Bardzo spokojna okolica. Zbrodnia w Teksasie - John Bloom, Jim Atkinson - ebook

Bardzo spokojna okolica. Zbrodnia w Teksasie ebook

John Bloom, Jim Atkinson

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Upalnego lata 1980 roku w niewielkim Wylie w Teksasie sąsiedzi odkryli zwłoki Betty Gore. Każdy, kto tej nocy widział jej ciało, odruchowo odwracał wzrok: kobiecie zadano ponad czterdzieści ciosów siekierą. Ślady wskazywały, że po dokonaniu zbrodni zabójca wziął prysznic, by zmyć z siebie krew, a następnie wyszedł, zostawiając w domu jedenastomiesięczną córkę Betty. Na stole w kuchni zamordowanej znaleziono gazetę otwartą na recenzji filmu o szaleńcu mordującym za pomocą siekiery.

Sielskie Wylie nie widziało dotąd tak brutalnego morderstwa. Miasteczko pełne młodych małżeństw i pobożnych parafian zamarło z przerażenia.

Bloom i Atkinson szczegółowo odtwarzają przebieg wydarzeń i proces, który wzbudził oburzenie opinii publicznej. Portretując relacje między mieszkańcami, autorzy kreślą wciągającą opowieść o dwóch małżeństwach z amerykańskiej prowincji i świecie, w którym sąsiedzi łatwiej przebaczą zabójstwo w biały dzień niż skazę na wizerunku idealnej gospodyni domowej.

„Ta doskonale udokumentowana […] tragedia w łonie amerykańskiej klasy średniej z pewnością zafascynuje miłośników kryminałów.” „Kirkus Reviews”

„Wciągająca jak najlepsze powieści i wnikliwa jak najlepsze studia historyczne.” „Dallas Times Herald”

„Ta trzymająca w napięciu książka olśniewa również przenikliwością obserwacji dotyczących społeczeństwa i ludzkiej psychiki.” „Library Journal”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 564

Oceny
4,4 (72 oceny)
41
21
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Calanthe83

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
5tardust

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Shazza88

Nie oderwiesz się od lektury

Scenariusz serialu na Netflixie pt: Candy. Oczywiście pogłębiony o przeszłość głównych bohaterów tragedii. Książka bardzo dobra i pisana w konsultacji z rodzinami i sprawczynią.
00
spbjl

Nie oderwiesz się od lektury

.
00
Tuliaszn

Nie oderwiesz się od lektury

Fenomenalnie napisana/przetłumaczona.
00

Popularność




Seria Amerykańska

Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka (wyd. 2)

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero (wyd. 2 zmienione)

Rachel Louise Snyder Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej

Jon Krakauer Wszystko za życie

Ewa Winnicka Greenpoint. Kroniki Małej Polski

Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji (wyd. 2)

Lawrence Wright Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki (wyd. 2)

Timothy Egan Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych

Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje (wyd. 2)

Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago (wyd. 2)

Piotr Jagielski Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie

Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side (wyd. 2)

Woody Guthrie To jest wasz kraj, to jest mój kraj

Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę (wyd. 2 zmienione)

Sara Marcus Do przodu, dziewczyny! Prawdziwa historia rewolucji Riot Grrrl

Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę (wyd. 2)

Nicholas Griffin Miami 1980. Rok niebezpiecznych dni

Nicholas D. Kristof Sheryl WuDunn Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu

Richard Grant Najgłębsze Południe. Opowieści z Natchez, Missisipi

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary (wyd. 2)

Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 3)

Rosecrans Baldwin Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach

Alex Marzano-Lesnevich Pamięć ciała. Przemoc seksualna, morderstwo i kara

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały (wyd. 2)

Robert Kolker W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii (wyd. 2)

Bob Drury Tom Calvin Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 3)

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija (wyd. 2)

Olivia Laing Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych

Jenn Shapland Moja autobiografia Carson McCullers

Charlie LeDuff Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków (wyd. 2)

Patti Smith Pociąg linii M (wyd. 2)

Harry Crews O mułach i ludziach. Dzieciństwo w Georgii

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci (wyd. 3)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Evidence of Love. A True Story of Passion and Deat in the Suburbs

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © H. Armstrong Roberts / Retrofile / Getty Images

Copyright © by John Bloom and James R. Atkinson, 1983

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Michał Szczubiałka, 2023

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Ewa Charitonow

Korekta Helena Dekert / d2d.pl, Anna Hegman / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-721-6

Drogi Allanie,

czasem wątpię, czy jestem coś warta jako człowiek, i zastanawiam się, czy rzeczywiście cokolwiek osiągam, i czy robię to, czego Bóg ode mnie oczekuje. Ale gdy mówisz, że jesteś ze mnie dumny, wraca mi wiara, że naprawdę się liczę… Potrzebuję takich zapewnień i muszę słyszeć je często, tak jak muszę widzieć i czuć namacalne świadectwo twojej miłości…

Kocham Cię!

Uściski

Betty

z listu Betty Gore do męża, 28 października 1979

1Boży plan

– Dawno, dawno temu były sobie trzy drzewa…

Dzieci przestały się wiercić w kościelnych ławkach. Słychać było tylko szum sufitowego wentylatora i sporadyczny szelest papieru, gdy młodsze bawiły się kartkami ze słowami pieśni. Wszystkie pięćdziesiąt par oczu patrzyło na środek, gdzie przed ołtarzem stała Candy Montgomery, czekając na zupełną ciszę. Zawsze udawało się jej do niej doprowadzić. Na ogół dzieci nie są w stanie skupić się w kościele przez dłuższą chwilę, ale codzienne opowieści Candy były wyjątkiem.

– Dawno, dawno temu były sobie trzy drzewa, wysoko na wzgórzu – zaczęła od nowa. – Rosły i rosły przez długie stulecia. Czasem ze sobą rozmawiały. Największe z nich mówiło (nadała głosowi głębokie, męskie brzmienie): „Kiedy dorosnę, chcę zostać wielkim okrętem, najpiękniejszym żaglowcem świata”. Drugie, średnie drzewo mówiło: „Kiedy ja dorosnę, chcę zostać kołyską, najcudowniejszą rzeczą na świecie”. Natomiast trzecie drzewo, najmniejsze, mówiło: „Ja nawet nie chcę, żeby mnie ścięto; chcę stać tutaj wiecznie, wskazując na Boga”.

Powiedziawszy to, Candy wzniosła rękę ku sufitowi gestem, który minionego wieczoru przećwiczyła ze swoim mężem Patem. Dzieci były oczarowane. Kiedy Candy snuła te opowieści, w całym jej zachowaniu było coś dziecinnego: promieniowała prostą, autentyczną radością. W wytartych niebieskich dżinsach, japonkach i luźnej zwiewnej bluzce wyglądała nawet trochę jak dziecko, a przynajmniej jak nastolatka. Blond włosy obcięła i zrobiła z nich krótkie afro w stylu wczesnych lat siedemdziesiątych. Ta fryzura nie spodobała się Patowi; stwierdził, że wygląda w niej jak panienka lekkich obyczajów. Ale wszystkim innym afro się podobało, a oprócz tego napełniało Candy poczuciem wolności. Była tego rodzaju matką, której można mówić po imieniu, zgodnie z dziecięcą przekorą przeciwko odwiecznemu porządkowi. Można było odnieść wrażenie, że nie wie, jak kończy się ta historia, i wymyśla ją w trakcie opowiadania.

– Jednak pewnego dnia na wzgórze trzech drzew przyszli drwale – powiedziała, marszcząc brwi. – Jeden z nich spojrzał na największe drzewo i rzekł: „Będzie z niego doskonała łódź rybacka”. Największe drzewo gorzko zapłakało. Mimo to drwale je ścięli. – Zrobiła efektowną pauzę. – I zostało tą właśnie łodzią, której Piotr użył jako ołtarza do głoszenia Dobrej Nowiny.

Candy miała ów nagły i zaskakujący uśmiech, który zamyśloną introwertyczkę w mgnieniu oka przemienia w swawolną rozrywkową dziewczynę. Uśmiechnęła się w ten sposób, jakby chciała powiedzieć: „Czyż nie bawimy się tutaj świetnie?”.

– Niewiele później drwale wrócili – podjęła. – Jeden z nich spojrzał na średnie drzewo i rzekł: „Będzie z niego doskonała stajnia”. Średnie drzewo zapłakało gorzko, lecz mimo to drwale je ścięli. I zostało tą właśnie stajenką, w której urodził się Jezus, najlepszą kołyską ze wszystkich. – Poczekała, aby aura zaciekawienia zgęstniała. – A potem… – zaczęła odrobinę ciszej. – Wkrótce potem drwale przyszli po trzecie drzewo. Jeden z nich orzekł: „Będzie z niego doskonały krzyż”. Najmniejsze drzewo zapłakało najbardziej rozdzierająco ze wszystkich, mimo to zostało tym właśnie krzyżem, na którym zawisł Jezus. I który stoi do dzisiaj, wskazując na Boga. Należy zawsze pamiętać – zakończyła uroczyście Candy – że nie jesteśmy tym, czym chcemy być, lecz tym, czym mamy być zgodnie z Bożym planem.

Był 13 czerwca 1980 roku, początek upalnego, przytłaczającego teksańskiego lata. Tuż przed dziewiątą rano Candy Montgomery dotarła do świątyni Zjednoczonego Kościoła Metodystycznego w Lucas. Gdy tylko zaparkowała na wysypanym żwirem placu, z impetem otwarło się dwoje drzwi starego białego kombi, wysiadły z niego jej dzieci i pobiegły do środka. Ian, beniaminek matki, chadzał własnymi drogami, natomiast Jenny i jej najlepsza przyjaciółka Alisa Gore trzymały się razem, nierozłączne, jak tylko mogą być sześciolatka z siedmiolatką. Zaczynał się ostatni dzień wakacyjnej szkółki biblijnej, dzień budzący mieszane uczucia u kilkunastu kobiet, które stawiły się tego ranka do pracy. Z jednej strony miało to być ich święto, tych, które przez cały tydzień uczyły dzieci i opiekowały się nimi; w południe uczczą to uroczystym lunchem w starej świątyni. Z drugiej strony będą więcej niż szczęśliwe, kiedy to się skończy. Chociaż szkółka działała tylko przez pięć dni w roku i tylko do południa, narzucała tak sztywny harmonogram związany z koordynacją dowożenia i odwożenia dzieci, szykowaniem posiłków, zatrudnianiem opiekunek i planowaniem lekcji, że kobiety nieraz myślały, że nie dotrwają do końca tygodnia. Ostatni dzień oznaczał dodatkowe ciężary związane z gotowaniem i przedstawieniem kukiełkowym dla zaproszonych rodziców. Niektóre z kobiet żartowały, że w piątek trzynastego przypada „rozdanie dyplomów”.

