Beata Tyszkiewicz. Portret damy - Augustyn-Protas Anna - ebook

Beata Tyszkiewicz. Portret damy ebook

Augustyn-Protas Anna

4,3

Opis

Jaka ona jest? Pamiętam, jak pytałam o to przypadkowe osoby. Zawsze pojawiał się zachwyt – że piękna, że z klasą i że ma cudowne poczucie humoru. Zdumiewało mnie, jak żywe reakcje i jaką czułość wywołuje w innych kobietach.

Ale prawdziwie zaskakujące okazały się rozmowy z jej znajomymi. Powszechnie znany portret wielkiej damy nabrał dodatkowego kolorytu. Postać z niego okazała się nadspodziewanie barwna. Nieszablonowa. A do tego jej fascynujące życie samo mogłoby być kanwą dla filmowego scenariusza.

Ta książka to nie jest typowy, biograficzny zapis faktów z życia słynnej aktorki. To opowieść rozpisana na głosy. Nieznane dotąd fakty przytaczają między innymi Daniel Olbrychski, Juliusz Machulski, Hanna Bakuła czy Iwona Pavlovič. Przypominają zdarzenia, obrazy i słowa, które rzucają nowe światło na tę niezwykłą osobę. Kobietę, która dostała od losu urodę i talent. Ale – proszę mi wierzyć – nie tylko to.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 206

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (356 ocen)
195
100
50
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pam_lange

Całkiem niezła

Bardzo dużo peanów, trochę mało faktów, mało odnoszenia do rzeczywistości. Czyta się niezle, ale nie wnosi dużo.
10
Ewelad82

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa, lekka, pełna anegdot
00
ppbraz

Nie oderwiesz się od lektury

super!
00
aga4343

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00
Gola18

Nie oderwiesz się od lektury

Fenomenalna lektura - czyli Beata w oczach artystów
00

Popularność




To nie jest typowa biografia wielkiej gwiazdy kina. Dwadzieścia lat temu napisała ją sama, i to znakomicie. Po pierwsze jednak: co wydarzyło się dalej? Po drugie: jak ją widzą inni? Okazało się, że dopuszczeni do głosu – dziennikarze, współpracownicy, znajomi, przyjaciele – tworzą jeszcze inny jej obraz, migotliwy i zaskakujący. I wart utrwalenia. Zza portretu XX-wiecznej damy z wysoko uniesioną brodą, piękności epoki, nagle wyłania się pani o nieprzeciętnym, inteligentnym poczuciu humoru, z autoironią level master. Kobieta doświadczona przez życie. Przywracająca blask słowu „takt” i pokazująca, jak ważnym jest mikroelementem tkanki społecznej. Wcale nie „landrynka”, choć – jak mało kto – potrafiąca osładzać codzienność bliskim. Pani, która przez długie i niewiarygodnie barwne życie utoczyła złotą kulę życiowej mądrości. Autorytet dla singielek i prawdziwa Matka Polka. Namiętna palaczka. Babcia, siostra, córka, przyjaciółka. Nobliwa pani, która w torebce nosi żelki, skarpetki i piersiówkę…

A to dopiero początek jej portretu.

Nie chciała wypowiedzieć się co do tej książki. Po pobycie w szpitalu, który przerwał jej udział w ogromnie popularnym „Tańcu z gwiazdami”, zakomunikowała zakończenie swojej obecności w przestrzeni publicznej. Ta książka jest próbą jej w niej zatrzymania. Przywołania na powrót tej arcyciekawej kobiety. Pobycia w jej towarzystwie.

Życie jest sprawą wyboru i trzeba wiedzieć, kim chce się być. Przyzwoitość bardzo ułatwia sprawę.

BT, czyli skrót od „bon ton”

Dama? Powinna pić, palić, przeklinać. I naturalnie oglądać się za mężczyznami – mówi, lekko podnosząc brew.

Ile ma lat na tym filmiku? Siedemdziesiąt? Siedemdziesiąt pięć? Kształtna głowa w poświacie jasnych, dobrze przyciętych i ułożonych włosów. Wyprostowana szyja. Chochlik rozbawienia w oczach, choć ton wydaje się poważny. Równo obrysowane i pomalowane usta, brązową pomadką marki Sisley. Na szyi słynny, krótki, ciężki biało-granatowy naszyjnik, w którym najczęściej pojawia się publicznie. Jasna, jedwabna apaszka z rolowanymi brzegami.

Choć zdanie o piciu, paleniu, przeklinaniu od lat robi furorę w sieci, to warto w końcu sprostować: nie jest to wcale credo aktorki. Po raz pierwszy wypowiedziała je w komedii „Zakochani” w 2000 roku, bo tak miała napisane w scenariuszu autorstwa Piotra Wereśniaka, także reżysera filmu. W filmie tym grała nie do końca nobliwą ciocię głównej bohaterki (w tej roli Magdalena Cielecka), dającą jej życiowe wytyczne. Rada, jak się powinna zachowywać prawdziwa dama, widocznie aktorkę rozbawiła, bo słowo w słowo powtórzyła ją w wywiadzie, gdy tradycyjnie, chyba po raz setny, padło pytanie: „Pani Beato, a kto to jest dama…?”. Niespodziewanie filmowy sarkazm – mocą jej arystokratycznego autorytetu – stał się definicją. Powtarzaną w cytatach, drukowaną nawet na koszulkach.

Kadr z filmu, w którym pada słynne zdanie, że „dama pali, pije i naturalnie ogląda się za mężczyznami…”. Beata Tyszkiewicz w scenie z Magdaleną Cielecką. „Zakochani”, reż. Piotr Wereśniak, 2000 r.

W końcu w czyje słowa wierzyć, jeśli nie w jej? Gdy wpisuje się w Google hasło „dama”, wówczas jej zdjęcie pojawia się jako pierwsze. Dalej dopiero zdjęcia dam pierwszych, przechodnich, tracących status wraz z mężem, ustępującym ze swego urzędu. Nie ma u nas drugiej postaci, która tak jednoznacznie wypełniałaby ten termin. Dama dyżurna, ikoniczna. Ona sama jednak nie przywiązuje do niego wagi.

Przylgnęło do mnie to określenie, pewnie sprawiły to role kostiumowe. Ale w takich filmach wszyscy starają się być dobrze wychowani. Smoking i długa suknia wymaga innego zachowania – powtarzała w wielu wywiadach. A ona przez lata była ubierana w aksamity i koronki, dostawała do ręki wachlarz i przechadzała się powoli od fotela do kominka i z powrotem.

No a poza tym pali, pije i rzeczywiście zdarza jej się przekląć.

Czasem odpowiada serio. Kto to jest kobieta z klasą? Ktoś, kto nie demonstruje klasy, nie wspomina o niej.

Dobre wychowanie to jest to, czego pozornie nie widać. Tak jak nie widać zmytych naczyń lub pościelonego łóżka, to widać tylko, kiedy nie jest zrobione. Kobieta z klasą nie zachowuje się wyzywająco w zachowaniu i ubiorze. Jest stonowana…1 – wylicza w jednym z wywiadów.

Dama nie okazuje złego humoru. Nie sprawia sobą kłopotu. Umie się taktownie zachować w najróżniejszych sytuacjach życiowych. Jest ciekawa człowieka, z którym rozmawia, a przynajmniej sprawia takie wrażenie. Daje mu szansę wypowiedzenia się. Nigdy nie jest oczko za wysoko – gdy idzie na przyjęcie, nie może być lepiej ubrana od pani domu. Zna swoje miejsce. Pomaga, ale uważnie – tak jak Beatę wspierała podczas studiów mama jej kolegi, Jacka Bliklego. Wiedząc, że dziewczynie brakuje pieniędzy, kupowała jej różne drobiazgi, na przykład rajstopy. Ale nie chcąc wywoływać zakłopotania, wcześniej, przed wręczeniem, prała je, żeby wyglądały na używane…2

Dama to Izabella Radziwiłłowa, przed wojną właścicielka pałaców i połowy Ukrainy, która została wywieziona do Rosji. Kiedy wróciła, pracowała w wydawnictwie, jeździła małym fiatem, mieszkała w małym domku na Sadybie. I opowiadała, że kiedy Sowieci ich zabrali, szła przez błoto, kałuże i myślała sobie: „Za tyle szczęścia, za dwoje udanych dzieci, za wspaniałego męża tylko tyle? To to jest zapłata? To niewiele”3. Ale damą była też pomoc domowa w domu Beaty, dziewczyna o niezwykłej godności, wyczuciu taktu i uważności na potrzeby innych.

Dama jest zawsze przygotowana na różne okoliczności.

Ma pieniądze na bilet powrotny. Wiele razy byłam w sytuacji, że nie miałam pieniędzy, ale na powrót odłożone było zawsze. Żeby nigdy nie być zdaną na kogoś. Bo ktoś, kto odwozi, to chce potem na kawę, a potem pocałować… to się robi kontrakt. A trzeba być NIEZALEŻNĄ4 – mówi z mocą na jednym z licznych spotkań z publicznością, którego zapis krąży w sieci.

Sala na nich jest zawsze tłumnie wypełniona kobietami w różnym wieku. Wpatrzonymi w aktorkę i z zachwytem reagującymi na jej poczucie humoru, refleks i słynny dystans do siebie. Jak wtedy, gdy na jednym ze spotkań została poproszona o opowiedzenie, jakie były rauty przed wojną. Beata Tyszkiewicz przyjrzała się tylko pytającemu i uprzejmie dopytała:

Ale przed drugą wojną czy przed pierwszą?

Dama.

Jak nie wiesz, jak się zachować, to na wszelki wypadek zachowaj się przyzwoicie. To po pierwsze. Po drugie: staraj się o wszystko z umiarem.

Co za historia!

Kto jak kto, ale ona na bycie damą ma papiery. Przyszła na świat jako Beata Maria Helena hrabianka Tyszkiewiczówna-Kalenicka na Łohojsku i Berdyczowie. W słoneczną niedzielę, 14 sierpnia 1938 roku. Nie byle gdzie: w otoczonym zielenią królewskim pałacu w Wilanowie. Imię dostała na cześć jego właścicielki, Beaty Branickiej – „Cioci Be”. Właściciel majątku, Adam Branicki, został ojcem chrzestnym przyszłej gwiazdy. Jej chrzest był ostatnim, jaki urządzono w pałacu przed wybuchem wojny.

