Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mijają trzy miesiące, odkąd Sarah nie płaci czynszu. Zarządzająca nieruchomością Jenn wchodzi do małego londyńskiego mieszkania, gdzie gra radio, a na małym stole jadalnym stoją nakrycia dla trzech osób. I rozkładające się ciało zwinięte na kanapie… Jak to możliwe, że minął prawie rok, zanim ktoś je znalazł? Kto płacił jej czynsz? Kogo ofiara oczekiwała na obiedzie w noc śmierci? Jenn jest zdeterminowana, by odkryć te tajemnice, ale ma własne demony, z którymi musi się zmierzyć…
Mistrzowsko zaplanowany, inteligentny i emocjonujący thriller pióra autorki docenionych przez polskich czytelników Białych, małych kłamstewek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Ostatniej nocy znów zaczęłam martwić się o Charliego.
Wczoraj przyszedł list. W jego górnej części znajduje się niebiesko-białe logo. Może właśnie z powodu tego listu leżałam w łóżku i wpatrywałam się w sufit, nie mogąc zasnąć. Myślałam o nim. Odtwarzałam każdy jego ruch i czyn z całego tygodnia, analizowałam je w zwolnionym tempie mojego umysłu. Czy jego mowa była niewyraźna, czy jego sposób myślenia wydawał się zagmatwany lub powolny, czy emocje wymykały mu się spod kontroli? Analizowałam to jeszcze raz i jeszcze raz, próbowałam ocenić jego i siebie, czułam, jak moje żebra stają się coraz ciaśniejsze.
Jednak dziś rano, w jasnym świetle dnia, Charlie wydawał się zupełnie w porządku. Jego paplanina podczas śniadania była wyraźna i mądra, a kiedy kazałam mu wymienić wszystko, co spakowałam do jego tornistra – to taki mój własny, malutki test, który ma mnie uspokoić – nie pominął ani jednej rzeczy. W nagrodę dałam mu buziaka i poczułam, że moje zamartwianie się jest absurdalne.
Ale nawet teraz, gdy szybko schodzę ze zbocza, na którym znajduje się jego szkoła podstawowa, nie potrafię pozbyć się tych myśli.
***
Kiedy docieram do pracy, Emma siedzi przy biurku i pięknie się do mnie uśmiecha.
– Dzień dobry! – mówi, a chwilę później dodaje: – Miałaś udany weekend?
Działa to na mnie jak wciśnięcie jakiegoś guzika. Czuję, jak moje plecy się prostują, automatycznie unoszę brodę. Uśmiecham się do Emmy, choć usta mam wciąż odrętwiałe od lutowego zimna. Każdego ranka, gdy przyjeżdżam do biura, czuję się, jakbym zmieniała się w inną wersję siebie: odgrywam moją zawodową rolę, staję się moim kompetentnym „ja”. Zmienia się nawet mój sposób mówienia.
– Och, tak. Był udany, dziękuję – odpowiadam. Chociaż byliśmy tylko ja i Charlie, to i tak było dobrze, i tak to będę przedstawiać. Nawet jeśli nie robiłam nic poza zamartwianiem się. – A jak tam twój weekend? – mój ton jest grzeczny, ale szorstki.
– Och, no wiesz – mówi, zerka na smartfona i ponownie podnosi wzrok. – Byłam bardzo zajęta! Po weekendzie zawsze mam wrażenie, że potrzebuję wolnego poniedziałku na regenerację – śmieje się cicho.
Kiwam głową, tak jakbym rozumiała, o co jej chodzi.
– Zaparzyłam ci herbaty – dodaje i wskazuje na moje biurko. Widzę pełen kubek, który mimo chłodu wciąż paruje; zanim w starym budynku rozkręci się ogrzewanie, musi minąć trochę czasu.
– Aha – mówię niezręcznie – dziękuję.
Kiedy tak się dzieje, kiedy martwię się w nocy, staram się unikać kofeiny, ale skąd niby Emma miałaby o tym wiedzieć? Siadam przy biurku i obejmuję dłońmi kubek, rozkoszuję się jego ciepłem. W pomieszczeniu nadal panuje chłód i wciąż siedzę w eleganckim wełnianym płaszczu. Włączam komputer i otwieram pliki, których sprawdzanie jest moim codziennym obowiązkiem.
Lista zadań na ten tydzień została jasno określona, przy każdym z nich znajduje się mała zakładka z moim imieniem; zapewnia mi to poczucie porządku. Ramy całego dnia, przewidywane zadania, które wypełniają moją głowę listami rzeczy do zrobienia, zostawiają tak mało miejsca na inne myśli. W kaloryferze za mną coś stuka i bulgocze, a ja wyciągam notatnik, by rozpisać plan, postępuję zgodnie ze starannie ułożonym systemem, moim sposobem wykonywania każdej, najmniejszej nawet czynności. Towarzystwo Mieszkaniowe, w którym pracuję, jest teraz dużą organizacją. W zeszłym roku przejęliśmy zadania od władz lokalnych – być może wzięliśmy na siebie więcej, niż byliśmy w stanie udźwignąć. Przekonałam się na własnej skórze, jak chaotyczna może być ta praca, ze wszystkimi sytuacjami, które mogą się pojawić, i milionem sposobów, w jakie sprawy mogą przybrać zły obrót. Wiem jednak, że nieźle daję sobie z tym radę. Przez większość czasu. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków.
Na zewnątrz, na głównej klatce schodowej, słychać kroki na laminowanej podłodze i urywane głosy ludzi przychodzących do biur na innych piętrach, współpracowników, których rzadko widuję i z którymi prawie nigdy nie wchodzę w interakcje. Emma odsuwa się od biurka i dopija herbatę.
– Dobrze – mówi. – To ja wychodzę: elektryk w Trinity Court – zostawia biurko zawalone papierami i otwartymi teczkami. Zawsze panuje na nim bałagan, nawet w weekend. A ja muszę walczyć z chęcią sprzątnięcia tego. Teraz, gdy jej nie ma, czuję się już trochę swobodniej. W jej obecności jest trudniej, jestem jakby bardziej świadoma tego, jak mówię, jak wyglądam, jak staram się utrzymać dobre wrażenie. Przypuszczam, że powinnam opuścić gardę, i może bym to zrobiła, gdybyśmy były ze sobą bliżej. Jesteśmy w podobnym wieku, nie ma zatem powodu, żebyśmy nie mogły się zaprzyjaźnić; pracuje tu ze mną od co najmniej sześciu miesięcy. Ale to nie tak…
Znowu patrzę na moje notatki na dziś i tym razem nie mogę zignorować nieprzyjemnego zadania, o którym starałam się nie myśleć przez cały weekend, od czasu zarezerwowania komorników w zeszłym tygodniu. Przerzucam foldery w szufladzie i znajduję odpowiednią teczkę, włączam na komputerze właściwe notatki. Trzy razy wszystko sprawdzam, aby mieć pewność, że nie pominęliśmy żadnego kroku, że nie pozostała nam już swoboda wyboru. Będę więc musiała posunąć się dalej.
Nie jest to niezwykłe zdarzenie, lokator zalegający z czynszem lub innymi opłatami. W tym bloku mamy mieszaninę ludzi. Odsuwam swoje krzesło po wytartej wykładzinie w odcieniu wyblakłej zieleni i przechodzę do miejsca obok, gdzie siedzi mój szef Abayomi. Gdy wchodziłam do pracy, słyszałam, jak rozmawia przez telefon, jego niski głos z akcentem unosił się na korytarzu.
Teraz pukam do jego uchylonych drzwi. „Moje drzwi są zawsze otwarte” – ciągle nam to powtarza. Podnosi głowę znad biurka, na którym zwykle stoi kolekcja pustych kubków po kawie, a jego twarz jest tak otwarta, tak nikogo nieoceniająca, że niemal pozbawiona wyrazu.
– Dzień dobry, Jenn – uśmiecha się i jego policzki się podnoszą. – Jesteś już gotowa na dzień?
Zawsze mi się to w nim podobało. Nie rozmawiamy na tematy emocjonalne czy osobiste, skupiamy się na pracy i zadaniach. Jest bardzo praktyczny, bardzo pragmatyczny. Nie chciałabym mieć szefa, który zawsze pytałby, jak się czuję, zastanawiałby się nad moimi uczuciami, pragnąłby mnie poznać prywatnie. Abayomi lubi prostotę. Zwarty i profesjonalny. Dzięki temu czuję się o wiele bezpieczniej.
– O dziewiątej trzydzieści mam spotkać się z komornikami – przypominam mu. – Mieszkanie numer szesnaście, Munroe House. Emma też wyszła, więc w biurze nie będzie nikogo, kto mógłby odebrać telefon.
– Dobra, nie ma sprawy, zajmę się tym.
– Dzięki – odpowiadam. – Mam nadzieję, że to nie potrwa długo.