Candy Montgomery miała do zrobienia jeszcze furę innych rzeczy. Przy śniadaniu dzieci tak długo wierciły jej dziurę w brzuchu, że uległa i obiecała, że owszem, Alisa Gore będzie mogła spędzić u nich jeszcze jedną noc, chociaż zwykle nie pozwalano dziewczynkom spać razem dwa razy z rzędu. Ponadto tak, zapyta matkę Alisy, czy ta pozwoli córce pójść wieczorem z rodziną Montgomerych na Imperium kontratakuje. Ta zmiana planów oznaczała jednak, że Candy będzie musiała skorygować swój rozkład jazdy (na „dalekich przedmieściach” Dallas, jak nazywa się hrabstwo Collin, udany dzień rodziny zależy od efektywnego używania samochodu przez panią domu). Kolejny nocleg Alisy pociągał za sobą odpowiedzialność za jej popołudniową lekcję pływania w Wylie, a Candy miała już w planie kilka kursów do różnych okolicznych miejscowości: kombi trzeba zatankować (w Allen), pomóc przy uroczystym lunchu (w Lucas), jechać do sklepu Target (w Plano) po kartki z życzeniami na Dzień Ojca. No i obiecała pożyczyć stolik do kart swojej najlepszej przyjaciółce (w Fairview), którą w weekend odwiedza rodzina. To już pięć spraw do załatwienia w różnych miejscowościach – koszt mieszkania poza miastem. Wcale nie była pewna, czy zdąży ze wszystkim. W dodatku Alisa powiedziała, że kostium kąpielowy ma w domu, wobec czego trzeba będzie zajechać również tam i wziąć go od Betty Gore.

Pierwsza była szkółka biblijna. Zaraz po przyjeździe Candy chwyciła torebkę i poszła na plebanię. Wielebny Adams na pewno chętnie się dowie, że skończyła układać listę osób i instytucji do obdzwonienia przez swój komitet. Oczywiście, nie tytułowała go wielebnym. Jakoś nigdy nie była w stanie zwracać się do niego inaczej niż „Ron”, może dlatego, że miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, a może dlatego, że metodyści w Lucas nigdy nie byli specjalnie ceremonialni. Pamiętała, że Ron nie będzie uczestniczyć tego dnia w zajęciach, podejrzewała nawet, że w istocie nie lubi szkółki. Że uważa ją za rzecz niepoważną, sprawę kobiet. Biedny Ron. Gdzieś za głową pełną planów budowlanych i pociągnięć budżetowych, za arogancją młodego człowieka na pierwszej placówce duszpasterskiej krył się, być może, miły facet. Nigdy jednak nie dał się poznać od tej strony. Powiedziała mu o listach, a on odchrząknął z zadowoleniem. Potem pośpieszyła do kościoła i wpadła tam w chwili, gdy dzieci pochylały głowy do pierwszej modlitwy z Betty Huffhines.

Candy zostawiła sobie Trzy drzewa na ostatni dzień szkółki. To było dla niej coś szczególnego, nowoczesna przypowieść, którą usłyszała w tym roku na dorocznej konferencji metodystów w Dallas. Przez minione dwa lata była świecką delegatką kościoła w Lucas, na co się zgodziła z powodów związanych nie tyle z metodyzmem jako takim, ile z odczuciem ciepła, bezpieczeństwa i przynależności, jakim napełniała ją miejscowa przydrożna świątynka. Miejsce, gdzie można było wyznawać religię, nie demonstrując religijności, co według niej odróżniało metodystów z Lucas od ograniczonych ortodoksyjnych prezbiterian, wśród których się wychowała. Nigdy nie rozmawiała o tym z nikim oprócz Jackie, pastorki sprzed Rona, ale sprowadzało się to do jednego słowa: miłość. Jackie zawsze głosiła wyłącznie miłość. Właśnie dlatego Candy tak bardzo lubiła Trzy drzewa; były tak pełne miłości. Chrześcijańskie, ale pozbawione wszelkich odniesień biblijnych, które uniemożliwiają dzieciom rozumienie. Nieco podobne do historii, którą opowiedziała dzieciom we wtorek, historii o malutkim mężczyźnie i malutkiej kobiecie z piernika. Ta historia na pewno spodobałaby się im o wiele mniej, gdyby wiedziały, że jest przypowieścią o Adamie i Ewie. Gdy Candy poprzedniego wieczoru opowiedziała Trzy drzewa Patowi, ten stwierdził, że to najlepsza historia w całym tygodniu.

– Fantastyczne! – zawołał. – Dzieciaki będą zachwycone.

Pat kochał kościół w Lucas niemal tak samo mocno jak ona. W pewnym sensie kościół ten reprezentował wszystko to, co Montgomery’owie pragnęli znaleźć, wyprowadzając się na przedmieścia. Tam po raz pierwszy w życiu poczuli, że mają dom.

Wygłosiwszy przypowieść dnia, Candy poprosiła dzieci, aby pochyliły głowy do ostatniej modlitwy, po czym pobiegły na zajęcia o dziewiątej trzydzieści. W tym roku szkółką kierowała Betty Huffhines, wobec czego właśnie ona i Candy nie prowadziły lekcji. Zostały zatem, aby uporządkować kościółek i zebrać kartki ze słowami pieśni. Potem Candy poszła do starej świątyni, niszczejącego, białego szalowanego budynku z betonowymi schodami i chudym krzyżem na spiczastym dachu. Bardzo lubiła ten stary dom; hulały w nim przeciągi, był niechlujnie zbudowany i za mały, ale mimo to uważała, że jest uroczy. Nowy kościół również był piękny: z dywanami, witrażami i wyściełanymi ławkami dla stu dwudziestu osób. Ale stary budynek miał w sobie ciepło i nostalgię, dzięki którym pokochała go od pierwszej wizyty przed trzema laty.

Weszła po schodach i przez przedsionek wkroczyła do dawnej nawy, gdzie ławki zastąpiono kawiarnianymi stolikami, a w miejscu ołtarza ustawiono koślawy stół bilardowy. Słyszała szuranie dziecięcych stóp na drewnianej podłodze dobiegające z narożnika, w którym zbierała się jedna z klas. Poszła do kuchni, gdzie – tak jak się spodziewała – zastała Barbarę Green, szykującą napoje z oranżady w proszku i ciastka na przerwę o dziesiątej trzydzieści.

– Pozwól, że ci pomogę – powiedziała Candy pogodnie. – Przygotuję lód. – Zawsze umiała sprawić, aby wszystko, co proponuje, wydawało się świeże i bezpretensjonalne.

Barbara zgodziła się i pokazała jej, gdzie są szklanki. Candy z przyjemnością gawędziła z Barbarą. Greenowie mieszkali dwa domy od nich, a mąż Barbary, Phil, pracował razem z Patem w Texas Instruments. Candy czuła, że Barbarze może się zwierzyć prawie ze wszystkiego. Wyjątkiem były jedynie sekrety, które dzieliła wyłącznie ze swoją najbliższą przyjaciółką Sherry Cleckler. Podziwiała Barbarę, ale też troszkę się jej bała. Wydawało się, że ta należy do tych nielicznych osób na świecie, które nigdy – lub prawie nigdy – nie miewają nieczystych myśli. Wprawiały ją w zakłopotanie nawet łagodne wulgaryzmy, ale miała dość wyrozumiałości i rozsądku, aby po prostu udawać, że ich nie słyszy. Była oddana rodzinie i żywiła prostą, autentyczną wiarę. Niekiedy Candy jej zazdrościła.

Candy prowadziła rozmowę o wszystkim i o niczym.

– Wiesz, wszystkie dzieci chcą obejrzeć najnowszą część Gwiezdnych wojen, więc Jenny i Alisa błagały mnie rano, żeby Alisa mogła zostać na jeszcze jedną noc i pójść z nami do kina. Ian po prostu ma fioła na punkcie Gwiezdnych wojen. Zebrał figurki wszystkich postaci; zawsze chce być Lukiem, kiedy Pat się z nim bawi. Pat obiecał, że go zabierze wieczorem, więc pójdziemy wszyscy. Myślę, że wpadnę do Betty, żeby ją zapytać o zgodę, i przy okazji zgarnę kostium kąpielowy Alisy. Jeśli wyruszę teraz, może zdążę to załatwić i zahaczyć o Target, żeby kupić kartki na Dzień Ojca dla Pata.

– Nie zapomnij o przedstawieniu kukiełkowym – powiedziała Barbara.

– Wrócę na czas. Powinnam się uwinąć w niecałą godzinę. Jestem pewna, że Betty będzie zadowolona z pozostania Alisy u nas na jeszcze jedną noc, bo ma urwanie głowy. Jednocześnie zajmuje się małą i planuje wakacje.

Żeby nie gryzło jej sumienie, naprędce pomogła jeszcze Betty w kilku prostych czynnościach, po czym pośpiesznie wyszła z kościoła, przystanąwszy tylko na dłuższą chwilę, aby porozmawiać ze swoją ulubioną opiekunką maluchów Connie Holmes. Tego dnia Connie zajmowała się sześciolatkami. Nikt inny nie widział, jak Candy wsiada do kombi i wjeżdża na drogę.

Tę okolicę, dokąd ze swoimi mężczyznami i dziećmi sprowadziły się te kobiety, nazywano po prostu „wsią”. Ściślej biorąc: było to osiem czy dziesięć amorficznych miasteczek na wschodzie hrabstwa Collin, ale obszar ten nie miał wspólnej nazwy. Kościół, w którym praktykowali Montgomery’owie, znajdował się w małej miejscowości rolniczej Lucas, jednak rolnictwo przestało tam istnieć, a członków kościelnej wspólnoty mieszkało zaledwie kilku. Postawiono go na niewielkim wzniesieniu otoczonym z trzech stron przez leżące odłogiem pszeniczne czarnoziemy, a z czwartej przez drogę stanową. Kiedy niebo było bezchmurne i wiał silny wiatr, jak działo się zwykle, krajobraz sprawiał wrażenie surowego i dziewiczego przyczółka, samotnego i cokolwiek złowrogiego, nie tyle pięknego, ile zdumiewającego w swojej szarobrunatnej pustce. W XIX wieku właśnie w tych stronach zatrzymali się i w końcu zawrócili ludzie ciągnący na zachód z Kentucky i Tennessee, ponieważ nie byli w stanie podołać okrucieństwom aury i nagiej bezbronności ziemi. Zostało niewielu; w głosach ich potomków nadal słychać wahanie ludzi rozgoryczonych owocami zwycięstwa. Członkowie wspólnoty wiernych kościoła w Lucas nie wiedzieli o tym zbyt wiele, jako że na ogół należeli już do drugiej fali przyjezdnych.

