Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oparta na prawdziwych wydarzeniach rodzinna historia pełna tajemnic, marzeń i wiary w lepsze jutro. Połowa lat 90-tych; młodzi Ostrowscy po kilku latach tułaczki osiedlają się w sennym miasteczku w Kanadzie w prowincji Ontario. Dzięki stałemu zatrudnieniu Aliny w fabryce Chryslera otrzymują kredyt i kupują wymarzony dom. Alina cieszy się, że wreszcie ma przy sobie najbliższych, a jej córki mogą uczęszczać do szkoły, ucząc się obcego języka. Antoni nie znajduje spełnienia w nowym życiu. Tęskni za matką, przyjaciółmi i ojczyzną. Niezadowolenie topi w alkoholu. Pozorne szczęście dodatkowo burzą wybory najstarszej córki, która postanawia rozpocząć swoje własne życie, wracając do Europy. Czy kraina klonowego liścia przyniesie szczęście rodzinie Ostrowskich? Jak poradzą sobie w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 390
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Larsa, Damaris i Saveo
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Dorodne klony rosnące wzdłuż gościńca zaczynały już gubić liście. Te zaś, za każdym podmuchem ciepłego wiatru, kołując, spływały majestatycznie na ziemię i ścieliły się na niej rdzawobrunatnym dywanem. Była jesień tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku. Bradford o tej porze zamierało ciszą. Położone w hrabstwie Simcoe, nad rzeką Holland, godzinę na północ od Toronto, słynęło głównie z pól marchewkowych, które ciągnęły się w dal tysiącami hektarów ziemi. Mówiło się, że zachorowalność na raka w tej okolicy jest wyższa niż gdziekolwiek z powodu sypania upraw ogromną ilością nawozów sztucznych. Przeważała tutaj ludność portugalska, która z kolei szczyciła się ogródkami warzywnymi i owocowymi drzewami zarastającymi ich skromne, niewielkie posesje. W ostatnim czasie przybyło w te okolice wielu Holendrów, ci głównie zakładali gospodarstwa i dołączali do grona rolników zajmujących się uprawą roślin okopowych.
Do Julii dotarła intensywna woń zgniłego jajka połączonego z czosnkiem, będąca wydzieliną skunksa zamieszkującego stadnie te tereny. Przyzwyczaiła się już do tego nietypowego zapachu, dlatego jedynie zmarszczyła nos i z głową zasłoniętą kapturem przydużej kurtki, rękami wciśniętymi w kieszenie, plecakiem przerzuconym niedbale przez ramię zmierzała szybkim krokiem Lee Ave w stronę domu. Zastanawiała się, co tym razem powie matce, jaką wymyśli historyjkę, aby odwrócić uwagę od kilku niepozornych godzin, które spędziła w piekarni, usiłując tam dorobić do kieszonkowego. Dziewczyna miała plan, układała go w głowie od kilku lat, niemalże od chwili, kiedy wylądowali z całą rodziną na płycie lotniska w Toronto. Początkowo mieszkali kątem u kuzynostwa, dopiero kiedy rodzicielka zdobyła pracę, mogli sobie pozwolić na luksus i wziąć kredyt na zakup niewielkiego domu z ogródkiem, który stanowił namiastkę ich ukochanego Lipowa. Oszczędności zabrane z Polski już dawno się rozeszły, pobyt w Niemczech nie tylko ich doświadczył na wiele sposobów, ale też pozwolił na weryfikację podjętych decyzji.
O ile dla rodziców bariera językowa nadal stanowiła problem, o tyle ona i Tośka nauczyły się niemieckiego w mig. Świergotały płynnie nie tylko w znienawidzonym przez Polaków języku, ale też coraz lepiej szedł im angielski. Jeszcze gdy byli w Hamm, ojciec wiele razy zabierał Julię ze sobą do urzędów, aby zastępowała mu tłumacza, z czym całkiem nieźle sobie radziła. za każdym razem chwalił jej postępy, co sprawiało, że napawała się dumą. Z czasem jednak zaczęło ją to irytować, ponieważ o pomoc prosili nagminnie inni emigranci zamieszkujący wspólnie dom w dzielnicy górniczej, do której zostali przydzieleni. Pełno tam było Hindusów, Irańczyków, Turków, Ukraińców, ale też rodaków, choć zawarte z nimi znajomości nie przetrwały próby czasu.