Abayomi gładzi zarośnięty podbródek. Tuż po przyjściu do pracy zawsze wygląda na nieco zmęczonego – myślę, że być może, tak jak ja, pędzi do szkoły albo ma skomplikowane dojazdy do pracy, a może po prostu nie lubi wcześnie wstawać. Nigdy go o to nie pytałam. Z pewnością pije dużo kawy.
– Ile miesięcy zalega najemczyni? – pyta.
Sprawdzam podsumowanie, które wydrukowałam pod koniec zeszłego tygodnia, kiedy zrozumiałam, że będziemy musieli coś z tym zrobić. Wysłaliśmy już wiele listów z ostrzeżeniami.
– Trzy miesiące – odpowiadam.
Wydruk zawiera wszystkie szczegóły – to dość precyzyjny dowód. Abayomi kiwa głową na znak aprobaty, kiedy pokazuję mu dane, i chociaż to naprawdę głupie i nawet trochę żałosne, na widok jego przychylności zalewa mnie fala ciepła. Jakiś czas temu miałam pewne problemy z Charliem i wiem, że narobiłam sobie zaległości i stałam się zdezorganizowana. Od tego momentu jeszcze bardziej nabrałam ostrożności i jeszcze bardziej próbuję nad wszystkim panować. Moje relacje z Abayomim – nasze relacje zawodowe – wiele dla mnie znaczą. Wiem, że ma o mnie dobre zdanie pod względem zawodowym, i często się tego uczepiam w chwilach, kiedy brak mi pewności siebie. Przypuszczam, że związana jest z tym spora część mojej samooceny, mojego poczucia własnej wartości, jakkolwiek to nazwać. Nawet w zeszłym roku nie pozwoliłam, by zorientował się, że popełniłam błąd. Wciąż przychodziłam codziennie do pracy, byłam na czas, elegancko się ubierałam, zamieniałam się w profesjonalistkę. Abayomi nigdy się nie dowiedział, jak było źle; ja mu o tym nie powiedziałam, a on nie pytał. A ponieważ już sobie ze wszystkim poradziłam, nie ma sensu o tym wspominać.
Zerkam na zegar nad jego głową.
– Lepiej już pójdę.
– Powodzenia – mówi, a jego policzki znów się unoszą, gdy się uśmiecha. – Wierzę w panią.
Jest już dwadzieścia po dziewiątej, wracam do swojego biurka i sprawdzam, czy mam wszystko, czego potrzebuję: akta i ich wydruk, służbową komórkę, na której są tylko numery służbowe, i klucz uniwersalny, którym w razie konieczności otworzymy mieszkanie. Mam już na sobie nawet płaszcz, a mimo to jakoś nie czuję się na siłach, by od razu wyruszyć. Wchodzę więc do toalety dla personelu, żeby przejrzeć się w lustrze. To moje odbicie, oczywiście, że tak, ale tego ranka wydaje się ono odrobinę nie na swoim miejscu. Kiedy się poruszam, mam wrażenie, że moje odbicie porusza się o milisekundę za późno. To przez zmęczenie – mówię sobie – wszystkie te zmartwienia, które nie dawały ci spać, i to, że rano robiłaś wszystko w takim pośpiechu. Odkręcam kran i schylam się, by ochlapać wodą oczy i pozbyć się nieprzyjemnego uczucia niewyspania. Mam w torebce kosmetyki do makijażu, których mogę użyć, by doprowadzić się do porządku. Kończy mi się tusz do rzęs – muszę mocno dociskać szczoteczkę do dna – ale udaje mi się usztywnić nim rzęsy, dzięki czemu oczy wyglądają bardziej promiennie. Znów przeglądam się w lustrze, zbieram kosmyki włosów, które rozwiał wiatr, i wpycham je z powrotem w ciasną gumkę na czubku głowy. Wydaje mi się, że teraz wyglądam dobrze. Wyglądam na inteligentną i skrupulatną. Moje normalne, profesjonalne „ja”.
***
Mimo wszystko gdy wychodzę z biura, czuję ucisk w żołądku. Nie lubię tej części mojej pracy, nigdy jej nie lubiłam: muszę wejść z buciorami w życie ludzi, którym zdecydowanie się ono nie układa, widzę cały ten bałagan i zamieszanie. Chcę pomóc. W mojej pracy staram się jedynie zapewnić ludziom bezpieczeństwo: dach nad głową, przestrzeń, ochronę, ciepło. Przypuszczam, że w pewnym sensie trochę przeraża mnie ta praca, bo wiem, jak łatwo coś może pójść nie tak. Wszystko może się rozsypać i nie będę mogła nic na to poradzić.
Idę w górę ulicy wznoszącej się w kierunku Streatham. Nasze biura znajdują się nad rzędem sklepów na Brixton High Street, a blok, którym zarządzamy, zbudowano na dole Brixton Hill. Brixton jest głośne, jasne i chaotyczne: pociągi na moście, autobusy pchające się wzdłuż szerokiej drogi i sygnalizacja świetlna dla pieszych, która ciągle miga i pika. Kształty i dźwięki plączą się ze sobą, a w powietrzu unosi się zapach spalonych opon. Na ulicy za mną ktoś krzyczy i nie wiem, czy to z ekscytacji, czy ze złości; nie patrzę w tamtą stronę. W większości przypadków lepiej się w nic nie mieszać.
Gdy podchodzę do Ritzy Cinema, otoczenie staje się przyjemniejsze. Przestrzeń jest otwarta i gościnna, gałęzie drzewa tworzą niewielkie zadaszenie. Mam ochotę usiąść na chwilę na jednym z przytulnych siedzeń na zewnątrz i poczekać, aż mój żołądek przestanie się zaciskać, ale oczywiście nie mam na to czasu, a poza tym zielony ludzik na przejściu dla pieszych miga, więc po prostu szybko przechodzę na drugą stronę ulicy.
Odkąd przyjechałam tu cztery lata temu, Brixton zyskało na popularności i podniosło swój status w sposób, który ludzie przewidywali od wieków. W tej okolicy żyje teraz więcej białych ludzi, takich, którzy jedzą brunch w Brixton Market i piją kawę flat white w Cafe F. Mieszkam w połowie drogi na Brixton Hill, w byłym lokalu komunalnym. Mogę sobie na niego pozwolić tylko dzięki wpłatom wpływającym na moje konto bankowe co trzy miesiące. Wydaje mi się, że w innym przypadku nie mogłabym mieszkać w Londynie.
Kiedy docieram do budynku, dwa razy sprawdzam notatki, by sobie przypomnieć, w której klatce schodowej znajduje się mieszkanie numer szesnaście: na dole klatki B.
Nie zarządzamy tylko mieszkaniami w dolnej części Brixton Hill. Jest jeszcze blok na Effra Road i kolejny, który właśnie przejęliśmy od rady, przy ulicy prowadzącej z Brixton do Stockwell. Im więcej budynków bierzemy, tym więcej mamy najemców i zachodzi niebezpieczeństwo, że staną się oni anonimowi, że mniej będą osobami, a bardziej kolejnymi liczbami w arkuszu kalkulacyjnym.
Przed Munroe House szamoczą się gołębie, na prowadzących do drzwi płytach chodnikowych leżą pióra. Niezależnie od tego, ile napraw tu przeprowadzamy i ile razy malujemy, blok zawsze wygląda na bardziej zniszczony, niż bym sobie tego życzyła. Przy drzwiach wejściowych do klatki B podaję kod bezpieczeństwa, wbijam go w nowy domofon, który zainstalowaliśmy pod koniec zeszłego roku. To jeden z najbezpieczniejszych systemów, jakie widziałam. W bloku jest też tylne wyjście prowadzące na mały trawiasty teren. Od strony ulicy można się do niego dostać uliczką biegnącą z boku bloku. O ile dobrze pamiętam, mieszkanie numer szesnaście wychodzi na tył.
Jest już dziewiąta dwadzieścia dziewięć. Zamykam oczy i biorę kilka ostrożnych oddechów, czekam w ciasnym holu na zarządców. Robiłam to już kilka razy i komornicy zawsze przychodzili punktualnie, a kiedy kilka sekund później otwieram oczy, widzę, jak idą pod wiatr. Otwieram im od wewnątrz drzwi wejściowe i wpuszczam ich do budynku.
Obaj są sporo więksi ode mnie. Rozpoznaję jednego z nich, dobrze zbudowanego i łysego. Jego partner wygląda młodziej i ma zwyczajną, miłą twarz. Nie po raz pierwszy zastanawiam się, w jaki sposób trafili do tej pracy. I jak to jest dzień w dzień wykonywać taki zawód.
Przedstawiam się:
– Jestem Jennifer Arden – podaję obu rękę. Pilnuję odpowiedniego kontaktu wzrokowego, pewnie ściskam ich dłonie, z czasem doprowadziłam to wszystko do perfekcji.