Większość z nich od czegoś uciekała: od miasta, tłoku, rutyny, zagrożenia przestępczością, drożyzny mieszkaniowej, problemów miejskich nieznanych ich rodzicom. Przybywali w latach siedemdziesiątych, kiedy dallascy deweloperzy wykupywali masowo farmerów. Osiedlali się na parcelach wielkości pastwisk, w domach projektowanych specjalnie dla nich przez architektów, którzy ochoczo zbijali kokosy na zaspokajaniu zachcianek takich klientów. Posyłali dzieci do wiejskiej szkółki, wstępowali do lokalnego klubu towarzyskiego, startowali w wyborach do rady miasta. A gdy odkryli uroczą świątynkę przy drodze w Lucas, znów zaczynali chodzić do kościoła. Trzydzieści kilometrów stamtąd na południowy zachód były zatłoczone autostrady Dallas, wielkie korporacje elektroniczne (w których jako inżynierowie, fizycy, analitycy systemów komputerowych pracowało wielu z nich), ciągnące się bez końca osiedla, centra handlowe i biurowe na północnych obrzeżach miasta, natomiast tutaj mieli ciszę, samotność i pewnego rodzaju kontrolę nad własnym życiem. Niektórzy z nich byli z tego dumni. „Właśnie tak było w domu”, mówili, albo: „Tak było dawniej”, albo: „Dzięki Bogu, stać nas było, żeby przeprowadzić się na wieś, więc dzieci mogą się uczyć w normalnych warunkach”. Wieś wydawała się czysta, beztroska, bezpieczna i niewinna. Jawiła się jako odrodzona Ameryka.

Przez środek tej krainy biegnie tak zwana farm-to-market road 1378, kręta asfaltowa dwupasmówka łącząca McKinney, stolicę hrabstwa, z Wylie, starym kolejowym miastem, którego oblicze kształtują dzisiaj przemysł lekki i wielkie osiedla identycznych domów jednorodzinnych. Obydwa miasta są starsze i bardziej autentycznie zachodnie niż wszystko inne na przestrzeni dzielących je niespełna trzydziestu kilometrów. Droga FM 1378 stała się bowiem główną arterią nowych obszarów mieszkalnych pełnych wymyślnej architektury: domów naśladujących alpejskie wille, imitujących średniowieczne zamczyska, budowli tak złowrogich jak pawilony w parkach narodowych albo jak budynki ukryte w zaroślach nad jeziorem Lavon niczym tajne bazy rakietowe. Z tym przejawem indywidualnych upodobań kontrastowały bardziej swojskie okazy architektury preriowej: domy mobilne, sklepiki z przynętami dla wędkarzy, chaty bez okien, altany, stodoły, zapomniane cmentarze. Jedynym łącznikiem między przeszłością i teraźniejszością były ogrodzenia farmerskie z białych desek, mnożące się wzdłuż drogi i wokół wielu nowiutkich domów odwrotnie proporcjonalnie do liczby koni.

Candy wjechała na drogę i szybko rozpędziła kombi do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Nie musiała bardzo się śpieszyć, ale gdy miała niezałatwione sprawy, robiła się niecierpliwa. Należała do osób, które najchętniej pracują rano, i czuła się najlepiej, kiedy wstawała wcześnie i załatwiała wszystko do południa, dzięki czemu zostawało jej mnóstwo czasu na pogaduszki z Sherry Cleckler. Dzisiaj będzie musiała zadzwonić do niej, że nie mogą się spotkać bodaj na kawę, bo musi dopilnować lekcji pływania Alisy. Ale nie zatelefonowała do matki Alisy. Zamiast tego wsiadła w auto i ruszyła na południe. Powie, co trzeba Betty Gore, gdy do niej dotrze, bo przecież i tak musi tam jechać po kostium kąpielowy. Prawdę powiedziawszy, często po prostu unikała rozmów z Betty. Uważała ją za osobę zimną i skrytą, a jeżeli chciała, żeby Alisa poszła z nimi do kina, to między innymi dlatego, że w przeciwnym razie mała mogłaby w ogóle nie zobaczyć filmu.

Nie lubiła jeździć do Wylie. Gore’owie mieszkali w najlepszej części miasta, na nowym osiedlu w części południowo-wschodniej, blisko szkoły, w której uczyła Betty. Lecz i tak owo osiedle nie umywało się do rezydencji i domów projektowanych na indywidualne zamówienie, budowanych na terenach na północ stamtąd. Kilka kilometrów na południe od Lucas Candy skręciła ostro w lewo i krajobraz się zmienił: w miejsce zielonej falującej prerii pojawiły się kolumnadowe bramy wjazdowe do małych farmerskich domków z aluminiowym sidingiem, zachwaszczonymi frontowymi trawnikami otoczonymi metalową siatką, z porzuconymi samochodami, zagrodami z drutu kolczastego i neonami.

Wkrótce dotarła do miasta. Podążała główną ulicą, mijając drogerię, dom pogrzebowy, sklep z zaopatrzeniem dla rolników i squat z pustaków, na którym napisano „POLICJA”. Przejechała przez tory kolejowe, główną szosę do Dallas, przemierzyła osiedle lichych domków i znów skręciła w lewo, ku morzu podobnych domów posadowionych blisko siebie na suburbiach. Powietrze nie było jeszcze gorące, ale już ciężkie, co zwykle zapowiadało duszne teksańskie popołudnie. Kilkoro dzieci bawiło się na trawnikach, bo matki na pewno im na to nie pozwolą w najgorszy upał w środku dnia, ale poza tym panował absolutny spokój.

Candy skręciła w Dogwood Street. Zwolniła, aż poznała fasadę domu Gore’ów, ceglaną z białymi wykończeniami. Zjechała na lewą stronę ulicy i zaparkowała przy krawężniku. Wzięła torebkę z przedniego siedzenia, podeszła chodnikiem do drzwi i zadzwoniła.

Tego ranka w szkółce biblijnej Marie Childs zajmowała się cztero- i pięciolatkami. Po przypowieści Candy zaprowadziła je do starego budynku i zarządziła odśpiewanie pieśni, żeby ustanowić choć namiastkę porządku. Omówiła temat lekcji na ten dzień: „Co byście chciały, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie”. Kiedy kończyła, zauważyła zmierzającą na parking Candy i zawołała do niej. Chciała powiedzieć, że nie potrzebuje już jej magnetofonu kasetowego i odda go później. Candy odmachała.

– Świetnie, niedługo wracam! – krzyknęła. – Jadę do Betty Gore i do Targetu!

Mary opowiedziała przypowieść na dzisiaj – o cudzie rozmnożenia chleba – a potem zarządziła zajęcia plastyczne. Dzieci robiły chleb i ryby z gliny i kartonu. Następnie ćwiczyły przedstawienie kukiełkowe przewidziane na zebranie o jedenastej; zaproszono matki, aby obejrzały spektakl o arce Noego, do której parami wchodzą zrobione przez dzieciaki zwierzęce postaci.

Półtorej godziny później, zgodnie z planem, zaczął się drugi tego dnia apel, na którym pojawiło się kilka matek. Rozbrykane dzieci hałaśliwie bawiły się zrobionymi przez siebie lalkami. Jednocześnie szykowano poczęstunek, więc do świątyni nieustannie wchodziły i wychodziły z niej różne osoby, co powiększało ogólny rozgardiasz, który najwyraźniej nikomu nie przeszkadzał. Kiedy przyszła pora na występ Iana Montgomery’ego, cichego pięcioletniego synka Candy, Marie Childs zlustrowała publiczność i zauważyła, że nie ma matki malca. Candy Montgomery była nieobecna od przeszło półtorej godziny.

Z palca lewej stopy lała się krew. Candy popatrzyła nań tępo, po czym poszukała w torebce kluczyków.

Teraz jesteś w samochodzie. Zachowujesz się normalnie. Samochód wciąż jest. Wszystko wygląda tak samo.

Czuła pustkę w głowie i przez kilka chwil była zaledwie mgliście świadoma, że auto ruszyło.

Kartki na Dzień Ojca. Przedstawienie kukiełkowe. Krok po kroku, działaj po prostu krok po kroku, a wszystko będzie dobrze. Nie myśl o tym domu… Kartki na Dzień Ojca.

Gapiła się na główną ulicę Wylie i miała wrażenie, że samochód wcale się nie porusza. Wtem ulica się skończyła. Candy wlepiła spojrzenie w znak stopu i wystraszyła się go. Potrzebowała ruchu. Potrzebowała mieć coś do roboty.

Nie możesz teraz stracić panowania. Nic się nie zmieniło.

Samochód skręcił w lewo, w mało uczęszczaną wiejską drogę prowadzącą na zachód, do osiedla Dallas Plano. Droga przecięła tory kolejowe i biegła teraz przez puste odłogi. Chwasty wybujały na wysokość ramion.

Myśl o czymś.

Spojrzała na podołek i nagle poczuła chłód na nogach. Niebieskie dżinsy były nasiąknięte wodą. Nozdrza Candy wypełniła woń aseptycznego płynu do płukania. Przez chwilę myślała, że zwymiotuje.

Czemu ja jestem mokra? Ten zapach. Nie wolno panikować. Normalnie. W lewo, w prawo… Dzień Ojca, w lewo, Target… Czemu ten samochód nie jedzie szybciej?

Palec zaczął rwać.

O Boże, boli… Skaleczyłam go o drzwi burzowe, tak to było. Ale czemu jestem mokra?

Auto przemknęło obok porzuconego wagonu kolejowego i szeregu mobilnych domów, po czym znacznie zwolniło przed pulsującym żółtym światłem. Następnie skręciło ostro w prawo, w mało uczęszczaną asfaltową drogę biegnącą przez Murphy i dalej na północny zachód. Daleko od Plano, daleko od kościoła w Lucas, daleko od Wylie, w pustkę szerokiej prerii.

Jesteś taka brudna. Gdzie ten kościół…? Kochasz ten kościół. O Boże, boli. Nikt się nie dowie. Nie mogłaś tego zrobić. Nikt się nie dowie.

Trzy kilometry na północ od Murphy, po prawej stronie asfaltówki, długa kręta alejka dojazdowa prowadziła do białej rezydencji z kolumnadą przy wejściu. Rezydencja stała w sercu rozległego nieskazitelnego pastwiska okolonego ogrodzeniem farmerskim. Wzdłuż dojazdówki i pod dziwnymi kątami przy głównej drodze stało kilkanaście samochodów i busów. Większość ich pasażerów kręciła się wokół z aparatami fotograficznymi, robiąc zdjęcia wysokiej łukowej bramy z napisem „Southfork Ranch”. Ludzie ci (a działo się tak codziennie) przyjechali zwiedzić plener, w którym kręcony był pewien serial telewizyjny ukazujący galerię przerysowanych teksańskich postaci, dla których owa posiadłość stała się symbolem niespełnionych marzeń. Żaden z turystów nie zauważył starego białego kombi, które tego dnia przemknęło obok. Kierująca nim kobieta patrzyła tępo w białą linię na drodze.