Pałac w Wilanowie, zbudowany jako letnia rezydencja króla Jana III Sobieskiego, należał do rodziny Branickich od końca XIX wieku. Część królewska obiektu nie była używana, za to skrzydła pałacu tętniły życiem towarzyskim. Jeden z apartamentów latem 1938 roku użyczony został Barbarze i Krzysztofowi Tyszkiewiczom, oczekującym narodzin swojego pierwszego dziecka. Państwo Tyszkiewiczowie od ślubu w 1935 roku mieszkali na Starym Mieście, w kamieniczce przy Krzywym Kole 4, należącej do ojca Barbary, Kazimierza Rechowicza. I choć dom był wygodny, nowocześnie urządzony przez właściciela – z zawodu architekta – to latem w mieście było tak gwarno i gorąco, że państwo Braniccy namówili parę „przy nadziei” na przeprowadzkę do swojej posiadłości otoczonej ogrodem. Przyszli rodzice dostali do użytku pokój tak zwany kolumnowy w lewym skrzydle pałacu. Dziś zwiedzający podziwiają tam łazienkę marszałkowej Lubomirskiej. Jak opisuje go córka właścicieli Wilanowa, Anna z Branickich Wolska, w książce „Arystokracja” Marka Millera: „To był piękny, duży pokój z dwoma kolumnami, za którymi znajdowała się wnęka na wielkie łoże, a przynależały do niego jeszcze dwa sąsiednie pokoje. Miał też wyjście na taras, cały porośnięty glicyniami z cudownymi, pachnącymi kwiatami. Z tarasu prowadziły schodki do ogrodu”5.

Portret aktorki z prababką w tle, zdjęcie z maja 2008 roku. Namalowana dama to słynna „piękna Wiktoria” Tyszkiewiczowa, mama babci „Ba”, Ireny z Jezierskich Tyszkiewiczowej.

Tyszkiewiczowie byli nie tylko zaprzyjaźnieni, ale i skoligaceni z Branickimi. Zresztą jak z większością wielkich rodów, łącznie z Habsburgami. Pierwsze zapiski o Tyszkiewiczach sięgają XV wieku. W 1437 roku ich protoplaści dostali od wielkiego księcia litewskiego Świdrygiełły rozległe ziemie – w powiatach żytomirskim i owruckim, pod Zwiahlem i pod Polonnem. Nazwisko pochodzi od Kalenika Miszkowicza (stąd drugie nazwisko aktorki – Kalenicka), a ściślej: od jednego z jego synów, Tyszki, i – następnie – jego syna Wasyla, który zaczął podpisywać się „Tyszkiewicz”. Jego potomkom, jako jednym z pierwszych w Polsce, został nadany w 1569 roku herb (Leliwa) i tytuł hrabiowski; i to przez polskiego króla, Zygmunta Augusta – co nie było wówczas częstym zwyczajem.

Tyle historii.

Najpierw mnie to wszystko nie interesowało, potem nie miałam kogo pytać6 – przyznała kiedyś sama aktorka.

Dzięki staraniom brata, Krzysztofa, filmowca, mieszkającego dziś w Hamburgu, dzieje rodziny udało się zebrać i opisać. Stanowią rozdział we wspomnieniowej książce „Nie wszystko na sprzedaż”7 napisanej przez samą Beatę Tyszkiewicz. Są w nim opisy wielkiej potęgi i dóbr, ale i nie mniejszych dramatów. Jest opowieść o pięknej Wiktorii, prababce aktorki. Zginęła uduszona przez szal, który wysunął się z karety i wkręcił w koła, gdy zwracała dorożkarzowi uwagę, by przestał okładać konia batem. Miała raptem dwadzieścia lat, osierociła maleńką córeczkę. Dziś na jej pamiątkę imię Wiktoria nosi młodsza córka Beaty. Wśród wielu przytoczonych historii rodu są świadectwa wielkiej szlachetności i przywołane postaci takie jak Michał Tyszkiewicz, uczestnik bitew napoleońskich, pierwowzór Hrabiego z Pana Tadeusza Adama Mickiewicza. Nie mniejsze zaciekawienie budzą – cytowane przez aktorkę, okraszone wspaniałym czarnym humorem – wspomnienia z dziennika Janusza hrabiego Tyszkiewicza, z II połowy XIX wieku: „Dzisiaj panią moją in flagranti z gajowym zastałem. Pojednawszy się z Bogiem, zastrzelić kazałem. Na obiad były raki. Pani nieco nadąsana…”.

Beata Tyszkiewicz, urodzona tuż przed wojną, która zmiotła ustalony ład arystokratycznego świata, niewiele z niego zdołała zatrzymać w pamięci. Pojedyncze przebłyski, rozświetlone słońcem obrazy.

To, co jest najważniejsze dla klimatu – pisała. – Spacery do Natolina, pikniki, przejażdżki landem, słońce, zieleń… Maliny zbierane w bielutkich rękawiczkach, ścinane nożyczkami i układane w okrągłych koszyczkach (…). Podwieczorki szykowane przez gospodynię pałacu, Beatę Branicką, „Ciocię Be”, jak ją nazywano, która miała rozbrajający uśmiech, dający przyzwolenie do przytulenia się (…). Była samą dobrocią i czułością dla wszystkich potrzebujących8.

Jak aktorka wspomina w swojej autobiografii, Wilanów był nie tylko miejscem jej narodzin. Jako że rodzice pracowali – mama w Polskim Instytucie Eksportowym przy Ministerstwie Przemysłu i Handlu w Warszawie, a tata prowadził antykwariat na Mazowieckiej – mała Beata w Wilanowie spędzała całe kolejne wakacje pod opieką niani, panny Irenki. Po pewnym czasie także w towarzystwie brata Krzysztofa Jana Benedykta, który pojawił się na świecie cztery lata po niej, w 1942 roku. Z uznaniem przywołuje mądrość mamy, która wtedy, w odpowiedzi na jej lęk, że odtąd będzie kochana mniej niż „nowy” brat, odparła: „On jest twój. Ty jesteś moją ukochaną córeczką, a on będzie twoim synkiem” – co ucięło niepokój dziewczynki9.

Dla pokazania Beaty arystokratki warto przywołać jeszcze jeden adres. To pałac przy ulicy Litewskiej, numer 6, przy alei Szucha, vis-à-vis Teatru Syrena. Mieszkali tam rodzice jej taty, Józef i Irena z domu Jezierska. Gmach stoi do dziś, mieści się w nim ambasada Słowacji. Mała Beata Tyszkiewiczówna pojawiła się w nim raptem kilka razy, przywożona głównie w święta, bo dzieci w tamtych czasach nie traktowano na równi z dorosłymi. Ale zapamiętała obraz przepychu, który dla małej dziewczynki był nierealny, bajkowy.

Pamiętam święta Bożego Narodzenia: podłużny duży stół pokryty lustrami, które odbijały światło złoconych talerzy, a wśród nakryć były tłumy małych krasnoludków ślizgających się na łyżwach po gładkiej tafli… – pisała10.

Pałac mieścił zbrojownię, bibliotekę, kaplicę, archiwum, szwalnię; gościnne pokoje mieli w nim matka Elżbieta Czacka – założycielka Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża w Laskach czy ksiądz Władysław Korniłowicz, opiekun Lasek, wielki humanista. Ale także to miejsce przestało istnieć. Dnia 10 sierpnia 1944 roku na Litewską 6 wkroczyli Niemcy i wszyscy przebywający w pałacu mężczyźni zostali przez nich rozstrzelani, w tym dziadek aktorki, zwany „Dzia”. Kobietom, wśród których była między innymi mama aktorki oraz babka, nazywana „Ba”, dano pięć minut na opuszczenie domu. Starannie wykształcona, znająca pięć języków, ale bezradna w obliczu nowej sytuacji „Ba” spędziła je na szukaniu kluczyka do szafki, w której miała zamknięte swoje czarne wyjściowe rękawiczki… Jeszcze zdążyła rozdać wszystkim domownikom komunię świętą, bo była bardzo religijna, po czym świat się skończył. Wszystko przepadło. Księgozbiór, obrazy, arrasy, inkrustowane meble, cenne siodło Stefana Czarneckiego, haftowane złotem i wysadzane drogimi kamieniami, rulony pieniędzy, które miały zabezpieczyć rodzinę w czasie okupacji.

Tyle o przodkach ze strony ojca. Jest i druga rodzina: ze strony pięknej i niezwykle dzielnej mamy aktorki. To nie tajemnica, że związek młodego hrabiego i Barbary Rechowicz nie wzbudził początkowo entuzjazmu części familii Tyszkiewiczów. Na ich ślubie zabrakło matki pana młodego, która nie była zachwycona wyborem syna. A przecież panna młoda, wkrótce hrabina Tyszkiewiczowa, pochodziła z zamożnej inteligenckiej rodziny. Jej ojciec, Kazimierz Rechowicz, był architektem, profesorem na Wydziale Architektury Politechniki Lwowskiej. Matka, Maria z domu Charysz, zmarła kilka lat wcześniej na zapalenie płuc. Sama Barbara i troje jej rodzeństwa otrzymali staranne wykształcenie, młodszy brat Barbary, Gabriel, uczestnik powstania warszawskiego, pseudonim „Rak”, to słynny „Gaber”, artysta grafik, twórca monumentalnych kompozycji mozaikowych okresu PRL-u, które zdobiły na przykład patio warszawskiego „Domu Chłopa” czy warszawskiego „Supersamu”. Barbara studiowała rolnictwo na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Tam właśnie poznała późniejszego męża. Ona, świetna studentka, odbywająca praktyki w Rumunii i Szwajcarii, była śliczna, „niezwykle zgrabna i szykowna”. On zaś był „elegancki, szczupły, o pięknych dłoniach”, jak po latach opisze ich córka11. Poznali się, zakochali, pobrali, urodziła im się córka, potem syn, po czym rozdzieliło ich powstanie warszawskie. Barbara Tyszkiewiczowa została w kraju sama z dziećmi, Krzysztof Tyszkiewicz wyjechał i zaczął nowe życie w Anglii. Już nigdy więcej się nie spotkali.

Lubimy myśleć o wielkich rodach jako o tych stojących na straży wielkiej klasy. Beatę wychowywała mama. Pozostała przy życiu babcia „Ba”, złamana śmiercią męża i rozstaniem z synami, wstąpiła do zakonu i zamieszkała w klasztorze w Laskach. Raz w tygodniu, w niedzielę, po mszy, przyjmowała odwiedziny synowej i wnuków, którzy kilka lat po wojnie, ze względu na nią, zamieszkali w pobliżu. Starszy brat ojca Beaty wiódł osobne życie. W trudnych, szczególnie dla arystokracji, latach powojennych raz poproszono go o pomoc dla dorastających bratanka i bratanicy. Odmówił chłodno, tłumacząc, że przecież mają matkę, nie są sierotami… Wiele lat później to właśnie Beata została poproszona o niesienie urny z jego prochami, była jego najbliższą rodziną w Polsce. Kto wie, pewnie poczucie godności Beaty, jej dystynkcja biorą się ze świadomości, że ma przodków wielkiego formatu. Ale nienaganne maniery, umiejętność bycia large to już koronkowa robota codzienności. Z tą borykała się mama.