– Mieszkanie numer szesnaście jest tutaj – mówię i wchodzę do budynku. Mam doskonałą artykulację, wymawiam prawidłowo każde słowo. W całym bloku są trzy klatki schodowe: A, B i C, na każdej z nich jest po piętnaście mieszkań. Klatka B jest wyjątkiem, bo na niej na parterze znajduje się dodatkowe mieszkanie, właśnie numer szesnaście. Drzwi do niego są jakby ukryte pod schodami, więc dość łatwo można je przeoczyć.
Komornik o miłej twarzy bierze głęboki oddech i mocno puka do drzwi.
– Pani Jones? Pani Jones, przyszliśmy w sprawie niezapłaconego czynszu.
Zanim zaczęłam pracować w tym zawodzie, wyobrażałam sobie, że komornicy wyważają drzwi i wystawiają meble na ulicę. Oczywiście wcale to tak nie wygląda. Do tej lokatorki wysłaliśmy list, żeby wiedziała, że przyjedziemy. Dziś chcemy tylko się upewnić, że pani Jones wie o swoich długach. Właśnie dlatego tutaj jestem. Mam nadzieję, że uda mi się uzgodnić z nią jakiś plan płatności, który pozwoli jej wyjść z tego bałaganu.
Komornik znowu puka: puk, puk.
Wydaje mi się, że słyszę jakieś dochodzące z wewnątrz głosy, kiedy jednak podchodzę bliżej, ktoś mówi „Capital FM!” i uświadamiam sobie, że to tylko radio. Chwilę później leci piosenka: Everywhere zespołu Fleetwood Mac. Skoro radio jest włączone, to kobieta pewnie siedzi w mieszkaniu. Będziemy pukać z nadzieją, że w końcu podejdzie do drzwi, nawet jeśli ich nie otworzy. Ma prawo nam nie otwierać, ale naprawdę żywię nadzieję, że uda nam się z nią dzisiaj porozmawiać. Dzięki temu będę mogła spróbować jej pomóc. Możemy na jakiś czas odpuścić – najdłużej trwało to chyba cztery miesiące – nie możemy jednak pozwolić, by taka sytuacja trwała wiecznie. Pani Jones ma już trzy miesiące zaległości. Wysłaliśmy pół tuzina listów i ponagleń, nie było z jej strony żadnej odpowiedzi, musimy więc interweniować. Jeśli nie uda nam się dzisiaj ustalić harmonogramu płatności, następnym krokiem będzie nakaz eksmisji, a bardzo bym nie chciała, żeby do tego doszło.
– Pani Jones? – woła ponownie komornik.
Na schodach nad nami słychać odgłosy kroków. Cofam się i patrzę, kto idzie. Jakaś sąsiadka z góry, nie znam jej, czarnoskóra, elegancko ubrana kobieta, pewnie wychodzi do pracy. W tym bloku mieszka kilkadziesiąt osób, teraz jednak zaczynam się zastanawiać, ile z nich ze sobą rozmawia czy choćby zna nazwiska sąsiadów. Ale przynajmniej musi tędy przechodzić.
– Przepraszam – wołam do niej. – Czy zna pani lokatorkę tego mieszkania? Czy bywa w domu o tej porze?
Kobieta schodzi po kilku ostatnich stopniach.
– Ma włączone radio – mówię. – Zakładamy, że jest w środku.
Kobieta zatrzymuje się obok nas i wzrusza ramionami.
– Ona ma zawsze włączone radio – mówi. – Słyszę je za każdym razem, gdy tędy przechodzę.
Jeszcze przez chwilę stoi między schodami a wyjściem, przygląda się nam. Ale się spieszy, ma własne życie, którym musi się zająć, i bez wątpienia nauczyła się już, że w tak dużym mieście najlepiej jest nie wtrącać się w cudze sprawy.
– Przepraszam – mówi, zarzuca torebkę głębiej na ramię i wychodzi przez ciężkie drzwi do holu.
Wracamy pod mieszkanie. Tym razem do drzwi puka drugi komornik, ma większą pięść, jego pukanie jest trochę głośniejsze. Spoglądam na plik dokumentów, który wciąż przyciskam do piersi. To nie ja wprowadzałam tę lokatorkę – osoba, która to zrobiła, już u nas nie pracuje – ale ja już wcześniej byłam w tym mieszkaniu, sprawdzałam poprzedniego lokatora. Wciąż to pamiętam. Maleńkie mieszkanie to tak naprawdę tylko ukryta pod schodami kawalerka. Salon i sypialnia stanowią jedno, sofa schowana za drzwiami wejściowymi się rozkłada, jest też kuchnia, ale dzieli je tylko łukowate przejście, trudno więc nazwać je osobnymi pomieszczeniami. Do tego malutka łazienka z prysznicem, który trochę krzywo wisi nad plastikową wanną. I to wszystko.
Z tego, co pamiętam, ostatni lokator mieszkał tu tylko kilka miesięcy. Skarżył się na kubły na śmieci, które zawsze jakimś cudem trafiały pod tylną ścianę bloku, mimo że należały do restauracji znajdującej się dwadzieścia metrów dalej. Potem mieszkanie stało przez dłuższy czas puste, aż do momentu, gdy rok temu wprowadziła się do niego ta lokatorka. Do tego mieszkania, które teraz zostało mi przydzielone.
Piosenka się skończyła i zaczęła się kolejna. Tę też rozpoznałam: Beautiful Day U2. Nagle znikąd pojawia się coś w rodzaju bulgotania w żołądku i mrowienie u podstawy kręgosłupa. Wręczam plik dokumentów komornikowi ze zwyczajną, miłą twarzą i podchodzę do drzwi. Uginam kolana tak, aby moje oczy znalazły się na wysokości skrzynki na listy, i podnoszę klapkę. Opieram policzek o łuszczące się drewniane drzwi i patrzę przez powstałą szczelinę.
Widzę cały stos poczty, która wala się po podłodze po drugiej stronie drzwi. Bez wątpienia znajdują się tam wysłane przez nas listy. I wtedy z wnętrza dociera do mnie bardzo dziwny zapach. Puszczam klapę skrzynki na listy i ponownie się prostuję. Czuję ucisk w klatce piersiowej. Nie jestem w stanie powiedzieć ani słowa.
Wracam myślami do tego, co się stało z arkuszem kalkulacyjnym, którym zajmowałam się w zeszłym roku, i do corocznej kontroli, za którą byłam odpowiedzialna. Komornicy wpatrują się we mnie, ja jednak nie mogę znaleźć sposobu, by powiedzieć im, co jest nie tak. Starszy pochyla się, robi to, co ja przed chwilą – zerka przez szparę. Opiera dłoń na drzwiach, tak jakby chciał złapać równowagę.
Jemu udaje się coś powiedzieć:
– O jasna cholera!
Nikt z nas nie umie jeszcze zrozumieć, co się dzieje. W tym momencie wmawiam sobie, że mimo włączonego radia mieszkanie jest puste, a po drugiej stronie znajduje się tak wielki stos poczty, że lokatorka musiała wyjechać wiele miesięcy temu. W tej chwili pozwalam sobie myśleć jedynie o tym, że pani Jones opuściła mieszkanie i nam o tym nie powiedziała, nie poczyniła żadnych ustaleń w kwestii czynszu i z jakiegoś zupełnie absurdalnego i nieznanego nam powodu zostawiła radio włączone na Capital FM. Już wcześniej tak bywało, lokatorzy po prostu porzucali mieszkania, zostawiali bałagan, zalegali z czynszem; to jeden z powodów pobierania przez nas kaucji.
Wyciągam z kieszeni klucz uniwersalny. W normalnych okolicznościach dajemy najemcy zawiadomienie o tym, że wejdziemy za dwadzieścia cztery godziny – ale w tym przypadku wysłaliśmy już wszystkie możliwe zawiadomienia i jest jasne, że wszystkie pozostały bez odpowiedzi. Muszę mocno wciskać klucz do zamka – mechanizm wydaje się zepsuty. Stojący za mną młodszy komornik wciąż trzyma akta lokatorki, a ja przekręcam klucz i popycham drzwi dłonią. Sterta listów działa jak odbój, wielki stos papieru próbuje nas powstrzymać, ale powoli popycham drzwi ramieniem i otwieram je na dwa centymetry, potem góra piętnaście. Ale dalej nie daję rady. I w tym momencie zaczyna mi się robić niedobrze.
Bo widzę, co blokuje drzwi. Otwarcie ich uniemożliwia łańcuch zabezpieczający. Ktoś zapiął go od wewnątrz. I właśnie wtedy, za mną, większy z komorników, ten, który z pewnością widział już niejedno, mówi niskim i chrapliwym głosem:
– Musimy zadzwonić na policję.