Tina miała zaledwie pięć lat, ale lubiła bawić się ze starszymi dziewczynkami z sąsiedztwa, gdy tylko jej pozwalano. Zwłaszcza z siedmioletnią Alisą Gore, która mieszkała w domu o ceglanej fasadzie z białymi wykończeniami i miała maleńką siostrzyczkę. Tego dnia Tiną zajmowała się babcia. Pozwoliła jej wyjść na trochę na dwór, zastrzegłszy, żeby nie odchodziła daleko. Tina postanowiła iść do Alisy. Była pewna, że Alisa jest w domu, bo zauważyła tę kobietę – z kręconymi jasnymi włosami, w niebieskich dżinsach. Tina widziała, jak tamta wychodzi z domu Alisy i wsiada do kombi. Musiała się śpieszyć, skoro przejechała tuż obok Tiny i nawet na nią nie spojrzała. Dojechała do końca kwartału, skręciła i znikła.

Właśnie dlatego Tina pomyślała o Alisie. Zanim przeszła przez ulicę, rozejrzała się w obie strony, a następnie podeszła do drzwi i zadzwoniła. Słyszała dobiegający z wnętrza płacz siostrzyczki Alisy, wobec tego zaczekała, aż Alisa otworzy. Jednak dziecko nie przestawało płakać, naprawdę głośno. I nikt nie podchodził do drzwi, mimo że dzwoniła raz po raz.

Po chwili przestała dzwonić, zapukała, a następnie poszła na tyły domu, gdzie matka i ojciec Alisy parkowali samochody. Zobaczyła, że auta są na miejscu, więc w końcu wróciła do swojego domu i powiedziała babci, że siostrzyczka Alisy płacze, ale Alisy nie ma.

Nie zauważyła czerwonych plamek przed drzwiami domu Alisy.

Nikt nie musi wiedzieć.

Białe kombi krążyło po odludnych zakątkach hrabstwa Collin. Dotarło do skrzyżowania odległego o niecały kilometr od kościoła w Lucas. Kościół był po prawej, kombi pojechało prosto.

Sucha i czysta, musisz być sucha i czysta. Uspokój się teraz. Nikt nie musi wiedzieć.

Samochód skręcił w pustą i mało uczęszczaną drogę łączącą dwie główne trasy w hrabstwie. Po pewnym czasie powrócił na FM 1378, ale daleko na północ od kościoła w Lucas. I jechał dalej na północ: obok starego kościoła, czerwonego budynku szkoły, przez wąski kamienny most, w górę wzniesienia. Na szczycie skręcił w prawo, w dziurawą szutrówkę, która ginęła w zagajniku dębów i wiązowców.

Po lewej, po drugiej stronie wąwozu stał duży piętrowy dom w stylu Tudorów. Dom burmistrza Haasa. Miał latarnię gazową z drewnianym królikiem. Krajobraz znów był swojski. W dół łagodnego zbocza, w lewo, w szutrową drogę i w górę stromego podjazdu. Dopiero teraz widać było z auta dom Candy, posadowioną na wzgórku, nowoczesną budowlę z drewna i szkła za dwoma czy trzema czerwonymi dębami, podobną do katedry, mającą ów stylowo niewymuskany wygląd właściwy hotelikom dla narciarzy w Kolorado. Rozległe podwórze okalało drewniane farmerskie ogrodzenie. Kombi ostrożnie wjechało do podwójnego garażu.

Nic się nie zmieniło. Ściągnij te ciuchy i uspokój się. Upierz i wysusz. Normalnie. Boże, palec.

Candy otworzyła kluczem drzwi prowadzące z garażu do domu i szybko wbiegła po schodach. Wszedłszy do głównej sypialni, ściągnęła bluzkę i dżinsy. Przeszukała szafki w łazience, ale nie znalazła tego, czego potrzebowała, zeszła więc na dół i z łazienki w korytarzu wzięła pudełko plastrów z opatrunkiem. Postawiła lewą stopę na sedesie i pochyliwszy się, obejrzała uważnie trzeci palec. Wytarła krew i najlepiej, jak potrafiła, okleiła go plastrem. Wzdrygnęła się na myśl o tym, jak głęboka jest rana.

Skaleczyłam się o drzwi burzowe. Nigdy ich nie naprawiliśmy.

Sięgnęła po bluzkę, zaniosła ją do kuchni i włożyła do zlewu. Nalała detergentu i puściła wodę.

O nie, znów ten zapach.

W Candy wezbrała panika, ale została szybko opanowana.

Zostawiła bluzkę do namoknięcia w zlewie i poszła na górę, żeby znaleźć inne niebieskie dżinsy. Porównała kolor z tymi ściągniętymi wcześniej i zaniosła je do łazienki. Wzięła krótki prysznic i umyła włosy. Kiedy skończyła, spostrzegła rozcięcie skóry na linii włosów po prawej stronie czoła. Osuszyła włosy ręcznikiem i poszła po kolejny plaster. Nie chciał się przylepić. Jakkolwiek go układała, sprężyste włosy wokół rany uniemożliwiały jego przylgnięcie. W końcu się poddała, wyżęła bluzkę, wciągnęła nowe dżinsy, a stare wrzuciła do pralki. Zaczekała chwilę, aż bluzka wyschnie w suszarce.

Dzięki Bogu, jest w kolorze burgunda.

Z szafy na górze wzięła jeszcze niebieskie tenisówki. Włożyła je zamiast japonek i zasznurowała mocno, aby dobrze przytrzymywały opatrunek na palcu. Sięgnęła po torebkę.

Była gotowa, by udać się do kościoła.

W trakcie czterech ostatnich epizodów przedstawienia kukiełkowego Betty Huffhines stała z tyłu kościoła. Potem matki zaczęły odbierać swoje dzieci i wychodzić. Na twarzy siedmioletniej Jenny Montgomery, która podeszła do Betty, malowała się konsternacja.

– Nie wie pani, gdzie jest moja mama? – zapytała.

– Nie – odpowiedziała Betty. – Ale lepiej zapytaj panią Green.

Barbara Green też nie wiedziała.

Betty wraz z pozostałymi jeszcze matkami ruszyła ku wyjściu, chcąc dopilnować lazanii, które szykowała na uroczysty lunch. Wychodząc, dostrzegła kombi Candy Montgomery, które właśnie zajechało na parking. Candy wyskoczyła z samochodu i podeszła do Barbary Green, przechodzącej z nowego kościoła do starego.

– Och, Barbaro! – zawołała zdyszana. – Pojechałam do Betty i zaczęłyśmy gadać, a kiedy spojrzałam na zegarek, wydawało mi się, że zdążę zahaczyć o Target, żeby kupić kartki na Dzień Ojca, więc pojechałam do Plano. Kiedy zaparkowałam, spostrzegłam, że mój zegarek stanął i jestem spóźniona, więc nawet nie weszłam do sklepu. Jestem taka zła na siebie, bo tak bardzo chciałam obejrzeć przedstawienie!

– Jenny właśnie o ciebie pytała – powiedziała Barbara.

– Niech to licho! Będę musiała im to jakoś wynagrodzić.

W starym kościele Candy i Barbara poszły prosto do kuchni. Kiedy się tam zjawiły, Betty Huffhines spojrzała na nie i zapytała:

– No więc, gdzieś ty była?

– Och, tak mi wstyd – powiedziała Candy. – Pojechałam do Betty i się zagadałyśmy, a potem wydawało mi się, że zdążę kupić w Targecie kartki na Dzień Ojca. Ale kiedy tam dojechałam, odkryłam, że mój zegarek stanął i jestem spóźniona.

Tłumacząc się, wrzucała kostki lodu do szklanek i nalewała z dzbanka herbatę. Większość kobiet słuchała jej skomplikowanych wyjaśnień jednym uchem.

– Gdybym nie musiała wziąć od Betty kostiumu kąpielowego Alisy, tobym się nie spóźniła. Stanął mi zegarek.

Ktoś podał jej talerz i wszystkie kobiety poszły gęsiego do głównej sali starego kościoła. Usiadły przy jednym stole, ich dzieci przy drugim. Candy zajęła miejsce między Rhondą Hensley a Connie Holmes i łopatką nałożyła sobie na talerz porcję lazanii. Nastoletni Craig Huffhines i Jimmy Wright robili, co mogli, żeby zabawiać mniejsze dzieci, ale w sali i tak było głośno od pisków i gwaru rozmów. Connie i Rhonda zaczęły rozmawiać o nowych filmach.

– Dziś wieczorem zabieramy z sobą Alisę na Imperium kontratakuje – powiedziała Candy. – To przypomina mi, że powinnam sprawdzić, jak się mają dzieci.

Wstając, sięgnęła po serwetkę i skierowała się do jednej z klas. Tam stanęła przed lustrem i osuszyła rozcięcie po prawej stronie czoła. Wróciła do stołu i usiadła bez słowa.

– Czemu jesteś dziś taka milcząca? – zapytała Rhonda.

Candy odchrząknęła. Miała sucho w ustach. Palec rwał ją okropnie. Uśmiechnęła się.

– Bo jem, a nie wypada mówić z pełnymi ustami.

Rhonda odpowiedziała uśmiechem. Powróciły do rozmowy o filmach.

Candy znów wstała od stołu. Przemknęło jej przez myśl, że może utykać, więc postarała się iść prosto. Znalazła inne lustro i znów starła krew. Wprawdzie wydawało się jej, że krwotok zatamowała już dawno, jednak czuła spływającą po czole krew, która ją zdradza.

Nikt nie musi wiedzieć. Dzień jak każdy inny.

Kiedy wróciła, kobiety już sprzątały ze stołu. Została przez kilka minut. Pomagała zmywać talerze i chować naczynia, aż do kuchni weszła Jenny i pociągnęła ją za bluzkę.

– Mamo, musimy kupić kartki na Dzień Ojca, pamiętasz?

– Och, prawie zapomniałam! Dobrze, kochanie, za chwilkę będę gotowa.

Gdy wychodziła z kuchni, żeby odnaleźć Iana i Alisę, Betty Huffhines zauważyła coś dziwnego. Candy Montgomery, która latem zawsze chodziła w japonkach, miała na nogach niebieskie tenisówki.

