Bez przedawnienia. Najgłośniejsze zbrodnie wykryte po latach przez policjantów polskiego Archiwum X - Tomasz Kin - ebook

Bez przedawnienia. Najgłośniejsze zbrodnie wykryte po latach przez policjantów polskiego Archiwum X ebook

Tomasz Kin

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wydział Spraw Otwartych i Niewyjaśnionych to ostatnia szansa na ujęcie sprawców, zanim zbrodnia się przedawni. Praca policjantów z Archiwum X to nie tylko spektakularne sukcesy, jak odzyskanie skradzionego obrazu Moneta czy wyrok skazujący dla potrójnego zabójcy z Opola Lubelskiego, ale też porażki jak ta, gdy mimo dowodów nie udało się zatrzymać mordercy recepcjonistki hotelu w Jaśle. Czy istnieje zbrodnia doskonała? Dlaczego nie wszystkich zbrodniarzy udaje się złapać?

Tomasz Kin Dziennikarz i autor. Redaktor naczelny Exklusiv. Twórca pierwszego radiowego talk-show „7 Grzechów Głównych” – Antyradio i „Rezerwat” – radio PIN. Przez 4 lata lat w radiowej suterenie przesłuchiwał najgłośniejszych twórców muzyki niezależnej, tworząc pionierską audycję z muzyka na żywo – radio Roxy. Przez 9 lat prowadzący programy w TVN Style i TVN Warszawa. W 2016 objechał świat, by spotkać się z polskimi emigrantami w dokumentalnym 10 odcinkowym cyklu „Sukces Nie Zna Granic”. Miłośnik wywiadów z niezwykłymi postaciami życia publicznego. Pisał felietony do Razem, Wprost i Zwierciadła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 316

Oceny
3,9 (266 ocen)
101
70
69
25
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dzidudzidu

Z braku laku…

Niezły pomysł, ale słabe wykonanie. Wszystko jest opisane w sposób tak przeraźliwie nudny, że wcale się nie chce dowiedzieć, co było dalej i jak doszło do rozwiązania sprawy.
00
B00stwo2910

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna książka o sprawach które świat powinien poznać ze względu na to że mało się o nich mówi np. sprawa z Jasła
00
Kwapui

Nie oderwiesz się od lektury

+
00
Shunshin_sama

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynująca podróż przez meandry kryminalistyki i spraw kryminalnych okraszona ciekawymi wywiadami przeprowadzonymi z gronem ekspertów. Polecam miłośnikom kryminalistyki.
00
MarekPajor

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna pozycja
00

Popularność




Copyright © by Tomasz Kin

Copyright © by Ringier Axel Springer

Polska Sp. z o.o.

Wydawca:

Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o.

ul. Domaniewska 52

02-672 Warszawa

Projekt okładki:

Joanna Gwis

Korekta:

Jolanta Kucharska

Zdjęcie Tomasza Kina:

Mateusz Nasternak

Zdjęcia w książce:

Fotolia, archiwum autora

ISBN: 978-83-8091-532-9 (EPUB)

ISBN: 978-83-8091-533-6 (MOBI)

Warszawa 2017

www.ringieraxelspringer.pl

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

WSTĘP

Policjanci często powtarzają: tam, gdzie kończy się logika, zaczyna się policja. To zabawna, czasem gorzka metafora polskiego prawa i obecnej kondycji tej gigantycznej firmy. Nie zniechęca jednak stróżów prawa, żeby kreatywnie i niezłomnie wywiązywali się z podstawowych zadań, czego oczekuje od nich społeczeństwo. Mają łapać bandytów. Przed trzydziestoma laty skuteczność policji była znacznie mniejsza. Zbrodni niewyjaśnionych z wielu powodów, o których opowiem, jest w Polsce około dziewięciuset. Stały się społecznym wyrzutem sumienia. Dzięki powołaniu Zespołów do spraw Niewykrytych, korzystających z nowych technologii i działających w myśl starej policyjnej zasady: nigdy nie odpuszczać, udało się ów wyrzut sumienia nieco zagłuszyć, ale nie całkowicie się go pozbyć.

Przystępując do pracy nad tą książką, chciałem opisać największe sukcesy Zespołów do spraw Niewykrytych, zwanych bardziej medialnie polskim Archiwum X. Pragnąłem dowiedzieć się, w jakich okolicznościach zostały powołane do życia, oraz przekonać, kto w nich pracuje. Policja początkowo wydawała mi się ponurą instytucją, ale pokonując kolejne bariery, odkryłem, że pracuje w niej wielu uczciwych, dziarskich i serdecznych ludzi, którzy pomogli mi zrozumieć, jak wygląda ich rzeczywistość. Dotarłem do policjantów zajmujących się jednym z bodaj najbardziej rajcujących nasze społeczeństwo tematów, jakim są stare niewyjaśnione zbrodnie. Okazali się ludźmi zasad, dumnymi z tego, że wykonują fascynujący zawód, który naprawdę ma znaczenie.

Pół życia karmiłem się filmami, serialami i książkami z wątkiem kryminalnym. I choć nie mogłem nazwać siebie kryminalistycznym ekspertem amatorem, podjąłem się opisania policyjnego świata. Za tą decyzją stały nie tylko moja ogromna nieskrępowana ciekawość i immanentna potrzeba poznawania nowych ludzi, ale także fakt, że w przeszłości miałem już do czynienia z organami ścigania.

Liczyłem sobie jedenaście wiosen, gdy podczas obozu harcerskiego w bieszczadzkiej stanicy Olchowiec poznałem człowieka, który, co zrozumiałem po wielu latach, miał na mnie niemały wpływ. Pechowo trafiliśmy na deszczowe lato, które zapowiadało karcianą nudę z rzężącym radiomagnetofonem, zasilanym na wpół wyczerpanymi bateriami R20. Okazało się, że jeden z namiotów zajmował Paweł, zięć koleżanki mamy, policjant z grupy dochodzeniowej z Krakowa. Szybko obsiedliśmy go z chłopakami żądni opowieści kryminalnych. Facet nie potraktował nas jak dzieci, tylko niemal równych sobie kumpli, czym natychmiast zyskał w naszych oczach jeszcze większy szacunek. Mówił o swojej pracy, snuł niesamowite opowieści, a my byliśmy wdzięcznym audytorium. Jego historie były lepsze niż wszystkie ogniska i komiksy razem wzięte, bo prawdziwe. Trupy, pościgi, naloty i przesłuchania. Paweł zapytał nas, czy wiemy, co trzeba zrobić, „gdy klient fika”, czyli w policyjnym żargonie: zatrzymany bandyta macha nożem albo w inny sposób zagraża policjantom. Kazał nam wyprostować ręce tak, jak byśmy mieli założone kajdanki, po czym mocno uderzył swoimi dłońmi z obu stron w nasze nadgarstki. Bolało jak cholera. Kiedy uświadomiliśmy sobie, co by było, gdyby nasze ręce naprawdę były zakute w kajdanki, zrozumieliśmy powagę sytuacji i to, że po takiej akcji każdy, najtwardszy nawet kozak, przestanie stawiać opór.

Dziś takie zachowanie policjanta skończyłoby się pewnie oskarżeniem przez zatrzymanego, ale wówczas gliniarze byli twardzielami, bo bandyci stanowili prawdziwe niebezpieczeństwo. Potwierdzili to zresztą niemal wszyscy moi rozmówcy, których poznałem w jednostkach wojewódzkich. Po dwudziestu sześciu latach odnalazłem Pawła. Był już na policyjnej emeryturze. Jakież było jego zaskoczenie, gdy opowiedziałem mu, że przygotowuję książkę o policji i pamiętam, co opowiadał nam w Bieszczadach. Dowiedziałem się od niego, jakie znaczenie miały kiedyś słowo dane przez policjanta, wspólna praca w terenie i wsparcie przełożonych. Z jego opowieści wyłonił się świat wyblakłych obecnie zasad i serdecznego braterstwa broni, które bezpowrotnie zniknęło, co smuci wielu byłych detektywów.