Julia zbliżała się do niewielkiej posesji z kwadratowym domem z czerwonej cegły, z garażem w bryle budynku, na którym usytuowany został pokój dla niej i Tośki, a także ze skromnym ogródkiem obsadzonym przez ulubione kwiaty mamy. Były tam hortensje, różaneczniki, a także kępy ozdobnych traw. Nie miał ogrodzenia jak większość otaczających ich działek, grodzenie się nie leżało bowiem w zwyczaju Kanadyjczyków.
– Gdzie byłaś tak długo? Obiad dawno wystygł!
Już w korytarzu drogę zastąpiła jej rodzicielka, która z zaciętą miną domagała się wyjaśnień.
– U Cheryl. Uczyłyśmy się do klasówki z matematyki – skłamała na poczekaniu.
– Ostatnio ciągle wysiadujesz u tej Cheryl! – odparła Alina z naganą w głosie. – Jej rodzice nie mają ciebie dość?
– Nie, skąd... Lubią mnie nawet. Ostatnio prosili, abym im coś przetłumaczyła na niemiecki – dodała, co akurat było zgodne z prawdą.
Zdjęła kurtkę i odwiesiła ją na wieszaku.
– Tato gdzie? – zapytała.
– A gdzie może być? – sarknęła matka, wzruszając bezradnie ramionami. – Siedzi w salonie...
– Trzeźwy?
– Nie za bardzo... – mruknęła oskarżycielsko.
Julia westchnęła ciężko i popatrzyła na rodzicielkę wzrokiem pełnym współczucia i żalu, po czym złożyła na jej policzku powitalnego całusa.
– Tośka u siebie?
– Tak, odrabia lekcje. Chodź do kuchni, odgrzeję ci zupę! Pomidorowa, taka jak lubisz!
– Dzięki, mamo, zaraz zejdę, Pójdę się przebrać, odświeżyć i przywitać z siostrą.
Alina omiotła ją czułym spojrzeniem, z jej twarzy zniknęły nagana i srogość.
– Ach, zapomniałabym! Przyszedł list do ciebie!
– Od kogo? – spytała, a jej serce zdradziecko zabiło szybciej.
Mama wyjęła ze skrzyneczki na klucze zieloną kopertę i podstawiła Julii pod nos.
– Z Niemiec, czyli od niego. – Mrugnęła porozumiewawczo. – Ma chłopak zacięcie! Minęło już tyle lat, a on wciąż pisze.
Dziewczyna zarumieniła się na te słowa, chwyciła list i nie mówiąc nic więcej, pomknęła drewnianymi schodami w górę, wprost do swojego pokoju.
Odświeżona, w piżamie, z ujarzmionymi gumką włosami, pojawiła się chwilę później na dole. Mama już tam czekała z talerzem podgrzanej pomidorówki i szklanką gorącej herbaty.
– Cześć, tato! – Julia weszła do salonu i przywitała się z ojcem, który rozłożony w pluszowym fotelu, gapił się w telewizor. Na okrągłym, szklanym stoliczku stała napoczęta butelka koniaku i do połowy napełniony pękaty kieliszek.
– Cześć, córeczko – odparł, podnosząc się na rękach i całując ją w policzek. Natychmiast poczuła mało przyjemną ostrość jego kilkudniowego zarostu. – Gdzie byłaś tak długo?
– U Cheryl! Uczyłyśmy się do klasówki! – powtórzyła poprzednie kłamstewko z jeszcze większą łatwością.
Obrzucił ją uważnym spojrzeniem, ale nie powiedział nic. Na jego zmęczonej twarzy pojawił się cień dumy wymieszanej z czułością.
– Co oglądasz?
– Porucznika Colombo.
– A, tak... – przytaknęła, wpatrując się przez moment w ekran, na którym mężczyzna w pogniecionym prochowcu wchodził właśnie do czyjegoś pięknego domu. Pełno było w nim antyków, stylowych mebli, bibelotów. Odruchowo rozejrzała się po ich niewielkim salonie, nowocześnie urządzonym, z rozłożystą kanapą, dwoma fotelami i prostym, kwadratowym kominkiem.
– Julka, zupa stygnie! – dobiegł do jej uszu matczyny, niecierpliwy głos.