Popołudnie mijało jej jak we mgle. Zapakowała dzieci do kombi i pojechała do Allen, miasta oddalonego o osiem kilometrów i na tyle dużego, żeby były w nim supermarkety i domy towarowe. Całą czwórką weszli do Wal-Marta przy Highway 5, ale Candy nie udało się zaprowadzić dzieci prosto do półki z kartkami, zanim zaczęły mieć inne zachcianki. Pierwsza była Jenny. Gdy zobaczyła dział ze słodyczami, już wiedziała, czego chce. A Ian i Alisa ją zachęcali.

– Batoniki ryżowe Nestlé! Mamo, batoniki, możemy?

Candy miała niezłomną zasadę, by nie kupować żadnych produktów Nestlé. Przyłączyła się do bojkotu, który ogłoszono z powodu tego, że firma sprzedawała w Trzecim Świecie podejrzaną odżywkę dla niemowląt. Dzieci wiedziały, że słodycze Nestlé są zakazane, i pewnie dlatego pragnęły ich tym bardziej. Ale tego dnia Candy nie miała siły walczyć, więc uległa.

– Weźmiemy po jednym dla każdego, gdy będziemy wychodzić – powiedziała.

Przy półce z kartkami dzieci chciały obejrzeć wszystkie. Ian wybrał tę, którą pierwszą wziął do ręki, z zabawnym wąsatym mężczyzną w słomkowym kapeluszu. Kiedy się ją otwierało, ze środka wyskakiwał słomkowy kapelusz. Powinszowanie głosiło: „KAPELUSZE Z GŁÓW na cześć wspaniałego ojca”. Jenny chciała kartkę z wierszem. Wybrała taki:

W Dniu Ojca

Chcę ci życzyć szczęścia

I jeszcze ci powiedzieć,

Jaką miłością i dumą napełnia mnie

Każde o tobie wspomnienie.

Candy wybrała kartkę żartobliwą; darowywali sobie takie kartki, odkąd się poznali. Na tej był komiksowy wizerunek żony z kręconymi włosami i uróżowanymi policzkami. „Szczęśliwego Dnia Ojca, kochanie – brzmiały życzenia. – To naprawdę bardzo wiele dla mnie znaczy, mieć takiego męża jak ty”. Na drugiej stronie kartki widniała ta sama postać i słowa:

Tyle czasu,

ile rozczarowań,

ile bólów głowy,

ile zmartwień…

Wreszcie na trzeciej stronie:

…ALE TEŻ – ILE FRAJDY!

Pat będzie zachwycony.

Dzieci były prawdziwą pociechą. Zajmowały myśli Candy, odpędzały upiory.

Po przyjeździe do domu wręczyła Alisie kostium kąpielowy i powiedziała, żeby ta przygotowała się do popołudniowej lekcji. Potem otworzyła pralkę, wyżęła sprane niebieskie dżinsy i włożyła je do suszarki. Ian wyszedł na podwórko za domem, dziewczynki były na górze. Podniosła słuchawkę telefonu w kuchni i zadzwoniła do Pata, do pracy.

– Pat, właśnie wróciliśmy do domu ze szkółki biblijnej i chcę się upewnić, że podejmiesz dość pieniędzy, bo Alisa idzie z nami do kina. Dzieci suszyły mi głowę o to rano, kiedy już wyszedłeś, więc obiecałam, że zapytam Betty, czy Alisa może zostać na jeszcze jedną noc. Potem musiałam pojechać do Betty po kostium kąpielowy Alisy i tak się zagadałyśmy, że straciłam poczucie czasu. A kiedy podjechałam pod Target, zauważyłam, że stanął mi zegarek, tak że w końcu nie dotarłam do szkółki na czas.

– Uhm – mruknął Pat, który właśnie wrócił z pikniku dla pracowników Texas Instruments i chciał czym prędzej udać się do North Building, żeby przeprowadzić pewne obliczenia komputerowe. – Więc Betty pozwala Alisie iść z nami do kina?

– Właściwie to nie powiedziała nic o kinie – odparła Candy. – Ale zgodziła się, żeby Alisa spędziła u nas jeszcze jedną noc.

– Nie mam nic przeciwko temu, kochanie. Niedługo pójdę do banku.

– Pat, wiesz może, gdzie dzisiaj pracuje Allan?

– Allan Gore? Nie. A czemu pytasz?

– Nic ważnego. W porządku, spotkamy się za piętnaście piąta na parkingu.

– Doskonale.

Pat rozłączył się. „O co właściwie jej chodziło?”, pomyślał.

Po południu 13 czerwca 1980 roku ani nikt nie wszedł do domu pod numerem 410 przy Dogwood Street, ani z niego nie wyszedł. Z domu Allana i Betty Gore’ów, dwójki ich dzieci i dwóch cocker spanieli. Telefon dzwonił bez przerwy, ale go nie odbierano. Około dwunastej do drzwi zadzwonił kurier z firmy spedycyjnej, ale nikt mu nie otworzył. Około szesnastej, niedługo przed odlotem, z lotniska w Dallas zadzwonił sam Allan Gore, ale po dziesięciu czy jedenastu sygnałach odwiesił słuchawkę. O tym, że dom nie jest opuszczony, świadczył jedynie dobiegający z wnętrza stłumiony spazmatyczny płacz małego dziecka.

Za domem dwa psy biegały nerwowo wokół podwórka, wyjąc i skamląc na zmianę, jakby były zdezorientowane. Lub może po prostu przestraszone.

2Candy i Pat

Nigdy nie zapomni tej schludnej mieściny na zachodnim wybrzeżu Francji, w której wózki handlarzy ulicznych turkotały na brukowanych ulicach, a sągi drewna opałowego ustawiano niebezpiecznie wysoko. Wheelerowie mieszkali w wielkim kamiennym domu na obrzeżach miasta, gdzie za tylnymi drzwiami – bramą do największych na świecie regionów uprawy winorośli – rozciągały się kilometry łagodnie pofałdowanych pól. Były tam jeszcze inne amerykańskie rodziny, a wszystkie czekały na zakończenie budowy nowej amerykańskiej bazy wojskowej. Ich kilkuletnie dzieci wałęsały się po cienistych uliczkach i okolicy, drażniąc kozy, strasząc kury, łażąc wbrew zakazowi po drzewach i traktując tę obcą niezwykłą krainę jak stworzony specjalnie dla nich jeden wielki park rozrywki.

Jasnowłosa Candy Wheeler była drobna, bardzo bystra i już zdradzała oznaki, że jest tą bardziej narowistą z córek Wheelerów, chociaż była jeszcze zbyt mała, aby wolno jej było chodzić samej daleko od domu. Codziennie jeździła autobusem szkolnym do klasy, w której ciemnoskóra kobieta uczyła dzieci podstaw francuskiego, wydawała się jednak bardziej zainteresowana kolegami. A zwłaszcza tymi, o których zawsze mówiono: „Ci dwaj mali komuniści”, a których do La Rochelle przygnała wojenna zawierucha.

Od początku lgnęła do starszych dzieci, być może dlatego, że nie wiedziała, co to nieśmiałość, i od zawsze wolała chłopięce zabawy, mimo że matka rugała ją za brudne ubrania. Flirtowała już w zerówce, starając się o względy kolegi imieniem Steven, który codziennie przynosił do szkoły słodkie krakersy. Obserwowała, jak poruszają się jego skronie, podczas gdy chrupał ciastka. Uważała, że to dodaje mu wdzięku. Pewnego razu, gdy nocował u nich dziewięcioletni Johnny, wezwała go do wyścigu: kto pierwszy dobiegnie do pompy i napełni wodą duży słój. Johnny, większy i szybszy, od razu ją odsadził i z łatwością wygrał, lecz gdy dobiegła, wyrwała mu słój i ze złością roztrzaskała go o pompę. Kawałek szkła zranił ją dokładnie między oczami, tuż nad nasadą nosa, i buchnęła krew. Kiedy zawieziono ją do szpitala, wrzeszczała i wierzgała w gabinecie zabiegowym tak bardzo, że musiały ją trzymać dwie pielęgniarki. Zawstydzona matka weszła do sali, położyła palec na ustach i powiedziała: „Szszsz. Co ludzie w poczekalni sobie pomyślą?”, lecz Candy nie zaprzestała wrzasków aż do końca szycia rany. Blizna została jej na całe życie, ale nie chciała pamiętać wyścigu, takiego brzydkiego wydarzenia w tak pięknym miejscu. Pobyt we Francji wolała wspominać jako najszczęśliwszy okres w życiu.

Była „dzieckiem armii”, córką operatora radaru, który przez dwadzieścia lat po II wojnie światowej co dwa lub trzy lata przenosił się z bazy do bazy, usiłując zapewnić swoim dwóm córkom coś w rodzaju poczucia stabilizacji. Przed skończeniem szkoły średniej siłą rzeczy uczęszczały do sześciu czy siedmiu placówek w różnych miejscowościach. Zaczęło się od Fort Gordon, potem był Fort Sam Houston w San Antonio, następnie trzy lata we Francji, potem Wirginia, El Paso, Niemcy Zachodnie, Waszyngton, Fort Meade w Marylandzie. Po pewnym czasie wszystkie one stapiały się w jedno miasteczko, tyle że rozrzucone na połowie globu. Jednak Candy wydawała się stworzona do tułaczego życia. Łatwo nawiązywała kontakty z obcymi i manifestowała tego rodzaju kokieteryjną witalność, że już w bardzo młodym wieku rozumiała, jaką władzę może mieć kobieta nad mężczyzną. W piątej klasie pewien impulsywny wielbiciel obsypywał ją prezentami. W szóstej przeżyła swoje największe zakłopotanie, kiedy jeden z kolegów podczas przerwy zapełnił tablicę wyznaniami: „Donnie kocha Candy”. Chłopak, z którym pocałowała się po raz pierwszy, nosił nieprawdopodobne nazwisko Jack Spratt[1]; całowali się w nocy na niemieckiej prowincji za garnizonowym klubem nastolatka po potańcówce dla ósmych klas. Podobnie jak większość chłopców, z którymi się spotykała, Jack wkrótce wyjechał, a Candy zaczęłaby chodzić z jego najlepszym przyjacielem, gdyby matka srogo jej nie napomniała, że jest za młoda na takie rzeczy.

Większość informacji o seksie zawdzięczała starszej siostrze Joy, która zdradzała jej tajemną wiedzę wśród konfidencjonalnych szeptów i chichotów, a także pokazała, jak używa się tak egzotycznych akcesoriów jak szminka i pończochy. Candy chciała wiedzieć wszystko i wkrótce dopięła swego. Kiedy obie dziewczyny były nastolatkami i do domu Wheelerów zaczęły ciągnąć pielgrzymki stęsknionych za krajem żołnierzy, pani Wheeler postanowiła, że pora dostarczyć Candy zapobiegawczej edukacji i wręczyła jej książkę o seksie. Jej córka zawartość już znała, ale kłopot sprawiła jej terminologia.

