Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
[font=verdana,geneva]Całość przekonuje. Portrety - nawet postaci epizodycznych - są wiarygodne,
kobiece świetnie wręcz podejrzane.
Aniela i Jan pozostają w pamięci, tak samo jak chłopiec, któremu zamordowano
w PRL-u ojca. I w mojej pozostaną.
Główny bohater? Już dość! - trzeba o nim przeczytać w Berku. to jest
wyjątkowa powieść: spójna, przemyślana w wielu warstwach, prawdziwa i...
mądra. Niepokorna, niechciana (perypetie z wydawnictwem Znak), potrzebna.[/font]
[font=verdana,geneva]Cytat za: Lubimy Czytać.pl
[/font]
[font=verdana,geneva]Piotr Wielgucki (ur. 1972) jest przedstawicielem zbędnego pokolenia, które osiemnaste urodziny obchodziło w PRL. Przez kolejne dekady starał się zapomnieć o swojej młodości, by rozpocząć nowe dojrzałe życie. Nie udało się, osiemnaste urodziny są przypominane każdego dnia, natomiast życie toczy się dalej, jak toczyło się wcześniej. Z wykształcenia socjolog, zawodowo zajmuje się niczym optymistycznym, fajnym i nowoczesnym, jest poważnie zaniepokojony, przygnębiająco drobiazgowy i wszystko to ogłasza światu, jako twórca i felietonista portalu [url=http://www.kontrowersje,net][color=#333333]Kontrowersje.net[/color][/url]. Wielokrotnie nagradzany, cytowany i nazywany blogerem. Cóż z tego? [/font]
[font=verdana,geneva] Nic, co miałoby istotne znaczenie dla Czytelnika Berka. Podwójne, smętne, życie autora na szczęście nie jest treścią ani formą powieści, której bohater to całkowite zaprzeczenie świata i osobowości Piotra Wielguckiego. Autor nie daje się lubić, ale w powieści Berek można się zakochać od pierwszego wejrzenia, zawrzeć małżeństwo z rozsądku, a podobno nawet da się żyć na zasadach partnerskich. W imieniu autora polecam unikalną powieść Berek, unikalną dlatego, że jak stwierdził wybitnie inteligentny recenzent: „Chciałoby się napisać, że Berek to najlepsza polska książka na wiadome tematy, gdyby nie brak jakiejkolwiek do niej podobnej.” [/font]
[font=verdana,geneva] Opinie Czytelników: [/font]
[font=verdana,geneva] Szanowny Panie Piotrze. Berka przeczytałem i uważam tę powieść za jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą z polskich powieści współczesnych. W mojej ocenie nie należy ona do działu: Powieści blogerów, a do działu Literatura współczesna. [/font]
[font=verdana,geneva] ~zyg [/font]
[font=verdana,geneva] To, co storturowany, dumny Stafiej wymówił oczami do Jerzego, to są słowa pomnikowe. [/font]
[font=verdana,geneva] ~ Solano [/font]
[font=verdana,geneva] Msza żywych, jak i Berek noszą ślady tego samego stylu – świadczą o tym sposób formułowania zdań, wyliczenia czy też szyk wyrazów w zdaniu. Wydaje się to przewrotną grą z czytelnikiem – „czyja wersja jest PRAWDĄ?[/font]
[font=verdana,geneva] ~ quackie [/font]
[font=verdana,geneva] Fragment książki: [/font]
[font=verdana,geneva] Podporucznik Jerzy Gdula wiedział, czego chce, i doskonale potrafił się poruszać w nowym świata porządku, w którym wojnę zastąpił terror. Wystarczyło spojrzeć na mężczyznę w mundurze, aby odgadnąć, jakiej wielkości od siebie i życia oczekuje. (...)[/font]
[font=verdana,geneva] Pochwała siły, pogarda dla własnej i cudzej słabości, brak litości dla siebie i wszystkich, którzy przysłaniali cel, żadnych śladów sentymentu, pewny krok w drodze na szczyt. (...) [/font]
[font=verdana,geneva] Gdy dorósł, zapragnął pełnej wolności, bezkarnej siły i za ten dar gotów był zapłacić każdą cenę, kiedy przyjdzie czas na realizację wymarzonych celów. [/font]
[font=verdana,geneva]
[/font]
[font=verdana,geneva]Fragment recenzji: [/font]
[color=#333333][font=verdana,geneva]Jeśli ktoś miałby mnie zapytać: „O czym jest książka Wielguckiego?”, odpowiedziałbym, że przede wszystkim przedstawiono w niej historię nie jednego człowieka, ale historię procesu zbiorowego myślenia, której ten jeden człowiek był uczestnikiem. Myślenia o tym jak jest i o tym jak być powinno lub raczej o tym jak by się chciało kreować i widzieć rzeczywistość.[/font][/color]