Jest taka scena, niech będzie uchylonym rąbkiem tajemnicy domu, świata rodziny Rechowiczów. Opisała ją Monika Żeromska12. Pewnego razu, podczas okupacji, wraz ze swoją mamą gościła w kamienicy Kazimierza Rechowicza – dziadka Beaty – na warszawskim Krzywym Kole 4. Dom był już zamieniony w szpital, do którego przywożono rannych z Woli. Starsza pani Żeromska rozmawiała z panem Rechowiczem w kuchni, gdzie ten, jak pisała Monika, trzymał niezwykłej urody porcelanę rodzinną. Jako że domowe naczynia zabrane zostały na potrzeby szpitala, pani Żeromska zapytała, czy może napić się wody z jednej z jego ozdobnych filiżanek. Niestety, gdy nagle gdzieś w okolicy huknęło, filiżanka wypadła jej z dłoni i krucha porcelana rozprysła się na kawałki. Przejęta pani Żeromska bardzo przepraszała gospodarza, na co ten odparł pocieszająco: „Niech się pani nie martwi”. Zdjął drugą filiżankę z półki i rozbił ją o podłogę.

KRZYSZTOF ZANUSSI

Z wykształcenia fizyk, filozof i reżyser. Autor scenariuszy, książek, publicysta i pedagog. Autor jednych z najważniejszych filmów polskich, między innymi „Struktury kryształu”, „Życia rodzinnego”, „Barw ochronnych” czy „Z dalekiego kraju”. Wieloletni kierownik artystyczny zespołu, potem dyrektor Studia Filmowego „Tor”.

Poznałem ją, gdy byłem na studiach filmowych i nasz profesor Antoni Bohdziewicz nakręcił „Zemstę” z nią w roli głównej. Pani Beata uciekła już wtedy z Szymanowa, ze szkoły prowadzonej przez zakonnice, wzbudzała więc też pewną sensację towarzysko-środowiskową. Już w „Zemście” była zjawiskowo piękna. Łączy dwa elementy, które nie lubią chodzić w parze: wielką urodę i fotogeniczność. Nie ma jednego zdjęcia, na którym wypadłaby niekorzystnie. Jest cała masa pięknych kobiet, które jednak źle wypadają na ekranie. Czasem jestem na spotkaniu autorskim z aktorkami i słyszę te cudownie szczere wyznania publiczności: „Na żywo wygląda pani znacznie lepiej”. Mężczyznom też się dostaje: „Telewizja dodaje panu lat…”. No więc Becia ma ten niebywały atut, że kamera ją kocha. Do tego te jej duże oczy, niewielki nos, niesłychanie regularne rysy. I jeszcze tak umie trzymać głowę, że zawsze wygląda młodzieńczo. To jest aktorstwo – aktor pochylony gra starego, wyprostowany – odmładza się. Pani Beata ma to opanowane, potrafi nosić się pięknie.

Najpierw zobaczył ją Pan na ekranie czy spotkał przy jakiejś filmowej okazji?

Tak naprawdę spotkałem ją jeszcze wcześniej, w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej. Gdy KIK się tworzył, byłem dość aktywny i pamiętam, że w grupie kilku osób, w tym właśnie z Beatą, pojechaliśmy do Cieszyna odebrać autobus gości, młodych chadeków z Italii, którzy się zainteresowali Polską. To mógł być rok… 1957, 1958? Ich przyjazd do Polski był wówczas wielką rewelacją. My z panią Beatą, jako przedstawiciele młodzieży, mieliśmy tych Włochów powitać.

Pan mówił dobrze po włosku…

Nie byłem pewien, czy mówię dobrze. Coś mówiłem (śmiech). W wielkich nerwach oczekiwaliśmy naszych gości. Beata mówiła po francusku…

Skąd dobrze znała język?

Z domu. Każdy tak zwany dobrze wychowany człowiek, członek klas wyższych, umiał go z domu, a potem ze szkoły, a ona chodziła do Szymanowa. I podobnie jak całe pokolenie moje, mojej żony, zna języki.

Pamiętam, że nie byłem pewien, jak to będzie, bo nigdy wcześniej z żadnym żywym Włochem nie rozmawiałem, z żadnym cudzoziemcem! W czasach komuny była zasada: nie odzywaj się do obcokrajowca, bo będziesz miał ogon, będą przychodzić do domu i wypytywać, skąd znasz tego kogoś, zaczną się nieprzyjemności… W wielkich emocjach oczekiwaliśmy więc na tych naszych chadeków. Po latach wielu z nich zostało ministrami, wicepremierami, ale wtedy to była studencka brać, bardzo ciekawi młodzi ludzie. No i ja w nerwach. Pierwsza z autokaru wysiadła Tina Anselmi, późniejsza minister zdrowia Włoch, wybitna chadeczka, niezwykle dzielny człowiek. Rozwarła szeroko ramiona i powitała mnie słowem na „k”, radośnie powtórzonym wielokrotnie, co jest dla Włochów łatwe, bo to termin łaciński. Opuściłem wzrok, zaczerwieniony… Oczywiście to jacyś podli Czesi po drodze powiedzieli jej, że tak brzmi ulubione polskie pozdrowienie i że tak powinna się z nami przywitać jako dobra katoliczka (śmiech). To mi zostało w pamięci. Eskortowaliśmy ich do Warszawy. Każdy miał grupkę, którą się zajmował, pani Beata też, była bardzo żywa, aktywna. Potem, po latach, spotykałem się z nią już częściej.

Zawodowo czy towarzysko?

I zawodowo, i towarzysko – mieliśmy wspólnych znajomych. Byłem bardzo zaprzyjaźniony z Adamem Holendrem, późniejszym operatorem w Hollywood, z którym łączyła ją bliższa relacja. Potem, kiedy była żoną Wajdy, też mieliśmy okazje się spotykać, choć jeszcze nie domowo. Zaprzyjaźniliśmy się, ale to budowało się lata. Znałem jej późniejszego męża, pana Orzechowskiego, był od nas młodszy, w każdym razie niżej od nas w szkole filmowej. Beata szybko stała się bardzo popularną postacią, było o niej głośno. Rozpad jej związku z Wajdą, uwidoczniony później w filmie Andrzeja „Polowanie na muchy”, był tematem, jakim żyli studenci szkoły filmowej. Choć teraz, gdy to oglądam, to wydaje mi się, że ta filmowa interpretacja nie grzeszy wielką głębią, jest dość felietonową relacją o kobiecie, która wybija się na niepodległość – marzenie feministek! – i zaczyna sama być Pigmalionem, sama tworzy ożywioną rzeźbę, mężczyznę.

Ten film był czytany jako historia Beaty i jej nowego związku?

Ależ wyłącznie. To był temat plotek towarzyskich: jak to się ma w filmie w szczegółach do prawdziwych wydarzeń? Swoją drogą, znamienna jest odmienność Beci od Małgorzaty Braunek, która grała główną rolę w „Polowaniu na muchy”, pięknie uwidoczniona przez dwie ekranizacje „Lalki” Prusa – jedną z Becią, drugą z Braunek. Przy czym tu nie ma wątpliwości, że Beata była nieporównanie trafniejszą Łęcką, to rola jej życia. Była wpasowana idealnie, jako kobieta chłodna, piękna i budząca ogromne pożądanie. A to chyba o tym pisał Prus… Ta rola była fenomenalnie obsadzona. Mylę czasem partnera Beaty z „Lalki”, bo wcześniej była jeszcze jedna adaptacja powieści, teatralna, z Niną Andrycz, która chyba zagrała Izabelę w czasie nadmiernie dojrzałym, przez co wydawała się trochę staropanieńska. Pani Beata była idealna.

Beata Tyszkiewicz miała szczęście, że ze swoją wyniosłą urodą trafiła na czas popularności filmów kostiumowych? Może nie zrobiłaby takiej kariery w innych czasach? Jak Pan myśli?

Chyba nie warto się zastanawiać, bo również kariera miała wtedy inne znaczenie. Społeczeństwo było inaczej skonstruowane, na coś innego zapatrzone, na co innego się snobowało. To były czasy małej stabilizacji, a więc powrotu do tego, co jeszcze przed chwilą było zakazane. Przecież to, co tam jest na ekranie, to rozkosze mieszczańsko-ziemiańskie. Te stroje, wnętrza, elegancja, piękne damy… Pamiętam, że Has planował, żeby panie grające w „Lalce” miały, jak było rzeczywiście w epoce, niepomalowane oczy. I tak podobno zaczęły się zdjęcia. Pani Beata sobie mogła na to pozwolić, bo ona na wszystko mogła sobie pozwolić, wyglądała pięknie w każdej postaci, również w pełni sauté. Ale zaprotestowała Kalina Jędrusik, grająca panią Wąsowską. Od razu powiedziała: mowy nie ma! Nie dała sobie zmyć rzęs. Cały ten szlachetny zamiar runął.

Beata nie skończyła szkoły teatralnej, uczyła się w niej raptem rok. Nie miała wykształcenia aktorskiego. To było wyczuwalne?

Pamiętam ją grającą z Woszczerowiczem w „Za rzekę, w cień drzew” według Hemingwaya, na deskach Teatru Ateneum, był rok 1964. Powiedzmy, że nie dysponowała prawdziwą techniką sceniczną, ale jej osobowość wystarczyła, żeby Woszczerowicz miał się od kogo odbić. A to jest bardzo delikatna kwestia.

Piękna dwudziestoletnia w obiektywie Wojciecha Plewińskiego. Rok 1958.

Odbić?

Jest taki mechanizm w sztuce: jeśli ktoś gra osobę bardzo zakochaną, a przedmiot jego admiracji to jest jakiś kołek w płocie, to nam, widzom, trochę wstyd za tę miłość. Publiczność czuje się zażenowana: co ten głupek w niej widzi, my nic nie widzimy! A tutaj ta niebywała pasja, którą grał Woszczerowicz, była całkowicie zrozumiała. Becia istniała jako osoba – nie zrobiła tego techniką. Byłem na tej sztuce i patrzyłem przejęty: jej osobowość wystarczyła. Nie musiała mieć głosu ustawionego czy gestu. Rozumiało się, dlaczego Woszczerowicz stracił dla niej głowę. Poza tym ona już sporo grała. Była Klarą.