– Jakieś pytania? – zagadnęła matka po zakończonej lekturze.

– Nie – odpowiedziała szczerze Candy. – Ale co to jest penis?

Po przenosinach do Marylandu między matką a córką narastało napięcie. Trzynastolatka oznajmiła, że chce nosić pas. „Do niczego nie jest ci potrzebny”, stwierdziła matka. „Jest mi potrzebny do podtrzymywania pończoch”, powiedziała córka. „Pończochy też nie są ci do niczego potrzebne”, padła riposta. Candy bynajmniej się nie poddała, jednak jej argumenty i protesty tylko umacniały matczyną stanowczość. Ostatecznie w sprawę wtrąciła się Joy i przekonała matkę, że ta powinna wyrazić zgodę na pas. Kiedy Candy go dostała, wcale nie czuła wdzięczności, bo wiedziała, że czekają ją kolejne, i to znacznie poważniejsze, kontrowersje.

W wieku czternastu lat uciekła z domu. Nie miała szczególnego powodu, lecz po tym, jak jej najlepsza przyjaciółka Chloe pobiła się z ojcem, spotkały się w garnizonowym klubie nastolatka wieczorem, dzień po balu dla wrotkarzy, i postanowiły razem zwiedzić świat. Wyruszyły pieszo. Znaleziono je przed centrum handlowym już następnego dnia. Candy była głodna, ale nie miała najmniejszych wyrzutów sumienia.

Gardziła szkołą, bo ta ją nudziła, i żaden przedmiot nigdy nie zainteresował jej naprawdę. W wieku szesnastu lat stała się etatową latawicą, która weekendy spędza, przesiadując w fast foodach, wałęsając się po ulicach, grając w bilard, pijąc piwo (chociaż nigdy go w gruncie rzeczy nie polubiła), opowiadając dowcipy, które uważała za sprośne, a zwłaszcza spotykając się późno w nocy ze znajomymi na garnizonowej strzelnicy, gdzie, rzecz jasna, ręce chłopców błądziły czasem pod sukienkami dziewcząt. Była ciekawa i przebojowa, wszystkiego chciała spróbować od razu, mimo że nie zawsze bywało to łatwe. Poszła do szkoły rok wcześniej, więc w towarzystwie ze strzelnicy była beniaminkiem – jako ostatnia z dziewcząt dostała miesiączki, a co gorsza, jako ostatniej zaczęto jej proponować randki w samochodzie. Nadal często kłóciła się z matką – o randki, makijaż (nie wolno jej było nosić go w szkole), telefon (mimo to wisiała na nim całymi godzinami) i zwłaszcza o palenie. Obydwoje rodzice byli palaczami, ale nie chcieli, żeby ona zaczęła. Ostatecznie, po kilku sprzeczkach matki z córką, ojciec – zawsze wyrozumiały dla swoich „dziewczynek” – stwierdził, że to nie jest aż tak ważne, żeby się bez przerwy żreć, i udzielił córce pozwolenia. Candy natychmiast przestała palić.

Zanim zaczęła przedostatnią klasę szkoły średniej, jej najśmielszymi wyczynami były nocne kąpiele na golasa, zarówno w towarzystwie chłopców, jak i bez nich, gdy tylko dziewczynom z jej kółka udawało się niepostrzeżenie wymknąć przez okno. Ta podniecająca, choć niewinna zabawa całkowicie zmieniła charakter, kiedy najlepsza przyjaciółka Candy zaszła w ciążę i musiała opuścić szkołę. Poruszona nie tyle samą ciążą, ile tym, że przyjaciółka nic jej nie powiedziała, Candy postanowiła znaleźć sobie pierwszego stałego chłopaka. Osiągnąwszy magiczny z punktu widzenia randek samochodowych wiek szesnastu lat, poczuła, że ma dość nieustannego przestawania z dziewczynami.

Miał na imię Chris i należał do grona „przystojniaków” z ostatnich klas, o których marzyły wszystkie dziewczyny z tych przedostatnich. Był pierwszą rzeczą w życiu Candy, która wydała się jej ważna. „Zakochałam się w nim do szaleństwa”, mówiła po latach. Nie mogła się doczekać utraty dziewictwa.

„Chodziliśmy ze sobą przez kilka miesięcy, zanim poszłam z nim do łóżka – wspominała. – Choć powinnam raczej powiedzieć, że poszłam z nim do samochodu, bo stało się to na tylnej kanapie jego forda. Bardzo się rozczarowałam. Naczytałam się szmirowatych powieści i spodziewałam się fajerwerków, eksplozji i przejmującej rozkoszy. Na pewno pragnęłam go, zanim wszedł we mnie naprawdę, ale to sprawiło mi ogromny zawód. Tak, było przyjemne i nie bolało tak, jak oczekiwałam, ale nie sprawiło takiej rozkoszy, jaką według mojego wyobrażenia powinno. Po fakcie zastanawiałam się, czy miałam szkliste spojrzenie i zaczerwienione policzki, jak piszą w powieściach. Z czasem było coraz lepiej, gdy nabieraliśmy doświadczenia i na różne sposoby ze sobą eksperymentowaliśmy. Nie wydaje mi się, żeby Chris kiedykolwiek miał wyrzuty sumienia, że to zrobił, a ja na pewno ich nie miałam. Byliśmy w sobie zakochani i wydawało się, że to naturalna kolej rzeczy. Mimo to trzymaliśmy rzecz w tajemnicy. Niektórzy nasi znajomi nie ukrywali, że sypiają ze sobą, ale to, że Chris o tym nie mówił, odpowiadało mi. Stawiało to nasz związek wyżej od związków naszych znajomych. W Boże Narodzenie po ukończeniu przeze mnie szkoły Chris chciał dać mi pierścionek zaręczynowy, ale moja matka mu zabroniła. Tatę wysłano wtedy do dalekiej bazy na Alasce; mama i ja pracowałyśmy, no i ona sądziła, że jestem za młoda. W gruncie rzeczy zawsze uważała, że jestem na wszystko za młoda. Chociaż w sumie wydaje mi się, że miała rację. Kiedy tata wrócił do domu, wysłano go do Illinois. Byłam wtedy u siostry w Kalifornii; ciężko znosiła ciążę i w trakcie mojego pobytu poroniła. Potem, zamiast wrócić do Marylandu, żeby wyjść za Chrisa, pojechałam do Illinois. Chyba i ja uważałam, że jestem za młoda. Wkrótce Chris i ja przestaliśmy nawet do siebie pisać”.

Pat Montgomery poznał ją w lecie, w El Paso. W lecie tak wypełnionym obrazami miłości i śmierci, że w późniejszych latach nie bardzo potrafił łączyć to wszystko w całość. Znaczną część tamtego lata spędził w laboratorium Texas Instruments wpatrzony bez odrobiny zainteresowania w mdłe twierdzenia naukowe, podczas gdy myślami był tysiąc trzysta kilometrów stamtąd. Należał do najbystrzejszych młodych inżynierów elektryków w jednej z najszybciej rozwijających się amerykańskich firm elektronicznych i od kilku lat powtarzał sobie, że nie chce od życia niczego więcej. Od pewnego czasu niemal całkiem zrezygnował z kobiet i wychodził z nimi tylko wtedy, gdy ktoś go umówił. Mieszkał w Dallas, w apartamencie zaprojektowanym specjalnie dla singli, na który namówili go kumple z laboratorium, a zatem w mieszkaniu wszystkim kojarzącym się z rozbuchanym życiem erotycznym. Lecz w przypadku Pata życie to sprowadzało się najwyraźniej do wypadów do kina z miłymi młodymi nauczycielkami, które nic a nic mu się nie podobały, na filmy, których wcale nie chciał oglądać. Wszystkie były kulturalnymi kobietami, których się bał i które zostawiał pod drzwiami po chwili nerwowego wyczekiwania i nieporadnym pocałunku. A potem wracał do domu i czuł się jak idiota. Wszystkie one przypominały te, które próbowała naraić mu matka: miłe, ale nie w jego typie. Wszystko to fałsz, uznał. Komu to potrzebne? Wziął tydzień wolnego, pojechał z ojcem na ryby do Arizony, ale kiedy później zjechali razem do El Paso, matka znów to zrobiła. „To bardzo miła dziewczyna, którą poznałam w pracy”, powiedziała tylko. „Wspaniale – pomyślał. – Pracownica fabryki mebli. – Jednak po chwili stwierdził. – Co mi szkodzi”. I tak poznał Candy Wheeler.

Była niezbyt grzeczną drobną blondynką o wąskim spiczastym nosku i piskliwym zaraźliwym śmiechu. Ale zauważył to wszystko dopiero po pewnym czasie. Kiedy otworzyła drzwi swojego mieszkania, dostrzegł dwie rzeczy: nadwagę i podwójny podbródek.

Klasyczny wybór matki. Nie w jego typie. Lipna randka.

Zabrał ją na drugi brzeg rzeki, do U Adriana, jednej z najlepszych restauracji w Juarez, i usiłował prowadzić rozmowę, choć właściwie nie miał o tym pojęcia. Później Candy z właściwą sobie szczerością opisała to spotkanie jako najnudniejszą randkę w życiu. Przez większość czasu słuchała wspomnień Pata z dzieciństwa, zwłaszcza o wyprawach z wujem na wydmy na południowy wschód od El Paso. Wystarczająco ciekawiła ją „broszurowa archeologia”, żeby z pewnym zainteresowaniem słuchać opowieści o starożytnych indiańskich ruinach, choć w gruncie rzeczy wolałaby, żeby nastąpił koniec. W drodze do centrum handlowego na Port lotniczy starała się nie dopuszczać, aby zapadało kłopotliwe milczenie.

– Twoja matka powiedziała mi, że chcesz zostać doktorem.

Przytaknął.

– Więc pewnie lubisz pracę manualną.

Wyjaśnił, że nie chce zostać lekarzem, lecz zrobić doktorat. I spróbował wytłumaczyć, na czym polega elektromagnetyzm.