***
Mam wrażenie, że do czasu przyjazdu policji mija cała wieczność. Tak jakbym przez cały czas oczekiwania była pogrążona we śnie. Komornicy i ja prawie nie rozmawiamy. Wiem, że powinnam spróbować skontaktować się z Abayomim w biurze i powiedzieć mu, co się dzieje, jednak nie mogę się do tego zmusić, jeszcze nie teraz. Wmawiam sobie, że nawet nie wiemy tego na pewno, że to wszystko z pewnością wygląda gorzej, niż jest w rzeczywistości, i że kiedy policja tu dotrze i faktycznie wejdziemy do mieszkania – tego mieszkania, za które jestem odpowiedzialna, które zostało przydzielone mnie i nikomu innemu – dowiemy się, że tak naprawdę to nic takiego, jedno wielkie nieporozumienie i naszym największym zmartwieniem będzie to, że zmarnowaliśmy czas policji.
Na zewnątrz rozbłysły niebieskie światła, a po chwili na malutkiej klatce schodowej była nas już piątka. Młodszy komornik w milczeniu oddaje mi akta pani Jones.
Pierwszy policjant – mężczyzna – rzuca okiem na zablokowane drzwi, stertę poczty i mówi:
– Dobrze, że nas państwo wezwali – te słowa powinny dodawać mi otuchy, świadczyć o tym, że postąpiliśmy słusznie, zamiast tego jednak znów dławi mnie poczucie winy.
Teraz już nie mogę powstrzymać tego, co się zaraz stanie. Policjantka majstruje przy łańcuchu zabezpieczającym, używa jakiegoś przyrządu, który musiała specjalnie ze sobą przywieźć, i po zaledwie sekundzie rozlega się trzask, łańcuch poluzowuje się z przeraźliwym brzękiem i teraz policjantka może otworzyć drzwi na oścież, odsunąć stertę listów.
Zatrzymuje się na progu i sięga do torebki przy pasku. Kiedy wyciąga parę cienkich, niebieskich rękawiczek i je zakłada, poprawiając potem z trzaskiem przy nadgarstku, to wiem, że sprawa jest bardzo poważna.
Kobieta wchodzi do niewielkiego mieszkania. Radio wciąż gra – Bóg jeden wie, jak dawno zostało włączone. Ja również wchodzę do środka i czuję, jak za mną wpychają się dwaj komornicy. Widzę tylko przestrzeń nad ręką policjantki i pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to kurz i pajęczyny. Nikt tu nie sprzątał od… od miesięcy? Wszędzie leżą martwe muchy, tysiące małych ciałek, tysiące małych skrzydełek. No i jeszcze nigdy nie czułam takiego zapachu – jest ciężki, stęchły, mdlący i gorzki zarazem, tak jakbym wdychała mokry piasek, jakby powietrze tutaj napęczniało samo w sobie. Z tego miejsca widzę wejście do kuchni. Dostrzegam kolekcję ładnych kubków wiszących na haczykach pod szafką, patelnie przy płycie grzewczej i opartą o ścianę małą tabliczkę z napisem „Rodzina jest najważniejsza”. W rogu salonu – lub sypialni, nieważne, jak to nazwiemy – stoi komoda z pokrytym kurzem lustrem.
Gdy policjanci się rozchodzą, zauważam stół. Rozkładany stół ustawiony pod przeciwległą ścianą. Nakryto dla trzech osób – talerze, sztućce, kieliszki i butelka wina, wszystko pokryte grubą warstwą kurzu. Widzę stojące w wazonie martwe kwiaty, szare opadające łodygi i uschnięte brązowe płatki, wokół jest jeszcze więcej martwych much, na powierzchni stołu leżą ich dziesiątki. Wchodzę dalej do mieszkania – nasza piątka zajmuje teraz tak dużo miejsca – i wtedy ją widzę.
Zasłaniam usta dłonią. Żołądek się kurczy, napiera na płuca, by pozbyć się całej swojej zawartości. Walcząc z mdłościami, przyciskam obie dłonie do ust, próbuję nie wdychać kolejnych cząsteczek tego powietrza – tego zapachu – bo teraz już wiem, skąd ten smród. Mam wrażenie, że moje ciało chce wywrócić się na drugą stronę, a umysł szarpie się i szarpie, pragnie uwolnić się od tego, co zobaczyłam. Zataczam się na bok, chcę się odwrócić, ale zamiast tego wpadam prosto na stojącego za mną dużego komornika, na jego ramię, i się zatrzymuję. W natłoku ciał nie mogę uciec, muszę stać, kneblując się własnymi rękami, gdy policjant mnie mija, wchodzi do maleńkiej kuchni i wyłącza radio.
Cisza jest okropna. W ciszy jest o wiele gorzej, bo teraz nie ma ucieczki od strasznego poczucia pustki w mieszkaniu i świadomości, że nigdy nie wyrzucę z głowy tego widoku, tego skulonego, skurczonego kształtu na kanapie, ponieważ bez względu na to, jak bardzo próbuję sobie wmówić, że nie wiem, co to jest, doskonale to wiem, wiem, wiem…
Policjantka odwraca się i wyciąga przed siebie ręce, jakby chciała utworzyć kordon.
– Dobra, wszyscy wychodzić – mówi. – Musimy potraktować to mieszkanie jak miejsce zbrodni.
Chwile tuż po tych słowach stają się puste. Zamieniają się w białe kwadraty, w trakcie których nie wiem, co się wokół mnie dzieje. To, co zobaczyłam, kompletnie wytrąciło mnie z równowagi. Mam wrażenie, że gram w jakimś horrorze, ale to się dzieje naprawdę. Moja lokatorka powinna tu być, chodzić, rozmawiać. Zamiast tego na kanapie leży ciało, choć ciało zniknęło: wszystko, co z niego zostało, to włosy, kości, zęby.
Ponownie znajduję się na dole klatki schodowej, mój oddech jest przerywany, dyszę i sapię, przyciskam do piersi akta pani Jones niczym tarczę. Kolejne warstwy wpiętych do teczki schludnie ułożonych, precyzyjnych dokumentów, tak jakby którykolwiek z nich mógł mi teraz pomóc.
***
Następny fragment czasu jest zagmatwany. Wiem, że policjantka wezwała kogoś przez radio, a potem przyjechali inni funkcjonariusze. Jeden z nich odciąga mnie na bok, trzyma rysik nad elektronicznym notatnikiem i pyta o nazwisko i adres, o mój związek z tym mieszkaniem, z tą lokatorką, o to, gdzie można mnie zastać, czy przez cały dzień jestem w biurze, czy można tam do mnie przyjechać i spisać zeznania.
Teraz już tego nie uniknę. Będę musiała wrócić do biura i opowiedzieć o wszystkim Abayomiemu.
Po spisaniu danych zostaję puszczona wolno. Gdy wracam ulicą w kierunku naszego biura, czuję się jak duch. Mam wrażenie, że wieje przeze mnie wiatr, że całe moje ciało jest puste. Z trudem stawiam stopę przed stopą i idę po prostej linii. Te skulone szczątki na kanapie, ten kształt, który miał być człowiekiem, jak mogę to odzobaczyć, i co się stało, co się stało?!
Moje biurko w pracy wygląda dokładnie tak, jak je zostawiłam, jakby nic się nie zmieniło, a świat nie wywrócił się do góry nogami. Emma jeszcze nie wróciła, ale na moim prywatnym telefonie, który wciąż leży na biurku ekranem do dołu, jest wiadomość. Czuję się tak, jakbym stała poza własnym ciałem. Odblokowuję ekran, by ją odczytać. „Proszę nie martwić się tym, co stało się dziś rano. Charlie się zaadaptował i ma dobry dzień. Jeśli chce pani porozmawiać, proszę zadzwonić”.
Zostawiam telefon na biurku i zmuszam się, żeby podejść do drzwi Abayomiego i zapukać. Gdy zaprasza mnie do środka, siadam na krześle naprzeciwko niego, zanim jeszcze mi to proponuje. Kładę przed sobą teczkę pani Jones równo z krawędzią biurka. Staram się znaleźć odpowiednie słowa, żeby to powiedzieć, myślę, jak na moim miejscu zachowałby się każdy normalny człowiek.
– Coś się stało – udaje mi się powiedzieć.
Abayomi opuszcza kubek z kawą, odstawia go na podstawkę z logo naszej firmy. Walczę o to, by mój głos nie drżał, by nogi się nie trzęsły. Mam wrażenie, że cała dygocę, tak jakby przez moje wnętrze przetaczało się właśnie trzęsienie ziemi. Ale na zewnątrz, na powierzchni, nic nie widać. To jest moja praca, mój zawód. Dowód moich kompetencji.