Swoją drogą namawiam moich studentów do oglądania obu Klar razem, Klary – Beaty Tyszkiewicz i Klary – Agaty Buzek. To są dwa całkowicie różne światopoglądy, nie mówię, że wykonawcze, tylko reżyserskie. Z tej samej postaci Wajda zrobił przebiegłą oszustkę, potwora, a interpretacja Bohdziewicza, bliższa pewnie – ale czy na pewno? – Fredrze zrobiła z Klary osobę tak naiwną i niewinną, że ani cienia podejrzenia nie mamy, że ona coś kombinuje…

Myśli Pan, że to był dialog dwóch ekranizacji? Wajda odnosił się do Bohdziewicza? A może do swojej byłej żony?

Ja myślę, że to ostatnie.

Beata Tyszkiewicz pojawiła się w dwóch Pańskich filmach. W „Dotknięciu ręki”, w 1992 roku, a wcześniej był „Kontrakt”, w 1980 roku.

W „Kontrakcie” zagrała jedną z pierwszorzędnych ról. To była postać głęboko negatywna, ale uznałem, że uwielbiana przez widzów Beata może sobie pozwolić na coś takiego. Wcieliła się w kobietę interesowną, skalkulowaną, ale widz ją dalej lubi i pewnie trochę rozgrzesza. Kobieta ta jest manipulatorką, świadoma swojej urody – zakochanemu w niej Duńczykowi zapowiada, że go rozwiedzie, choć on o tym nie wie, mówi to siostrze przy nim, gdy on na szczęście nie rozumie ani słowa… Taki rys okrucieństwa kobiecego w niej mnie bardzo przekonywał, wydawało mi się, że zagrała rolę ciekawą. Sporo napisałem pod panią Beatę, zresztą wszystkich odtwórców od początku miałem w głowie, nie było żadnego castingu. Tylko przy głównej roli nastąpiło załamanie. To był koniec lat gierkowskich i trzech wybitnych aktorów, zaprzyjaźnionych ze mną zresztą, odmówiło zagrania: Łapicki, Holoubek i Świderski. Wszystko z tego powodu, że poszedł hyr po warszawce, że film będzie miał wydźwięk antyinteligencki, który się władzy spodoba. Bo tam jest pokazana mała stabilizacja-bis, kiedy inteligencja się już sprzedała – głównym bohaterem jest doktor z dobrej rodziny „zblatowany” z władzą, który bierze łapówki. Zagrać go zgodził się dopiero, i to z entuzjazmem, Tadeusz Łomnicki. „Przecież to o mnie” – powiedział. Łomnicki prosto ze zdjęć jeździł na posiedzenie Komitetu Centralnego i myśmy wieczorem go oglądali w transmisji telewizyjnej z Sali Kongresowej. Pamiętam, że raz nasza garderoba się wściekła, bo projektantka kostiumów, wielka Ania Biedrzycka-Sheppard, przywiozła dla niego z Londynu, pożyczone od jakiegoś lorda, fenomenalne krawaty. I on w jednym z tych krawatów pokazał się podczas transmisji na posiedzeniu KC. Następnego dnia krawaty zostały po zdjęciach zamknięte na klucz (śmiech). To był okres, kiedy Łomnicki już żałował swojego flirtu z władzą. Będąc u szczytu artystycznej kariery, czyli życia w fikcji, pomylił tę fikcję z realnością. Grając królów, chciał spróbować naprawdę być królem, a tego nie wolno. Nie wolno zmieniać konwencji. O to samo otarła się Nina Andrycz, ale to krótko trwało. Rolę polskiej królowej zagrała, gdy kraj był spragniony widoku damy, bo to było już po załamaniu październikowym, kiedy ta ludowość zaczęła ustępować małej stabilizacji.

A władza ludowa zaczęła kokietować arystokrację. Jak Pan myśli czemu?

To taki atawizm. Sam słyszałem, jak pewien wysoki rangą członek biura politycznego mówił z uznaniem o swoich dawnych chlebodawcach hrabiach, bodaj o Potockich, przeciwstawiając ich Sapiehom, że nie da się porównać, bo „ci moi to mieli większą klasę”. Stangreci też się szczycą tym, kogo wożą… Oczywiście i wśród arystokracji zdarzali się ubecy, jak i zdarzali się ludzie bohaterscy, trzymający klasę do końca. Były osoby tak mądre, jak Izabella Radziwiłł, która po wojnie znalazła się w PIW-ie. Była księżną, ale pracowała na etacie redaktorki, mając za szefów różnych komunistów, przy czym sama ona pozostała niezmodyfikowana genetycznie. Bywała na przyjęciach państwowych jako redaktor PIW-u i jako osoba, do której władza się wdzięczyła. Mimo że mówiła wprost to, co myśli. Tyle że ona robiła to z wielką mądrością, nigdy rzeczy, które by kogoś upadlały. Na jednym z takich przyjęć spotkała Ninę Andrycz, której dekolt zdobił piękny naszyjnik z rubinami. Izabella Radziwiłł popatrzyła chwilę i powiedziała: „To rubiny ukradzione mojej matce. Są na jej portrecie”. Nina, wówczas żona premiera Cyrankiewicza, od razu zdjęła naszyjnik i go jej oddała.

Ładna historia. Beata też była kokietowana przez władzę?

Ją trzeba zapytać. Swoją drogą, z mojego spojrzenia socjotowarzyskiego to ona zupełnie nie jest typową arystokratką, tylko tak wygląda. Ale proszę zwrócić uwagę, że nikt nigdy nie zaproponował jej roli na przykład w „Trędowatej” ani w czymś podobnym, bo i „Znachor” wtedy został nakręcony. Bo to były groteskowe wersje arystokracji w popkulturze.

Nie tylko w Polsce tęskniliśmy za utraconymi wyższymi sferami, podobnie było za wschodnią granicą.

Beata była admirowana w Rosji, do tej pory jest. Jest tam postacią zupełnie ikoniczną. Ani jedna aktorka nie zbliżyła się nawet do tego archetypu słowiańskiej arystokratki, jaką dla Rosjan stała się Beata.

Mieli przecież piękne aktorki!

To nic, ale nigdy z rasą. Beata wygląda rasowo i jest rasowa w zachowaniu. Nawet jak usiłowała grać kobietę z ludu, to to było bardzo umowne.

Jak w węgierskim filmie „Szalona noc”, w którym wcieliła się w sprzedawczynię w spożywczym. Opowiadała, że być może dlatego ten obraz nie był pokazywany w Polsce, bo kto by chciał oglądać ją w fartuchu sprzedającą mleko.

Widziałem ten film. To było umowne, to była konwencja. W Rosji zagrała w „Szlacheckim gnieździe” według Turgieniewa i szalenie się podobała. No a poza tym była związana z reżyserem filmu, Andriejem Konczałowskim, arystokratą po przejściach. On tak naprawdę nazywał się Michałkow. Zdradzę teraz sekret fonetyczny. Otóż rodzina Konczałowskiego jest bojarska, autentycznie bojarska, są z Giedyminowiczów, z litewskiej części, której gałęzią była dynastia Jagiellonów. Ojciec Konczałowskiego, Siergiej Michałkow, był autorem bajek, ale też trzech kolejnych tekstów hymnu radzieckiego. I ważną postacią na dworze stalinowskim, piastował stanowisko szefa literatów, był dyżurnym świadkiem w procesach politycznych. Jak przyszła odwilż, za Chruszczowa, Andriej Konczałowski zmienił nazwisko na to, które nosiła jego matka – tak się wstydził ojca. Ojciec też lekko zmienił nazwisko, ale fonetycznie. Przesunął w nim akcent: z Michałkow, co jest nazwiskiem bojara, na Michałkow, co jest chłopską wymową nazwiska. Konczałowski dumnie zmienił nazwisko na nazwisko matki, ale jego młodszy brat Nikita dumnie został przy nazwisku ojca. Obaj są bardzo rasowi, trudno wybrać, który piękniejszy. Obaj inteligentni, zdolni, czarujący. Konczałowski ruszył na podbój Hollywood i to też mu się udało. Na początku mieszkał u Shirley MacLaine, co zresztą ona opisała w autobiografii. Niedawno zgadałem się o Konczałowskim z Liv Ullmann, z którą planowałem zrobić film. Opowiedziała mi, że też była w nim zakochana. I mówi: „To cud boski, że to nie poszło dalej. A tak mnie czarował, tak uwodził! Zaprowadził na cmentarz, na grób tej swojej cudownej mamy. W pewnym momencie zdjął z szyi szkaplerzyk i dał mi go, mówiąc, że to po niej, żebym go zachowała… Na szczęście miałam jakieś terminy i musiałam szybko wyjechać. Przypadkiem sięgnęłam po książkę Shirley MacLaine, a tam jest opisana ta sama scena. Jej też dał szkaplerzyk „po mamie”, miał ich pewnie całą szufladę. To mnie wyleczyło”.

Beata zagrała jeszcze w dwóch filmach produkcji ZSRR, ale już nie w jego reżyserii i dużo później.

Wtedy angażowanie jej zależało od nastrojów politycznych. Pewnie jak Polska stała się „niesłuszna”, to i ona zrobiła się „niesłuszna”. Ale na pewno cieszyła się w Rosji wielką admiracją.

Jak wygląda admiracja w Rosji?

Jeszcze nie jak w Indiach – gdzie Beata także dokonała ekranowego podboju – ale w pół drogi. Wyraża to rosyjskie słowo abażac – ubóstwiać. U nas Bóg i bóstwo to nie to samo, bóstwo jest czymś mniejszym, tam nie. Cóż, ludzie mają potrzebę wiary, że obok nich są istoty lepsze, z innej planety, którym żyje się piękniej, stąpają po płatkach, nie znają cierpień, żyją tak, jak my nigdy nie będziemy, choć o tym marzymy. Kiedyś byłem z Becią na festiwalu. Tłum szalał… Była porównywalna tylko z Barbarą Brylską, ale Brylska grała w filmie, który pokazywany jest w telewizji regularnie w każdy Nowy Rok, ona też zachowała publiczność do dzisiaj. Beata była diwą – diva znaczy boska. Była admirowana, bo związana z rolą damy, która była w socjalizmie zakazana. I nieznana.

Nie tylko wyglądała, ale też poruszała się jak prawdziwa księżniczka. Scena z filmu „Popioły” Andrzeja Wajdy, w tańcu z Gustawem Holoubkiem.