Gdy Candy go poznała, żyła w stanie zawieszenia. Od rozstania z Chrisem skorygowała swoje ambicje, zwłaszcza po krótkim okresie pracy jako sekretarka w Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. To było jeszcze nudniejsze niż szkoła. Uznała, że potrzebuje męża. Od zawsze miała przeświadczenie, że będzie matką, natomiast rzadko myślała o byciu żoną. W dzieciństwie najbardziej lubiła marzyć, że zamieszka na wsi, na wielkiej farmie pełnej zwierząt i dzieci („co najmniej ośmioro”, mówiła w późniejszych latach), ale w tych marzeniach w ogóle nie pojawiał się mąż. „Nie wiem, skąd miałyby się wziąć te dzieci – stwierdziła – skoro nigdy nie myślałam o mężu”. Jednak począwszy od stycznia 1970 roku, kiedy w wieku dwudziestu lat po raz pierwszy wyprowadziła się z domu rodziców, wynajęła dwupoziomowe mieszkanie i zatrudniła się jako sekretarka w „El Paso Times”, od czasu do czasu robiła matrymonialny rekonesans. Spotykała się najpierw z Fredem (odrzuconym z powodu niskich dochodów), potem z Dave’em (z powodu braku wykształcenia), wreszcie z facetem, którego imienia nie potrafiła sobie przypomnieć (miała nawet zamiar wyjść za niego, choć tylko dlatego, że jego najlepszy przyjaciel poślubił jej najlepszą przyjaciółkę Cathy). „W tej sytuacji wydawało się to całkiem naturalne”, powiedziała po latach. Potem Cathy wyjechała i Candy zaprzyjaźniła się z mającą meksykańskie korzenie Frances, której upodobania do tenisa, kina, latania po sklepach, przesiadywania w kasynie wojskowym i włóczenia się po barach w Juarez odpowiadały w pełni również jej upodobaniom. W Juarez lubiły zwłaszcza lokal U Pete’a, gdzie Pete we własnej osobie mieszał dla nich egzotyczny, choć stosunkowo nieszkodliwy koktajl Purpurowa Namiętność. Matka ustawicznie napominała ją, żeby wystrzegała się meksykańskich chłopaków Frances, do czego Candy nie stosowała się w najmniejszym stopniu, odkąd wynajęła mieszkanie. Nie dlatego, że pociągali ją Meksykanie, lecz dlatego, że przestrogę matki uważała za obłudną. Przecież kodeks randkowy pani Wheeler nie zabraniał Frances umawiania się z Anglosasami.

Tak czy inaczej, ostatnią sytuacją, w której Candy spodziewałaby się znaleźć, była jazda samochodem do kina z facetem pokroju Pata Montgomery’ego. Zwłaszcza, że stało się to przypadkiem. Zmuszona zmienić pracę, aby łatwiej jej było pokryć koszty wynajmu, została sekretarką mało wymagającego, ale bogatego właściciela fabryki mebli z kutego żelaza. Najciekawszym punktem tego nieciekawego zajęcia było podliczanie wyników pracujących na akord szwaczek, które szyły poduszki do wyściełania siedzisk, wezgłowi, stołków barowych i tak dalej. Mimo że w wypełniającym fabrykę huku dobiegającym z kuźni niełatwo się rozmawiało, Candy zawarła bliższą znajomość z dwiema szwaczkami, Marie Montgomery i Trudy Temple, czyli, jak się okazało, matką i ciotką Pata. Pewnego dnia Marie, przekrzykując hałas, powiedziała Candy, że jej syn przyjeżdża do domu na urlop. I że wszyscy jego znajomi powyjeżdżali do innych miast, więc czy ona nie miałaby nic przeciwko temu, żeby do niej wpadł. Candy bynajmniej nie oniemiała z zachwytu. „Ale pomyślałam: »Co mi szkodzi, zawsze mogę go naciągnąć na obiad«”.

Najbardziej zaskoczył ją nie on sam – nie był przystojny, ale chodziła z brzydszymi – lecz fakt, że po koszmarnej pierwszej randce od razu zaproponował następną. Sama się zdziwiła, że wyraziła zgodę.

Nazajutrz po nieudanej pierwszej randce pojechali na pustynię, żeby poszukać starego domu z suszonej cegły, który Pat odkrył w dzieciństwie. Jednak pomylił drogę i ostatecznie tylko spacerowali po wydmach, trzymając się za ręce, aż słońce dotknęło horyzontu i obydwoje się zachwycili, jak zrobiło się pięknie. Candy zbiegła radośnie z wydmy i potem narzekała, że w jej czerwone szorty nasypało się piasku.

W drodze powrotnej do miasta przystanęli na pizzę, a potem obejrzeli film w kinie samochodowym. Candy powiedziała później Cathy, że „Pat jednak lubi pracę manualną”. To był problem, z którym jednak potrafiła sobie poradzić, i zrobiła to. Pokazawszy mu, gdzie jego miejsce, powróciła do oglądania filmu i zachowywała się tak, jakby nic się nie stało. On też zachowywał się w ten sposób, ale zanim odprowadził ją do domu, zapytał, czy mogliby robić to przez trzy noce z rzędu.

Powiedziała, żeby zadzwonił do niej nazajutrz. Nie miała zamiaru więcej z nim wychodzić.

Nie było powodu sądzić, że nastąpi ciąg dalszy.

Dzień po spacerze po wydmach celowo nie wróciła z pracy do domu, lecz poszła odwiedzić matkę. Pat dzwonił przez cały wieczór, ale nie odbierała. Nie chciała mieć z nim nic do czynienia, ale do niego to nie dotarło. Przypuszczał, że po prostu zapomniała o randce, a może pojawiły się jakieś pilne sprawy rodzinne. Ani mu przez myśl nie przeszło, że go skreśliła.

Chociaż była młodsza od niego o pięć lat, miała mądrość życiową kobiety o wiele starszej, podczas gdy on wciąż był pod pewnymi względami naiwny jak licealista. Gdyby był bardziej spostrzegawczy i zrozumiał, że ona go nie chce, zapewne by zniknął. Zamiast tego po powrocie do Dallas posłał jej dwanaście róż z żartobliwym bilecikiem. Napisał w nim: „Mam nadzieję, że wytrzepałaś piasek z szortów!”. Candy ujęło to do tego stopnia, że odnalazła numer Texas Instruments i zadzwoniła, żeby powiedzieć, jakie to miłe.

Jego ojciec Jewel Montgomery był starszy od wielu ojców z osiedla. Ożenił się późno, więc gdy syn był nastolatkiem, Jewel zbliżał się do końca kariery księgowego rewidenta w pewnej małej rafinerii Texaco. W jakimś stopniu Pat był bliżej z wujem Jackiem, który mieszkał po sąsiedzku i traktował go jak syna, zabierając na wycieczki na pustynię, polowania, biwaki i organizując zajęcia sportowe, na co pan Montgomery był zbyt słabowity. Pewnego ranka w lipcu 1970 roku Jack niespodziewanie doznał rozległego zawału serca i zmarł, zanim komukolwiek udało się do niego dotrzeć. Miał zaledwie pięćdziesiąt cztery lata. Pat natychmiast poleciał do El Paso.

Tak naprawdę szukał pretekstu, żeby tam wrócić, ale gdy zjawił się na pogrzebie, był rozbity i przygnębiony. Drugiej nocy zadzwonił do Candy i poszedł do niej. Przez kilka godzin spacerowali w pobliskim parku, a Pat, co zdarzyło mu się zaledwie parę razy w życiu, zapomniał o nieśmiałości i szczerze opowiadał zarówno o poczuciu straty – Jack był pierwszym z jego najbliższych, który umarł – jak i o ambicjach związanych z pracą naukową. I tak jak wielkie tragedie i wielkie triumfy czasem nagle łączą się i potęgują, tak pełna współczucia, uważna twarz Candy Wheeler stała się wtedy dla niego symbolem wymarzonej przyszłości, podczas gdy Jack symbolizował już tylko cudowną przeszłość. Zwierzenia Pata tak ujęły Candy, że zobaczyła w nim człowieka, którego istnienia na pierwszych dwóch randkach nawet nie podejrzewała. Wydawał się tak inteligentny, mądry, a przede wszystkim wielkoduszny, że dziwiła się, iż to ten sam mężczyzna, który zachował się tak ordynarnie w kinie samochodowym.

Nie chodziło o to, że te wyznania były szczególnie oryginalne. Jego życie ogniskowało się dotąd wokół nauki, poczynając od Ysleta High School, w której był prymusem i słynnym na całe miasto trębaczem, przez Texas Western College, miejscowy uniwersytet, w którym musiał zrezygnować z ambicji zostania zawodowym muzykiem i poświęcił się inżynierii, po Uniwersytet Kolorado, gdzie studiował dzięki stypendium NASA. I nadal pracowałby tam nad doktoratem, gdyby Nixon nie zawiesił możliwości odroczenia służby wojskowej ze względu na studia. Bojąc się Wietnamu jeszcze bardziej niż randki w ciemno, Pat zatrudnił się w laboratorium anten Texas Instruments, ponieważ każda komisja poborowa musiała zgodzić się z tym, że to praca związana z obronnością. W rzeczywistości tak znacznie wyprzedzał to, o czym pisano w fachowych czasopismach, należał do tak ścisłej czołówki badaczy elektromagnetyzmu, że Uniwersytet Kolorado przystał, aby Pat samodzielnie pokierował swoim doktoratem. Popracował zatem w przemyśle do zakończenia poboru, a następnie powrócił na uczelnię i zaliczył zajęcia obowiązkowe.

Jego opowieści o sprawach naukowych niezbyt interesowały Candy, ale raz czy drugi udało się jej skierować rozmowę na dzieci (lubił je) i zwierzęta (miał alergię na psy i koty). Obiecali pisać do siebie, a zanim wyszedł, pocałował ją przy drzwiach.

Dwa lub trzy dni później wpadła na Frances.

– Poznałam faceta, za którego zamierzam wyjść – powiedziała.

– Jak się nazywa?

– Nie pamiętam. Na imię mu chyba Pete.

Drogi Pacie,

jestem w pracy i mam przerwę na lunch, więc pomyślałam, że do Ciebie napiszę, skoro obiecałam. Mam nadzieję, że nie zaspałeś za bardzo. Miło się z Tobą rozmawiało, chociaż dawno powinniśmy pójść spać. Następnym razem może zadzwonisz wcześniej, co?

Co słychać w Dallas? U nas dziś padało – powinieneś być tutaj ze swoim samochodem, jeżeli właśnie go nawoskowałeś. Lecz pewnie w Dallas też pada, a przynajmniej niedługo zacznie, specjalnie dla Twojego auta. Następnym razem jak tu będziesz, to jeżeli przyjedziesz samochodem, pomogę Ci wywoskować grata, a potem możemy odtańczyć taniec odstraszający deszcz. Zgoda? Czy obowiązki właściciela nie są straszne? W każdym razie w środku Twojego samochodu jest czysto.

