go tu przysłoł! – wyznała po chwili – Uprzedzałam Balbinę, ale mnie nie posłuchała.
Westchnęła ciężko, drewnianymi palcami pogładziła dziewczynę po pokaleczonej twarzy.
– Dobrze zrobiłaś, że uciekłaś. Prześpisz się u mnie, naisz, a jutro będziesz jak nowo narodzona. Możesz tu zostać, jak chcesz, bodajże możesz i rok tu miszkać.
– Dziękuję, cioteczko, ale nie mogę. Muszę uciec stąd jak najdalej!
Kobiecina zrozumiała, bo tylko pogłaskała ją po głowie i przysunęła bliżej gliniany kubek z krowim mlekiem.
– Pij, dziecino, pij! Obyś lepiej spała.
Nocleg u cioteczki dobrze jej zrobił, całą noc spała twardo, a rankiem umyła się, najadła do syta, oporządziła ubranie. Gdy pożegnała krewną i chciała ruszyć dalej, okazało się, że sąsiad wybiera się ze świeżym towarem do miasta.
– Zaczekaj chwilę. Pogadam z nim, żeby cię ino zabroł – oznajmiła Celina i ruszyła w sąsiedzkie opłotki, aby dobić targu. Chwilę później, siedząc na koźle obok poczciwego Antoniego Lipy, Pola patrzyła na lśniący zad klaczy, która stukając równomiernie kopytami, ciągnęła drewniany, rozklekotany wóz po kocich łbach. Ranek powoli rzedniał, opadała ciężka, ołowiana mgła, słońce przebijało się przez chmury, a przycupnięte wzdłuż drogi niskie, przygarbione domostwa żegnały dziewczynę otwartymi oknami i wartką falą przeróżnych dźwięków.
Apolonia wciąż patrzyła wilgotnymi oczami, to na domy, to na smukłą wieżę kościoła, to na plebanię i stare, znajome drzewa kłaniające się wzdłuż gościńca, i nie mogła pojąć, że oto właśnie coś się bezpowrotnie zakończyło.
Wspomnienie tych chwil wciąż żywe pojawiało się przed oczami, gdy tak szła przed siebie, wzdrygając się co chwila, usuwając z drogi na brzęczący dzwonek pędzącego rowerzysty. Jakiś chłopak w przykrótkich spodniach gonił za starszym od siebie mężczyzną, krzycząc, że tamten ukradł mu dwa złote. Przechodnie oglądali się za tymi dwoma, aż w pewnej chwili siwiutki, elegancki pan podłożył nogę uciekającemu. Tamten upadł i został unieruchomiony przez dwóch innych mieszkańców miasta. Pola przyglądała się tej osobliwej scenie jeszcze kilka sekund, aż wreszcie machnęła ręka i ruszyła dalej.