Kolejne w moim życiu policyjno-prokuratorskie spotkanie zdarzyło się w rodzinnym Tarnobrzegu. Gdy szedłem do szkoły, zauważyłem samochód wujka stojący przed blokiem, w którym mieszkał. Zdziwiłem się bardzo. Przecież zawsze o tej porze wujek, kierownik w ZUS-ie, porządkował już świat. A że był przykładem sumienności i pracoholizmu, nigdy nie spóźniał się do pracy. Pomyślałem, że może jest chory, więc zastukałem do drzwi mieszkania na pierwszym piętrze. Były zamknięte, chociaż ze środka dochodził dźwięk telewizora. Szarpnąłem za klamkę i zawołałem. Nikt nie odpowiedział. Pobiegłem więc do mamy, która prowadziła zajęcia w domu kultury nieopodal. Powiedziałem jej, że coś jest nie tak. Dostałem komplet kluczy do mieszkania wujka i polecenie, aby sprawdzić, co się dzieje. Wróciłem do mieszkania, otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Wujek siedział martwy w fotelu przed telewizorem. Wyglądał, jakby spał, ale plamy opadowe na jego skórze szybko rozwiały moje nadzieje. Starałem się być dorosły i opanowany. Nie krzyczałem ani nie wybiegłem w popłochu, tylko powstrzymując drżenie rąk, wybrałem na tarczy telefonu 999. Powiedziałem do słuchawki, że znalazłem martwego wujka w jego domu, podałem adres, a czekając na przyjazd karetki, wezwałem starszego brata. Po kilkunastu minutach zjawił się lekarz, który stwierdził zgon i stężenie pośmiertne. Potem, nie wiadomo skąd, pojawił się w progu tęgi facet z brodą i zapałką w ustach. Policjant. Przeszedł po mieszkaniu i wypytał mnie, kim jestem, co się stało i kim jest wujek. Notował wszystko w małym kapowniku. Po chwili stwierdził, że wyklucza udział osób trzecich i pozwolił na zabranie ciała. Do mieszkania wkroczyli wówczas ludzie, których moi rozmówcy nazywali „zimnym pogotowiem”. Włożyli wujka do olbrzymiego plastikowego worka, ułożyli na noszach i wyszli.

Rekonstruując całe to zajście podczas prac nad tą książką, dowiedziałem się od mamy, że mój brat musiał pisać specjalne oświadczenie, aby prokurator odstąpił od sekcji zwłok, skoro udział osób trzecich został kategorycznie wykluczony. Nigdy też nie zapomnę wyrazu twarzy taty, któremu tuż po powrocie z pracy powiedziałem, co się stało. To był wyjątkowo trudny rok, bo kilka miesięcy później zmarł także mój ojciec.

Przypomniałem sobie również swoje trzecie spotkanie z organami ścigania pod koniec stycznia 2001 roku. W niedzielny wieczór wróciłem z kina. Drzwi mieszkania w kamienicy przy ulicy Kijowskiej w Krakowie, gdzie podówczas mieszkałem, były uchylone. Dziwne. Po przekroczeniu progu zastałem splądrowane pomieszczenia i wybite okno balkonowe. Złodzieje zabrali wszystko, nawet zawartość lodówki. Zniknął sprzęt RTV i AGD, skradziono wszystkie moje rzeczy osobiste. Ostały się jedynie wielka chłodziarka i ciężka pralka. Wezwałem natychmiast policję. Pojawiło się dwóch panów: dochodzeniowiec i technik. Jeden mnie przepytywał i kazał określić wartość skradzionych rzeczy, drugi starał się znaleźć jakieś ślady. Złodzieje w swojej łaskawości oszczędzili mój dowód osobisty i karty kredytowe. Mogłem się przynajmniej wylegitymować. Policjanci przytomnie zauważyli, że plastiku kart mógł ktoś dotykać, więc pędzlem z marabuta technik naniósł cienką warstwę proszku daktyloskopijnego i po chwili pojawiły się wyraźne odciski. Wówczas wydawało mi się to odkryciem na miarę wynalazków Edisona.

Nawet przez myśl mi nie przeszło, że jestem dla funkcjonariuszy tylko kolejną drobnicą i mimo małej szkodliwości czynu będą musieli wypełniać mnóstwo policyjnych kwitów. Dwa tygodnie później otrzymałem list polecony, w którym poinformowano mnie, że prowadzone przez starszego posterunkowego Henryka Wiaderko śledztwo zostało umorzone z powodu braku śladów umożliwiających wykrycie sprawcy.

Nie wiedziałem, że właśnie wtedy zaczął powstawać w komendach system automatycznej identyfikacji AFIS. Dla policji nastawały nowe czasy. Karty daktyloskopijne nie tylko niezidentyfikowanych sprawców, ale też osób kiedykolwiek zatrzymanych były wprowadzane do komputera, aby system mógł porównywać ślady NN (jak te z moich kart kredytowych) z „paluchami” konkretnych przestępców, od których również pobrano odciski. Do 2005 roku AFIS był już standardem w każdej większej jednostce policyjnej. Dzięki systemowi stało się możliwe badanie starych śladów. Szybko pojawiły się wyniki, co bezpośrednio przyczyniło się do powołania zespołów zajmujących się sprawami niewyjaśnionymi zalegającymi w archiwach od lat.

Zanim na potrzeby niniejszej książki wyruszyłem w trasę po Polsce, aby poznać policjantów pracujących w komórkach Archiwum X działających przy komendach wojewódzkich i dowiedzieć się wszystkiego o ich pracy, złożyłem honorową obietnicę. Podczas pierwszej rozmowy z rzecznikiem komendy głównej, w którego gabinecie miałem wrażenie, że wpadam w króliczą norę, dałem słowo, że po zgromadzeniu niezbędnego materiału nie będę polemizował z metodami policyjnymi i postaram się ukazać funkcjonariuszy w przyjaznym świetle. Zastrzegłem jedynie, że jeśli policjanci zdecydują się na uwagi krytyczne, nie będę ich ugładzał i w żaden sposób cenzurował. Zależało mi bowiem, żeby w książce znalazły się najgłośniejsze, skomplikowane i wymagające kryminalnego talentu sprawy, które od pierwszych miesięcy powołania Zespołów do spraw Niewykrytych przyszło policjantom rozwiązywać.

Nie chciałem zostawać sam na sam z opasłymi aktami śledztw, ponieważ umiejętność ich czytania i wyciągania niezbędnych wniosków zdobywa się latami. Poza tym to wyjątkowo nudne zajęcie. Bardzo łatwo przepaść w magmie informacji, wyciągając wyrwane z kontekstu fragmenty pozwalające snuć prywatne teorie i zacierać właściwy obraz wydarzeń. Nadinterpretacje i przeinaczenia są szkodliwe. Właśnie one nadszarpują wizerunek polskich organów ścigania.

Mimo wrodzonej zdolności do przełamywania lodów czułem na początku lekki dystans, z którego byłem obserwowany. Mozolnie pracowałem na zaufanie. Rozmowy z prokuratorami czy detektywami, najpierw pełne rezerwy, przeradzały się w serdeczne i fascynujące wielogodzinne dysputy. Stopniowo poznawałem zasady i metody, taktykę i niuanse pracy dochodzeniowo-śledczej. Interesowało mnie praktycznie wszystko, zwłaszcza polska rzeczywistość sprzed trzydziestu lat. Tyle właśnie trzeba, aby stare zagadki kryminalne przedawniły się i zostały zmielone, pozostając jedynie w pamięci świadków, rodzin i oficerów.

Miałem okazję rozmawiać z emerytowanymi policjantami, których okres świetności zawodowej przypadał na czasy przed transformacją ustrojową w 1989 roku. Spotykałem się z wciąż czynnymi stróżami prawa, zbliżającymi się do emerytury i mającymi porównanie starych z obecnymi realiami. Stanąłem oko w oko z najmłodszym pokoleniem detektywów, o których powstają obecnie kinowe hity. Dzięki tym rozmowom mogłem dowiedzieć się, jak zmieniały się społeczne nastawienie wobec policji i dynamika śledztw. Dlatego sporo miejsca w swojej książce poświęciłem temu, w jaki sposób transformacja ustrojowa wpłynęła na cały system policyjny, dając służbom kryminalnym zupełnie nowe możliwości badania śladów i gromadzenia dowodów. Chciałem pokazać, jak działa machina polskiego systemu sprawiedliwości, często kalekiego, w którego hierarchii policjant znajduje się na samym dole. A przecież to osoba kluczowa w procesie dochodzenia do prawdy. Dowiedziałem się także, dlaczego niektórzy policjanci uważają, że w tej pracy potrzebne jest szczęście, a inni twierdzą, że w wyjątkowo niewdzięcznym zawodzie dochodzeniowca nie istnieje coś takiego jak szczęście.

Zebrany materiał starałem się zaprezentować z różnych perspektyw. Oprócz odtworzenia przebiegu śledztw dotyczących morderstw na tle rabunkowym, seksualnym, a czasem popełnionych bez powodu w książce pojawiły się rozmowy z detektywami i wybitnymi specjalistami w dziedzinach genetyki, daktyloskopii i analizy policyjnej.

Miałem dostęp do akt śledztw rozwiązanych, w których sprawców wykryto i skazano prawomocnymi wyrokami. Kilka historii może wydać się znajome, ponieważ gdy popełniono zbrodnie, było o nich głośno w mediach. W rozmowie z detektywami Archiwum X w Gdańsku powróciłem do morderstwa aptekarki ze Słupska, rekonstruowanego w programie „Magazyn Kryminalny 997” Michała Fajbusiewicza. Opisałem także wieloletnie śledztwo w sprawie jednej z najsłynniejszych polskich kradzieży dzieł sztuki. Starałem się wytłumaczyć, dlaczego tak wiele zagadek kryminalnych wciąż pozostaje nierozwiązanych i jak udaje się dopaść sprawców po kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu latach.

Książkę tę dedykuję wszystkim detektywom, z którymi miałem okazję się spotkać, a także tym, którzy nie mieli czasu na rozmowy, bo „szarpiąc nowe ślady, wchodzą właśnie klientom na łeb”, przybliżając się nieuchronnie do ich zatrzymania.

Przedstawione w książce wydarzenia miały miejsce naprawdę. Dla ochrony prywatności oraz ze względów bezpieczeństwa personalia detektywów oraz osób związanych z opisanymi zajściami zostały zmienione, podobnie jak nazwy ulic i niektórych miejsc. Wszystkim podejrzewanym przysługuje prawo domniemanej niewinności, aż do ostatecznego wyroku sądu.

GDAŃSK – ZABÓJSTWO 10-LETNIEGO MARCINA W LISEWIE MALBORSKIM I 11-LETNIEGO SEBASTIANA W ŁĘGOWIE

2002 rok

Pierwsze dni września, dziesięcioletni Marcin wracał rowerem z domu dziadków w Starej Wiśle do Lisewa Malborskiego. Na drodze zobaczył mężczyznę. Był ubrany na czarno, jechał „góralem”. Minął chłopca, ale po chwili zszedł z roweru i zatrzymał Marcina. Poprosił o pomoc przy naprawie obluzowanego łańcucha. Żeby nie stwarzać zagrożenia na drodze, obaj rowerzyści poszli w stronę pobliskiego pola. Gdy nieznajomy mocno ujął Marcina za nadgarstek, chłopiec instynktownie wyczuł niebezpieczeństwo i chciał się wyswobodzić. Zaczął krzyczeć, ale silny mężczyzna nie dał mu szans. Stojąc za plecami dziesięciolatka, przycisnął go do swojej klatki piersiowej, wyciągnął nóż i zadał ciosy w brzuch i piersi. Żeby upewnić się, że chłopiec zmarł, próbował poderżnąć mu gardło. Nóż był jednak zbyt tępy, dlatego wbił go w szyję ofiary. Potem wyrzucił narzędzie zbrodni w krzaki, wsiadł na rower i popędził z powrotem w kierunku Tczewa. Ciało dziesięciolatka odnaleziono już po 30 minutach. Kobieta, która przejeżdżała drogą, zobaczyła porzucony rower. Sądziła, że doszło do wypadku: samochód potrącił rowerzystę i kierowca zbiegł, co zdarzało się często. Kilka metrów za rowem znalazła chłopca leżącego na ściernisku.

W wyniku pracy operacyjnej podczas dochodzenia, które kilkadziesiąt godzin po zabójstwie wszczęła prokuratura, jako podejrzany został wytypowany Tomasz Kułaczewski. Mieszkał w sąsiedniej wsi, nie był w pełni sprawny umysłowo. Pytany o związek z zabójstwem wziął winę na siebie, choć tłumaczył się nieprecyzyjnie, a jego zeznania nie opisywały tego, jak w rzeczywistości doszło do morderstwa. Chodziło przede wszystkim o sposób zadawania ran. Jakby tego było mało, powołani świadkowie dali alibi zatrzymanemu mężczyźnie. Zbrodnia była jednak tak bulwersująca, że machina wymiaru sprawiedliwości raz wprawiona w ruch się nie zatrzymała. Chociaż istniały uzasadnione wątpliwości co do winy podejrzanego, prokurator, który nie dysponował żadnymi materiałami w postaci śladów daktyloskopijnych czy biologicznych, umiejętnie pokierował aktem oskarżenia. Biegli powołani w sprawie orzekli, że Kułaczewski nie potrafił właściwie przewidzieć odległych konsekwencji swojego działania. Proces przebiegł bardzo szybko i skończył się wyrokiem, 15 lat pozbawienia wolności. Dwunastego listopada 2003 roku Kułaczewski został skazany za zabójstwo Marcina w Lisewie Malborskim.

2005 rok

Pierwsze dni jesieni. W Łęgowie z pociągu wysiadł mężczyzna. Poszedł w kierunku małej rzeki. Przy jej brzegu dostrzegł chłopca łowiącego ryby. Dziecko nie miało wędki, jedynie kawałek deski z przyczepioną żyłką z haczykiem. Mężczyzna dosiadł się do Sebastiana (tak miał na imię jedenastoletni wędkarz), pochwalił własnoręcznie wykonany sprzęt. Po kilkunastu minutach rozmowy wskazał ciekawe „ruiny” w pobliżu. Sebastian poszedł z nieznajomym sprawdzić, co kryje się w zniszczonym budynku. Tuż po wejściu do środka mężczyzna zdarł z chłopca bluzę razem z koszulką. Sebastian zaczął krzyczeć, więc napastnik zatkał mu usta dłonią. Potem usiadł na klatce piersiowej jedenastolatka, przytrzymując ramiona kolanami. Szarpanina trwała krótko. Dziecko straciło dostęp powietrza i zemdlało. Mężczyzna był pewny, że kiedy chłopak oprzytomnieje, opowie o tym, co zaszło i z pewnością go rozpozna. Wyciągnął więc z plecaka nóż myśliwski i zadał Sebastianowi kilkanaście ciosów. Na koniec przeciął krtań swojej ofiary drugim, mniejszym, kuchennym nożem. I opuścił miejsce zbrodni.

Rolnik w traktorze najpierw zobaczył mężczyznę z kitką wybiegającego w pośpiechu ze zniszczonego budynku, potem znalazł zmasakrowane ciało chłopca. Natychmiast pojechał do domu, żeby zawiadomić policję. A morderca wrócił już do Łęgowa. Udało mu się zatrzymać szkolnego busa wypełnionego dziećmi. Poprosił o podwiezienie. Zdążył na pociąg do Tczewa.

Policja szybko opracowała rysopis sprawcy: broda, długie związane włosy, spodnie moro, plecak. Portret został rozesłany do wszystkich okolicznych jednostek. Rozpoczęła się obława. Trop wiódł do pociągu relacji Gdańsk‒Tczew. Zanim skład zatrzymał się na stacji docelowej, policja czekała na poszukiwanego na peronie. Było późne popołudnie. Sporo ludzi wracało po pracy do domu. W tłumie opuszczającym peron dostrzeżono mężczyznę wyglądającego identycznie jak ten poszukiwany z rysopisu. Został zatrzymany. W plecaku miał dwa zakrwawione noże. Nazywał się Piotr Trojak. Sąd Apelacyjny w Gdańsku zgodził się na upublicznienie imienia i nazwiska zabójcy w 2014 roku.

Tuż po przewiezieniu mężczyzny na komendę, w trakcie rozpytania (nie jest to formalne przesłuchanie przez prokuratora, po którym stawia się twarde zarzuty) policjanci zapytali, czy to jego pierwsze morderstwo. Trojak bez najmniejszego oporu przyznał, że nie i bardzo dokładnie opisał, co wydarzyło się trzy lata wcześniej w Lisewie Malborskim. Nikt z rozmawiających z zatrzymanym policjantów nie znał szczegółów tamtej zbrodni. To inne powiaty, w innym układzie administracyjnym jednostek policji.

Detektywi podjęli czynności w sprawie teoretycznie zakończonego dochodzenia. Z akt wynikało, że podczas śledztwa prowadzonego w 2002 roku sporządzono portret pamięciowy człowieka, który przejeżdżając rowerem przez wieś, był widziany przez wiele osób. Tradycyjny układ zabudowań przy głównej drodze przebiegającej wzdłuż całego Lisewa umożliwił mieszkańcom przyjrzenie się nieznajomemu. Świadkowie zeznali także, że widzieli Marcina jadącego w stronę Lisewa i mężczyznę nadjeżdżającego z przeciwnej strony. Nikt nie widział morderstwa. Kilkanaście minut później te same osoby, które zauważyły rowerzystę jadącego przez wieś, obserwowali go ponownie, jak w pośpiechu wracał w stronę mostu w Tczewie. Był ubrany w sposób charakterystyczny dla subkultury metalowców.

Kiedy po niemal czterech latach sprawa wróciła na wokandę, podczas drugiego procesu sąd przyznał się do całkowitej porażki wymiaru sprawiedliwości. Wobec domniemanego sprawcy z 2002 roku umorzono wszystkie zarzuty i wypuszczono na wolność. Ósmego czerwca 2006 roku przed bramą więzienną zgromadzili się reporterzy, żeby zobaczyć, jak wygląda człowiek niesłusznie skazany za morderstwo. Jego wyjście na wolność relacjonowały wszystkie dzienniki informacyjne i rozgłośnie. Stawiając pierwszy krok za progiem więzienia, Kułaczewski zaczął śpiewać: „Niech żyje wolność i swoboda”. Do wystawionych w jego kierunku mikrofonów i kamer powiedział: „Na początku musiałem wypijać wszystko, co mi dawali. Podawali mi straszne napoje, tam było wszystko, płyn do mycia naczyń, pasta do butów i wszystkie możliwe chemikalia”.

Tomasz Kułaczewski otrzymał zadośćuczynienie za gehennę, którą jako zabójca dziecka przeszedł w więzieniu. Skarb Państwa wypłacił mu 300 tysięcy zł. Nikt nie poniósł kary za skazanie mężczyzny i wszystkie krzywdy, jakie mu wyrządzono.

Po zeznaniach dotyczących zamordowania Sebastiana doszło do eksperymentu procesowego z udziałem zabójcy. Podczas wizji lokalnej Trojak ze szczegółami opisał przebieg zajścia. Przedstawione detale pasowały idealnie i uzupełniały wiedzę policji i prokuratury. Podczas postępowania dotyczącego zabójstwa pod Łęgowem Trojak skorzystał z prawa do adwokata. Kiedy pojawił się jego obrońca, nieoczekiwanie zmienił zeznania. Wyparł się wcześniejszej zbrodni. Twierdził, że był jedynie jej świadkiem. Widział całe zajście, ale się bał i nie zareagował. Opisał nawet lakonicznie zmyśloną postać mordercy. Wiedział doskonale, że zgromadzone dowody w sprawie zabójstwa Sebastiana były miażdżące. Zaprzeczanie nie miało sensu. Jednak w kwestii morderstwa sprzed trzech lat, poza zeznaniami świadków, którzy widzieli, że jechał na rowerze (ale nie widzieli, jak zabijał), i poza pierwszymi zeznaniami, z których się wycofał, nie istniał żaden materiał dowodowy. Prokurator, mimo okazania i przyznania się Trojaka do winy podczas pierwszego przesłuchania, nie zdecydował się skierować aktu oskarżenia do sądu.

W listopadzie 2007 roku prof. Zbigniew Lew-Starowicz, powołany jako biegły, stwierdził, że Trojak dokonał mordu na skutek zaburzeń preferencji seksualnych. Seksuolog rozpoznał u trzydziestolatka zaniżoną samoocenę męskości wynikającą z nielicznych doświadczeń seksualnych z kobietami i nieudanego związku. Sąd okręgowy w Gdańsku wydał wyrok dożywotniego pozbawienia wolności z możliwością przedterminowego zwolnienia po 30 latach. Wciąż jednak nie było winnego morderstwa Marcina. Sprawa z 2002 roku na kolejne lata trafiła do kryminalnej zamrażarki.

2011 rok

W Archiwum X rozpoczął pracę policjant, który w 2005 roku prowadził postępowanie w sprawie zabójstwa jedenastoletniego Sebastiana. Chciał udowodnić Trojakowi zabójstwo w Lisewie. Doskonale pamiętał, że w piątek 30 września tuż przed końcem pracy, około godziny 15.00 dostał wezwanie na oględziny miejsca zbrodni. Żaden z policjantów nie kwapił się do pracy przy zabójstwie dziecka. Decydował rzut monetą. Prace na miejscu zdarzenia wraz z pierwszymi czynnościami, takimi jak przepytanie świadków i zabezpieczanie śladów, przesłuchanie podejrzanego i wizja lokalna, trwały cały weekend.

W tym czasie w prokuraturze okręgowej powstał zespół analiz, który niezależnie od policji próbował rozwikłać sprawę. Wnioski z jego pracy trafiły do detektywów Archiwum X. Były dość oczywiste i wskazywały na błędy popełnione przy pierwszym śledztwie. Spostrzeżenia analityków dotyczyły okazania Trojaka mieszkańcom Lisewa (wielu rozpoznało go bez cienia wątpliwości), sposobu poruszania się rowerem przed zabójstwem i po nim oraz szczegółowego opisu przebiegu morderstwa, jakie przedstawił w 2005 roku tuż po zatrzymaniu. Dodatkowo policjanci dysponowali opinią biegłego z zakładu medycyny sądowej potwierdzającą, że obrażenia chłopca mogły powstać właśnie w taki sposób, jak to opisał Trojak. Ich mechanizm odpowiadał wynikowi sekcji zwłok. Dodatkową trudnością był całkowity brak dowodów rzeczowych. Sąd okręgowy w Gdańsku po pierwszym wyroku skazującym niewinnego mieszkańca okolic Lisewa nakazał zniszczenie dowodów rzeczowych, czyli noża znalezionego na miejscu zbrodni w rowie melioracyjnym i roweru należącego do zamordowanego chłopca. Nóż został zutylizowany, rower wydano rodzinie Marcina. Nie wiadomo, dlaczego tak się stało, tym bardziej że sprawca dotykał kierownicy, co udowodnili detektywi Archiwum X. Nie zdziwili się, kiedy okazało się, że rower przywołujący traumatyczne wspomnienia został zniszczony przez ojca chłopca. Podjęli ostateczną próbę połączenia Trojaka z tą zbrodnią. Jego wina była przecież oczywista.