Jeżeli znajdziesz chwilę, to napisz do mnie i powiedz, co u Ciebie. Lubię dostawać listy…

Pozdrowienia

Candy

Droga Candy,

dostałaś już pewnie kartkę ode mnie, a chcę Ci powiedzieć, że ubiegłej nocy zasnąłem na kanapie, zanim zdążyłem do Ciebie napisać. Obudziłem się i położyłem do łóżka dopiero o czwartej – wszystko mnie boli! […]

Czy matka mówiła coś o tym, że byliśmy razem do wpół do piątej? Przypuszczam, że nie. A wiesz, co powiedziała w niedzielę o Tobie? Powiedziała, że lubi w Tobie wszystko, z wyjątkiem palenia! Ja też lubię w Tobie wszystko z wyjątkiem palenia. Myślę, że wszystko gra – z wyjątkiem palenia. […]

Co Twoi rodzice o mnie sądzą? Czy myślą o nas wystarczająco dobrze, żebyś mogła przyjechać do mnie na weekend? Bo jeśli Ty nie możesz tu przyjechać, to ja będę musiał znowu pojechać do El Paso! Jeżeli przyjedziesz, pójdziemy do Six Flags Over Texas[2] do zoo i do Southland Life Building[3] na kolację. Możemy mieszkać u mnie, chodzić na basen, słuchać muzyki albo pooglądać telewizję któregoś wieczoru. […] Serio, poproś swoją mamę, żeby zadzwoniła do mojej, jeżeli według Ciebie to pomoże uzyskać jej zgodę. […] Jeżeli mamy wiedzieć, co naprawdę do siebie czujemy, to musimy się jak najczęściej widywać.

Napiszę jutro – a dzisiaj cały wieczór będę myślał o Tobie.

Na zawsze Twój

Pat

Najdroższy Pacie,

co u Ciebie? Poza tym, że jesteś daleko. Tęsknię za Tobą.

Właśnie wzięłam prysznic i zakręciłam włosy. Jestem gotowa, żeby napisać długi list do Ciebie, ale nie wiem, od czego zacząć. Jest tyle spraw, o których chciałabym Ci powiedzieć. Zastanawiam się, czy zacząć od siebie, czy od mamy. Może jednak od siebie.

Strasznie Cię lubię, ale myślę, że sam to dostrzegłeś. A jeżeli nie, to Ci mówię (i tęsknię za Tobą). Wczoraj wieczorem opowiadałam mamie, jaki jesteś cudowny, a ona co chwila mówiła, że zwariowałam. Ale powiedziała też, że cieszy się, że tak się kimś zachwycam. Od dawna bała się, że już nie potrafię. A ja dobrze się z tym czuję, że mi znowu na kimś zależy. A już najbardziej mi się podoba to, że tym kimś jesteś Ty.

Rozmawiałam z mamą o wypadzie do Dallas i ona powiedziała, że jeżeli Twoje wujostwo zaprosi mnie do siebie, to będzie w porządku, ale że w żadnym razie nie mogę jechać w ciemno. W ogóle wolno mi jechać, jeżeli na miejscu zajmie się mną jakiś Twój krewny, a nie Ty. Według mamy sprawa nie byłaby tak trudna, gdybyśmy byli zaręczeni czy coś w tym rodzaju. Mówiłam ci, że się nie zgodzi. Masz już jakiś genialny plan? Mama powiedziała też, że jeżeli aż tak strasznie chcesz mnie zobaczyć, to możesz przyjechać tutaj, i ja też tak myślę. Przyjedziesz? Mama zastanawiała się jeszcze, co sobie pomyśli Twoja matka? W końcu znamy się naprawdę niedługo.

Dzisiaj jest poniedziałek. Dopiero co wróciłam z pracy. Jak dzwoniłam do mamy, zapytała mnie, czy nadal jestem zakochana. Naturalnie powiedziałam, że tak.

Napisz wkrótce. Bardzo za Tobą tęsknię (nawet nie palę dużo).

Na zawsze Twoja

Candy

Droga Candy,

dzwoniłem dzisiaj około dziewiątej, ale nie odbierałaś, więc pomyślałem, że napiszę…

Biję się z myślami – nie należę do osób, które opowiadają innym o swoich uczuciach. Przypuszczam, że to ze strachu, że ich nie odwzajemnią. Po namyśle sądzę, że to źle. To tak, jakbym chciał sprawić, żeby inni mnie kochali, zamiast po prostu kochać ich i cieszyć się tym (czy ma to sens?). Myślę zatem, że trzeba otwarcie mówić, co się czuje. Chociaż wydaje mi się, że tu zawsze grozi druga skrajność – mówienie, że czuje się coś, czego w rzeczywistości się nie czuje… Jeżeli nie jest się pewnym, to powinno się pozwolić, aby uczucie kierowało postępowaniem, a nie mową, bo mówić o uczuciach należy tylko wtedy, gdy jesteśmy ich pewni. Natomiast zawsze można im pozwolić, aby kierowały postępowaniem (czy ma to sens?). Candy, właśnie dlatego musisz przyjechać do Dallas, aby nasz związek stawał się coraz dojrzalszy i abyśmy byli coraz bardziej pewni naszych uczuć. Na pewno nie chcę, żebyś uważała mnie za obcego, jak powiedziałaś. Nawet jeżeli nie o to Ci chodziło, chyba tkwi w tym ziarno prawdy. Mimo wszystko trudno mi w to uwierzyć – bo tak bardzo za Tobą tęsknię. Mam nadzieję, że Cię nie zanudziłem tymi rozważaniami. Napiszę jutro, a cały wieczór będę myślał o Tobie.

Na zawsze Twój

Pat

Najdroższy Pacie,

jestem teraz u mamy. Dostałam dziś dwa listy od Ciebie. Byłam ogromnie podekscytowana. Zapytaj mamę. Ciągle mi mówi, że zachowuję się jak idiotka.

Masz rację, że Twój list (z wtorku) był trochę rozwlekły, lecz napisałeś samą prawdę. To znaczy tę o kierowaniu się uczuciami pod nadzorem rozumu (bo o to Ci chodziło, prawda?) i o niemówieniu, co się czuje, kiedy się to czuje, bo po namyśle może się okazać, że wcale się tego nie czuje. Tak, dobrze wiem, o co Ci chodziło, bo tak samo jest ze mną. Zawsze przyjmuję postawę obronną i w rezultacie nikt naprawdę mnie nie zna. To takie frustrujące nie być w stanie powiedzieć, co się czuje, ale zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że jeżeli zbytnio zaangażujemy się emocjonalnie, to w końcu zostaniemy zranieni. A w naturze człowieka leży unikanie cierpienia (fizycznego i psychicznego). Dobrze jest, jeżeli inni nas kochają, lecz czasem trudno kochać, jeżeli nie jest się kochanym. To znaczy, jeżeli naprawdę zależy nam na innych, to zazwyczaj odwzajemniają się. To, że nam na kimś zależy, to sprawa dość prosta, bo ogólniejsza, natomiast miłość jest bardziej skomplikowana. Chociaż miłość na pewnym niskim poziomie (jak miłość od pierwszego wejrzenia czy coś w tym stylu) jest prosta, to nie jest tak istotna jak miłość na wyższym poziomie. Ale że ten wyższy poziom nie jest tak oczywisty jak poziom niższy, nie zawsze rozpoznajemy tę wyższą miłość lub mylimy ją ze zwykłym zauroczeniem. Zgadzam się, że jeżeli nasz związek ma stać się głębszy, to musimy lepiej się poznać. Ale już teraz napiszę, że Cię kocham, i sądzę, że to dobry początek prawdziwej miłości. Chociaż zgadzam się, że powinniśmy być absolutnie pewni naszych uczuć, jestem bardzo niecierpliwa. Chcę już teraz wiedzieć, co jest prawdą, a co nie. Cóż, zawsze żądam zbyt wiele. Ale gdyby życie było takie proste, nie byłoby wyzwaniem i straciłoby sens…

No, muszę iść. Mama woła, żebym wracała. Pyta, czy ciągle piszę do mojej prawdziwej miłości. Uważaj na siebie, Pat, strasznie za Tobą tęsknię. Tylko bądź grzeczny.

Kocham Cię

Candy

Kochana Candy,

[…] słucham z magnetofonu nastrojowej muzyki, którą nagrałem. Świetnie pasowałaby do uwodzenia – może pragniesz być uwodzona? Dobrze jest tak siedzieć sobie, słuchać muzyki, myśleć o Tobie i pisać (leci muzyka ze sceny uwodzenia przy grze w szachy z filmu Sprawa Thomasa Crowna ze Steve’em McQueenem). Może chcesz zagrać w szachy???

Kiedy znowu przyjadę do El Paso, bądźmy razem. Zapomnijmy o świecie, patrzmy sobie w oczy, uśmiechajmy się, śmiejmy i cieszmy się naszą miłością. Tak bardzo za Tobą tęsknię. Napiszę jutro i aż do tej chwili będę myślał wyłącznie o Tobie.

Na zawsze Twój

Pat

Po pogrzebie Jacka Pat zabrał Candy w odwiedziny do babci w szpitalu. „Mama Mac”, jak wszyscy nazywali babcię McElyea, od pewnego czasu była przykuta do łóżka. A że miała osiemdziesiąt osiem lat, obawiano się, że niewiele zostało jej życia. Ironia losu polegała na tym, że Jack umarł w samotności tylko dlatego, że reszta rodziny była wtedy u Mamy Mac.

Wizytę w szpitalu Candy uznała za potwierdzenie jej domysłu, że oświadczyny wiszą w powietrzu. Już zdecydowała, że je przyjmie. W odróżnieniu od Freda i Dave’a Pat był wykształcony, dobrze zarabiał, miał miłą rodzinę. No i był taki delikatny i grzeczny.

W końcu zadzwonił do niej z zapowiedzią, że przyjeżdża do El Paso, żeby się z nią zobaczyć, i pod koniec rozmowy wspomniał, że ma dla niej „prezent”. Pochwaliła się Frances, że pierścionek zaręczynowy jest już w drodze.

Chodziło jednak o coś całkiem innego. Pat z namaszczeniem wręczył jej książkę zatytułowaną The Life, History and Magic of the Dog (Życie, dzieje i magia psa), prezent, o którym w późniejszych latach miała mówić „ta cholerna książka”. W tej sytuacji zamiast świętować zaręczyny, Candy zacieśniła związek z Patem, zaprowadziwszy go pewnej nocy do swojej sypialni. Tym razem to ona wzięła inicjatywę w swoje ręce, chociaż obydwoje byli zdenerwowani i niezręczni. Później opisała to zbliżenie jako „miły, delikatny stosunek – nadal bez fajerwerków, ale upewniłam się, że chcę za niego wyjść. Wydawał się taki wrażliwy, taktowny i subtelny”.