Miasto było dobrze skomunikowane. Raz po raz mijały ją ciężkie, zgrzytające po torach tramwaje. Zatrzymywały się na wyznaczonych miejscach, oznajmiając to wydarzenie radosnym brzęczeniem dzwonka. Spoglądała na nie przez ramię i natychmiast odwracała wzrok, chcąc odwieść myśli od zakupienia biletu u konduktora. Pod wskazany adres przebrnęła więc piechotą. Nie chciała wydawać ciężko uciułanych pieniędzy, które musiały jej wystarczyć, zanim znajdzie tutaj jakieś lokum i godziwą, w miarę płatną robotę. Snop światła torował jej szeroką, wyłożoną kocimi łbami drogę, kiedy skręciła w poprzeczną ulicę, zabudowaną drewnianymi domami okolonymi lichymi ogródkami. Pola pokonywała kolejny odcinek, zostawiając za sobą ruchliwe przecznice. Minęła czerwony budynek trzęsącej się w posadach, warczącej maszynami fabryki, następnie parter kamienicy, gdzie mieścił się fryzjer, cukiernia i skup złota. Cioteczka Kazia, siostra jej matki, mieszkała przy ulicy Przejazd, dziewczyna miała więc do pokonania jeszcze kilka skrzyżowań. Krewna, do której podążała, cieszyła się w rodzinie jej matki słabym poważaniem, by nie powiedzieć – lekceważeniem. Krążyły bowiem plotki, że będąc młodą, uroczą panną, cioteczka zakochała się bez pamięci w synu felczera. Kiedy wyszło na jaw, że Kazia jest w ciąży, amant w mig się ulotnił. Aby uniknąć pomówień i wytykania palcami, pogrążona w rozpaczy dziewczyna wyjechała do miasta. Tam chciała pozbyć się kłopotu, znalazłszy uprzednio pokój w mieszkaniu starego, bezdzietnego wdowca. Na szczęście mężczyzna, choć mało urodziwy, przejął się losem młodej kobiety, postanowił się z nią ożenić, a ojcostwo wziąć na siebie. Wacław Bielawa pracował wówczas w fabryce u Grohmana, był tam magazynierem. Okazało się, że Wacek nie był jeszcze taki stary, nie przeszła mu całkiem ochota na amory, więc w ciągu kilku kolejnych lat Kazimiera wydała na świat czworo dzieci. W przekonaniu, że dobrze zrobiła, wychodząc za Wacka, Kazia żyła kolejnych kilkanaście lat, do czasu gdy staremu Bielawie się zmarło. Starsze dzieci opuściły rodzinne gniazdo, a z wdową został najmłodszy syn, jego zrzędliwa żona i gromadka domagających się opieki wnucząt. Kazimiera wiodła więc skromne życie u boku dzieci, z rozrzewnieniem wspominając dawne, młodzieńcze lata. Rzadko bywała na wsi w domu swojej młodszej siostry, a jeśli już się tam pojawiła, zawsze chwaliła się swoim wielkim osiągnięciem – życiem w cywilizacji. Lubiła się też pysznić własnym mieszkaniem i wszelkimi znajomościami, w które nieustannie powątpiewał Błażej. Po śmierci męża Bialawowa przestała odwiedzać rodzinną Hutę Wiskicką, jednak Balbina często powtarzała swoim córkom, że starsza siostra ma u niej dług wdzięczności. Nigdy nie powiedziała dokładnie, o co chodziło, jednakże tym stwierdzeniem dała do zrozumienia, że droga do miasta jest prosta i nieco już ugruntowana.
Drzwi otworzył Apolonii kilkuletni urwis z pucułowatą twarzyczką w krótkich spodenkach na szelki i upaćkaną z przodu lnianą koszulą.
– A ty kto? – zapytał bezceremonialne wpatrując się w nią z dziecięcą ciekawością wielkimi, błękitnymi oczami. Zmarszczył czoło, nabrał powietrza w piegowate policzki i podparł się pod boki.
– Zapewne jestem twoją ciocią – odparła z lekkim uśmiechem, pochylając się i dając mu pstryczka w nos. Droga ją wykończyła, ale widok umorusanego malca robiącego poważną minę nieco ją rozbawił. Przywodził jej na myśl własnego brata Stasia, dziesięć lat młodszego, któremu przez wiele lat niemal matkowała.
Cofnął się o krok.
– Tyyy? – rzucił, przyglądając jej się uważnie. – Nie wierzę!
– Dlaczego? – zapytała, nie kryjąc ciekawości. – Nie podobam ci się?
– Nie wiem... – bąknął. – Jesteś jakaś... dziwna.
– Naprawdę? – Pola roześmiała się, szczerze ubawiona.
– Jesteś sam?
Dzieciak pokręcił przecząco głową, zerkając niepewnie przez ramię.
– W takim razie pozwolisz mi wejść? – powtórzyła, widząc jego poważną minę.
Chłopak zrobił obrót na pięcie i wnet znalazł się przy babce.
Apolonia zastała ciotkę Kazię w gęsto zaparowanej kuchni nad balią pełną gorących mydlin.
– Przyjechała! Przyjechała! Jakaś bidula ze wsi! – darł się wniebogłosy chłopak, nie zważając na bezradne protesty opiekunki.
– Wacek, uspokój się! To jest twoja ciocia, Pola!
– Witaj, dziecino! – Kazimiera wyprostowała plecy, lekko zmieszana zachowaniem swojego wnuka. – Nie gniewaj się. To nasz największy urwis w rodzinie. A imię nawet dostał po dziadku – dodała, rozpościerając okrągłe, błyszczące od skroplonej pary, nagie ramiona. Resztę ciała zakrywała koszula bez rękawów, wetknięta za pas spódnicy przewiązanej mokrym fartuchem.
– Jak tutaj trafiłaś? Stało się coś?
Apolonia chciała odpowiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle. Wreszcie wydukała:
– Mateczka dała mi adres... Powiedziała, że ciocia mi pomoże...
– Siadaj! Zaraz dojdą kartofle. Niedawno wstawiłam. Napijesz się tymczasem kompotu?
– Bardzo chętnie – odparła z wdzięcznością. – Upał taki, a ja od kilku godzin nie miałam nic w ustach... Do placu Leonarda dowiózł mnie Antoni, sąsiad ciotki Celiny, dalej szłam piechotą...
– Olaboga! Taki kawał drogi piechotą! W takim razie już nalewam! – Krewna zerwała się z miejsca i pobiegła do szafki z naczyniami. W jednym z nich, szklanym i obłym, stygł kompot ze świeżych jabłek. Rozległ się rumor, kiedy sięgała po chochlę wiszącą na gwoździu wbitym w ścianę.
Tymczasem Pola rozejrzała się po sporym, zaparowanym pomieszczeniu, rozdzielonym zasłonką na dwie części, w którym oprócz kuchennych szafek stały jeszcze dwa pojedyncze, zasłane równo łóżka i stół z krzesłami. Znalazło się też miejsce na niską szafkę i stojące na niej wiadro z wodą. Pod sufitem rozwieszone były sznurki, na niektórych schły już, drobiąc kropelkami wody, dziecięce ubranka. Na nierównych ścianach widniały obrazki ze Świętą Rodziną. Podłoga ubita była z desek, co w oczach Poli stanowiło niezwykły luksus. W jej rodzinnej chacie zamiast podłogi była przecież gliniana polepa.
– Przyjemnie tutaj macie! – wykrztusiła w końcu dziewczyna, nie chcąc na razie mówić o tym, co ją spotkało.
– Eee tam! – Kazimiera machnęła ręką i usiadła na powrót przy stole. – Luksusów wprawdzie nie ma, ale mogłoby być gorzej. Tam, za zasłonką, śpią maluchy, a za ścianą jest jeszcze jeden pokój dla młodych. Jakoś sobie radzimy... Ale powiedz, dziecko, co cię do nas sprowadza. Zawsze uważałam, że ze wszystkich córek Balbiny właśnie tobie Pan Bóg nie poskąpił urody. W kawalerach mogłabyś przebierać jak w ulęgałkach.
– Ach, ciociu! – jęknęła siostrzenica i cała wezbrana wcześniej rozpacz wylała się z niej jak z cebra wody. Opowiedziała, co ją spotkało, przemilczając ostatni wywód matki.
– Biedactwo... – mruknęła pod nosem, pogładziła jej spracowaną dłoń i przyjrzała się poranionej twarzy: zasinieniu pod okiem i rozciętej wardze, w której zdążyła zasklepić się kropla krwi. – Okropne jest to, co opowiadasz... Nie do uwierzenia, choć od dawna przeczuwałam, że ten Błażej przyniesie Balbinie jedynie zgryzotę.