Najpierw zweryfikowali, czy Trojak opowiedział komuś o swoich morderstwach. Po zatrzymaniu miał kontakt z innymi osadzonymi w areszcie śledczym, a później w zakładzie karnym. Przesłuchano stu mężczyzn. Trzech z nich zeznało, że owszem, Trojak opowiadał o swoich dwóch zabójstwach. Nie był to żaden kluczowy dowód, ale w opinii śledczych Archiwum X sprawa zaczęła się krystalizować. Stwierdzili, że muszą ponownie pochylić się nad najważniejszym dowodem, czyli nożem z miejsca zbrodni. W aktach zachowała się jego fotografia.

Zdjęcie maksymalnie powiększono. Podczas pierwszego przesłuchania Trojak szczegółowo opisał nóż, którego użył do zabójstwa. Zrobił go własnoręcznie. Duże ostrze z założoną rękojeścią z dwóch deseczek owiniętych sznurkiem. W trakcie zeznań opowiadał, że na sznurku znajdowały się kawałki zaprawy murarskiej. Detektywi szukając punktu zaczepienia, pokazywali zdjęcia noża wszystkim, którzy mieli kontakt z dowodami rzeczowymi podczas pierwszego śledztwa w 2002 roku. Byli to głównie policjanci z Lisewa i biegli poddający nóż specjalistycznym badaniom. Jeden z nich wspomniał, że istotnie na sznurku owijającym rękojeść były drobiny gipsu.

Jeden z detektywów, który w 2005 roku uczestniczył w przeszukaniu posesji Trojaka (był to specyficzny dom połączony ze starym holenderskim wiatrakiem) w sprawie zabójstwa Sebastiana, zapamiętał, że widział tam linkę odpowiadającą sznurkowi na badanej rękojeści. Posesja Trojaka w Tczewie została jeszcze raz sprawdzona. Poszukiwana linka wciąż wisiała na tarasie jako sznur na bieliznę. Została zabezpieczona. Śledczy powołali biegłego z zakresu mechanoskopii, żeby porównał ją ze zdjęciem noża, którym zabito Marcina. Linkę rozłożono na części pierwsze, a biegły wydał kategoryczną opinię, że barwy, sploty i wszystkie cechy odpowiadają dowodowi na zdjęciu.

Pracownia daktyloskopijna dziś. Każda z kart z odciskami linii papilarnych jest badana godzinami, a bywa, że latami.

To kolejny punkt zaczepienia. Niewinnie skazany Kułaczewski nie miał pojęcia o narzędziu zbrodni, które Trojak trzy lata później opisał na tyle szczegółowo, że pozwoliło to przeprowadzić dokładną analizę przebiegu zbrodni i określić, jak morderca zadawał śmiertelne rany.

Mimo zaawansowanych systemów do identyfikacji wciąż podstawowymi narzędziami biegłego w laboratorium daktyloskopijnym są lupa i mikroskop.

Kolejnym elementem dochodzenia była drobiazgowa analiza czasu, kiedy świadkowie w Lisewie widzieli jadącego na rowerze Trojaka. Policjanci udali się na miejsce zbrodni, żeby przeprowadzić eksperyment. Trojak był widziany w Lisewie około godziny 15.00 i 30 minut później, kiedy wracał. Detektywi wsiedli na rowery i dwa razy w średnim tempie przebyli cały dystans, sprawdzając, czy czas potrzebny na pokonanie tej odległości pokryje się z zeznaniami świadków. Udało się. Nie było wątpliwości, że Trojak potrzebował dokładnie tyle czasu, żeby dokonać zabójstwa i wrócić tą trasą. Z eksperymentu wynikało także, że było mało prawdopodobne, aby na miejscu zbrodni pojawił się ktoś jeszcze, co mogłoby podważać winę sprawcy.

Ostatnim dowodem do gromadzonego materiału procesowego była opinia analizująca oba zabójstwa, przesłana do Gdańska przez krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych. Psycholodzy, opierając się na zeznaniach ludzi ze środowiska Trojaka oraz danych zgromadzonych przez prokuraturę, określili jednoznacznie, że morderstwa popełniła ta sama osoba. Działania detektywów pozwoliły prokuraturze podjąć nowe postępowanie. Decyzję o przedstawieniu zarzutów wydano niemal natychmiast. Policjanci pojechali do Trojaka, który odbywał już karę w Starogardzie Gdańskim. Przy dodatkowej eskorcie funkcjonariusza konwojowego, zakuty w kajdanki i w więziennym drelichu, został przewieziony do prokuratury okręgowej w Gdańsku. Nie przypominał groźnego mordercy. Wydawał się przeciętnym, niczym niewyróżniającym się młodym mężczyzną. Całą drogę milczał, ale wiedział już, o co chodzi. Prawdopodobnie dotarła do niego informacja, że kilka tygodni wcześniej detektywi przesłuchiwali więźniów zakładu karnego i aresztu śledczego, z którymi mógł mieć kontakt.

Pierwsza wizyta w prokuraturze nie przyniosła rezultatu. Trojak nie przyznawał się do zabójstwa sprzed dekady. Standardowo pobrano od niego krew, odciski na karcie daktyloskopijnej i sfotografowano. Został także poddany badaniu wariografem. Po dwóch tygodniach napisał do prokuratury list z więzienia, prosząc o spotkanie, zmienił bowiem zdanie i chciał zeznawać. Detektywi uznali, że prawdopodobnie coś w nim pękło, choć trudno przypuszczać, żeby ruszyło go sumienie. Być może uznał, że współpraca będzie okolicznością łagodzącą. Błyskawicznie zorganizowano ponowny konwój i przetransportowano skazanego do prokuratury w Gdańsku. Przesłuchanie było nagrywane. Zabójca utrzymał swoje zeznania sprzed sześciu lat. Na pytanie, dlaczego to zrobił, odpowiedział, że poczuł taką potrzebę, kiedy zobaczył nadjeżdżającego z przeciwnej strony Marcina. W trakcie przesłuchań twierdził, że był zafascynowany okultyzmem, jednak detektywi nie przywiązywali do tych rewelacji większej wagi. Biegli orzekli u Trojaka głębokie skłonności sadystyczne i pedofilskie z problemem określenia orientacji seksualnej i osobowością nieprawidłową. Wydali tę opinię głównie na podstawie materiałów z drugiego zabójstwa. Dokonał go z powziętym zamiarem zgwałcenia, które się nie udało, dlatego zabił schwytanego chłopca. W chwili popełniania obu morderstw był w pełni poczytalny.

Używając tego sprzętu, Muzeum Narodowe w Poznaniu odzyskało obraz jedynego impresjonisty w polskich zbiorach. Biegłemu po dziewięciu latach pracy udało się zidentyfikować wyjątkowo niewyraźne odciski i znaleziono złodzieja.

Trojak pochodził z przeciętnej rodziny, niewyróżniającej się skłonnościami patologicznymi. W swoim domu urządził coś na kształt sali prób. Jedna z lokalnych kapel spotykała się tam, żeby grać. Zdarzało się, że organizował imprezy i grille. Nie był specjalnie lubiany. Zawsze z boku, cichy i spokojny. Mieszkał niedaleko miejsca zbrodni. Detektywi właśnie w tym dopatrują się największego błędu, jaki został popełniony w śledztwie w 2002 roku. Nikt wówczas nie zweryfikował, kim był człowiek ze sporządzonego dość wiernie portretu pamięciowego. Wystarczyło przejechać przez Wisłę, pokonać kilometr, żeby z Lisewa dotrzeć do Tczewa i rozpracować środowisko metalowców. Liczyło ono około stu osób. Co najmniej kilka z nich po przypatrzeniu się człowiekowi z portretu pamięciowego rozpoznałoby mężczyznę mieszkającego w wiatraku. Nie był anonimową postacią wśród metalowców. Miał opinię dziwaka i oszołoma. Przesłuchano jedynie dwóch metalowców, pytając, czy jeżdżą na rowerach, ale nie pokazując im sporządzonego portretu! Efektem tych błędów było wyciszenie się mordercy po pierwszym zabójstwie. Był jednak klasycznym seryjnym zabójcą seksualnym, dlatego żądza i potrzeba mordu powróciły dokładnie po trzech latach. Prawdopodobnie na wieść, że syn jest mordercą, ojciec Trojaka się powiesił.

§

GDAŃSK – BRUTALNY NAPAD NA APTEKARKĘ W SŁUPSKU

1989 rok

Późne popołudnie 15 września, ulica Rybacka w Słupsku. W mieszkaniu na piętrze pojawił się nieznany mężczyzna, żeby sprawdzić licznik energii. Krótko rozmawiał z właścicielką, siedemdziesięcioletnią farmaceutką Jadwigą Morawiec, do której należała także apteka na parterze, oraz z jej o pięć lat starszą siostrą, Stanisławą Tyszko. Kilkanaście minut po jego wyjściu ktoś ponownie zapukał do drzwi. Gdy gospodyni nacisnęła klamkę, żeby sprawdzić kto to, do mieszkania wdarł się człowiek podający się wcześniej za pracownika elektrowni. Nie był sam. Towarzyszyło mu dwóch mężczyzn.

Napastnicy błyskawicznie obezwładnili siostry. Stanisławę pobito. W usta wepchnięto knebel z gazy i przywiązano prześcieradłem do fotela w dużym pokoju. Jadwigę zaciągnięto do kuchni, skrępowano ręce przewodem elektrycznym, a nogi prześcieradłem, którego koniec przywiązano do piekarnika kuchenki gazowej. Szyję owinięto bandażem elastycznym. Kobietę obnażono. Później sprawcy dużym kuchennym nożem przypalali jej pośladki i twarz. Torturowali obie siostry. Żądali wydania złotych rubli. Stanisława wskazała miejsce przechowywania 300 tysięcy zł i zemdlała. Uratowało jej to życie, bandyci bowiem założyli, że kobieta zmarła. Po brutalnym napadzie i wyrzuceniu na podłogę zawartości komód oraz szuflad szafy stojącej w kuchni mężczyźni spędzili noc w mieszkaniu skatowanych sióstr. Wyszli następnego dnia o świcie, kradnąc sporych rozmiarów obraz olejny wyjęty z ramy oraz radio sieciowe nieustalonej marki.

Dopiero około południa Stanisławie udało się uwolnić z pętli i wyjść na korytarz. Tu zobaczyła ją listonoszka Rozalia Domulska, która przyszła, żeby dostarczyć emeryturę znanej i szanowanej w Słupsku aptekarce. Stanisława poinformowała listonoszkę, że Jadwiga została zamordowana. Domulska pobiegła do sąsiedniego domu, żeby powiadomić milicję.

Lekarz pogotowia ratunkowego, który jako pierwszy przybył na miejsce, stwierdził zgon Jadwigi Morawiec. Oględziny miejsca zbrodni trwały 48 godzin. Funkcjonariusze zabezpieczyli 73 ślady daktyloskopijne (odciski odkryto na szybie segmentu i meblach) oraz biologiczne (głównie włosy i niedopałki papierosów).

Sekcja zwłok wykazała: Zgniecenia klatki piersiowej, rany cięte szyi, liczne i rozległe podbiegnięcia krwawe całego ciała. Otarcia naskórka głowy i tułowia oraz liczne oparzenia drugiego stopnia pośladków, kończyn dolnych oraz szyi, złamanie prawej kości łokciowej, bruzdy i zasinienie z obrzękiem po silnym skrępowaniu obu przedramion, złamanie nosa, obrzęk mózgu, krwisty płyn w komorach. Obrażenia są skutkiem urazów tępych zadawanych narzędziem twardym, tępokrawędzistym, urazów zadawanych ostrym narzędziem oraz działaniem narzędzia o wysokiej temperaturze przykładanego do ciała. Rozległe zasinienia skóry, złamanie nosa, kości łokciowej, zgniecenie klatki piersiowej i otarcia naskórka pochodzą od silnych uderzeń i mogły powstać podczas kopania, uderzania pięściami, uderzania twardymi narzędziami i kolankowania. Rany cięte szyi i prawej dłoni pochodzą od narzędzia twardego i ostrego, w przypadku szyi rozmyślnie lekko przeciąganego po skórze w celu dręczenia ofiary, a nie z chęci zabicia jej. Rana cięta prawej dłoni mogła powstać przy obronie pokrzywdzonej. Oparzenia drugiego stopnia odpowiadają odciskom noża znalezionego w mieszkaniu denatki i noszącego ślady silnego rozgrzewania ostrza. Rozległy obrzęk i zasinienie obu przedramion poniżej zaciśnięcia ich kablem są skutkiem zaburzenia krążenia krwi i dopływu do rąk na skutek silnego skrępowania. Nie stwierdzono uszkodzeń narządów wewnętrznych ani zmian chorobowych, które mogłyby w konsekwencji spowodować zgon denatki. Wielokrotne złamania żeber II–XII po obu stronach, dające w praktyce zgniecenie klatki piersiowej, powodowały, że podczas wdechu klatka piersiowa zapadała się, zamiast unosić, co powodowało małą wentylację płuc i po pewnym czasie uduszenie się z powodu niedostatecznego dostarczania tlenu do organizmu. Całość obrażeń świadczy, że denatka przed śmiercią była wielokrotnie bita i raniona oraz przypiekana gorącym nożem, zaś jej śmierć nastąpiła na skutek pobicia. Nie da się określić, jak długo denatka była dręczona i w jakiej kolejności zostały zadane obrażenia. Jednakże na pewno nie żyła długo (godziny) po zgnieceniu klatki piersiowej. Stwierdzone na miejscu znalezienia zwłok wyczuwalne jeszcze w miejscach zakrytych ucieplenie skóry oraz wykryta częściowa przemieszczalność plam opadowych każe przyjąć, że zgon denatki nastąpił 10–12 godzin przed oględzinami w miejscu znalezienia zwłok. Zgon jest bezpośrednim następstwem ciężkiego pobicia przez osoby trzecie. Nie stwierdzono obrażeń, które mogłyby świadczyć o zadaniu ich celem spowodowania bezpośredniego zgonu.

Milicjanci szybko ustalili świadków. W dniu napadu Wacław Wroński, zatrudniony w aptece jako palacz CO, około godziny 16.00 zauważył, jak jedna z farmaceutek rozmawia z nieznanym mu mężczyzną: Wiek 35 lat, 170 cm wzrostu, szczupły, twarz pociągła, cera ciemna, nos spiczasty, długi, włosy blond, krótko ostrzyżony, czesany na bok, kurtka koloru popielatego, spodnie w kolorze stalowym. Pytał, gdzie są liczniki energii lokatorów. Farmaceutka wskazała licznik apteki. Nie był nim zainteresowany, szukał liczników lokatorskich.

Kilkanaście minut później Genowefa Śląska zobaczyła z okna dwóch mężczyzn wchodzących do klatki schodowej budynku apteki: Pierwszy był ostrzyżony krótko, grzywka na jeżyka, włosy ciemne, ubrany w beżowy sweter z zamkiem błyskawicznym, szczupły. Wzrost 185 cm, cera lekko opalona, oczy małe i ciemne. Zachowywał się dziwnie. Gestykulował, jakby był podenerwowany. Drugi mężczyzna był szczupły, nieco niższy od pierwszego, włosy blond, dość rzadkie i lekko kręcone, spadające na szyję. Grzywka zaczesana do góry. Cera jasna, blizny po trądziku. Ubrany w kurtkę, spodnie typu pumpy koloru brązowego. Mężczyźni ci kilkakrotnie wchodzili do klatki i wychodzili z niej. Gdy wchodząc, napotykali lokatorów, szybko wybiegali na deptak. Śląska dostrzegła też palacza z apteki. Szedł z innym nieznanym jej mężczyzną: Niski, około 165 cm, włosy jasny blond, uczesany na bok. Ubrany w zieloną krótką kurtkę. Rozmawiali o czymś, po czym palacz wrócił do swoich zajęć. Kobieta potrafiłaby rozpoznać co najmniej jednego z tych trzech mężczyzn.

Około godziny 17.00 w dniu zabójstwa Grażyna Moskal, pomocnica w aptece, opuściła biuro kierowniczki mieszczące się na pierwszym piętrze w sąsiedztwie mieszkania Jadwigi Morawiec. Naprzeciwko drzwi wejściowych do budynku, od strony wjazdu na podwórko, zobaczyła właścicielkę apteki. Kobieta rozmawiała z nieznanym mężczyzną. Pytała go, czego szukał. W odpowiedzi usłyszała, że liczników energii. Nadszedł palacz i to on wskazał liczniki. Mężczyzna sprecyzował, że chodziło mu o liczniki lokatorskie. Jego rysopis: Wiek około 30 lat, 170 cm wzrostu, szczupła budowa ciała, włosy koloru ciemnego, ale nie czarne, proste, raczej uczesane do góry, średniej długości, twarz opalona, gładka. Ubrany był w kurtkę lub wiatrówkę koloru zielonego, zapinaną na zamek błyskawiczny.

Podczas przesłuchania siostry ofiary milicjanci ustalili, że w lutym 1985 roku dokonano kradzieży w mieszkaniu Jadwigi. Aptekarka była krewną jednego z generałów armii carskiej. Kiedy przeniosła się do Polski ze Związku Radzieckiego, przywiozła ze sobą rodzinny skarb. Podczas remontu jej mieszkania Kazimierz Terka ukradł z szafy stojącej w kuchni 500 sztuk złotych pięciorublówek na łączną sumę 5 mln zł. Sąd Rejonowy w Słupsku skazał go na pięć lat pozbawienia wolności. Karę odbył w Potulicach. Został zwolniony przedterminowo. Wyszedł na wolność latem 1989 roku. Sprzedażą zrabowanych monet zajęli się Lech Janas i jego kuzyn Wiesław Rataj. Dostali wyroki w zawieszeniu. Po tamtej kradzieży wieść o zamożnej aptekarce szybko rozeszła się wśród lokalnych przestępców. Dotarła także do zakładów karnych. Milicjanci domniemywali, że to właśnie rabunek rubli był celem napadu. Sprawcy nie interesowali się przecież innymi cennymi przedmiotami.

Stanisława nie była w stanie opisać napastników. Wciąż pozostawała w szoku pourazowym. Oświadczyła jedynie, że bandyci, kiedy plądrowali mieszkanie, nie mieli założonych na twarze pończoch ani kominiarek. Na podstawie wywiadów posesyjnych ustalono szczątkowe rysopisy napastników. Pozwoliły one na szerokie wytypowanie grona osób podejrzanych. Wykonane czynności nie dały żadnych rezultatów przy identyfikacji sprawców. Uzyskano tylko informacje, na podstawie których wnioskowano, iż ta sama grupa przestępcza, która dzień wcześniej napadła na mieszkanie innej mieszkanki Słupska, mogła dokonać zabójstwa Jadwigi Morawiec.

W pierwszym etapie śledztwa założono, że napadu i zabójstwa mogły dokonać osoby wywodzące się z miejskiego środowiska przestępczego lub czasowo przebywające na terenie Słupska. Bandyci uzyskali informacje o bogactwie aptekarki, nie sprawdzili jednak ich wiarygodności. Domagali się przecież wydania złotych rubli, które skradziono w 1985 roku. Wersja ta wykluczała, że jednym ze sprawców był człowiek, który cztery lata wcześniej zrabował ruble.

Kolejna hipoteza mówiła, że sprawcami napadu i zabójstwa były osoby spoza Słupska, wywodzące się z kręgu przestępców. O rzekomej zamożności sióstr mogły dowiedzieć się od ludzi mających związek z kradzieżą złotych monet w 1985 roku. Przeczuwano jednak, że napastnikami mogły być zupełnie inne osoby, których nie objęły pierwsze wersje typowania. Zostały one zidentyfikowane w trakcie późniejszego śledztwa prowadzonego przez detektywów Archiwum X.

Podczas pierwszego śledztwa jednemu z funkcjonariuszy udało się przeniknąć do miejscowych grup przestępczych i prowadzić cenne obserwacje. Sprawdzeni zostali także wszyscy karani w okolicy. Rysopisy sprawców porównywano z portretami poszukiwanych przestępców. Milicja wpadła również na trop trzech mężczyzn, którzy dzień przed masakrą w aptece włamali się do domu innej kobiety. Zostali przesłuchani i daktyloskopowani, ale nie pasowali do profilu poszukiwanych. Śledczy uparcie trzymali się tezy, że mordercy pochodzili spoza miasta, a informację o zamożności aptekarki uzyskali od ludzi, z którymi zetknęli się w zakładach karnych. Wydawała się najbardziej prawdopodobna, gdyż podczas napaści siostra ofiary usłyszała fragment rozmowy napastników. Wynikało z niej, że pochodzili z południa kraju.

Dochodzenie trwało rok i zostało umorzone. W aktach odnotowano: Pomimo przeprowadzenia szeregu czynności operacyjnych i śledczych w tej sprawie nie zdołano ustalić i zatrzymać sprawców przestępstwa, a także nie odzyskano utraconego mienia.

2005 rok

Detektywi Archiwum X wrócili do sprawy morderstwa Jadwigi Morawiec, analizując całe zajście i ślady zabezpieczone na miejscu zbrodni. Jedną z pierwszych czynności było zarejestrowanie wszystkich niezidentyfikowanych odcisków w systemie AFIS Laboratorium Kryminalistycznego KWP w Gdańsku. Siedemnastego maja system wskazał trafienie. Odciski z domu aptekarki zgadzały się z kartą daktyloskopijną palców i dłoni należącą do Zygmunta Bagara, mieszkańca Słupska! Biegli szczegółowo przeanalizowali zgodność pozostałych odcisków ze śladów zabezpieczonych w trakcie oględzin. Ponad wszelką wątpliwość wykazali, że należą do Bagara. Został wytypowany jako potencjalny sprawca zabójstwa aptekarki.

Z danych policyjnego systemu ewidencyjnego KSIP (Krajowy System Informacji Policji) wynikało, że mężczyzna był notowany i karany za przestępstwa z art. 191 par. 1 k.k. (Kto stosuje przemoc wobec osoby lub groźbę bezprawną w celu zmuszenia innej osoby do określonego działania, zaniechania lub znoszenia, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3), art. 203 par. 1 k.k. (Kto przemocą, groźbą bezprawną, podstępem lub wykorzystując stosunek zależności lub krytyczne położenie, doprowadza inną osobę do uprawiania prostytucji, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10), art. 208 k.k. (Kto rozpija małoletniego, dostarczając mu napoju alkoholowego, ułatwiając jego spożycie lub nakłaniając go do spożycia takiego napoju, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2) oraz art. 210 par. 1 k.k. (Kto wbrew obowiązkowi troszczenia się o małoletniego poniżej lat 15 albo o osobę nieporadną ze względu na jej stan psychiczny lub fizyczny osobę tę porzuca, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3). Przestępstwa, za jakie Bagar siedział w więzieniu w Potulicach, pasowały do profilu zabójcy. W latach 1987–1989 w Potulicach przebywał również Kazimierz Terka, który w 1985 roku ukradł z domu aptekarki złote monety.

Prokuratura okręgowa w Słupsku w lipcu 2005 roku wydała postanowienie o podjęciu umorzonego śledztwa. Funkcjonariusze Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku zrealizowali zarządzenie o zatrzymaniu i przymusowym doprowadzeniu podejrzanego do prokuratury. Bagara zatrzymano w Słupsku i osadzono w areszcie śledczym. Przedstawiono mu dwa zarzuty.

Pierwszy: 15 września 1989 roku w Słupsku, działając wspólnie i w porozumieniu z dwoma osobami, po wtargnięciupodstępem do mieszkania przy ulicy Rybackiej obezwładnił i pozbawił wolności ze szczególnym udręczeniem Jadwigę Morawiec, a następnie żądał od pokrzywdzonej wydania pieniędzy i kosztowności, przy czym przewidując i godząc się z możliwością pozbawienia życia poszkodowanej, uderzał ją rękami i kopał po ciele, a także dusił, unieruchamiając kolanami klatkę piersiową, krępując szyję oraz używając niebezpiecznego narzędzia w postaci noża i przedmiotów tępokrawędzistych zadawał ciosy w szyję i kończyny, tułów, głowę, powodował oparzenia poprzez przykładanie rozgrzanego noża do ciała, w wyniku czego Jadwiga Morawiec doznała obrażeń w postaci zgniecenia klatki piersiowej, ran ciętych szyi, licznych i rozległych podbiegnięć krwawych całego ciała, otarć naskórka głowy i tułowia oraz licznych oparzeń drugiego stopnia pośladków, kończyn dolnych oraz szyi, złamania prawej kości łokciowej, bruzd i zasinień po silnym skrępowaniu obu przedramion, złamania nosa, obrzęku mózgu, krwistego płynu w komorach serca, w następstwie których Jadwiga zmarła, po czym zabrał z jej mieszkania w celu przywłaszczenia obraz olejny oraz radio lampowe nieustalonej wartości.

Drugi: W tym samym miejscu i czasie, działając wspólnie i w porozumieniu z innymi dwoma osobami, obezwładnił i pozbawił wolności ze szczególnym udręczeniem Stanisławę Tyszko, następnie żądał od pokrzywdzonej wydania pieniędzy i kosztowności oraz używając przemocy wobec niej w postaci grożenia nożem przystawianym do szyi, uderzania rękoma i kopania po całym ciele, w tym głowie, duszenia poprzez zakneblowanie jej ust gazą i materiałem płóciennym, spowodował obrażenia w postaci podbiegnięć krwawych twarzy, co naruszało czynności narządów ciała na czas poniżej dni 7 i zabrał w celu przywłaszczenia pieniądze w kwocie 300 tysięcy zł na szkodę Stanisławy Tyszko.

Podejrzany częściowo przyznał się do zarzucanych mu czynów, ale nie chciał wziąć odpowiedzialności za zbrodnię. Tłumaczył się mgliście. Mówił, że był w mieszkaniu Jadwigi Morawiec, ale nie uczestniczył czynnie w napadzie. Podał zmyślone nazwiska dwóch mężczyzn, którzy byli agresorami. Gdy dane okazały się fałszywe, Bagar zmienił zeznania, zasłaniając się brakiem pamięci. Przedstawił kolejne nazwiska domniemanych współsprawców napadu. Próbował manipulować dochodzeniem i wprowadzać w błąd detektywów. W wyniku policyjnej prowokacji i działań operacyjnych (detektywi nie chcieli zdradzić jakich, prawdopodobnie przepytali znajomych i ludzi w światku przestępczym, kto mógł w tamtym czasie „pracować” z Bagarem, albo blefowali w sprawie skradzionych złotych rubli, szukając na nie kupca) udało się ustalić personalia pozostałych dwóch bandytów. Byli nimi bracia Mirosław i Marian Pobielakowie, także mieszkańcy Słupska.

Archiwum X: Zabójstwo aptekarki w Słupsku w 1989 r. wykryte po 17 latach

Wynik badania porównawczego przeprowadzonego w laboratorium DNA. Próbka zabezpieczonego śladu z miejsca zbrodni jest porównywana z wymazem pobranym z ust podejrzanego. Biegli wydają tylko jednoznaczne opinie. W laboratoriach próbki przechowuje się latami.

Śledczy sprawdzili, jak wyglądało ich obecne życie. Byli przykładnymi obywatelami, lubianymi i towarzyskimi. Mieli 51 i 45 lat. Do zatrzymania doszło jesienią. O świcie, żeby zastać podejrzanego w domu w jak najmniej korzystnym dla niego momencie. W akcji wzięły udział dwie ekipy. W policyjnym areszcie od zatrzymanych pobrano materiał biologiczny do porównania z DNA z niedopałków papierosów zabezpieczonych w mieszkaniu Jadwigi Morawiec. Detektywi mieli 24 godziny na potwierdzenie udziału braci w zabójstwie. Udało się to dzięki profesorowi Ryszardowi Pawłowskiemu z Zakładu Medycyny Sądowej w Gdańsku, który szybko określił cechy DNA zatrzymanych i porównał je z próbkami śladów zabezpieczonych w 1989 roku. Ich zgodność nie wywoływała żadnych wątpliwości.

Podczas przesłuchania, zanim policja otrzymała opinię prof. R. Pawłowskiego, mężczyźni do niczego się nie przyznali. Młodszy z braci utrzymywał, że ukradł obraz z domu aptekarki, ale po pewnym czasie go spalił, przywoływał w nim bowiem nieprzyjemne wspomnienia. W rzeczywistości starał się maksymalnie zatrzeć ślady. Kiedy biegły genetyk wydał opinię, jeden z bandytów przyznał się do udziału w napadzie, a potem szczegółowo opisał jego przebieg. Dodał także, że od momentu, gdy przeczytał w gazecie, że w Gdańsku powstaje Archiwum X badające niewykryte sprawy, był pewien, że wcześniej czy później trafią na jego trop.

W 1989 roku mężczyźni byli „drobnymi złodziejami”. Nic nie wskazywało, że mogą być zdolni do popełnienia tak ciężkiego przestępstwa. Przez piętnaście lat o zbrodni wiedziała jedynie żona jednego z braci. Nie mogąc znieść dręczących go myśli, zwierzył się jej. Kobieta mogła, zgodnie z prawem, odmówić zeznań. Za namową adwokata nie złożyła wyjaśnień. Mężczyźni w trakcie policyjnych przesłuchań obwiniali się wzajemnie. Udało się ustalić, że młodszy z braci był najmniej agresywny wobec ofiar. Dostał wyrok 15 lat więzienia. Pozostałych dwóch sprawców skazano na karę 25 lat pozbawienia wolności. Zostali także pozbawieni praw publicznych na 8 lat. Chociaż obrona wnioskowała, aby sąd zmienił kwalifikację zbrodni na pobicie ze skutkiem śmiertelnym, sędzia pozostał nieugięty. Zaznaczył, że w okresie, w którym oskarżeni dokonali zbrodni, mogli zostać skazani nawet na karę śmierci.

§