Tu opowiem taką historię: w 1991 roku wystawiałem moją sztukę w moskiewskim „eMChAcie” (Moskiewskim Akademickim Teatrze Artystycznym – przyp. autorki) – świetnym teatrze, z doskonałą, wielką aktorką rosyjską Katią Wasiliewną. W sztuce miała grać damę. Pewnego razu Wasiliewna przychodzi i mówi do mnie: „Nie mogę grać tego, co ty chcesz. Ja o szóstej rano stoję w kolejce po mleko, zmarznięta przychodzę je podgrzać, potem wiszę za rączkę w trolejbusie, żeby na 9 rano dojechać do teatru. A ty mi każesz grać damę, niemiecką gwiazdę z kaprysami. Co ja mam z nią wspólnego?”. Jako że miałem ten cudowny przywilej, że mogłem latać do Rzymu między próbami, to przywiozłem jej z Włoch zupełnie nieznane w Rosji tipsy. Nauczyłem ją, jak je się klei, bo pokazano mi, jak to się robi. Przyszła następnego dnia: „Krzysztof, ja już wiem, jak ją grać. W tych tipsach nie mogłam wejść do domu, bo nie mogłam uchwycić klucza palcami i musiałam dzwonić do sąsiada, nie mogłam zrobić sobie herbaty, bo od razu stłukłam filiżankę. Mogę grać damę”.

Beata była tym wyobrażeniem o damie, którego Rosjankom brakowało. W ZSRR żyła jedna Lubow Orłowa, chyba nawet z tych Orłowów. Ona była taką pięknością. Ale grała w latach trzydziestych, potem nikt taki się nie pojawił.

Beata Tyszkiewicz robi wrażenie nie tylko wytwornością. Każdy, kto ma z nią kontakt, mówi o jej dobroci, opiekuńczości, o pamiętaniu o innych, o działalności charytatywnej…

Ja jej od tej strony nie znam, ale tego bym się spodziewał. To jest wymóg stanu. A pani Beata jest z dobrego domu. I jest bardzo inteligentna.

Nie jest Pan po imieniu z Beatą?

Ależ skąd. Z żoną jestem po imieniu (śmiech). Taka forma ma dużo zalet, których ludzie dziś nie doceniają. To prawie jak okulary, też obrona przed światem, ja się chowałem za nimi, zanim tak naprawdę stały mi się potrzebne. Bo ja jestem programowym przeciwnikiem luzactwa.

Jaka jest Pani Beata?

Myślę, że jest wielką realistką. I to dość ciemno patrzącą na życie. To jest mylące – to, co zapowiada uśmiechem. Ale może też w tym właśnie jest jej siła?

Rada mojej mamy: Otaczaj się pozytywnymi ludźmi. Nie przebywaj z takimi, którzy wyzwalają w tobie agresję. Takie znajomości nic nie dają, a psują charakter.

Tak hartowała się stal

Najważniejszą zasadą, jaką wpoiła mi Mama, jest to, że nic nie może mnie złamać. Mogę stracić wszystko i to nie ma znaczenia13 – napisała kiedyś.

To, że jest silna, podkreśla chyba każdy, kto ją poznał. Intensywny kurs hartu ducha przeszła w dzieciństwie, i to od najlepszej z nauczycielek.

Mama była najdzielniejszą z dzielnych matek. Nigdy nie widziałam jej pochmurnej, narzekającej na niewygody. Wszędzie było nam wspaniale, a kiedy byliśmy we trójkę, naprawdę niczego nam nie brakowało14 – wspominała aktorka.

We trójkę, bo ojciec zniknął, gdy miała sześć lat. Stał się wspomnieniem, i to pięknym – dzielnie walczył w powstaniu, w którym został ranny. Ale był wspomnieniem zacierającym się. Przez swoją mamę przysyłał dzieciom listy, czasem kawę, czekoladę, raz wieczne pióro. Ale prowadził już inne życie, odległe, z kimś innym. W obozie jenieckim, dokąd został wywieziony po klęsce powstania, związał się z pielęgniarką, Polką, i po wyzwoleniu razem z nią wyjechał do Anglii. Tam też urodził mu się syn Janusz, a jeszcze później ożenił się, gdy tylko udało się przeprowadzić rozwód.

Całym światem Beaty i Krzysztofa była mama, która po wybuchu powstania warszawskiego też już nie wróciła do Wilanowa. Oczekującym na nią Branickim powiedziano nawet, że zginęła, czego na szczęście nie powtórzono dzieciom. Po powstaniu wraz z falą cywilnych mieszkańców miasta trafiła do obozu w Pruszkowie. Cudem wydostał ją z niego jej krakowski kolega, działający w Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu. Beatę i Krzysia odnalazła w Nieborowie, w majątku Radziwiłłów, gdzie schronili się z Branickimi i innymi arystokratycznymi rodzinami: Zamoyskimi, Krasickimi, Sobańskimi… W styczniu 1945 roku NKWD ich wszystkich wywiozło w głąb Rosji. Tylko maleńka rodzina Tyszkiewiczów, dzięki uporowi, ale i intuicji Mamy, opuściła wcześniej pałac i wyjechała do Krakowa.

Tam, dzięki pomocy kolegów z uniwersytetu, pani Tyszkiewiczowa dostała mieszkanie przy ulicy Matejki 2, do którego ściągnęła bliskich: ojca, mamę męża, czyli „Ba”, swoją siostrę Marylkę. Po pewnym czasie dołączyli nawet Braniccy, którym udało się wrócić ze zsyłki do Krasnogorska. Pani Tyszkiewicz z radością i z wdzięcznością za ich wcześniejszą gościnność oddała im swój pokój. A wkrótce i całe niewielkie krakowskie mieszkanie.

Beata miała siedem lat, gdy z kilkoma tobołkami całego dobytku wyruszyli w drogę na Dolny Śląsk. Tam najpierw, na prośbę znajomego sprzed wojny – profesora Stanisława Lorentza, dyrektora Muzeum Narodowego – jej mama zaczęła zajmować się ewidencją ocalałych dóbr kultury. Potem imała się różnych zajęć, między innymi przyjęła propozycję prowadzenia domu wypoczynkowego. Najpierw w Bierutowicach, w hotelu „Vang”, a na dłużej w pałacyku Paulinum pod Jelenią Górą. Zachowało się stamtąd sporo wspomnień. Przyjeżdżali tam fascynujący ludzie wielkiej kultury i wielkiej nauki: profesor Zachwatowicz z córkami, profesor Kazimierz Kuratowski, profesorowie Tatarkiewicz, Lorentz, Michałowski… Bywał Stanisław Dygat z pierwszą żoną i Maria Dąbrowska z Anną Kowalską. Świat na nowo wypełnił się arystokracją, tym razem ducha. Ale do szkoły Beata chodziła pięć kilometrów w jedną stronę, nieważne, czy mróz, zawieja czy ulewny deszcz. Żeby zdążyć na ósmą, wędrówkę w dół do miasta musiała zaczynać punkt szósta. Zimą, gdy był śnieg, przynajmniej w jedną stronę miała łatwiej. Doczepiała do butów narty i dystans: dom na wzgórzu – miasto w dole pokonywała może czasem niebezpiecznie, ale na pewno szybciej.

Miała czternaście lat, gdy zapadła decyzja o powrocie do Warszawy.

Mama zdała sobie sprawę, że jeśli na Dolnym Śląsku zostaniemy dłużej, to ja prawdopodobnie wkrótce wyjdę za mąż za syna miejscowego fotografa i zostaniemy tam na zawsze – żartowała15.

Nastoletnia Beata w ulubionej bluzce, z najmodniejszym wówczas dekoltem w stylu Brigitte Bardot

Po pierwszych tułaczkach po warszawskich znajomych udało im się wynająć dla ich trójki pokój w małym domu w Laskach, nieopodal zgromadzenia zakonnego, gdzie mieszkała babcia „Ba”. Pokój mieścił się w niewielkim, starym drewnianym domu, mierzył dwanaście metrów, nie miał łazienki ani centralnego ogrzewania. Żeby zrobić herbatę czy się umyć, trzeba było podgrzewać wodę przyniesioną ze studni na podwórzu. Do szkoły w centrum Warszawy Beata dojeżdżała półtorej godziny w jedną stronę.

KRYSTYNA GUCEWICZ

Dziennikarka, poetka, pisarka, satyryczka i reżyserka, niespokojny duch życia teatralnego i towarzyskiego. Pracowała w „Expressie Wieczornym”, „Kulisach”, „Forum Rozrywki”, „Szpilkach”, a także przy produkcji programów telewizyjnych, takich jak: „Wieczór z Alicją” w TVP i „Na stojaka” w HBO. Od dwudziestu lat w Teatrze Narodowym w Warszawie realizuje „Ostry dyżur poetycki”.

Opowiadała mi Krystyna Mazurówna – kultowa gwiazda tańca, warszawianka i paryżanka – jak to było tuż po wojnie, jak wyglądały wakacje, a wyjazdy nie były wówczas rzeczą oczywistą. Krysia, córka profesora matematyki ze słynnej szkoły lwowskiej, mogła z tatą wyjeżdżać do domów pracy twórczej, które władza ludowa lokowała w poniemieckich pałacach na Ziemiach Odzyskanych. W jednym z nich, pod Jelenią Górą, w Paulinum, mała Krysia poznała małą Beatę, której mama prowadziła ten dom. Poznała tam zresztą i inne dziewczyny z rodzin naukowców, chociażby Zosię Kuratowską, po latach wybitną profesor medycyny i polityczkę. Beata i jej mama niebawem przeniosły się do Warszawy, ściągnięte przez Eryka Lipińskiego – wiem, bo sam mi o tym mówił. Był takim człowiekiem, który załatwiał sprawy niemożliwe (Tyszkiewicz w Warszawie? Przecież to wrogie klasowo nazwisko!). Do każdego wyciągał pomocną dłoń. Mamie Beaty zaproponował pracę u siebie w „Szpilkach”, pani Barbara została zatrudniona w archiwum, które chyba jeszcze wtedy nie istniało…

Wówczas wiele pań z towarzystwa znajdowało schronienie w redakcjach czy wydawnictwach. W Czytelniku czy w PIW-ie można było spotkać redaktorki o źle brzmiących w socjalizmie, historycznych nazwiskach. Były świetnie wykształcone, znały języki w odróżnieniu od nowych „elit” tamtych czasów. W „Expressie Wieczornym” sekretariat prowadziła autentyczna hrabina i kiedy pytano założyciela, pierwszego naczelnego popularnej gazety, Rafała Pragę, skąd taki pomysł, odpowiadał: „Cóż to za frajda, kiedy rano mogę powiedzieć: »pani hrabino, proszę mi podać kawę…«”.

Pamiętam też epizod, który po dziś dzień usprawiedliwia moje własne przyzwyczajenia. Znalazłam się u Beaty, zapewne z powodu kolejnego wywiadu, w jej klimatycznym mieszkaniu przy alei Przyjaciół. Tam jest wszystko, setki bibelotów. Ptaszek w klatce, kryształowe kieliszki, koronkowa chusteczka z monogramem, gdybyś chciała pomachać komuś, kto właśnie wyjeżdża do Paryża. Zgodnie z zasadą epoki, że nie wyrzuca się potrzebnych rzeczy, bo zawsze się przydadzą. Wszystko ma. Jak wracała któraś z jej córek i pytała: „Mamo, czy masz?…”, to Beata nigdy nawet nie czekała na dokończenie pytania, tylko spokojnie odpowiadała: „Mam”. Czasy jakie były, takie były, a w domu nie powinno niczego brakować.