[color=#333333][font=verdana,geneva]Edwin Kaniuk[/font][/color]
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 836
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
Starszy pan, który zestarzał się pięknie, delikatnie rzeźbioną zmarszczką i szlachetną siwizną, z pełnym uzębieniem, gładkimi dłońmi, idealnie dobranymi okularami i pięknie skrojoną koszulą drogiej firmy, siedział w stylowym fotelu. Oddawał się swojemu ulubionemu zajęciu. Czynność tę powtarzał często, tak często, że z czasem stała się rytuałem, liturgią gestów. Zaczynał od dokładnego obracania i oglądania oprawionej w skórę książki. Nie było to specjalne wydanie, tylko rzemieślnicza robota, dar od jednego z wiernych czytelników, miłośnika nie stąd i nie z tego czasu. Dzieło niesłusznie uchodziło za życiorys, w rzeczywistości udawało biografię. Biografię na miarę autora, jaką zawsze chciał mieć, i którą sobie wymyślił, ponieważ atrakcyjnie zmyślone biografie dają poczytność. Szczęśliwi autorzy, których życiorysy są literackie. Podobną pomyślnością mógł się cieszyć pisarz Jerzy Gdula, lecz on ze swojego życiorysu nie skorzystał, wymyślił mniej atrakcyjną, ale poprawnie fałszywą i dlatego popularną historię. Spisał opowieść wypełniającą literackie warunki poczytności i przede wszystkim wyobrażenia autora o krzywdzie, którą przypisał oraz opisał właściwie, wszak literatura jest kreacją, o czym często przekonywał – najczęściej sam siebie.
W kolejnej odsłonie rytuału przepełnione uznaniem oczy odczytywały ulubione fragmenty świętej całości. W tym miejscu należy dodać, że był to akt intymny i nikt poza Jerzym Gdulą nigdy w nim nie wziął udziału, jak również nikomu ceremoniał nie był znany. Nawet autor przed sobą udawał, że nie ma tajemnic. Taki po prostu był: miał swoje dziwactwa, mówił do siebie, czytał swoją książkę jak Biblię i wiele innych osobliwości skrywał w zakamarkach duszy. Fragmenty ułożone w cykle, cykle złożone z wielu zaznaczeń, odczytywane zawsze w tych samych układach – tak Jerzy Gdula odprawiał misterium. Dziś, w dniu 24 lipca 1996 roku, już wiedział, które strony odczyta. Był gotów. Zasiadł w skórzanym fotelu ustawionym w salonie londyńskiego mieszkania, urządzonego jak nakazywał londyński obyczaj, ten z epoki królewskiej, czemu gorliwie hołdowali napływowi londyńczycy, rzadziej rodowici. Rozdział pierwszy, strona dziesiąta. Czytanie fragmentu o tym, jak się nigdy nie wydarzyło:
Do wsi, gdzieś na kresach słowiańskiego kraju zdesperowani rodzice przywieźli przerażone dziecko. Chudy, niewyglądający na swój wiek chłopiec, o rysach twarzy, kolorze włosów i oczu, które w tamtym czasie oznaczały wyrok. We wsi upstrzonej koszmarnymi chałupami, krytymi łodygami zbóż, gdzie drogi błotniste, a ludzie przez małe okienka otępiałym wzrokiem wyglądali obcych, przerażeni przybysze szukali chałupy tych, co ich we wsi nazywali Gierczaki. Po kilku nieudanych próbach podróżni trafili w końcu do właściwej i chyba najbrzydszej we wsi chałupy. Przed wejściem, na koślawej ławie, siedziała kobieta w łachmanach, wyglądała na lat czterdzieści kilka, naprawdę miała lat trzydzieści i parę miesięcy. Drewnianą łychą nabijała okraszone słoniną ziemniaki i popijała gęstym mlekiem z glinianego garnka. Włosy miała bezładnie potargane, skołtunione, opadające na otrzaskaną słońcem, kwadratową twarz. Wielkie dłonie z ziemistym brudem za postrzępionymi paznokciami, szeroko rozstawione nogi przykryte poplamioną od tłuszczu spódnicą. Na głowie chustka zawiązana do tyłu, na nogach nienaturalnie olbrzymie, obłocone buciska. Tak wyglądała i patrzyła na przybyłych takim wzrokiem, jakim patrzyli wszyscy mieszkańcy wsi, wyglądający z okienek i łypiący na ławach przed chałupami.