– Już idę! – krzyknęła, kładąc rękę na ramieniu taty i zaciskając ją lekko.
– Nie pij za dużo. Jutro rano musisz wstać.
Zerknął na nią spod krzaczastych brwi i nie powiedział nic. Wzruszyła więc tylko ramionami i podreptała do kuchni. Dość przestronnej, z zestawem brązowych szafek, mocnym dębowym stołem i beżowymi ścianami obwieszonymi ulubionym Włocławkiem[1] mamy.
Tośka nadal wkuwała, Julia zdążyła więc tylko zamienić z nią kilka słów i wróciła do siebie. Prawdę mówiąc, nie mogła się już tej chwili doczekać. W pokoju było chłodno, toteż owinęła się kocem i z kubkiem gorącej herbaty usiadła na tapczanie. Za każdym razem, kiedy otrzymywała od Bena list, celebrowała skrzętnie ten moment. Teraz, rozerwawszy niecierpliwie kopertę, wysunęła z niej zapisaną drobnymi literkami kartkę. Z wnętrza wypadło coś jeszcze. Była to kolorowa fotografia, na której została uwieczniona twarz ładnego, na oko dziewiętnastoletniego chłopca. Blondyna, z dużymi niebieskimi oczami, w których zastygł jakiś zagadkowy uśmiech. Przyglądała mu się długo, zanim przystąpiła do czytania, wtopiła się w to zawieszone w niewidocznym punkcie spojrzenie, nie mogąc uwierzyć, jak bardzo zmienił go ten czas. Był już dorosłym mężczyzną, ale w jej sercu nadal tym samym uroczym chłopcem, z którym połączyła ją jeszcze w Hamm niezwykła zażyłość. Spędzali ze sobą ogrom czasu, spotykali się zaraz po lekcjach i włóczyli bez celu po mieście, o co jej rodzice nierzadko miewali pretensje. Przeczytała list kilka razy, zakodowała w głowie niemal każde, pełne atencji słowo i złożyła na zdjęciu uroczysty pocałunek. Potem przycisnęła je do piersi, zamknęła powieki i odpłynęła daleko w przeszłość.
Znów była w Hamm, w górniczej dzielnicy pełnej emigrantów, przemierzała odległość z domu przeznaczonego dla uchodźców, tak zwanego Heimu, do szkoły, w której właśnie poznała Bena. Ich znajomość zaczęła się dość prozaicznie, wpadli na siebie pewnego dnia na korytarzu tak niefortunnie, że zderzyli się głowami i nabili sobie nawzajem guzy. Najpierw na niego nakrzyczała, robiąc się czerwona ze złości, a kiedy spojrzał na nią tymi swoimi niewinnymi, wielkimi oczami – coś w niej zaczęło topnieć. Od tej pory wypatrywała go na przerwach, ich wzrok nieustannie się krzyżował, co sprawiało, że robiło jej się tak jakoś ciepło i lepko na duszy. Wreszcie podszedł po lekcjach i zaproponował w ramach przeprosin za tamto zdarzenie, że ją odprowadzi do domu.
Dzięki Benowi pobyt w Hamm nie był już taki straszny, choć musiała przyznać, że od początku nie znosiła miejsca, w którym przyszło im spędzić trzy lata. Budynek, gdzie przydzielono im jeden jedyny pokój, wybudowany był z brązowej, klinkierowej cegły, wyglądał na bardzo stary, a niektórzy nawet twierdzili, że wpisany był w rejestr zabytków. Pomieszczenia w nim były wysokie, z wypukłymi sufitami pełnymi ozdób. Poza tym lokum mieli do dyspozycji wspólną łazienkę w korytarzu, z której korzystali mieszkańcy całego piętra Heimu, co jednocześnie stanowiło dla wszystkich nie lada dyskomfort.