Jeszcze jedno wspomnienie. Realizowałam telewizyjne show „Gadaniec” i zaprosiłam do niego Beatę Tyszkiewicz jako gwiazdę programu. W prezencie przyniosła mi własnoręcznie zrobiony tort orzechowy. To było zjawisko. Niebo w gębie! Niezapomniany smak – a przysięgam, podniebienie mam raczej rozpuszczone. Mistrzostwo świata, Oscar. Ktoś mi opowiadał, że kiedy aktorka znalazła się w trudnej sytuacji finansowej, wstawiała swoje torty do zaprzyjaźnionej kawiarni i z tego żyła. Panienki z dobrych domów nie leżą i nie pachną, one muszą umieć wszystko. I Beata potrafi wszystko. Da sobie radę zawsze, w każdej sytuacji.

Promienna szesnastolatka w filmowym debiucie, czyli jako Klara w „Zemście” w reżyserii Antoniego Bohdziewicza.

Właściwie Beatę Tyszkiewicz poznałam jako dziecko. Pierwszy film, jaki widziałam w życiu, to była ekranizacja „Zemsty”. Projekcję zorganizowało kino objazdowe w szkole podstawowej w Mińsku Mazowieckim. W małej salce na parterze, na ławkach z sali gimnastycznej, skuleni oglądaliśmy inną rzeczywistość. Fredro, magia sztuki, fenomenalne kreacje aktorskie: Szaflarska, Woszczerowicz, Kurnakowicz i debiutująca w filmie Beata. Być może właśnie wtedy postanowiłam, że to będzie też mój świat.

Największe wzięcie mają kobiety z charakterem i wdziękiem. Wcale nie najbardziej ładne, a te, w których pali się iskierka. Wtedy każdy mówi: „Świetna, nie?”. Ale żeby się ta iskierka zapaliła, trzeba lubić siebie. Cała tajemnica.

Arystokratka, awanturnica, aktorka

Wcale nie marzyła o byciu aktorką. Jako dorastająca panienka, wielbicielka kotów i psów, wyobrażała sobie siebie na studiach weterynaryjnych na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, gdzie poznali się jej rodzice. Tyle że pewnego dnia w jej życie wkroczył przypadek.

Przypadek miał twarz Pawła Komorowskiego, asystenta reżysera Antoniego Bohdziewicza. Na korytarzach warszawskich szkół wypatrywał nastolatki do roli panny z dworku, Klary Raptusiewiczówny, bohaterki Fredrowskiej „Zemsty”, której ekranizacja właśnie zaczynała być przygotowywana. W żeńskim gimnazjum imienia Narcyzy Żmichowskiej, przy ulicy Klonowej w Warszawie, zwrócił uwagę na jedną z dziewczyn: wyprostowaną jak struna, śliczną, piegowatą uczennicę IX klasy, Beatę Tyszkiewiczównę. Przemawiało za nią sporo: ponadprzeciętna uroda, świeżość i pewnie nazwisko, które było podpowiedzią, że może i obycia przed kamerą trzeba będzie dziewczynkę nauczyć, ale dystynkcji panny z dworku już nie. Przygoda zaczynała nabierać tempa, najpierw odbyło się spotkanie z reżyserem, potem siedemnastoletnia Beata została zaproszona na zdjęcia próbne do Łodzi. Świat sprzyjał, nawet dotąd bardzo kontrolująca mama wyraziła zgodę na udział w przygodzie. Tydzień później przyszła odpowiedź, że… jednak nie, dziękujemy, szukamy kogoś innego. Oczywiście, jak wiadomo z historii polskiego kina, finalnie Beata zagrała Klarę. Wkrótce została ponownie zaproszona przed kamerę. Tym razem partnerował jej nowy kandydat do roli Wacława, Ryszard Barycz. Energia popłynęła inaczej, zrobiło się jaśniej, dość że reżyser klasnął w dłonie: mamy Klarę. Ziarno wielkiej filmowej kariery zostało zasiane.

Scena z filmu, który odmienił jej życie. Od lewej Danuta Szaflarska grająca Podstolinę, obok Ryszard Barycz w roli Wacława i Beata.

Przy okazji jednak rozsadziło i tak już niełatwe życie szkolne. Rok wcześniej, po przeprowadzce do Warszawy i zmianie szkoły, okazało się, że Beata ma tak duże zaległości programowe, że musi powtarzać klasę. A gdy wkrótce potem zaczęła jeździć na plan filmowy, pracować (i zarabiać), miała tych zaległości w nauce i nieobecności tyle, że na koniec roku szkolnego czekał ją szpaler jedenastu niedostatecznych. Splendor gwiazdy jeszcze na nauczycieli nie działał, bo filmu ciągle nie było na ekranach. Jego ukończenie wyjątkowo się przeciągało – grający Papkina Tadeusz Kondrat, ojciec Marka, miał poważny wypadek samochodowy, po którym dochodził do siebie przez pół roku, potem zmarł Edward Fertner (filmowy Dyndalski), po nieszczęśliwym upadku na balustradę. Premiera odbyła się dopiero w 1957 roku.

Przyszła aktorka mogłaby być patronką krnąbrnych dziewczyn o nielinearnym kontakcie ze szkołą. Bo choć udało jej się zmienić gimnazjum na zakonne, prowadzone przez niepokalanki w Szymanowie, to wkrótce czekało ją kolejne zaskoczenie: nie zdała matury z języka polskiego. Jej praca została oceniona jako nie na temat. Co dalej?

Przypadkiem na ulicy natknęła się na swojego reżysera, Antoniego Bohdziewicza. Ten zagaił, ucieszony ze spotkania, pytając o jej życiowe plany, a wysłuchawszy przebąkiwań o weterynarii, aż się cały zatrząsł:

„Po takim debiucie? Na weterynarię? Masz zdawać do szkoły teatralnej. Idź dowiedz się, kiedy są egzaminy! Nie masz matury? Tym lepiej, tym lepiej!”16.

Na szczęście okazało się, że do szkoły teatralnej można zdawać nawet bez egzaminu dojrzałości, o ile zaliczy się go do końca pierwszego roku studiów. I że na złożenie dokumentów ma jeszcze kilka dni. Dokumenty zebrała, przygotowała się i została przyjęta. Przed szacownym gronem egzaminatorów wydeklamowała wiersz Do biedronki przyszedł żuk…, czym zresztą musiała profesorów zaskoczyć, przyzwyczajonych do słuchania ciężkich Szekspirów i Mickiewiczów. Błyskawicznie zaliczyła też maturę, w trybie eksternistycznym, w pierwszym wolnym terminie. Jak sama przyznała z charakterystycznym dla siebie ironicznym dystansem, egzamin był cudownie łatwy. Otóż zdawała go w gronie milicjantów z Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej. I wraz z nimi dostała nie tylko pytania maturalne, ale i gotowe na nie odpowiedzi.

Przygoda ze szkołą teatralną, urok mieszkania w „Dziekance” z Elżbietą Czyżewską, nową wielką przyjaciółką, zajęcia z gigantami sztuki niespodziewanie jednak skończyły się po pierwszym roku. I to nagle. O przyczynach skreślenia jej z listy studentów krążą różne legendy. Najczęściej powtarzana jest ta o złamaniu zakazu, jaki obowiązywał w PWST – studentom nie wolno było publicznie występować, a ona, chcąc zarobić na swoje wydatki, brała udział w telewizyjnych reklamach maseczek upiększających i w programach o książkach.

Pojawiły się też plotki natury damsko-męskiej, niestawiające jej w najlepszym świetle. Po latach powód skreślenia z listy studentów PWST opisała sama. Otóż pewnego razu w teatrze spotkała dobrego znajomego, jeszcze z czasów dziecięcych w Paulinum, znanego krytyka teatralnego, Jana Kotta. Szła na swoje miejsce, które miała wysoko na drugim balkonie, na „jaskółce”, gdy Kott zaoferował lepsze, miał bowiem wolny fotel obok siebie, w trzecim rzędzie na parterze, bo jego żona nie przyszła. Gdy jednak Beata przeciskała się na miejsce zaproponowane przez krytyka, okazało się, że właśnie zajęła je jakaś starsza pani. W tym momencie zaczęły gasnąć światła, kurtyna poszła w górę. Żeby nie robić zamieszania, usiadła na jednym fotelu z krytykiem, na jego kolanach. Dodajmy uczciwie: krytyk miał opinię kobieciarza, a ona była zjawiskowo piękna. Pech chciał, że rząd przed nimi siedział Jan Kreczmar, rektor szkoły teatralnej, który zaniepokojony odgłosami za sobą odwrócił głowę…

Następnego dnia została wezwana do jego gabinetu. Padły gorzkie słowa o tym, że nie tak się robi karierę w teatrze… Dumna Beata nawet się nie tłumaczyła.

Nigdy w życiu niczego nie forsowałam i nie chciałam spędzić pięciu minut w miejscu, gdzie mnie nie chcieli17 – pisała.

Na zdanie Kreczmara: „Powinniśmy się rozstać” przytaknęła: „Oczywiście”. Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Choć w jej obronie zaprotestowało profesorskie grono, czuła się dotknięta i nie chciała już wracać do szkoły.

Historia ma jednak iście filmowy epilog. Wiele lat później, gdy już była jasną gwiazdą kina, spotkała się z Janem Kreczmarem na planie „Lalki”. Ona grała główną rolę, on epizodyczną, jej ojca. Razem na ekranie pojawiają się w scenie przejażdżki. Podczas jej nagrywania wyczekała chwilę, gdy zostali sami, i wypowiedziała słynne zdanie:

Nawet pan nie wie, panie rektorze, jaka jestem panu wdzięczna. Gdyby nie pańska decyzja, nie siedzielibyśmy razem dziś w tym powozie…18

Kariera przyszłej gwiazdy szybko bowiem nabrała rozpędu. Także dzięki reklamom, w których występowała wbrew zaleceniom władz szkoły. To w telewizji bowiem zobaczył ją wielki Wojciech Jerzy Has i zaproponował rolę w filmie „Wspólny pokój” według debiutanckiej powieści Zbigniewa Uniłowskiego pod tym samym tytułem. Wraz z nią grały tuzy: Gustaw Holoubek, Adam Pawlikowski, Zdzisław Maklakiewicz. Miała dwadzieścia jeden lat i właśnie z bocznej drogi wjeżdżała na autostradę kariery filmowej.