– Szczęść Boże, pani gospodyni. Pani Gierczak, prawda? – Tutejszym obyczajem nieśmiało spytała młoda kobieta i od pierwszego zdania było słychać, że to kobieta inteligentna, wykształcona, obyta i… przerażona. Obejmowała zapłakane dziecko; chłopiec zwiesił głowę, ale marzył o tym, żeby zamknąć oczy. Ubrany w najlepsze ubranka, jakie udało się ocalić, czekał na rozstrzygniecie, które żadną miarą nie mogło być szczęśliwe. Ojciec chłopca, mężczyzna przystojny, o dumnych oczach, trzymał niewielką walizkę, drugą dłonią w wyuczonym geście uchylał kapelusza i chociaż wiedział, że w tych okolicznościach i towarzystwie czyni gest próżny, wychowanie nie pozwalało postąpić inaczej.
– Może i Gierczak, wy co za jedne? – warknęła baba chropowatym głosem, z pełnymi ziemniaków ustami. Broda świeciła się jej od tłuszczu.
– Byliśmy umówieni z pani mężem, Józefem, w sprawie naszego syna, my z polecenia pana Marczuka – powiedział przystojny mężczyzna, okazując szacunek, nienaturalny do okoliczności i zachowania kobiety.
– Siedzo łoba w izbie i pijo – dalej głośno przeżuwała kartofle i nie przejmowała się niczym.
– Czy możemy wejść i porozmawiać z pani mężem? – Najgrzeczniej, jak potrafiła, spytała mama chłopca, na jej twarzy odmalowało się jeszcze większe przerażenie, które zwalczała siłą woli i brakiem wyboru.
– Mnie co do tego, idźta, jak tak – odburknęła, jednak wstała i poprowadziła do chałupy, przez cuchnącą od nieczystości sień, gdzie stało wszystko co potrzebne i niepotrzebne, wymieszane ze sobą w absolutnym bałaganie. Po wejściu do izby smród nie zniknął i brudu nie ubyło, na klepisku walały się jakieś resztki, cuchnęło nieczystościami z sieni i bimbrem z izby. Przy surowym, odrapanym stole, niechlujnie zbitym z grubych desek i na takich samych ławach jak przed domem, siedziało dwóch mężczyzn. Jeden był olbrzymem z długą brodą i mówił coś po ukraińsku, drugi nieogolony, o twarzy ponurej i zmęczonej alkoholem, śmiał się zgryźliwie. Obaj przerwali rozmowę, gdy zobaczyli spodziewanych gości, to ich wizytę rozpijali przedwcześnie.
– Te? – zwrócił się nieogolony do brodatego, jakby nie chciał zauważyć obecności gości.
– Woni 20 – w swoim języku odparł brodaty, po czym chlusnął szklanką bimbru prosto w gardło.
– Gdzie on dziecko?! Futrować jego za parę groszy? Wiele ma lat? – Nieogolony i pijany chłop zmierzył chłopca, ocenił straty, jakie będzie musiał ponieść, w końcu kiwnął głową do kobiety, najwyraźniej od niej oczekiwał odpowiedzi.
– Izaak ma trzynaście lat, on jest skromnym chłopcem, nie je dużo, nie ma apetytu, boi się – matka przycisnęła chłopca do piersi, sama nie wiedziała, czy dobrze mówi, może zagłodzą go tutaj od takiego mówienia.
– Znaczy się Icek? – zza pleców gości odezwała się baba.
– A ty tam czego gębę rozdziawiła? Mało tobie dzisiaj? – zeźlił się chłop i wtedy wszyscy, co pierwszy raz przekroczyli próg tej zatęchłej izby, zrozumieli, że nieogolony to Józef Gierczak.
– Panie Gierczak, syn jest bardzo spokojnym i grzecznym dzieckiem, religijnym, nie sprawi żadnego kłopotu – po raz pierwszy odezwał się ojciec chłopca, w dłoniach miętosił kapelusz, był zdenerwowany i bezradny. Pewnie czułby się upokorzony, ale miał na głowie gorsze zmartwienia.