– W mieszkaniu numer szesnaście – mówię – coś znaleźliśmy. Ciało – nawet gdy wypowiadam te słowa, brzmią one w moich ustach absurdalnie i niemożliwie. Ponad ramieniem zerkam na Emmę, która wróciła ze spotkania i stoi w drzwiach. Abayomi podnosi wzrok i również ją zauważa.
– Emmo, daj nam chwilkę, dobrze? – wstaje i delikatnie zamyka drzwi, pozbywa się jej. Gdy ponownie siada, zaciskam szczęki, bo mam wrażenie, że zęby za chwilę zaczną o siebie dzwonić.
– Zaraz przyjedzie tu policja, żeby spisać zeznania – mówię. Jak jednak mam mu wytłumaczyć, że to, co stało się w mieszkaniu, wydarzyło się na mojej zmianie?
– Czy policja jest teraz w mieszkaniu? – pyta Abayomi.
– Tak. Drzwi były… musieliśmy ich wezwać.
– Dobrze, w porządku – mówi Abayomi. Przyciąga do siebie kartkę papieru, robi jakieś notatki. – To jest najpilniejsza sprawa. Wezwanie policji, upewnienie się, że miejsce zdarzenia jest bezpieczne – podnosi wzrok. Być może zauważa, że moja twarz jest popielata, bo łagodnieje. – Jenn, posłuchaj, takie rzeczy się zdarzają. Lokator umierający w domu. To nie pierwszy i z pewnością nie ostatni raz.
Przykłada długopis do papieru, gotowy do spisania wszystkich szczegółów.
– Czyli to było mieszkanie numer szesnaście? – pyta. – A jak nazywała się lokatorka?
Otwieram leżącą przede mną teczkę.
– Jones – odpowiadam. – Pani Sarah Jones – przyciskam palec do kartki, na której jest to napisane, tak jakbym chciała uspokoić umysł. Na okładce, tuż obok nazwiska, widzę datę urodzenia. Z boku mojego umysłu coś puka, jakaś myśl lub wspomnienie, ale nie jestem w stanie tego uchwycić. Zamiast tego mój rozedrgany mózg dokonuje obliczeń.
– Panie Abayomi?
Nadal coś pisze.
– Miała tylko dwadzieścia sześć lat – mamroczę.
Teraz podnosi wzrok, na jego twarzy maluje się zaskoczenie, długopis zawisa nad kartką. Czy on myśli o tym samym co ja? Była młoda. Taka młoda.
Odchrząkuje.
– Lokatorka komunalna czy prywatna?
– Prywatna – jakimś cudem mój głos nadal brzmi spokojnie. – Krótkoterminowa umowa najmu.
– W porządku, dobrze – nabiera powietrza przez nos i opiera się na krześle. – Będziemy musieli skontaktować się z jej najbliższymi krewnymi, po tym jak porozmawia z nimi policja, żeby załatwić rezygnację z najmu. Powiedziała pani, że jeszcze dzisiaj będzie pani rozmawiać z policją?
– Tak, chyba tak. Wtedy będę mogła się z nimi skonsultować.
Abayomi kiwa głową.
– Dobrze, w porządku.
Spoglądam na zegar na ścianie za nim. Za pięć jedenasta. Nie miałam pojęcia, że tak długo byliśmy w tym mieszkaniu.
– I…
– Tak? – Abayomi nadal mówi z tą swoją cichą cierpliwością, a ja wciąż próbuję się pozbierać i staję się – przynajmniej na zewnątrz – idealnie opanowana.
– I miała zaległości w czynszu. Czy to też będziemy musieli załatwić?
Kiwa głową.
– Jeśli nam się uda. A kiedy policja skontaktuje się z najbliższą rodziną, będziemy mogli przekazać im jej majątek. A potem… – pociera kciukiem jedną brew. – Trzeba będzie zorganizować sprzątanie mieszkania. Istnieje pewna specjalizująca się w tym firma, z której usług już kiedyś korzystaliśmy.
Wszystkie te szczegóły, wszystkie kroki w procedurze powinny dać mi jakieś oparcie: świadomość, że mój szef wie, co robić, że coś takiego już się kiedyś wydarzyło, że istnieją zasady i przepisy, plan do wykonania, działania, które możemy podjąć.
Dzięki Abayomiemu to wszystko brzmi tak prosto, tak rutynowo.
Ale on nie wie.
Nie zna wszystkich faktów.
Muszę coś powiedzieć. Nie uda mi się tego uniknąć. Jedyne, co mogę zrobić, to powiedzieć to w sposób jasny i profesjonalny. Wykazać się samoświadomością i chęcią uczenia na własnych błędach. Zaczynam szybko mówić.
– Panie Abayomi, muszę panu coś powiedzieć. Ostatniego lata popełniłam pewne błędy. Powinnam była powiedzieć o tym wtedy, ale tego nie zrobiłam. Nie przeprowadziłam pewnych kontroli, w tym corocznej kontroli tego mieszkania. Przegapiłam to i nic nie powiedziałam. W arkuszu kalkulacyjnym zaznaczyłam to jako zrobione. To ciało… ta osoba… Przerywam, ale potem zmuszam się do kontynuowania.
– Myślę, że leżała tam przez naprawdę długi czas.
Ciemna skóra Abayomiego blednie. Mężczyzna opuszcza długopis. Przestaje robić notatki. Jeszcze nigdy nie panowała między nami taka cisza, słychać tylko irytujące tykanie zegara nad jego głową. Widzę, jak zmienia opinię na mój temat.
– I policja chce z panią rozmawiać? – pyta ponownie, sprawdzając wszystko, co przed chwilą powiedziałam.
Przełykam kluchę w gardle.
– Tak – powtarzam. – Dzisiaj po południu.
– W porządku – mówi, a jego głos jest teraz dziwnie, wręcz przerażająco spokojny. Moja kara unosi się gdzieś nad nami, poza zasięgiem wzroku, ale na pewno w zasięgu ręki. – Proszę wrócić na swoje miejsce – mówi. – I zostać tam aż do przyjazdu policji. Proszę odpowiedzieć na wszystkie pytania. I proszę nie rozmawiać z dziennikarzami. Teraz muszę wykonać kilka telefonów.
Wstaję, zabierając ze sobą akta pani Jones. Kartki są teraz pomięte, pogniecione. Nie nieskazitelne. Dwa razy próbuję otworzyć drzwi gabinetu Abayomiego, moje palce ślizgają się na klamce, nie mogę się stamtąd wydostać. Gdy wreszcie wychodzę, czuję na plecach jego wzrok.
Po powrocie do naszego wspólnego pokoju widzę Emmę, która wpatruje się we mnie z szeroko otwartymi ustami.
– Co się dzieje? – szepcze. – Co się stało?
Ciekawe, czy podsłuchiwała pod drzwiami. Jeśli tak, to wie już praktycznie wszystko. Mam wrażenie, że wszystko słyszała – tak jakbym miała błąd wypisany na czole niczym piętno.
– Nic… to tylko… nieporozumienie. Lokatorki nie było. Był problem, a teraz policja… – przerywam.
Emma wpatruje się we mnie, trzymając w dłoni telefon, czeka, aż zacznę mówić dalej. Ale nie mogę tego zrobić. Nie mogę jej tego powiedzieć, więc zamiast tego po prostu zdejmuję płaszcz, bo nagle zrobiło się duszno, i siadam przy biurku. Wpatruję się w zdjęcie Charliego w rzeźbionej drewnianej ramce, zawieszam wzrok na czymkolwiek, byle tylko uniknąć spojrzenia Emmy. Kiedy włącza komputer, wydawany przez niego przy uruchamianiu radosny dźwięk wydaje się nie na miejscu. Emma stuka w klawiaturę, jak zwykle przeszkadzają jej zbyt długie paznokcie, a ja dalej wpatruję się w zdjęcie Charliego, aż wreszcie widzę wszystko jak przez mgłę, po prostu czekam, aż policja wreszcie przyjedzie.
***
Przyjeżdża ta policjantka, którą już wcześniej widziałam. Gdy wyczuwam współczucie z jej strony, powietrze napływa do moich płuc, potem jednak klatka piersiowa ponownie się spina. To tylko dlatego, że ona jeszcze nie wie, co zrobiłaś. Ale to poważna sprawa, takie jest prawo i obiecuję sobie, że wszystko jej powiem.
Prosi Emmę, by na czas przesłuchania wyszła z naszego biura. Wyobrażam ją sobie, jak kręci się w kuchni dla personelu, wykluczona ze wszystkiego, co się dzieje, i w oczekiwaniu na rozwój wypadków sprawdza swoje konto na Instagramie.
– Zalegała z czynszem trzy miesiące – zaczynam. – Musieliśmy wezwać komorników. To właśnie z nimi byłam w mieszkaniu. Pukaliśmy i wołaliśmy ją, ale nie było odpowiedzi.