Apolonia pokiwała głową, patrząc na ciotkę błagalnie. Oby jej dała jakieś schronienie, dach nad głową, trochę jedzenia, zanim znajdzie robotę i będzie mogła się odwdzięczyć.
W tym momencie twarz Kazimiery posmutniała. Podała Poli metalowy kubek z kompotem i zapatrzyła się na spacerującą po ceracie muchę. Jednym, zwinnym ruchem zawinęła ją do dłoni i zgniotła zapamiętale. Potem rzuciła za siebie i spojrzała na siostrzenicę bladymi, niebieskimi oczami. Jej smętna mina zaniepokoiła dziewczynę.
– Jedną noc cię przenocuję, ale jutro będziesz musiała sobie czegoś poszukać – wydukała ciocia po chwili, robiąc się jeszcze bardziej pąsowa. – Wybacz starej ciotce, ale u nas warunki... sama widzisz. Poza tym, Bolek nie miałby nic przeciwko, ale ta jego... hmm... Felka. – Zacisnęła wąskie wargi, nie chcąc powiedzieć nic obraźliwego.
Apolonia struchlała w pierwszej chwili. Oczy zaszły jej łzami trochę ze strachu, trochę z niemiłego zaskoczenia. Zatrzepotała gęstymi, długimi rzęsami, chcąc zrzucić z powiek ciężar tych wiadomości. Cioteczka kiedyś obiecywała, że z noclegiem u niej nie będzie żadnego problemu. Błażej wprawdzie ostrzegał, że Kazia lubi czasem pofantazjować, pochwalić się miejskim sznytem, ale nikt nie brał tego na poważnie. Teraz okazało się, że niestety miał rację.
– Ale... – bąknęła, nie wiedząc, co powiedzieć. Nagle przeraziła ją perspektywa, że znajdzie się w wielkim, obcym mieście bez dachu nad głową i środków do życia. Gdzie się wówczas podzieje, co ze sobą zrobi?
Cioteczka jakby odgadła jej myśli, bo pogłaskała ją dobrotliwie po ręku i dodała pocieszająco:
– Nie spodziewałam się gości, a warunków u nas nie ma, więc sama rozumiesz... Nie zostawię cię jednak bez pomocy, nie martw się. Mam dla ciebie adres, tutaj niedaleko. Moja znajoma wynajmuje pokoje. Dla ciebie zrobi wyjątek i wypuści taniej. Już ja się o to postaram. – Uśmiechnęła się przepraszająco, a w jej zamglonych źrenicach pojawił się błysk życzliwości. – Będzie dobrze, kochana. Sama zobaczysz.
Już wkrótce, jak na zawołanie, z podwórka zbiegły się pozostałe dzieciaki. Zapach ugotowanych, polanych skwierczącą słoniną kartofli uchodzący z okna oficyny zmusił je do przerwania wybornej zabawy w chowanego i przypomniał o pustych, skręcających się żołądkach.
Niedługo później wszyscy zasiedli przy okrągłym stole i Kazimiera, nie bacząc na umorusane policzki dzieciaków, zmierzwione od wiatru płowe włosy, sapiąc z zadowolenia, nakładała wielką łyżką obiad. Będąca w różnym wieku czereda urwisów przyglądała się nieufnie gościowi, zerkając na niego od czasu do czasu spod zbyt długich grzywek, bo przecież ta dziewczyna przyłączyła się do nich i objadała jak gdyby nigdy nic, sutym, gorącym posiłkiem. Dziecięce rozumy podpowiadały maluchom, że przecież to oznacza mniejsze porcje dla nich. Po pomieszczeniu rozchodziło się na zmianę głośne mlaskanie, brzęczenie aluminiowych łyżek o metal i wymowne prychanie.
– To wasza ciocia – oznajmiła w końcu babka. – Przyjechała do nas z mojej rodzinnej wsi.
– To daleko stąd? – spytał najwyższy z nich. Jak się później okazało, Rymek.
– Oj, bardzo daleko! – stęknęła kobieta i strzepnęła muchę uporczywie kołującą nad kopcem kartofli.
– A długo u nas będzie? – dodał wyrostek o jasnej, piegowatej cerze i rudawych włosach.
Apolonia, przyglądając mu się bacznie, zastanowiła się, skąd w jej rodzinie taki wiewiórczy kolor. Na wsi mówiło się o nich: wredny. Ale czy to prawda – skonkludowała w milczeniu.
Kazia nie powiedziała nic, tylko omiotła Polę smutnym wzrokiem. W twarzy ciotki znów coś niepokojąco zadrgało. Zupełnie jakby się czegoś bała.
Sprawa wyjaśniła się tuż przed wieczorem, kiedy to pojawiła się synowa. Wróciwszy ze zmiany w fabryce, zmęczona i sfrustrowana, rzuciła materiałową torbę na stojące najbliżej krzesło i skierowała się do wodniarki, by umyć ręce.
Pola zdążyła już w tym czasie nieco się rozgościć, pomogła cioteczce dokończyć pranie, następnie położyła swój nędzny bagaż na pojedynczym łóżku we wspólnej kuchni. W tym czasie opowiedziała krewnej o ostatnim pożarze we wsi, o tym, jak żywcem spaliły się zwierzęta u Jabłońskich, a oni sami wylądowali bez dachu nad głową. Kazimiera ze współczuciem kiwała głową, litościwie załamywała ręce. Wtem drzwi otworzyły się z hukiem i pojawiła się w nich średniego wzrostu, chuda, przygarbiona postać z niestarannie ułożonymi włosami, której twarz na widok obcej, ładnej dziewczyny ściągnęła się grymasem niezadowolenia.
Apolonia od razu poczuła się nieswojo i wstała. Ukłoniła się niezdarnie kobiecie, która wymuszonym uśmiechem odwzajemniła pozdrowienie.
– Na długo przyjechałaś do miasta Łodzi? – rzuciła przez ramię, nie siląc się na uprzejmość, kiedy pochyliła się nad miednicą z wodą.
– Nie wiem – wydukała Pola. – Chciałabym gdzieś się tutaj zaczepić– dodała niepewnie.
– Ciekawe gdzie? – zadrwiła tamta. – Umiesz coś robić poza oprzątaniem ogonów?
Dziewczyna zatarła bezradnie ręce, zaplotła pokaleczone od pociętego zboża palce, następnie powiodła wzrokiem po pomieszczeniu. Wyczuła kpinę w głosie nowo przybyłej. Była przecież nikim innym, tylko zwykłą chłopką bez wykształcenia i krzty ogłady.
– Felka, zostaw dziewczynę w spokoju! – zaoponowała lękliwie Kazia. – Nikomu nie jest łatwo na początku, ale od czegoś trzeba zacząć. Młoda jest i ładna. Może robić dużo rzeczy...
Synowa wyprostowała chude plecy z wystającymi nieładnie łopatkami i omiotła Polę niechętnym spojrzeniem. Z jej wygiętych krzywo ust wyrwał się lekceważący ton.
– To niech idzie, gdzie uważa! Tutaj miejsca nie ma! Przecież widzi, że ciasno!
– Toć toż samo powiedziałam – wydukała teściowa, przybierając przepraszającą pozę. – Apolonia zostanie u nas tylko jedną noc, a jutro z rana uda się do Krawcowej. Już z nią o tym gadałam.
Apolonia tymczasem zacisnęła zęby z upokorzenia, a jej policzki zalał rumieniec.
– Jutro mnie już tutaj nie będzie. Proszę się nie obawiać – odpowiedziała sztywnym, drewnianym głosem.
– No i dobrze – odparła tamta, spoglądając na nią spod zmrużonych powiek.