– Co to wasza religia, już ja was wiem. Pana Jezusa obwiesili, bandyty – znów odezwała się baba i aż jej ślina pociekła po brodzie. Wyjęła zza pazuchy medalik i pocałowała kilka razy. Tym razem Gierczak nie zareagował.
– Syn zna katolickie modlitwy i bardzo szanuje waszą wiarę, tak był wychowany, jeszcze przed tym wszystkim. – Ojciec chłopca wziął na siebie cały przykry obowiązek pozostawiania dziecka tym dzikim i nienawistnym ludziom w tej cuchnącej i ciemnej chałupie. Widział, że żona nie jest w stanie wydobyć z siebie słowa.
– Hovory! Oy̆tsze nash!21 – Niespodziewanie warknął porządnie upity, brodaty Ukrainiec. Gierczak zorientował się, że rodzice chłopca nie wiedzą, o co chodzi, ale uznał, że kompan słusznie wydał komendę.
– Niech gada „Ojcze Nasz”! – znów Gierczak kiwnął głową na matkę. Chłopiec zrozumiał, czego od niego oczekują ci pijani mężczyźni, przez kręgosłup przeszedł mu prąd, zatrzymał się w gardle i sparaliżował każdy dźwięk.
– Nie bój się, powiedz panu „Ojcze Nasz”, przecież umiesz ładnie powiedzieć. Pan jest dobry, poprosił cię ładnie. – Matka musiała się przemóc i dodać chłopcu wiary, użyła słów, które zupełnie nie przystawały do wychowania, jakie Izaak odebrał. Nieogolony człowiek nie był ani dobry, ani ładnie nie prosił. Syn posłuchał mamy, wiedział, że to taka „zabawa”, jakiej uczył się od dawna.
– Ojcze Nasz, któryś jest między niewiastami… – chłopak nie zdążył się zorientować, że popełnił błąd, gdy cuchnąca izba wypełniła się wielkim, tubalnym rechotem, śmiali się wszyscy, baba za plecami dziecka, która pokazywała spróchniałe zęby, Ukrainiec opluł sobie ze śmiechu brodę, Gierczak machał rękami i ledwie łapał oddech. Oniemiały, sparaliżowany strachem Izaak rozglądał się wkoło po izbie, a zwolniony obraz i wydłużony dźwięk przypominały koszmarne sny, które śnił od czasu, gdy już wiedział, że z rodzicami zostać nie może. Widział i słyszał wszystko, jak w złym śnie, albo wtedy, kiedy był chory i mdlał na kolanach matki. Chciał uciec i nie mógł się ruszyć, chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie otworzyć ust. Matka odwróciła chłopca i przytuliła do piersi, pogłaskała po głowie, potem zwróciła się do rozbawionych chłopów.
– On potrafi, to nerwy, on bardzo pięknie potrafi mówić, on zna patriotyczne wiersze. – Ostatni słowa wydały się kobiecie bezsensowne, zresztą wszystko wydawało się pozbawione sensu, lecz taki to był czas i tacy ludzie.
– Nerwowy? Niemca napotka i gotowy się obesrać. – Chałupa znów się wypełniła rechotem, jak tylko Gierczakowa powiedziała, co jej się śmiesznym wydawało.
– Pacierza nie umi, trzynaście roków, potrzebuje zjeść jak koń. Za te piniendze nie weźmiem, strach z takim i głodowanie – rzucił Gierczak i spojrzał wymownie na rodziców chłopca.
– Na dole podcięty? – spytała baba, dodając do targowania następny argument, tym razem cała trójka, rodzice i dziecko zwiesili głowy.
– I to jeszcze! Za takiego kula w łeb! Sto pięćdziesiąt najmniej – krzyknął Gierczak i zdzielił pięścią w stół.
– Prynay̆mni!22 – Potwierdził po swojemu brodaty, rozlewając ostatnią część siwej butelki.
– Nie mamy tyle, panie gospodarzu, wszystkiego mamy sto dwadzieścia złotych, nie mamy więcej, nic już nie mamy – ojciec chłopca z trudem powstrzymywał łzy, obejmował żonę i syna.
– Sto dwadzieścia mało. Najmniej sto pięćdziesiąt, tyle wartuje ze wszystkim, ze strachem i jidzeniem – twardo negocjował Gierczak i ani myślał ustąpić.
– Damy sto dwadzieścia i jeszcze to, więcej nie mamy. – Kobieta zdjęła pierścionek, przez chwilę mąż patrzył na nią pełnymi wyrzutu oczami, szybko zrozumiał, że patrząc w ten sposób, czyni sobie i jej wielką krzywdę.
– Złote? – piskliwie zapytała Gierczakowa, wychyliła się zza pleców matki chłopca, chwyciła pierścionek i wetknęła między spróchniałe zęby. W tym czasie Gierczak poderwał się z ławy jak oszalały i rzucił na swoją żonę, gdy ta w wyćwiczonym odruchu zasłoniła się rekami.
– Dawaj, durna, gówno sie rozumisz. – Jak tylko wyrwał pierścionek, zrobił dokładnie to samo, wetknął go między zęby i gryzł tym, co miał. Z daleka pokazał zdobycz brodatemu.
– Załato!23 – Potwierdził brodaty, na złocie akurat się znał, słynął we wsi z ograbiania tych z przemyskiej dzielnicy Garbarze.
– Niech będzie sto dwadzieścia i to, niech będzie nasza krzywda! – zgodził się Gierczak. Bardziej połaszczył się na złoto, nie na pieniądze, zgodziłby się wziąć mniej pieniędzy, byle pierścionek był zapłatą. Ale tego nikt nie mógł wiedzieć, on sam też, póki nie zobaczył. Pierwszy raz trzymał w dłoni coś tak cennego.
– Proszę się opiekować naszym synkiem, to dobre dziecko – zapłakana matka, przełamując obrzydzenie, obejmowała rozczochraną i brudną babę, z bliska śmierdziała jeszcze bardziej.
– Tak, bardzo prosimy, Izaak jest inteligentnym… mądrym, posłusznym chłopcem – dodał ojciec, patrząc błagalnie na Gierczaka.
– Już po wszystkiemu, idźcie z Bogiem, nic jemu tu nie bedzie, między katoliki trafił – zapewniał Gierczak. Jak najszybciej chciał się pozbyć całego towarzystwa, razem z brodaczem zamierzał uczcić udany interes, wspólnik już swoje wziął w Przemyślu, nie pierwszy to zarobek w jakim pośredniczył. Gierczak cieszył się złotem, obracał pierścionek jak odpustowy, jakby był starą panną, a tamci to swaty. Rodzice uściskali chłopca, cała trójka wtuliła się w siebie i całowała w policzki, czoła, dłonie, każde z osobna i wszyscy razem. Nikt nie powiedział jednego słowa, chcieli wszyscy, najbardziej Izaak, który miał zostać w tym okropnym miejscu, ale nie potrafili. Chłopiec był najbardziej zlękniony i zrozpaczony, jeszcze nie wiedział, że jego rodzice i rodzeństwo pójdą do miejsc najgorszych, wiele bardziej przerażających, brudnych, okrutnych, trafią tam, gdzie żywi nie różnią się od trupów i nikt nie przeżyje.
Koniec pierwszego czytania z księgi świętej, oprawionej w skórę, kolejne strony odkryją się po krótkiej przerwie, przewidzianej w rytuale. Kiedyś tę cześć celebry autor nazywał urzędową herbatą, teraz herbatka była tradycyjna. Jerzy Gdula stanowczo trzymał się londyńskich obyczajów, które znał z opowieści, a które w samym Londynie straciły na znaczeniu. Mieszkanie znanego pisarza pękało od wyrazistych motywów klasycznych, jednak wprawne oko konesera od pierwszej chwili mogło dostrzec fałsz w tym, co widzi. Aranżacja salonu przypominała odwzorowanie schematów, jakie można znaleźć w poradnikach objętych cyklem „Twój dom”. Przede wszystkim raziła przesada i wręcz infantylny snobizm, którego nie sposób nie zauważyć. Ktoś zadbał, aby w mieszkaniu należycie zaprezentować wiele „atrakcji”, które od drzwi miały atakować gości. Eksponowana biblioteczka, wystawione na widok stare pianino i wielkie dębowe biurko, stara maszyna do pisania. Fotel, ulubione siedzisko autora, repliki obrazów, gdzie już trudno wspomnieć o guście, należało mówić o popularności dzieł, o plakatach wyciętych z gazet. Wiszące obok siebie skłócone dzieła spierały się o wszystko: formę, barwę, treść, epokę, nie wyłączając konfliktów między mistrzami, które artyści pielęgnowali za życia, a miłośnicy ich talentu – po życiu. Michał Anioł i Leonardo da Vinci, Goya i Bosch, Salvador Dali i Degas. Spór między Ledą i Dawidem, łabędziem i słoniem na nogach żyrafy, między plamką i światłocieniem, odrodzeniem i nihilizmem, pełnią życia i życia marnością, życia okrucieństwem. Ktoś uporządkował dzieła tak, jak ustawia się towary, według asortymentu. Oddzielnie nabiał, na swoim miejscu wędliny, dalej pieczywo i warzywa. Ściany londyńskiego salonu Jerzego Gduli wyglądały jak sklepowe regały, w najlepszym razie jak witryna. Jeśli nie sklep, wystrój równie dobrze mógł udawać leśniczówkę, niczym jelenie rogi i niedźwiedzie łby zatknięto na ścianach obrazy. Salon wypełniał się ciężarem sztuki, która została tu zaprzęgnięta, nie zjawiła się z własnej woli i fatalnie się tu czuła. Dyskomfort mógł poczuć każdy, kto sztukę widział choćby z daleka i wielu odczuwało go natychmiast, jednak nikt z podejmowanych gości nie ważył się ulżyć swoim cierpieniom wywołanym bezguściem gospodarza. Nikt nie ośmielił się radzić gospodarzowi mniej efekciarstwa, więcej konsekwencji. Przydałby się chociaż jeden autentyk, rzecz jasna mniej znany, gdyż sławny pisarz nie był aż tak zamożny, jak usiłował to wyeksponować.
Herbata w chińskiej porcelanie, nie mogło być inaczej, ale już samo parzenie w londyńskiej kuchni tak samo odprawiane jak w warszawskiej kawalerce, sądzie i wydawnictwie – przez sitko. Nawyk silniejszy od naśladownictwa; zresztą tego nikt nigdy nie widział. Powrót na fotel, rzut oka na skórę książki i mógł pisarz świętować przerwę w liturgii wielokrotnego czytania poukładanych fragmentów pisma. Popołudnie jak jedno z wielu podobnych do siebie. Dzięki rytualnej konsekwencji samotność rozumiana jako tęsknota człowiecza za człowiekiem wydawała się atrakcją, bo sztucznego towarzystwa Jerzemu Gduli nie brakowało. Odwiedzali go krytycy, inni pisarze, dziennikarze, czasami politycy, niekiedy odważniejsi wielbiciele, lecz poza autografem rzuconym w drzwiach na nic więcej liczyć nie mogli. Na biurku klasycznym dzwonkiem podskoczył telefon, a i sam aparat był elektroniczną imitacją starych telefonów na widełkach.
– Dzień dobry, nazywam się Magdalena Gliniak, dzwonię do pana z Warszawy – odezwał się kobiecy, wyrobiony głos. Najpewniej właścicielka traktowała głos jako narzędzie pracy. Kobieta zaczęła rozmowę, zanim pisarz zdążył przedstawić swoją znaną osobę, tak jak to czynił od zawsze. – O Jezu, ja chyba po angielsku powinnam do pana mówić… – po chwili padła absurdalna uwaga, z tego względu bezsensowna, że również wypowiedziana tym samym i nie angielskim językiem.
– Proszę mówić normalnie – odpowiedział pisarz. Prośba nie była wielką kurtuazją, tutejszy język ciągle uwierał Jerzego Gdulę. Angielskim nie posługiwał się sprawnie i na tyle swobodnie, aby mógł się czuć pewny w rozmowie. Ten mankament czasami wyciągali co bardziej brawurowi krytycy i konkurencja literacka, zarzucając, że człowiek tak przeciętnie posługujący się angielszczyzną nie mógł w tym języku samodzielnie napisać popularnej na całym świecie książki. Należy w tym miejscu zaznaczyć, że książkę napisaną w języku angielskim po raz pierwszy wydano w Paryżu w jednym z emigracyjnych i powszechnie znanych wydawnictw. Jednak dopiero wówczas, gdy Msza żywych została wydana w Nowym Jorku, stała się światowym bestsellerem. Plotki nie przynosiły pisarzowi strat, wręcz przeciwnie, delikatna atmosfera skandalu, przekuta na wielką krzywdę wyrządzoną i tak dotkliwie doświadczonemu autorowi, przysporzyła sporo zysków w postaci sprzedaży i legendy.
– Świetnie pan mówi w ojczystym języku, cieszę się, tak będzie łatwiej. Chciałam bardzo pana prosić o wywiad, właściwie taką rozmowę w kameralnym gronie. Pana rozmówcą byłby Andrzej Szefer, doskonale panu znany. Program ma być realizowany przez państwową telewizję, ale będzie też promowany w dzienniku pana Andrzeja. Czy zgodziłby się pan na taką realizację z udziałem mojej skromnej osoby w roli prowadzącej wywiad? Bardzo pana proszę. – Telefon przemówił mieszanką rutynowej oferty, jednak takiej, w której dało się dostrzec respekt, charakterystyczną dla pewnego zawodu uległość wobec wielkiego nazwiska, którego nie da się ruszyć, o ile nadal chcę się zawód uprawiać i być w zawodzie gwiazdą.
– Dobrze. Proszę mi tylko powiedzieć coś o terminie tego spotkania? – Z należytym szacunkiem odpowiedział głos z drugiej strony, bo po tej stronie telefonu był autor, który bez dziennikarzy nie mógł być wielkim.
– Fantastycznie, będzie dla mnie wielkim zaszczytem i przyjemnością spotkać się z panem i redaktorem Szeferem. To ważna rozmowa dla nas o nas. Myślałam o przyszłym tygodniu. Pan zapewne wolałby spotkanie w Londynie? – Gliniak zmieniła ton na techniczny, wstępne uprzejmości przeszły w pośpieszną i konieczną formalność. Teraz w telefonie było słychać tylko jedno zaangażowanie. Doprowadzić sprawę do końca z czysto formalnej strony.
– W przyszłym tygodniu? Muszę jeszcze sprawdzić, czy to będzie możliwe, nie wykluczam. Natomiast w mojej sytuacji, nazwijmy to: paszportowej, spotkanie w Londynie jest koniecznością. W kwestii ostatecznego terminu prosiłbym o telefon jutro, wówczas będę miał jasność – pisarz zrewanżował się dziennikarce tym samym formalnym tonem odpowiedzi.
– Najmocniej przepraszam, zapomniałam na śmierć o tej skandalicznej sytuacji z pana paszportem. I to 6 lat od chwili, gdy jesteśmy demokratycznym krajem! I to jest właśnie jeden z ważnych powodów, dla których ta rozmowa powinna się odbyć. Oczywiście zadzwonię jutro i dostosuję się do pana propozycji, co do konkretnego dnia i godziny spotkania. Pan Szefer dał w tej kwestii pełną swobodę, cały tydzień ma zarezerwowany na tę okazję. Pan Szefer o niczym innym nie mówi, tylko o wielkiej radości z okazji tej wizyty.
Do pisarza popłynęła odpowiednia dawka uprzejmości. Nastąpiła zmiana spowodowana wyczuciem nastroju – umiejętność niezbędna dziennikarce, o ile chciała robić wywiady z wielkimi pisarzami. Gdy zrozumiała, że Jerzy Gdula wyczuł chłodną nutę formalizmu, a potem dyplomatycznie zrewanżował się tym samym, natychmiast naprawiła swój błąd. Zmieniła formę, przybrała pozę wielkiej wielbicielki talentu, przywołała najwłaściwsze ze wszystkich wcieleń.
– W związku z tym jesteśmy umówieni, proszę serdecznie pozdrowić Andrzejka, bardzo się cieszę na spotkanie z nim i z panią oczywiście – odpowiedział uprzejmie, a dziennikarka odetchnęła z ulgą, słysząc łaskawszy głos pisarza.
– Dla mnie to będzie wielki dzień, najważniejszy. Jestem zaszczycona i jeszcze raz dziękuję. Zadzwonię jutro o tej samej porze. Będzie dobrze? – Ostatnie szczegóły dopinały się w wyuczonym klimacie szacunku i podziwu.
– Tak, jutro na pewno będę o tej godzinie w domu. Bardzo dobra pora, proszę dzwonić – uprzejmie odpowiedział pisarz w rewanżu za uwielbienie.
– Świetnie, zatem do widzenia, do usłyszenia jutro, nie przeszkadzam dłużej – modelowo odpowiedziała dziennikarka pisarzowi.
– Do widzenia, pani redaktor.
Koniec rozmowy był rutynowy, ale sam telefon miał swoją oryginalną wartość, przyniósł informację o ważnym spotkaniu z ważnymi ludźmi, by porozmawiać o najważniejszych sprawach. Obok obwąchiwania skórzanej oprawy własnego dzieła, czy też dzieła podpisanego własnym nazwiskiem, był to rytuał równie ważny, o ile nie ważniejszy. Oba wzajemnie się uzupełniały, przecież nie byłoby wszystkich istotnych telefonów, gdyby nie było genialnej książki i nie byłoby genialnej książki, gdyby nie było rozmów z wpływowymi ludźmi na fundamentalne tematy. Udany zapowiadał się wieczór. Po rozmowie tak niebagatelnej dla rytuału pisarz mógł przejść do kolejnego rozdziału i następnych świętych wersów. Strona 22, czytanie ze skórzanej księgi, o tym jak się nigdy nie zdarzyło:
Pierwsze dni w domu Gierczaków strąciły Izaaka w prawdziwe piekło, jakie tylko dorośli mogą zgotować dziecku. Chłopiec stracił wszystko, poczynając od imienia, które zmieniono mu na tutejsze. Janek wołano na niego, poprzestając na godności dziecięcej, gdyż o ludzkiej nie było mowy. Zmuszano Janka do rzeczy złych i jeszcze gorszych, a on nie ważył się protestować, buntował się tylko żołądek Izaaka, kiedy przymuszano Janka, aby jadł po bożemu skwarki jak wszyscy, co w pana Jezusa wierzą i do Matki Boskiej się modlą. Często wymiotował, gdy miał szczęście trafić na Gierczakową, dostawał polanem po żebrach i sprzątał rękami, ale zdarzały się większe nieszczęścia, kiedy pijany Gierczak kazał chłopcu z ziemi zjadać, co żołądek odrzucił. Śmiał się przy tym i krzyczał: „Ojcze Nasz między niewiastami! Ojcze Nasz między niewiastami!”. Spał na piecu, widząc i słysząc wszystko, co się w nocy działo, wieczorna modlitwa, potem zwierzęce jęki po libacjach, załatwianie potrzeb do wiadra. O świcie chłopiec kradł drzewo w lesie, w dzień pracował w polu, wieczorami powtarzał pacierze. Gdy się mylił, Gierczak wysyłał go do stajni i kazał spać na gnoju. Wiele cierpienia wlało się w serce chłopca, ale nie wiedział jeszcze, że ból przeleje się nowymi wydarzeniami, które pozostaną w pamięci do końca dni, rozleją się na późną starość, w nocy będą budzić i nie pozwolą zasnąć, w dzień przypomną nocny koszmar. W czasie i miejscach niespodziewanych wspomnienia odezwą się nieproszone, nie zechcą odejść, a przegonione powrócą bez zapowiedzi.
Był chłodny jesienny dzień, przed południem pijany gospodarz wracał od Marczuka, jego żona bez celu deptała klepisko, omijając kocie odchody i inne nieczystości, które z klepiska nigdy nie znikały i z czasem stawały się samym klepiskiem. Podniecony Józef Gierczak wbiegł do chałupy, jego przekrwiona twarz wyrażała zadowolenie i tajemnicę, rozejrzał się nerwowo po izbie, zanim zaczął mówić o tym, że biedy w chałupie już nie będzie.
– U Marczuka był – mówił półszeptem i znów rozejrzał się po izbie.
– Na co mnie to gadać, po gębie znać, gdzie był – wrzasnęła Gierczakowa i zaraz musiała się bronić przed zamachem męża.
– Czego gębę rozdziawiła? Ty w lesie nikogo nie widział? – zwrócił się do skulonego w sobie Janka.
– Nie widziałem – chłopiec odpowiadał cicho i tak jakby przepraszał za to, co mówił, cokolwiek powiedział, mogło go bicie kosztować.
– Wy wszystkie jednakie, psie syny, bandyty Chrystusowe! Cyganisz! Swoich nie widział? – Teraz Gierczak krzyczał, jakby zapomniał, że jeszcze przed chwilą szeptem wielką chciał oznajmić tajemnicę. W odpowiedzi Janek przecząco pokiwał głową, choćby chciał, nie mógł z siebie słowa wydobyć, nie rozumiał też, o czym mowa.
– Czego ty w lesie, durny, szukasz? Idź spać, pijanico! – Gierczakowej zebrało się na większą odwagę, może i nawet pożałowała chłopca, nie z litości dla niego, ale siebie zobaczyła, sama nieraz się chowała przed pijacką furią chłopa.
– Zawrzyj pysk, durna. W lesie jego siedzo. Uciekli z Przemyśla, ze wszystkim. Marczuk do nich chodzi za złotem – aż odsapnął z nerwów, podniecenia i na dalszą drogę.
– Od zacieru oba podurnieli. W lesie złota szukać?! – nie dawała wiary słowom męża, miała do tego przyczyny, nie pierwszy to raz gadał od rzeczy, gdy od sąsiada wracał.