Kolejne chwile przychodzą do mnie w przebłyskach, bezładnie, mój umysł odsuwa się od nich jak ręka od gorącej kuchenki.
Opisuję dźwięk grającego radia i widok całej tej poczty piętrzącej się za drzwiami.
– A potem… a potem, kiedy zobaczyliśmy, że… w drzwiach nadal jest łańcuch… Przerywam i sięgam po teczkę pani Jones. Znajdują się w niej wszystkie dane. Uporządkowane fakty. Data sprzed prawie roku, kiedy kobieta zajęła mieszkanie, nazwisko zarządcy, który ją wprowadził, podpis pani Jones na dwóch kompletach kluczy.
W teczce znajdują się również inne dokumenty i informacje. Umowa najmu, różne dane osobowe. Przekazuję je policjantce.
– A kiedy widziała pani tę lokatorkę po raz ostatni?
Czuję, jak ciepło pnie się od mojej szyi do skroni.
– Nigdy jej nie widziałam – przyznaję. To prawda. – W dniu, w którym się wprowadziła, zarządcą był ktoś inny.
Policjantka patrzy na dokumenty, które jej dałam.
– To było rok temu?
Kiwam głową.
– Tak. Mniej więcej.
Funkcjonariuszka dłużej niż zwykle zapisuje to w swoim notesie. Widzę, że w jej głowie pojawia się mnóstwo pytań.
– Poproszę o dane tego zarządcy, o ile je pani ma. W razie konieczności się z nim skontaktujemy.
– Tak. Oczywiście – mam wszystkie szczegóły, tutaj, w swojej szufladzie. E-mail, numer prywatnego telefonu. Proszę, jaka jestem zorganizowana. Wszystko dla niej skopiowałam.
– Czy od tamtej pory kontaktowała się pani z panią Jones? Czy prosiła o jakieś naprawy? Były jakieś skargi?
Kręcę głową.
– Od niej nic. Nigdy się ze mną nie skontaktowała. I… – sprawdzam teczkę, żeby się upewnić – od sąsiadów też nic. Powód do kontaktu pojawił się dopiero w listopadzie, gdy dowiedzieliśmy się, że nie płaci. Była prywatną lokatorką. Płaciła nam czynsz poprzez polecenie zapłaty.
– I co wtedy pani zrobiła?
– My… ja próbowałam się do niej dodzwonić. Nie udało mi się to, miałam wrażenie, że wyłączyła telefon. Wysłaliśmy więc listy. Taki mamy protokół – najpierw dzwonimy, potem wysyłamy oficjalne pisma. Postępowaliśmy zgodnie z naszymi standardowymi procedurami dotyczącymi zaległości.
– Wasi lokatorzy często tak robią?
– Nie, ale czasami się to zdarza – myślę o wszystkich naszych protokołach. Wytyczna na każdą sytuację, która może się pojawić. Jednak na tę sytuację nie ma żadnego protokołu, wydaje się zupełnie nierealna.
– No dobrze, więc nie płaciła za czynsz… Ale rachunki za prąd były płacone na bieżąco?
Wpatruję się w nią zdezorientowana.
Mówi powoli, tak jakbym za nią nie nadążała.
– Mówiła pani, że radio grało. Zakładam, że to ona je włączyła.
– Oczywiście. Tak. Grało. Radio grało.
– W porządku. Ma pani na to jakieś wytłumaczenie? Dlaczego zaprzestała płacenia czynszu, ale nie przestała płacić za media?
Znowu mam przed oczami ten obraz: zbiór kości leżących na poduszkach. Przyciskam dłonie do głowy, odpychając go od siebie, próbuję zrozumieć sens pytania funkcjonariuszki.
– Może… – staram się wymyślić najprostszą odpowiedź: taką, która nie wywoła kolejnych pytań, kolejnych podejrzeń. – Może tak naprawdę nie zrezygnowała z najmu? Czy to możliwe, że po prostu… skończyły się jej pieniądze? A potem… – podnoszę głowę. Chyba jestem w stanie to zrozumieć. – Jeśli płaciła rachunki za media kwartalnym poleceniem zapłaty – od listopada do lutego, czyli przez trzy miesiące – czy to by nie oznaczało, że do tej pory prąd w jej mieszkaniu nie został jeszcze odcięty?
Funkcjonariuszka wpatruje się we mnie; wydaje się być pod wrażeniem, tak jakbym świetnie się spisała, konstruując taką teorię. A może ona podejrzewa, że już wcześniej to wszystko obmyśliłam i teraz staram się coś ukryć?
– No cóż – mówi. – To chyba da się sprawdzić – kiwa głową, jakby na razie była zadowolona z przebiegu przesłuchania, a ja wytrzymuję jej spojrzenie. Wreszcie przewraca kartkę w swoim notatniku. – Nawet nie wiemy jeszcze na pewno, że to ona – kontynuuje. – Miejmy nadzieję, że dowiemy się tego z wyników sekcji zwłok. Zabraliśmy z mieszkania kilka osobistych przedmiotów – szczotkę do włosów, szczoteczkę do zębów – dzięki którym, miejmy nadzieję, uda się potwierdzić DNA kości.
Do mojego mózgu wciskają się kolejne szczegóły. Opieram dłoń o skroń, tak jakbym mogła się w ten sposób chronić.
– Była pani ostatnio w tym mieszkaniu? – Funkcjonariuszka kontynuuje przepytywanie, a ja obiecałam sobie, że będę mówić prawdę. Skłamałam tylko w arkuszu kalkulacyjnym, i to tylko ten jeden raz.
– Ostatnie pismo dostarczyłam osobiście. Wrzuciłam do skrzynki na listy. Nie widziałam tej kobiety.
– Kiedy to było?
Sprawdzam.
– Tydzień temu.
– Ale nie weszła pani do środka?
Następuje chwila oszołomienia, tracę pewność siebie. Nie pamiętam. Muszę sprawdzić wydrukowane notatki, te, w których nie skłamałam. Patrzę na nie i mówię, teraz już pewna:
– Nie, nie weszłam.
Przez chwilę policjantka uważnie mi się przygląda, po czym ponownie zerka w swoje notatki. Uświadamiam sobie, że zacisnęłam dłonie i wykręcam je tak mocno, że moja skóra robi się czerwona.
– Mam syna… – zaczynam i przerywam. Przecież to nie może być usprawiedliwienie, prawda? Jak mogę oczekiwać, że ktokolwiek to zrozumie? Wszystkie problemy z Charliem w zeszłym roku były wyłącznie moją sprawą, niczyją inną, tylko moją. Mój głos jest bardzo cichy. Jestem po trzydziestce, ale znowu czuję się jak dziecko. – Zaniedbałam niektóre kontrole. W zeszłym roku miałam pewne problemy. Nie przeprowadziłam wszystkich kontroli, które powinnam była przeprowadzić. Przykro mi. Naprawdę bardzo mi przykro.
Pisze coś w swoim notesie, a ja nie mam pojęcia co. Nie wiem, jakie ma zdanie na mój temat.
Podnosi wzrok.
– Czy zna pani kogoś, kto mógłby chcieć ją skrzywdzić?
Powinnam być bardziej przygotowana na to pytanie. Przecież kobietom cały czas dzieje się krzywda, prawda? To trwa, to się dzieje, to mogło się przydarzyć pani Jones: atak, przemoc, desperacka walka. Serce wali mi jak młotem. Policjantka nadal na mnie patrzy, czeka na odpowiedź.
– Zna pani kogoś?
Kręcę głową, sztywnieją mi mięśnie szyi.
– Przykro mi, nikt nie przychodzi mi do głowy. Tak naprawdę to nic o niej nie wiedziałam. To znaczy… czy nie powinno zapytać się o to jej rodziny i sąsiadów? Ja tylko zarządzałam tym mieszkaniem.
Policjantka ponownie kiwa głową, teraz jednak nie wiem, co to oznacza. Nie wiem, co już wiedzą.
– Czy w takim razie mogłaby pani narysować oś czasu? – prosi. – Proszę zaznaczyć na niej wszelkie kontakty z najemczynią. W tym czasie my przygotujemy oświadczenie do podpisania.
Kiwam głową.
– Zrobię wszystko – mówię. – Wszystko.
Zamyka notatnik. Gdy wstaje z krzesła, w pomieszczeniu panuje cisza, która zatyka mnie poczuciem winy. Zapomniałam zapytać o kontakty z najbliższą rodziną. Zapomniałam o wszystkim innym, co miałam powiedzieć. Mam ochotę ukryć twarz w dłoniach, ale tego nie robię. Po prostu siedzę ze splecionymi dłońmi, z wyprostowanymi plecami i próbuję zaprezentować najlepszą wersję siebie.
Tuż przed drzwiami policjantka zatrzymuje się i odwraca.