Zapamiętała też ogromną, wspólną kuchnię, która przypominała jakiś narodowy tygiel. Mieszały się tam języki, kolory skóry, smaki i aromaty. Gwar i ścisk towarzyszył codziennemu funkcjonowaniu w tym miejscu. Jedni wchodzili, inni wychodzili, a jeszcze inni siedzieli przy stole i dyskutowali. Rodzice zaprzyjaźnili się z Hamidem – poczciwym, jak wówczas myśleli, Hindusem, który ożenił się z Polką o imieniu Wanda. Miłą, gadatliwą kobietką, z niezamykającą się buzią. Wszystkiego była ciekawa, a już najbardziej przygotowywania potraw przez ojca. Może nawet się w nim podkochiwała, kto wie? Uwielbiała patrzeć, jak Antoni sprawnie szatkuje warzywa, następnie miesza składniki, zachowując odpowiednie proporcje. Hamid w tym czasie wiele opowiadał o swoim kraju, kulturze, kuchni, a także mentalności rodaków, którzy wciąż przybywali do Niemiec. Wspólnie z ojcem Julii przygotowywali tradycyjne potrawy, używając do tego celu kurkumy, szafranu, kminu rzymskiego i wielu innych przypraw nadających daniom wysublimowany smak. Wymieniali się doświadczeniami, uczyli nawzajem, porozumiewając się na migi, łamanym polskim lub podobnie łamaną angielszczyzną. Było też polskie małżeństwo – Grażyna i Michał. Ona – niska, drobna, z ładniutką twarzyczką – chciała się wszystkiego nauczyć, zapisywała przepisy i pilnie słuchała rad Ostrowskiego, znanego wszystkim tu obecnym jako kucharski mistrz. Jej mąż dla odmiany był wielki, brzydki, zarośnięty jak małpa. Stanowili jednak bardzo zgraną parę. Antoni uczył ją, jak trzymać nóż, ćwiartować cebulę, miażdżyć czosnek i przechowywać zioła tak, aby nie zaszły pleśnią. Grażynka, ku jego zadowoleniu, pochłaniała tę wiedzę w mig, potrafiła też bez skrępowania pukać o różnych porach dnia do ich pokoju i beztroskim uśmiechem na twarzy wyciągać stamtąd ojca.
– Antoni, udało mi się kupić ładne mięso! Kiedy zejdziesz do kuchni?
Do tego miała piskliwy, drażniący głos, ale mimo tych drobnych przywar wszyscy uwielbiali tę kobietę, której trudno było odmówić uroku i tego czegoś, co mają tylko wybrani.
W kuchni pojawiali się także dwaj panowie z Turcji, obaj osmaleni, wysocy, z czarnymi przydługimi włosami. Smażyli te swoje ukochane bakłażany i pomidory na wiele sposobów, do tego serwowali paćki z ryżu i musy z ziaren sezamu. Raczej mało się odzywali, tylko obserwowali, dlatego Julia nie lubiła tam wchodzić bez towarzystwa siostry bądź któregoś z rodziców.
Mieszkali na drugim piętrze, ich pokój miał duży balkon z widokiem na ulicę i sterczący, długi szyb z pobliskiej kopalni. Każdego dnia widziała z tego miejsca maszerujących do roboty górników. Piętro wyżej, tuż nad nimi, zamieszkiwała pewna Polka o imieniu Zyta. Kobieta miała problem alkoholowy. Jej mąż, idąc do pracy na czarno, zamykał ją niekiedy w mieszkaniu, przekręcając drzwi na klucz. Wtedy jego pomysłowa żonka czekała tylko na moment, aż zniknie za rogiem budynku, następnie spuszczała na sznurku siatkę z pieniędzmi. Zaczepiała ludzi i nawoływała sąsiadów, by kupili jej butelkę wódki. Tak się składało, że zawsze znalazł się ktoś chętny do spełnienia jej prośby. Na dole była buda z papierosami i alkoholem, właściciele tego przybytku dorobili się fortuny na handlu z uchodźcami, choć sklepik na zawsze w jej wspomnieniach pozostał niepozornym budynkiem przypominającym szopkę na narzędzia. Po każdej takiej akcji, którą wraz z siostrą obserwowały z balkonu, pękały niemal ze śmiechu, trzymając się za brzuchy. Sąsiadka, wciągając na górę butelkę, zerkała w ich stronę ostrzegawczo, rzucała pod nosem jakieś obelgi, popiół z palonego papierosa, którego zwykle trzymała w kąciku ust, spadał im na ubrania, ale one nic sobie z tego nie robiły.
Po mieście kręciło się pełno emigrantów, w tym rodaków Ostrowskich, którzy niestety owiani byli złą sławą, bo podobno zbyt kombinowali i kradli. Oczywiście nie wszyscy, niektórzy godzinami okupowali budki telefoniczne, chcąc w ten sposób zaspokoić tęsknotę za ojczyzną i bliskimi, których tam zostawili.
Tak czy siak, Julia nie znosiła tego parszywego mieszkania, z jednym podwójnym łóżkiem, drugim piętrowym, ciężką szafą, biurkiem, stołem i drewnianą podłogą, która dudniła jak studnia, kiedy się po niej chodziło. Trudno w nim było o jakąkolwiek prywatność.
Wspólna łazienka, gdzie były również prysznice i umywalki, dawała się wszystkim we znaki, zawsze w kolejce, chcąc nie chcąc, nasłuchując różnych odgłosów, z własną rolką papieru toaletowego. Następnym koszmarem było korzystanie po kimś z ubikacji, zwłaszcza że niektórzy mieli problem z pozostawieniem po sobie czystości. O mało wdzięcznym zapachu wolała raczej zapomnieć.
Gorzej być nie mogło, tym bardziej że starzy zaczynali się coraz częściej kłócić, wypominać sobie to i owo, a potem późnym wieczorem godzić się w łóżku. Do uszu Julii docierały wtedy ciche szepty, westchnienia, tłumione krzyki, a także chrzęst ugniatanego materaca. Zatykała wówczas uszy albo nakrywała głowę poduszką. Jej siostra, szczęściara, spała zwykle jak suseł, a ona tęskniła za ukochaną babcią Stefcią, mieszkaniem na Jelonkach, koleżankami z podwórka, domkiem w Lipowie, a za Maksem, który zdechł zaraz na początku pobytu w obcym kraju. Najadł się czegoś i zatruł. To był kolejny powód, aby w jej sercu budowała się coraz większa niechęć do tego miejsca, ludzi, którzy ją otaczali, zwyczajów, upodobań. Nierzadko zaciskała pięści i płakała w poduszkę. Dziewczyny z klasy irytowały ją, wszystkie wydawały jej się takie głupie i małostkowe. Lepszy kontakt miała z chłopakami, jednakże dopiero kiedy poznała Bena, poczuła, że świat nieco łagodnieje i nabiera ładniejszych kolorów.
Rodzice nie mogli pracować legalnie, zabraniały tego przepisy, natomiast otrzymali od rządu niemieckiego zasiłek, który w znacznym stopniu rekompensował ich potrzeby. One natomiast zostały zapisane do szkoły. Nauka języka od początku szła im znakomicie, już po roku umiały płynnie posługiwać się niemieckim. Do tego jeszcze nauczycielka języka obcego, pani Greta, była kochaną, przystępną i przemiłą osobą. Traktowała ją niemalże jak matka, umiała wysłuchać, doradzić, pocieszyć. Jej mąż uczył natomiast historii, jednak ten przedmiot nie budził już takiego zainteresowania większości, mimo ogromnych starań nauczyciela.
Zapamiętała klasy z wielkimi oknami, drewnianymi ławkami, harmider i zapadającą w jednej sekundzie ciszę dwudziestki dzieci, kiedy wchodziła pani Greta. Nie musiała nic mówić, wystarczy, że pojawiła się w drzwiach, jak zawsze uśmiechnięta, życzliwa i otwarta na nowe rozwiązania. Wszyscy ją wręcz uwielbiali. To jej Julia zawdzięczała tak szybkie oswojenie się z językiem, a także długie rozmowy po lekcjach, kiedy zwierzała się ze swoich problemów. Przyjaźń z tą kobietą przetrwała do tej pory. Nadal korespondowały, wymieniały się doświadczeniami, a z czasem to porozumienie stawało się coraz trwalszym ogniwem.
Po niespełna trzech latach otrzymali wreszcie pozwolenie na wyjazd do Kanady. W Polsce nastąpiły już ogromne zmiany, upadł komunizm, władzę przejęła Solidarność. Naród cieszył się wolnością i zaczynał raczkować w powoli następującym kapitalizmie. W nocy z dziewiątego na dziesiątego listopada osiemdziesiątego dziewiątego roku upadł mur berliński, który oznaczał symboliczny koniec zimnej wojny, a tym samym rozbudził nadzieję na zjednoczenie Niemiec.
Obie z siostrą namawiały gorączkowo rodziców na powrót do kraju. Niestety, oboje zgodnie stwierdzili, że nie po to przeszli przez to wszystko, by się teraz wycofać. W Kanadzie czekało na nich inne życie – eldorado, które nijak się miało do warunków w Polsce.
Antoni siedział w fotelu przy kominku, wpatrując się nieruchomym wzrokiem w trzaskający ogień. W jednym ręku trzymał szklankę z whisky, a w drugiej papierosa. W domu panowała cisza, wyciągnięty na dywanie Rudi leżał u jego stóp. Tymczasem Alina z córkami udały się do położonego nieco dalej Barrie, gdzie znajdowała się większa liczba sklepów.
Mężczyzna pociągnął kolejny łyk trunku, czując, jak wypełnia go zbawienne, błogie ciepło. Jednocześnie głowa stała się jakaś lżejsza, a myśli zobojętniałe. Po kolejnym zaciągnięciu się grzesznym płynem przestała go dręczyć codzienność, to cholerne bycie tutaj i ci wszyscy ludzie, którzy go irytowali do granic wytrzymałości. Ich mentalność, nawyki, do których on nie był w stanie przywyknąć. Żona zarzucała mu, że nie chce się przystosować do nowych warunków, nie uczy się języka, nie próbuje pokonywać barier, które zamiast maleć, wciąż nabierały kolosalnych rozmiarów. Może i miała rację...
Westchnął, strzepnął popiół i zgasił peta w popielnicy. Potem pochylił się i dorzucił drew do paleniska. Ogień strzelił w górę, ogłaszając swój triumf, tymczasem on znów leniwie upił ze szklanki.
Gdyby Alina wiedziała, jak bardzo tęsknił za swoim krajem, za pracą w restauracji, gdzie wciąż coś się działo, gdzie czuł się potrzebny, a wręcz niezastąpiony. Brakowało mu przyjaciół – Ryśka, Generała, jego żony... Cholernie brakowało mu tamtego życia, które umknęło gdzieś bezpowrotnie i stało się tylko jakimś mglistym wspomnieniem. Kim był tutaj, jeśli nie zwykłym pachołkiem na usługach? Nikt nie liczył się z jego zdaniem, nie cenił wielu lat doświadczenia i pracy w zawodzie. Wszyscy ci nowi właściciele, pożal się Boże, u których w ostatnim czasie pracował, nie dorastali mu do pięt. A mimo to musiał ich słuchać, podporządkować się, spędzać długie godziny w kuchni, wśród unoszących się gęstych oparów, od których można było tylko zwymiotować. Ileż razy w duchu pożałował swej decyzji, że posłuchał Aliny i dał się wyciągnąć z kraju, który był dla niego całym światem. Jak wyglądałoby ich życie, gdyby wtedy postawił się i nie zląkł się gróźb i próśb. A tak...
Bokser podniósł łeb i w skupieniu przyglądał się panu, więc Ostrowski prześlizgnął palce po jego mięsistej, wałkowatej szyi obrośniętej krótką, gęstą, rudawą sierścią.
– Ty jeden mnie rozumiesz... – mruknął i znów napełnił pustą szklankę.
Z tego wszystkiego jednak najbardziej tęsknił za matką. Nie mógł sobie wybaczyć, że wyjechali bez wcześniej przeprowadzonej rozmowy, pożegnania, choć już będąc w Hamm, wielokrotnie dzwonił do niej z budki i opowiadał o tym, co się wydarzyło. Kiedy płakała, serce ściskało mu się z żalu, gniewnie zaciskał pięści i obiecywał sobie, ze zrobi wszystko, by wrócić. Pragnął najbardziej na świecie wziąć ją w ramiona jak niegdyś, poderwać do góry i usłyszeć: „Przestań, wariatuńcio kochany!”.
Potrzebowała go, zwłaszcza teraz.
Robiło mu się miękko na piersi już na samą myśl, dlatego nieustannie projektował w głowie plany, licząc, że któregoś dnia spełni się jego marzenie i znów stanie na polskiej ziemi, obejmie matkę, szepnie jej do ucha kilka magicznych zaklęć, na co ona starym zwyczajem prychnie uszczęśliwiona i nazwie go pieszczotliwie: Lolek.
Przypisy
[1] Tak potocznie mówiło się kiedyś o fajansie z fabryki Włocławek.