Z Janem Kreczmarem, który kilka lat wcześniej wyrzucił ją ze szkoły teatralnej. Kadr z „Lalki”, w reż. Wojciecha Jerzego Hasa, 1968 r.

W latach sześćdziesiątych grała już regularnie. Mogła w związku z tym pomagać mamie finansowo, wspierać młodszego brata. Była zajęta zawodowo, ale też sercowo. Choć pozwalała się adorować kolegom, jak pisze otwarcie w autobiografii, jako dwudziestodwulatka zakochała się w pewnym bardzo znanym aktorze. Starszym od niej i zajętym; miał żonę i dwoje dzieci. Nie chciała go rozwodzić, a jedynie kochać go i być kochaną, jak uśmiechała się do wspomnień po latach. Poznali się na planie filmu „Dziś w nocy umrze miasto” Jana Rybkowskiego. Choć nigdy nie wymieniła jego nazwiska, tajemnicą poliszynela jest, że aktorem tym był naczelny amant epoki Andrzej Łapicki. Diabelsko przystojny, czarujący, inteligentny, szarmancki, świetnie ubrany. Patrzący z czułością zza wielkich bukietów róż. Zawsze odświętny, bo żonaty. Pilnowali się, by nigdy nie pokazać się prywatnie razem, jeśli już, to w sytuacjach zawodowych, na festiwalach czy premierach. Łącząca ich chemia i siła przyciągania się była chyba jednak dla otoczenia czytelna. Wiele lat później, na jednym z publicznych pokazów córka aktora, Zuzanna Łapicka-Olbrychska, widok ojca w towarzystwie Beaty skomentowała najnaturalniej w świecie: „O, rodzice przyszli”.

Romans z przerwami trwał cztery lata. Przez ten czas z młodziutkiej aktorki stała się jedną z „twarzy” czasów. Wyspecjalizowała się zwłaszcza w rolach kostiumowych. Nikt inny nie umiał wchodzić w nie tak naturalnie jak ona. Nie tylko wyglądała hipnotyzująco pięknie w długich sukniach, ale też sprawiała wrażenie, jakby grane postaci wypełniała duchem swoich arystokratycznych przodkiń. Widać to w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” Wojciecha Jerzego Hasa, gdzie była Donną Rebeccą Uzedą, albo w „Popiołach” Andrzeja Wajdy, w których wcieliła się w księżniczkę Elżbietę Gintułtównę. Także w leciutkim obrazie „Marysia i Napoleon” Leonarda Buczkowskiego czy w kolejnym wielkim przeboju Hasa, czyli w ekranizacji „Lalki”. Kostium nosiła też w polsko-francuskim serialu telewizyjnym „Wielka miłość Balzaka”, w którym zagrała Ewelinę Hańską.

Była prawdziwą królewną kina. A jakby tego było mało, wkrótce związała się z filmowym królem.

Pierwszą rolę dramatyczną zagrała w filmie „Dziś w nocy umrze miasto” w reżyserii Jana Rybkowskiego. Partnerował jej Andrzej Łapicki.

Miała dwadzieścia siedem lat, gdy podczas pracy na planie „Popiołów” zakochała się w reżyserze filmu, starszym o dwanaście lat Andrzeju Wajdzie. Z wzajemnością. Tajny początkowo związek, bo Wajda był żonaty, szybko stał się oficjalny. Zostali najgłośniejszą parą środowiska. Piękni, rasowi, utalentowani, sławni. U szczytów karier. Do tego wkrótce okazało się, że będą mieli dziecko. W 1967 roku na świat przyszła ich córeczka Karolina, niedługo potem pobrali się. Wajda był pierwszym mężem Beaty, ona zaś jego trzecią żoną. On był dumny i spełniony, ona nareszcie miała kompletny dom – założyła rodzinę, i to z nietuzinkowym, wybitnym mężczyzną. Pięknym jak Paul Newman, jak mówiła. Wszystko układało się pomyślnie. Dzięki gaży za jeden ze swoich filmów – za kręconą w nieskończoność indyjską superprodukcję „Alexander i Chanakaya” – kupiła dworek we wsi Głuchy, w którym sto pięćdziesiąt lat wcześniej urodził się Cyprian Kamil Norwid. Młoda para wspólnie wyremontowała zabytkowe siedlisko. A potem równie spektakularnie się rozstała.

Z Andrzejem Łapickim w scenie z filmu „Naprawdę wczoraj” w reż. Jana Rybkowskiego, 1963 r.

Ostatnim filmem Wajdy, w którym Beata zagrała, było „Wszystko na sprzedaż”. Nowatorsko nakręcone, emocjonalnie rozrachunkowe, na poły dokumentalne dzieło powstało na gorąco po tragicznej śmierci Zbigniewa Cybulskiego. I w trakcie rozstawania się aktorki i reżysera. W filmie niewymieniony z nazwiska Nieobecny (Cybulski) jest szukany i wspominany przez swoich bliskich, grupę towarzyską grającą siebie, pod swoimi imionami: Beatę Tyszkiewicz, Elżbietę Czyżewską, Daniela Olbrychskiego, Bogumiła Kobielę. Między dorosłymi pojawia się nawet, też grająca siebie, maleńka córka państwa Wajdów, Karolina. Rolę Andrzeja Wajdy w tej przejmującej towarzyskiej układance zagrał Andrzej Łapicki. Film stał się wielkim wydarzeniem artystycznym. Uznano go za jeden z najważniejszych obrazów dekady nie tylko polskiego, ale i europejskiego kina, polskie „Osiem i pół”.

Piękna ona, piękny on. Z pierwszym mężem, Andrzejem Wajdą, w mieszkaniu mamy aktorki przy placu Zamkowym.

JANUSZ MAJEWSKI

Rocznik 1931, urodzony we Lwowie. Reżyser po studiach architektonicznych, po których zdał na wydział operatorski, a karierę w branży zaczynał jako scenograf. Arystokrata kina. Dziś rektor Warszawskiej Szkoły Filmowej. Autor takich filmów jak „Lekcja martwego języka”, „Zaklęte rewiry”, „Sprawa Gorgonowej”, „C.K. Dezerterzy”, „Mała matura 1947” czy najnowszych „Excentryków, czyli po słonecznej stronie ulicy”. Także scenarzysta, pisarz, nawet aktor.

Przypadkiem byłem świadkiem zakończenia związku Beaty i Andrzeja.

Pan się przyjaźnił z Andrzejem Wajdą?

Trudno mówić wtedy jeszcze o przyjaźni, Andrzej był starszy, już uznany, to był ktoś, a ja dopiero zaczynałem studia. Jego pierwszy film „Pokolenie” powstał jeszcze, zanim w ogóle trafiłem do Filmówki. Zbliżyliśmy się, gdy już robiłem filmy, jeden nawet powstał w jego zespole. Mieliśmy też wspólnego przyjaciela, krytyka filmowego Bolesława Michałka. Połączyły nas też żony.

Jest taki mechanizm, że najłatwiej sklejają się ludzie podobni: single z singlami, młode małżeństwa ciągną do młodych małżeństw. A już najmocniejszym magnesem towarzyskim jest posiadanie małych dzieci w podobnym wieku. Państwo mieli.

Ale ta nasza symetryczność szybko się skończyła. Dobrze to pamiętam: Beata i Andrzej mieli już dworek w Głuchach, pięćdziesiąt kilometrów od Warszawy. Któregoś razu zaprosili nas na obiad. Nie było jeszcze weekendów, w soboty się pracowało, byliśmy umówieni na niedzielę. Pojechaliśmy do nich, ale jak tylko weszliśmy, obydwoje odczuliśmy – bo rozmawialiśmy potem o tym – że coś musiało się stać, coś niebezpiecznego. No ale jesteśmy gośćmi, witamy się, Beata mówi do mojej żony: „Zosiu, chodź ze mną do kuchni, pomożesz mi”. Zostałem w salonie z Andrzejem. Widzę, że jest podenerwowany, nieskupiony. Nagle zwraca się do mnie per „pan”. Mówię: „Andrzej, co ty, zwariowałeś?”. On patrzy na mnie nieprzytomnym wzrokiem: „Przepraszam, mam straszne zamieszanie”. Zmieniamy temat, on się zaczyna uspokajać. Siadamy do stołu, ale cały czas wyczuwamy napięcie, przejmujemy więc role gospodarzy i usiłujemy ich zabawiać. Marnie to idzie. Gdy kończy się obiad, Beata zbiera talerze, Andrzej się zrywa jej pomóc i na chwilę wychodzą. Żona, korzystając, że jesteśmy sami, mówi: „Beata właśnie mu powiedziała, że go opuszcza”.

Być może była jakaś sprzeczka, kłótnia i pewnie to padło w emocjach, akurat tego dnia. I rzeczywiście się rozstali.

Bardzo to było komentowane w środowisku? To była It couple tamtych czasów.

Bardzo, nie było drugiej takiej pary. Słynna, lubiana aktorka i reżyser numer jeden. Byli celebrytami epoki. Na szczęście żadne gazety o tym nie pisały, jak dzisiaj. Pyta pani, czy środowisko potępiało ją, jak obecnie potępiłby tak zwany ciemnogród? Bo jak to, żona opuszcza męża dla jakiegoś młodego chłopca? Wszyscy wiedzieli przecież, kto był tego powodem. A tu Andrzej Wajda z nazwiskiem nie tylko w Polsce, ale na świecie, po kilkunastu filmach, w swoim najlepszym zawodowym czasie… Pewnie niektórzy się oburzali. Sympatia zawsze jest po stronie porzuconego. Ale nie wiem, jak kobiety ją odbierały.

Ona sama pisała, że wszyscy bliscy odwodzili ją od tego pomysłu. Najbardziej jej mama, która po tym wszystkim wyjechała do siostry do Londynu i przez dwa tygodnie spała, odreagowywała stres.

Moja żona wcale nie uważała, że Beata robi błąd. Była zdania, że nie odchodzi się bez powodu. Coś musiało dziać się między nimi od dłuższego czasu. Zresztą Andrzej szybko się pocieszył. A ona nie za długo tkwiła w nowym związku. Z powodu nierzadkiej obecności Beaty w atelier żony wiedziałem, co się u niej dzieje.

Została sama z córeczką, sama sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Jak to się stało, że nie zagrała w żadnym Pańskim filmie?

Widocznie nie składało się. Gdy ja akurat coś kręciłem, to ona była za granicą, gdzie dużo pracowała, zwłaszcza w Związku Radzieckim czy na Węgrzech. Pewnie mijaliśmy się terminami albo nie było dla niej roli. Raz zagrała u mnie mały epizod, oczywiście hrabiny, w filmie „Złoto dezerterów”, ale scena z nią została tylko w wersji telewizyjnej, w kinowej musiałem zrobić wiele skrótów. I raz miałem wpływ na to, co robi zawodowo. Jej nowy partner, reżyser Witold Orzechowski, robił film z nią w roli głównej, „Jej portret”, i poprosił mnie o nadzór artystyczny. Trochę mu pomagałem w obsadzie, doradzałem, trochę z nią więc współpracowałem.

Mieliśmy jeszcze jeden łączący nas element. Gdy budowaliśmy z żoną dom na Żoliborzu i sprzedaliśmy nasze mieszkanie na Tamce, na kilka miesięcy wynająłem mieszkanie od jej mamy na Starówce. Pamiętam, że obok była pętla, o piątej rano budziły nas autobusy wjeżdżające wówczas na plac Zamkowy. Niewiarygodne, ale tak było. Mile wspominam ten czas, bo Stare Miasto miało urok swojskiego miasteczka, wszyscy się znali. Mama Beaty mieszkała wtedy z nią w Głuchach.

Poznał Pan panią Barbarę?

Poznałem wtedy, siłą rzeczy. Bardzo miła pani. Niedawno o niej myślałem. Kilka dni temu wróciłem bowiem spod Jeleniej Góry, pojechaliśmy zobaczyć dom Hauptmanna, w którym mieszkał do 1946 roku. Rosjanie nie wyrzucili go jak innych Niemców, pewnie dzięki jego opisom nędzy proletariatu śląskiego. Dopiero po śmierci pisarza państwo przejęło jego willę i zorganizowało w niej dom dziecka. Mama Beaty tam przez pewien czas pracowała. Beata była dziewczynką wtedy… ile miała lat? Gdy jechałem tam ze Szklarskiej Poręby, zdumiało mnie, jak tam jest daleko. Ile musiało trwać, żeby tam się dostać z miasta. Po wojnie były oczywiście samochody, ale większość ludzi poruszała się bryczkami, wozami, pieszo. A to jest kawał drogi serpentynami. Każda najmniejsza sprawa w mieście to kilometry w dół, daleko, a potem kilometry w górę… Jak musiało być im wtedy ciężko. O tym epizodzie z życia Beaty dowiedziałem się zresztą od niej samej, gdy obydwoje odbieraliśmy nagrody Kryształowego Dzika za całokształt twórczości na Festiwalu Reżyserii Filmowej w Jeleniej Górze w 2015 roku. Ona powiedziała publicznie, że Jelenia Góra jest jej bliska, że ma tyle wspomnień z okolic. Gdy tam byłem, dotarło do mnie, jak musi być zahartowana życiowo. Ojciec gdzieś daleko, matka sama z dwojgiem małych dzieci… Stąd ten jej mocny charakter.

Jaka ona jest?

Gdybym jej nie znał, nigdy wcześniej nie spotkał, prywatnie ani zawodowo, to powiedziałbym, że jest rzadko dzisiaj spotykaną damą. Nie tylko ma kindersztubę, ale jest mądra, bystra. Bardzo dowcipna – niedawno ktoś mi przysłał jej nagranie o nałogach, jakie krąży w sieci. Ma poczucie humoru!

Tak mówi na jednym ze spotkań z publicznością. Proszę, mam to nagranie: „…w każdym razie jak wstaję, to: papierosek, pierwsza kawka… że źle? Proszę pani. Ja mam koleżanki w moim wieku, które żyją tak zdrowo: joga, spacer, dieta – jedno jajko tygodniowo, owsiane płatki na śniadanie, suplementy. Nie piją, nie palą. Jak się źle poczują, to co one mogą rzucić? (burza braw). A ja mam tyle – ruch ręką nad głową – do rzucenia”19.

Przez nią przemawia doświadczenie życiowe, jest już starszą panią. Choć ja ją mam przed oczami, gdy miała szesnaście lat.

Zobaczył ją Pan na ekranie?

Nie, w studiu w Łodzi. Podczas zdjęć do „Zemsty”, komedii Fredry, w której debiutowała. Film realizował mój profesor szkolny, Antoni Bohdziewicz, i pozwolił mi, swojemu studentowi, przyjść na plan. Z profesorem Bohdziewiczem lubiliśmy się od początku, był moim mentorem, bardzo mi sprzyjał. On mnie przyjmował do łódzkiej szkoły filmowej, a byłem już po jednych studiach, po architekturze w Krakowie, choć przed dyplomem. Pamiętam, że na egzaminie zadał mi pytanie: „Co by pan zmienił, gdyby jako operator przygotowywał pan materiał z tego egzaminu do kroniki filmowej?”. Ja się zastanawiam, wymieniam – może tapetę, żeby nie była taka ciemna? On cały czas: „Nie, nie, nie o to mi chodzi…”. W desperacji odparłem w końcu: „Nie wiem, co bym zmienił jako operator, ale jako student na pewno zmieniłbym egzaminatora” (śmiech). Na szczęście miał poczucie humoru i się roześmiał. Tak zaczęła się nasza znajomość, z czasem przyjaźń. Chciał, żebym przygotowywał scenografię do jego filmów; do trzech zresztą zrobiłem. I z powodu scenografii właśnie zaprosił mnie na plan „Zemsty”. Akurat trwały zdjęcia z Beatą. Zapamiętałem, że była bardzo atrakcyjna i bardzo zgrabna. A potem nasze drogi się skrzyżowały nie raz, bo przyjaźniła się z moją żoną, która zrobiła jej dziesiątki portretów.

Jak dochodziło do tych sesji?

Zlecał je Film Polski, jedyna firma, która handlowała filmami, ale też fotosami. Gdy jakaś aktorka jechała na festiwal, dostawała paczkę swoich zdjęć do rozdawania, składania na nich autografów, celem promowania filmu i siebie przy okazji. Oprócz tego aktorki same zwracały się do mojej żony z prośbą o sesje, gdy chciały mieć swoje zdjęcia. Muszę przyznać, że do pewnego czasu nawet nie mogłem sobie wyobrazić, że mógłbym tak dobrze zarabiać jak moja żona. Chyba nawet Beata to powiedziała w jakimś wywiadzie, że u Zosi jest drogo.

Na brak zleceń żona jednak nie narzekała.

No właśnie, ale w końcu kobieta zarabiała na próżności kobiet, była w tym jakaś sprawiedliwość (śmiech). Z Beatą było tak, że często wyjeżdżała, więc Film Polski stale potrzebował jej nowych portretów. Myślę, że sama też je zamawiała, a i moja żona z sympatii zapraszała ją na sesje.

Jak się zaprzyjaźniły?

Żona w sposób naturalny przyjaźniła się ze swoimi klientkami. Coś takiego się działo, że jak tylko zamykały się w studiu, to zaczynały się zwierzenia, czasem intymne, a bywało, że wręcz żenujące. I to było zawsze! Coś się wytwarzało podczas tego seansu, modelka się otwierała i jak potok płynęły opowieści o jej życiu, problemach, romansach, Bóg wie czym. Żona nigdy mi do końca nie opowiadała, co słyszała, może we własnym interesie zresztą. Dziś żałuję, bo aż prosiło się, żeby ustawić gdzieś mikrofon i nagrywać te rozmowy (śmiech). Gdyby to nie było nieetyczne, oczywiście. Co ciekawe, gdy portretowała panów, taki mechanizm otwierania się nie zachodził. Myślę więc, że większość kobiet po takich kilku godzinach czuła się jej przyjaciółkami. Do tego ona była życzliwa, słuchała, nie robiła z tego, co usłyszała, użytku. Niewykluczone, że tak właśnie zaczęła się zażyłość z Beatą, a potem przez lata była przez obie panie serdecznie rozwijana.

Odwiedzali się Państwo?

Nie przypominam sobie. Bywał Andrzej Wajda, ale gdy ożenił się z Krystyną Zachwatowicz i zamieszkał po sąsiedzku na Żoliborzu.

Beata w obiektywie Zofii Nasierowskiej. Na sesje do „królowej portretów” przychodziły aktorki i piosenkarki, ale i panie spoza branży, marzące o charakterystycznym, lekko zamglonym portrecie, na którym jakimś cudem każda modelka wyglądała jak gwiazda ekranu.

Świat filmowy był jeszcze niewielki, Państwo stanowili elitę elit. Piękni, młodzi, światowi. Udział w filmie był wydarzeniem prestiżowym. A czy też korzystnym finansowo? Jak to było w czasach PRL-u?

Nie mogę powiedzieć, żeby to były słabe honoraria w porównaniu z ówczesną średnią pensją krajową. Nie wiem, jak w teatrze, ale w filmie zarabiało się nieźle. Potem, w latach osiemdziesiątych, może dziewięćdziesiątych, pojawiły się jeszcze tantiemy, które przeszły całą ewolucję: początkowo ZAIKS reprezentował tylko kilka grup twórców. Co ciekawe, reżyser do nich nie należał, tylko autor scenariusza i dialogów. Oraz kompozytor. Oczywiście było w związku z tym niepisane porozumienie, że autorzy scenariusza i dialogów dzielili się z reżyserem, w końcu bez niego scenariusz nie byłby realizowany. Potem stopniowo zaczęły powstawać inne instytucje, takie jak ZPAF czy ZASP, które też ściągały tantiemy, i także aktorzy zaczęli w nich uczestniczyć. A potem kolejni, niemal wszyscy pracownicy filmowi, co moim zdaniem poszło już trochę za daleko. Stało się to bowiem już tak rozdrobnione, że każdy dostaje grosze. Niedawno za powtórzenie całego serialu „Królowa Bona” przelew opiewał na dwieście osiemdziesiąt złotych. Bo jest też zasada, że za pierwszą powtórkę wypłacane jest sto procent jakiejś kwoty, a za każdą kolejną mniej i mniej. Jako że serial ten szedł już iks razy, to dziś to niewielka suma. W przypadku aktorów jest tak samo. Tantiemy za stare filmy są już więc symboliczne.

Beata z dwuletnią Karoliną, zdjęcie: Zofia Nasierowska.

Beata Tyszkiewicz z każdym filmem zyskiwała też coraz większą popularność. Dziś dla reżysera to walor, że ma gwiazdę w obsadzie, ale kiedyś chyba to nie miało wielkiego znaczenia? Czy miało? Film tak czy owak był kierowany do kin, do telewizji.

Miało znaczenie, choć nie takie jak dzisiaj. Dziś dystrybutor naciska, żeby zatrudniać gwiazdy sezonu, żeby jak najwięcej sprzedać biletów. W tamtych latach żadne nazwisko nie było decydujące. Prędzej informacja o reżyserze mogła zapowiadać, jakie to będzie dzieło. Poza tym nie powstawało dużo filmów, ludzie z ciekawością reagowali na wszelkie nowe produkcje.