– Aha – mówi – jeszcze tylko jedna sprawa – wyjmuje telefon komórkowy. – Czy buty, które ma pani teraz na sobie, to te, w których była pani rano? Gdy weszła pani do mieszkania?
Patrzę w dół na moje stopy, na moje buty do kostek na płaskiej podeszwie.
– Tak – wykonuje gest ręką, podnosi dłoń do góry, sygnał, że mam wstać. Wstaję zdumiona, nie wiem, czego ona chce.
– Gdyby mogła pani tu podejść i się odwrócić – mówi. – Wtedy zrobię zdjęcie. Żeby wyeliminować ślady pani stóp.
Odwracam się, tak jak prosiła. Teraz stoję do niej plecami i opieram się o biurko, przyciskam opuszki palców do drewnianej powierzchni. Staję na jednej nodze, podnoszę stopę, skupiam się wyłącznie na tym, by nie stracić równowagi. Słyszę za sobą trzask aparatu fotograficznego.
Przez resztę dnia jestem jak robot. O trzeciej, kiedy zwykle wychodzę, idę do Abayomiego, żeby poprosić o pozwolenie na wyjście. Mam wrażenie, że teraz powinnam prosić o pozwolenie na wszystko.
– Przepraszam – dodaję. Powtarzam to, wychodząc z jego gabinetu, nie wydaje mi się jednak, żeby w jakikolwiek sposób poprawiło to sytuację.
Kiedy wchodzę na wzgórze w kierunku naszego domu i szkoły Charliego, podejrzewam, że jestem w szoku. Jedyna myśl, jaka przychodzi mi do głowy, to: To zdarzyło się na mojej zmianie. Od tego faktu nie mogę się uwolnić. Bo nie przeprowadziłam kontroli – mieszkania numer szesnaście, a także innych mieszkań – ale wpisałam te kontrole w arkuszu kalkulacyjnym. Co oznacza, że to ja jestem za to odpowiedzialna. Ponieważ w zeszłym roku nie ogarniałam wszystkiego.
Szybki spacer dobrze mi robi; wczesnolutowy chłód sprawia, że w moich żyłach znów zaczyna krążyć krew. Przecinam niewielki krzaczasty skwer prowadzący mnie na Endymion Road, mijam gołębie, które się przepychają i dziobią kawałki chleba w błocie. Idę wzdłuż Elm Park do szkoły Charliego, cieszę się, że – tak jak każdego dnia – jestem na czas.
Zajmuję miejsce obok innych rodziców, kobiet i mężczyzn o znajomych twarzach. Moją uwagę zwraca Martin, jeden z ojców – przez przypadek, ale i tak się do niego uśmiecham, tak jak powinnam. Staram się. Za każdym razem, gdy tu jestem, staram się budować mosty. Martin jakby automatycznie odwzajemnia uśmiech, ale wtedy inna matka dotyka jego ramienia i on się odwraca, uśmiecha się do niej z ulgą, bez wątpienia zadowolony, że może się ode mnie uwolnić.
Oni nie wiedzą, co ci się dzisiaj przytrafiło – myślę – nie widzą tego. Kolejna mama przechodzi obok mnie.
– Cześć – mówię, bo kiedyś często rozmawiałyśmy przy bramie. Zawsze próbowałam trzymać się na uboczu, zachowywałam dystans do innych na tyle, na ile się dało, ale przynajmniej na placu zabaw miałam kontakt z innymi rodzicami – dwa razy dziennie zamienialiśmy kilka miłych słów.
– Och, cześć Jennifer – mówi i zerka na mnie przez ramię, ale to wszystko. Idzie dalej przez plac zabaw, aby dołączyć do małej grupki znajomych, tak łatwo się z nią stapia, wywołuje śmiech u innych, a ja czuję skurcz żołądka. Nie zapomniałam tego, co wydarzyło się w zeszłym roku, i oni też nie zapomnieli: gdy wszystko skumulowało się w tej okropnej chwili podczas Dnia Sportu Charliego, na oczach wszystkich, kiedy nie mogłam się opanować, po prostu nie potrafiłam trzeźwo myśleć. Teraz każda wymiana zdań tutaj jest boleśnie niezręczna. Myślałam, że przyzwyczaiłam się już do samotności, ale dziś trudniej niż kiedykolwiek jest mi stać i udawać, że tu pasuję, jednocześnie desperacko próbując zignorować trawiący mnie niepokój. Najgorszy rodzaj samotności jest wtedy, gdy jesteś otoczony przez innych ludzi, bo wiesz na pewno, że nie ma nadziei, nie istnieje żadne rozwiązanie twojego problemu. Wtedy wiesz, że nie jest on praktyczny czy fizyczny. To zrobiony przez ciebie bałagan, który nigdy nie pozwoli ci na zbliżenie się do reszty.
Uczepiłam się faktu, że niedługo zobaczę Charliego. Na samą myśl o nim zalewa mnie fala ciepła, moje mięśnie się rozluźniają, serce się uspokaja. Pamiętam, że czytałam kiedyś o oksytocynie, o tym, że kobiety produkują ją podczas porodu i po nim, i czasem lubię sobie wmawiać, że to właśnie to uczucie: przypływ hormonu miłości do mojego dziecka. Zarzucam torebkę na ramię i poprawiam mankiety marynarki. Dzieci zaczynają już wychodzić ze szkoły, hałaśliwe i zdrowe, kopią żwir na asfalcie. A teraz widzę też mojego syna. Jego widok wciąż robi na mnie wrażenie, dziś również, mimo odrętwienia, w umyśle pojawia się nieposkromiona myśl: mój syn jest dla mnie najpiękniejszą istotą na świecie.
Biegnie w moją stronę, uśmiecha się na mój widok, oczywiście, że tak. Jest już teraz dość wysoki, ma osiem lat, prawie dziewięć, więc praktycznie nie muszę się do niego schylać, by go przytulić. Kiedy podchodzi do mnie, delikatnie się pochylam i wyciągam do niego ręce, zachowuję się tak jak pozostali rodzice. Mój Boże, jaki on jest piękny – myślę. Z radością się do mnie przytula, obejmuje mnie w talii. Przyciągam go do siebie, zastanawiam się, czy gdy opiera się o mnie i przyciska swoje cienkie jak u ptaka żebra do mojego brzucha, czuje, że moje serce wciąż głośno wali.
– Miałeś miły dzień? – pytam, wtulając policzek w jego włosy.
– Tak – potwierdza i podnosi twarz. Po tych słowach moje serce od razu się uspokaja.
Widzę to, dopiero gdy go puszczam, a on się odsuwa.
Jego noga.
Wygląda, jakby ciągnął ją za sobą.
Mam wrażenie, że moje kości się skręcają, przez moje ciało przebiega dreszcz. Przypominam sobie o liście, który wczoraj przyszedł. Kucam przed nim, podciągam nogawkę spodni. Szukam skaleczenia, śladu, siniaka.
– Aua! – krzyczy. – Mamusiu, co ty robisz?
– Zraniłeś się? – pytam. – Zraniłeś się w nogę?
Odwraca się ode mnie.
– Co? Nie-e.
Wpatruję się w niego. Patrzy na mnie z góry. Plecak zsuwa mu się z ramienia, wyciągam rękę i łapię go tuż przed upadkiem.
Następnie wstaję. Kręcę głową. Zachowuję się niedorzecznie.
– Głupiutka mamusia – mówię. – Przepraszam.
Ponownie zakładam mu plecak i biorę się w garść.
Inni rodzice i dzieci już odchodzą. Sięgam po jego dłoń. Przez chwilę patrzy na mnie spod przymrużonych powiek, po czym pozwala mi ją wziąć.
Do naszego mieszkania nie jest daleko, ledwie pięć minut, i Charlie pięknie idzie.
***
W domu, w naszym małym, dwupokojowym mieszkaniu, panuje przyjemne ciepło; ogrzewanie włączyło się pół godziny temu. Przedpokój, kuchnia, malutki salonik są takie swojskie i strasznie się cieszę, że jestem w domu. Ta przestrzeń, którą stworzyłam dla siebie i Charliego, ma tak ogromną wartość. To właśnie po to uciekłam do Londynu: żeby mieć na świecie własne małe sanktuarium. Gdy jednak wchodzimy do środka, do moich nozdrzy znowu wdziera się ten zapach, który unosił się w całym mieszkaniu numer szesnaście – zatykający, zatęchły – i wszystko się wali. Szybko rozbieram Charliego i włączam piekarnik, żeby upiec mu paluszki rybne, wypełnić kuchnię ich zapachem.
Wysyłam syna do jego pokoju, by się przebrał, a sama w tym czasie z trzaskiem wyjmuję z szafki blachę do pieczenia, z zamrażarki wyciągam groszek i paluszki rybne. Szuflada jest pokryta grubą warstwą lodu, wymaga rozmrożenia i aby się wysunęła, muszę ją szarpnąć. To kolejna rzecz, o której muszę pamiętać, wyciągam więc z kuchennej szuflady moją listę i dodaję do niej punkt. Jest na niej już pięć innych, w tym kran w łazience, który kapie i potrzebuje naprawy, i zapytanie o należny podatek, w sprawie którego muszę zadzwonić. Załatwię wszystkie te sprawy, teraz jednak muszę wpisywać wszystko na listę. Ponownie składam kartkę i chowam ją do szuflady.
Słyszę, jak Charlie śpiewa sobie w swojej sypialni. Gdy skacze po dywanie, rozlega się tupot jego stóp.
– Wolisz sałatkę czy groszek? – krzyczę do niego, a on odpowiada:
– Groszek! – Wiedziałam, że tak będzie, ale i tak zawsze go pytam; kiedy daję mu wybór, mniej się denerwuje.
Włączam czajnik i uderzam torebką z grochem o blat, żeby rozbić grudę lodu, która się utworzyła. Gryzący chłód w moich dłoniach jest przyjemny, jest czymś: doznaniem, bólem, który zapewnia mi stabilność. Charlie wraca w spodniach od dresu i koszulce ze smokiem. Jego ręce wyglądają chudo, po każdym etapie wzrostu staje się bardziej tyczkowaty.
– Więc miałeś miły dzień? – podpowiadam radosnym i jasnym głosem, gdy siada na swoim krześle przy kuchennym stole.
Wzrusza jednym ramieniem.
– Tak – odpowiada. – Uczyliśmy się o starożytnych Egipcjanach. Kiedy umierasz, wyciągają ci mózg przez nos – szczerzy do mnie zęby, a w mojej głowie pojawia się kolejny przebłysk – skurczone ciało na sofie – i walczę, żeby o tym nie myśleć: umieranie, martwa, śmierć…
Piekarnik już się nagrzał. Wsuwając do niego blachę z panierowaną rybą, przełykam ślinę.
– Czyli z panią Simmons wszystko dobrze się skończyło? – muszę podnieść głos, żeby mógł mnie usłyszeć przez szum czajnika. Nauczyciel Charliego musiał wziąć wolne z powodu poważnej operacji i było zastępstwo. Mój syn już rano był w złym humorze, powiedział, że nie chce iść do szkoły. Widziałam, że sytuacja robi się poważna. Na szkolnym korytarzu zesztywniałam i przykucnęłam, przypominałam sobie, że to tylko dziecko, które ma prawo do własnej osobowości i nastrojów. Stłumiłam panikę w piersi i wymyśliłam dla niego obietnicę, łapówkę, cokolwiek, co sprawi, że się uspokoi. Powiedziałam: „Charlie, proszę, wejdź, a po szkole pójdziemy do parku na całą godzinę. No dalej, Charlie, wejdź do klasy, dla mnie”.
I dopiero teraz, po całym dramacie i zamieszaniu tego dnia, uświadamiam sobie, że nie dotrzymałam złożonej mu obietnicy.
Chwytam za rączkę piekarnika, czekam na odpowiedź syna.
– Polubiłem ją – mówi Charlie i się prostuje. – Jest zabawna, opowiedziała nam dowcip.
Puszczam rączkę piekarnika.
– To dobrze – mówię. – Naprawdę dobrze.
Podsuwam mu mojego iPada, żeby sobie pograł w czasie, gdy ja szykuję posiłek. Chcę, by był spokojny, bym ja była spokojna. Jest teraz zmęczony i głodny, słania się na nogach po ciężkim dniu w szkole. Co oznacza nadmierną stymulację. Zmęczenie. Gdy wodzi wzrokiem po ekranie, opada mu głowa. Zanim udaje mi się powstrzymać, łapię go za uszy i prostuję mu głowę. Poprawiam go. Charlie krzywi się, odpycha moje dłonie.
– Przestań – mówi.
Cofam się.
Zalewam groszek wrzątkiem z czajnika. Czuję ruch w stawach mojej ręki. Rozpaczliwie staram się nie myśleć o kościach, o szkielecie, który czai się tuż pod moją skórą.
– A jaki ty miałaś dzień, mamusiu? – pyta Charlie.
Udaje mi się odstawić gorący czajnik, następnie odpowiadam. Charlie ma osiem lat. Jest moim synem, to tylko dziecko. Staram się zyskać na czasie, bawię się ustawieniami na płycie kuchennej, przełykam głośno ślinę, raz za razem, przełykam wszystko, co widziałam tego ranka, wyrzucam te obrazy, które wciąż przewijają się przez mój mózg, wypycham je z naszego życia.
– Dzień mamusi był po prostu wspaniały – mówię w końcu.
Woda w garnku na płycie grzewczej już się gotuje. Zmniejszam temperaturę – nic nie wykipi – i wychodzę na korytarz, gdzie Charlie mnie nie widzi. Opieram się o ścianę i nabieram głęboko powietrza. Mówię sobie, że mam wziąć się w garść. Żeby mieć wymówkę, podnoszę plecak Charliego z miejsca, w którym upuścił go przy drzwiach, tak jak zwykle robi to po powrocie do domu, i zanoszę go do kuchni, by go rozpakować. Zwyczajne, normalne czynności. Uspokajają mnie.
Między piórnikiem a resztkami lunchu znajduje się otwarta jaskraworóżowa koperta.
– Co to jest? – pytam, wyjmując ją.
Charlie odrywa wzrok od iPada. Od mojego wcześniejszego dotyku ma czerwone uszy.
– Urodziny – mówi. – W przyszłym miesiącu Molly z naszej klasy robi przyjęcie.
Wyciągam złożoną kartkę obramowaną balonami, i to prawda. „Molly zaprasza Charliego” – czytam.
– Zostałeś zaproszony – mówię do niego, a on kiwa głową.
– Tak.
Ponownie sprawdzam zaproszenie. Od miesięcy nikt nas nigdzie nie zapraszał. Molly. Nie słyszałam wcześniej tego imienia.
– Czy ona jest nowa? – pytam. – Nowa w twojej szkole?
Charlie przytakuje, a ja myślę: No to wszystko jasne.
Mimo to przyczepiam zaproszenie na lodówce magnesem ze SpongeBobem, obok listu z niebiesko-białym logo NHS.
***
Kiedy paluszki rybne są już gotowe, siadamy razem, ja naprzeciwko niego. Charlie szeroko się do mnie uśmiecha, a ja automatycznie odwzajemniam uśmiech. Kocham go. Kocham go tak bardzo i nie chcę, by cokolwiek go zraniło. Później kładę go do łóżka, zapalam lampkę i całuję jego delikatne, gładkie czoło. Nic mu nie jest, oczywiście, że nic mu nie jest, teraz to widzę. Spójrz, jak spokojnie śpi. Wymyśliłam sobie problemy.
Kilka godzin później jestem w łóżku i czuję pod sobą twardy materac. Leżę w ciemności z szeroko otwartymi oczami i wreszcie pozwalam sobie pomyśleć o wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło. Moje ciało trzęsie się z szoku i przerażenia. Pamiętam, jak kiedyś lekarz powiedział mi, że w ten sposób organizm odreagowuje traumę, pozwalam więc sobie na drżenie i nie próbuję tego powstrzymać.
Modlę się tylko, żeby tym razem się udało.
WTEDY
Prin, lat dziewięć, jedzie z tyłu samochodu. Ma na sobie ulubioną sukienkę, tę, o którą rano zrobiła taką awanturę. Mama powtarzała, że nie jest to stosowny strój, ale Prin wiedziała, jak zacisnąć pięści i sprawić, żeby jej broda zaczęła drżeć, i właśnie wtedy wkroczył uśmiechnięty tata i powiedział: – Nie kłóćmy się o to – może po prostu pozwólmy Prin założyć to, co chce.
Tak więc postawiła na swoim.
Sukienka jest różowa i ma dużą falbaniastą spódnicę, a tafta cudownie szeleści. Gdy Prin siedzi przypięta pasami z tyłu i słyszy dudnienie silnika pod stopami, unosi je, by obejrzeć błyszczące buty, również różowe, z małymi złotymi klamerkami po obu stronach. Trochę ją ocierają, robią się za małe, ale Prin za bardzo je lubi, żeby powiedzieć o tym mamie, która jak najszybciej chciałaby się ich pozbyć i oddać do sklepu z artykułami dla potrzebujących.
Znowu podnosi nogi, tym razem wyżej, i uderza o oparcie fotela mamy. Ta się odwraca, by na nią spojrzeć.
– Co robisz? – pyta. – Przestań kopać.
Gdy mama znów się odwraca, Prin się krzywi. Umie to robić, ćwiczyła w lustrze. Nie pokaże jednak tego grymasu mamie. Ani tacie. Z pewnością nie tacie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki