Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W czerwcu 2018 roku w warszawskim klubie go-go pojawiła się nowa dziewczyna. Tańczyła dla klientów i bawiła ich, rozmawiała z innymi pracownicami. Koleżanki nie wiedziały, że jest dziennikarką rozpoczynającą właśnie pracę nad reportażem o polskim świecie sekspracy. Pytania, które postawiła sobie na początku – kto pracuje w Polsce i świadczy usługi seksualne? jak te osoby postrzegają swoje zajęcie? – zaprowadziły ją na plan filmu porno, do klubu swingersów, przed internetowe sekskamerki i na spotkania z kobietami do towarzystwa. Poznani tak bohaterowie i bohaterki książki opowiedzieli jej o swoim życiu, wyborach i trudnej relacji ze społeczeństwem. Mówili otwarcie, szczerze i prosto w oczy. Bez wstydu, chociaż właśnie tego się od nich oczekuje.
Odważny i bezkompromisowy reportaż Karoliny Rogaskiej to nowe spojrzenie na osoby, które oceniamy zbyt łatwo i bezlitośnie. To ćwiczenie z empatii pokazujące, jak daleko jesteśmy zdolni posunąć się w próbie zrozumienia drugiego człowieka. To wreszcie wciągająca opowieść, w której znaleźć można odpowiedzi na pytania, które wstydzimy się zadawać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 274
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej siostrze, Oli
Przede mną, za drewnianym biurkiem, siedzi drobna blondynka w letniej, białej sukience. Jesteśmy w niewielkim biurze w Warszawie. Piętro niżej znajduje się klub go-go. Jest czerwiec 2018 roku.
– Sylwia jestem. Ty na jakie stanowisko? Przychodzi do nas tyle dziewczyn, że już się gubię – mówi blondynka[1].
– Chcę tańczyć – przypominam.
– A skąd pomysł, żeby zostać akurat tancerką?
– W ogłoszeniu o pracę przeczytałam, że da się wyciągnąć nawet dziesięć tysięcy złotych miesięcznie. Teraz jestem sekretarką i nie ma szans, żebym tyle zarobiła. Lubię taniec, lubię, gdy mężczyźni na mnie patrzą – mówię. Przebąkuję też, że nie mam doświadczenia na rurze.
– Nie liczą się umiejętności. Ważne, żebyś miała chęci, a wszystkiego się z czasem nauczysz – zapewnia rekruterka.
Zaprasza mnie na „wieczór zapoznawczy”. Pyta, czy jest ktoś, kogo nie chciałabym spotkać w klubie. Nie? Niektóre dziewczyny boją się, że wpadnie ich chłopak, ojciec lub po prostu znajomy. Można zostawić zdjęcie takiego delikwenta u ochroniarzy. Oni przypilnują, żeby nie wszedł do środka.
Sylwia prowadzi mnie po schodach na dół. Pierwsze, co czuję, to dym. Na kanapach rozstawionych pod ścianami siedzą lub leżą dziewczyny w bieliźnie. Jest ich trzynaście. Większość z nich w jednej ręce trzyma papierosa, w drugiej – telefon. Powoli przeciągają palcami po ekranach. Widzę, że świecą się na nich ikonki portali społecznościowych. Jedna czyta książkę. Wydaje mi się, że to Mistrz i Małgorzata, ale nim zdążę zapytać, porwie ją wir pracy. Niektóre odrywają się od ekranów i rozmawiają. Jedna z nich wykrzykuje do Sylwii:
– Ty już po operacji?! Pokaż je, tylko zajrzę. – Odgina bluzkę rekruterki i zagląda w dekolt. Zaczyna się dyskusja, u którego chirurga plastycznego najlepiej zrobić piersi.
– Żyrafa robiła u takiego z Łodzi. Czeka się i trzeba wyłożyć jakieś szesnaście tysięcy, ale warto – przekonuje brunetka z mocno pomalowanymi oczami.
Dziewczyny dyskutują też o egzaminie na prawo jazdy, o planowanym wyjeździe na Mazury, o okropnym kliencie z wczoraj.
– To był idiota, rzucał się z łapami między nogi, ale żeby wydać pieniądze, to już nie był taki chętny.
Tancerki to studentki, młode matki, dziewczyny, które przyszły dorobić i siedzą tu drugi czy trzeci rok. Pracują kilka nocy w tygodniu. Mają między dwadzieścia a trzydzieści lat. Ich nogi i ręce są smukłe, ale umięśnione.
Przy barze stoi kierowniczka Magda. Wysoka, szczupła, w jeansach i zwykłym białym T-shircie. Jej popielate włosy sięgają do ramion. W szerokim uśmiechu pokazuje aparat na zęby. Macha do mnie na powitanie i wraca wzrokiem do stojącego przed nią laptopa. Obok, na wysokich barowych stołkach, przysiadły ubrane na czarno kelnerki.
Nie ma żadnych mężczyzn. Jedyni, którzy tu pracują, to ochroniarze przebywający piętro wyżej. Albo ci od ulotek, którzy cały czas są na mieście i razem z kilkoma dziewczynami zapraszają klientów do klubu.
– Witamy w królestwie kobiet. – Sylwia się śmieje.
Nie bawi się w przedstawianie mnie innym.
– To nowa tancerka. Która z was jej wytłumaczy co i jak? – rzuca. Po chwili odzywa się dziewczyna z długimi, sztucznymi rzęsami, platynowymi włosami, ubrana w biały, lateksowy komplet.
– Dobra, ja to zrobię. Marika, pomożesz?
Brunetka, do której kieruje pytanie, kiwa głową na znak zgody.
Dowiaduję się od nich, że zarabiam na drinkach stawianych przez facetów i tańcach prywatnych, przez moje ręce nie mogą przechodzić żadne pieniądze – i nie uprawiamy seksu z klientami. Mam dwadzieścia procent od ceny drinka i czterdzieści procent z tańca. Nie ma podstawy godzinowej. Poza tym mam tańczyć na rurze i pilnować listy, na której rozpisana jest kolejność dziewczyn.
– I szanujemy klientów. Oczywiście jeśli oni szanują nas. Część z tych, którzy tu przychodzą, zamienia się w jakichś dzikusów. Nie szczyp się wtedy i ciągnij z nich, ile się da – doradza Marika.
Dziewczyny pokazują mi pokoje przeznaczone na tańce prywatne. Są na drugim końcu skąpanego w różowym mroku klubu. Jest w nich jeszcze mniej światła niż na głównej sali. Lepsze są te z większym metrażem – gdy klient chce macać, to jest przestrzeń, żeby się odsunąć. Na koniec tańca wciskamy przycisk na pilocie, którzy leży na oparciu kanapy. Przychodzi kelnerka i wszystko rozlicza. Tancerka nie może brać od klientów żadnej gotówki – to już wiem.
Aśka, ta w lateksie, dodaje na koniec:
– Jak gość jest bardzo agresywny, to też możesz wcisnąć przycisk, żeby przyszła kelnerka. Tylko jak jest obłożenie, to najpewniej zajmie jej kilka minut. Więc moja rada jest taka: gdy klient się rzuca i zaczyna cię dusić, to po prostu stamtąd spierdalaj.
Wracamy do dziewczyn. Siadam na kanapie z kierowniczką, Magdą. Mam obserwować. Rozlega się krótki sygnał dźwiękowy. Jak w windzie, gdy zatrzymuje się na wybranym piętrze, tylko głośniejszy. To selekcjonerka, która siedzi na górze, daje znak, że przyszli klienci.
Tancerki odkładają telefony za bar, prostują się. Wciągają na nogi buty, tak zwane „szklanki”, z okołodziesięciocentymetrową platformą i szpilką wysoką na jakieś dwadzieścia. Menadżerka wyszukuje na YouTubie piosenkę i zaraz z głośników dudni Romantyczna miłość Vixen i Mery Spolsky: „Mógłbyś ją nosić na rękach, oddać się jej i być wiernym. Chciałbyś mieć kluczyk do serca jej, być dla niej odźwiernym? Chociaż kumple ci mówią, że cię wali po rogach, ty w niej widzisz anioła zesłanego do ciebie przez Boga”. Wtem selekcjonerka zbiega na dół i krzyczy:
– Sorry, dziewczyny! Fałszywy alarm. Ciapki przyszły – mówi. Ciapki, czyli faceci, którzy chętnie by weszli, ale nie mają zamiaru za to wejście zapłacić.
Dziewczyny znów rozsiadają się na kanapie. Ale następny alarm już nie jest fałszywy. Patrzę, jak tancerki wchodzą na podest i kręcą piruety, zwisają do góry nogami, wiją się po podłodze. Jedna z kelnerek, która jest prawą ręką kierowniczki, zauważa chyba przestrach w moich oczach. Podchodzi i mówi:
– To kwestia ćwiczeń. Patrzysz na to, co robią dziewczyny, i starasz się powtórzyć. Do tego raz w tygodniu najzdolniejsze prowadzą tu lekcje tańca. To co, będziesz w przyszłym tygodniu, podpiszesz umowę i startujemy?
Tak. Startujemy.
Dziewczyny w klubie nie wiedzą, że jestem dziennikarką i będę pisać wcieleniowy reportaż o ich pracy. Chcę się dowiedzieć, jakie emocje towarzyszą tańczeniu w takim klubie. Wcieleniówki to mój ulubiony sposób zbierania materiału. Pozwala na spotkanie z ludźmi w sytuacji, która im jest bliska, a dla mnie nowa. Dzięki nim mogę znaleźć się w miejscach, do których inaczej nie miałabym wstępu. Tak weszłam na dwudzieste szóste urodziny Radia Maryja, sprawdzałam, jak działa „terapia konwersyjna” (stosowana, żeby „uleczyć” osoby LGBT+), dwa razy zdarzyło mi się być w pracy z listonoszem, byłam też na wykładzie o Adolfie Hitlerze zorganizowanym dla nacjonalistów.
Opisywanie życia innych z takiej perspektywy daje szansę głębiej ich poznać, efektywniej pomóc, pokazać sytuację z bliskiego punktu widzenia. Mogę w ten sposób zrozumieć rzeczy, których inaczej nie byłabym w stanie pojąć. Chociaż zabrzmi to absurdalnie, na reportażach wcieleniowych czuję się sobą bardziej niż w niektórych codziennych sytuacjach. Inną ważną motywacją jest zastrzyk adrenaliny. To uczucie uzależnia.
Do tego wcieleniówki są atrakcyjne dla czytelników. Klikają się.
Argument o „klikalności” przekonuje redaktorkę mojego działu, by pozwoliła mi na realizację tego tematu. Jednak nie wszyscy podzielają jej zdanie i mój entuzjazm. Co ludzie pomyślą o Onecie, kiedy dowiedzą się, że zostałaś przez nas puszczona w takie miejsce? – pytają. Argumentuję kilkanaście minut: to ja tańczę, a nie cała redakcja. To wyjątkowa okazja, żeby poznać kluby go-go od środka, pokazać ten świat, obalić mity... A kiedy materiał jest już gotowy, dostaję zgodę na publikację, ale z zastrzeżeniem, że mam usunąć fragment, w którym wykonuję przed klientem taniec prywatny, bo „to jest za mocne”. Jeden z przełożonych rzuca jeszcze na koniec rozmowy:
– Myślałem, że jak tam idziesz, to po to, żeby rzucić światło na jakąś aferę... Pokazałaś tylko, jak pracuje się tancerkom, a przecież i tak każdy ma już zdanie na temat ich profesji.
Nic nie odpowiadam, ale słowa o tym, że „każdy ma zdanie”, zostają ze mną na dłużej. Dochodzę do wniosku, że rzeczywiście tak jest – większość zapytanych osób pewnie bez większego zastanowienia wyrazi jakąś opinię o pracy seksualnej. I to nawet – a może przede wszystkim – kiedy nie miała z nią styczności.
Pod tekstami o sekspracy publikowanymi w internecie pojawiają się setki komentarzy – użytkownicy prawią morały, obrażają osoby z branży. Niektórzy piszą o „najstarszym zawodzie świata”, stwierdzając, że skoro i tak istnieje od wieków, to można go chociaż opodatkować. Rzadziej pada stwierdzenie, że to wolny wybór jednostki, której należy się szacunek.
Społeczne podejście do pracy seksualnej dobrze ilustruje akapit z tekstu Łukasza Długowskiego z „Gazety Wyborczej”. Dziennikarz pisze, że „prostytucja jest jak trąd: istnieje, ale nie chcemy o tym wiedzieć. Państwo traktuje ją jak uporczywą plamę, której nie da się sprać z sukienki, więc udaje, że jej nie ma, a ludzie się brzydzą, ale korzystają”[2]. Już pierwsze skojarzenie piszącego, „trąd”, jest znaczące. W tekście padają przede wszystkim statystyki z polskich badań o pracy seksualnej (realizowanych kilkanaście lat temu). Pojawiają się też wypowiedzi pracownic, które informują, ile zarabiają i na jakie usługi się godzą. Nie dowiadujemy się wiele o ich motywacjach.
Takie podejście w mediach nie jest niczym wyjątkowym – pełnych, pogłębionych wypowiedzi osób działających w seksbiznesie jest w nich mało. Jeżeli się pojawiają, to zazwyczaj są okraszone wypowiedziami eksperta, który tłumaczy, co te osoby tak naprawdę czują i mają na myśli.
W jednym z wywiadów z seksuologiem Andrzejem Gryżewskim czytam, że kobiety, które uprawiają seks za pieniądze, mają problem z tworzeniem relacji, są straumatyzowane, narażone na uzależnienia. Twierdzi on też, że „seks z prostytutką jest ryzykowny i można zakazić się chorobą przenoszoną drogą płciową, jest to wypożyczanie czyjegoś ciała za pieniądze. Sprowadzenie drugiej osoby, kobiety, do roli przedmiotu. Ta sytuacja nie jest dobra ani dla mężczyzny, ani dla tej kobiety”[3]. Czy na pewno jest tak, jak twierdzi seksuolog? A może to jego interpretacja? Wykluczanie pracownic z rozmów o ich zajęciu ma miejsce nie tylko w przestrzeni medialnej. Na stronie internetowego „Codziennika Feministycznego” można przeczytać o sytuacji z 2017 roku, kiedy kawiarnia Stół Powszechny zorganizowała debatę pod tytułem Ciało w ogrodzie poświęconą „roli ciała w prostytucji”[4]. Do dyskusji nie została zaproszona żadna osoba z doświadczeniem w seksworkingu. Świat naukowy stara się o rzetelną reprezentację w swoich badaniach, jednak nie są to materiały, które dotrą do szerokiego grona odbiorców. Jak wskazuje socjolożka dr Agata Dziuban z Uniwersytetu Jagiellońskiego, powszechne jest identyfikowanie i zrównywanie pracy seksualnej z handlem ludźmi. Naukowczyni bada temat od lat, pracowała z osobami, które świadczyły usługi na ulicy, i zaznacza, że taki dyskurs jest błędny i może być krzywdzący dla samych pracownic.
Dziuban wyjaśnia, że „funkcjonują dwie dominujące perspektywy, które skupiają się głównie na kobietach. Mężczyźni i osoby trans są praktycznie niewidzialne w debatach na temat pracy seksualnej, co też jest problemem, bo w efekcie niewiele działań profilaktycznych jest kierowanych właśnie do nich. Czyli z jednej strony bardzo wyraźny jest dyskurs, w którym przedstawia się osoby świadczące usługi seksualne jako dewiantki: skorumpowane, zdemoralizowane i stanowiące zagrożenie dla zdrowia publicznego”. Z drugiej strony – zauważa socjolożka – coraz bardziej popularny w Europie staje się dyskurs oparty na modelu ofiary: „Zasadza się on na przekonaniu, że żadna osoba, która mogłaby samodzielnie podejmować decyzje, nie podjęłaby takiej pracy, ponieważ uwłacza ona ludzkiej godności”[5]. Pracę seksualną postrzega się też jako przemoc mężczyzn wobec kobiet, nawet jeżeli nie są one do niczego zmuszane i dobrowolnie godzą się na określone czynności. Tymczasem jeżeli przyjrzeć się wypowiedziom pracownic, swoją tekście postrzegają jako rozwiązanie najlepsze w danym momencie.
Doktor Izabela Ślęzak z Uniwersytetu Łódzkiego w artykule Kolektywny wymiar budowania zaangażowania w pracę seksualną kobiet świadczących usługi seksualne w agencjach towarzyskich podkreśla, że dla niektórych pracownic szef „stawał się niespodziewanie jedyną osobą, która prezentowała postawę otwartą, pełną zrozumienia, pozbawioną wartościowania, a jednocześnie oferującą konkretne rozwiązanie problemów”, które sprawiły, że zajęła się sprzedawaniem usług seksualnych[6]. Zdarza się oczywiście też, że „pracodawca” wykorzystuje swoją pozycję, by gnębić zatrudniane osoby. Nie znaczy to jednak, że jest to praca zawsze związana z krzywdą, chociaż ruchy na rzecz osób pracujących seksualnie w dużej mierze wzięły się z krzywdy. A raczej ze sprzeciwu wobec niej.
Pierwsza organizacja zrzeszająca osoby świadczące usługi seksualne powstała w latach siedemdziesiątych XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Nazywała się Call off Your Old Tired Ethics (COYOTE), co można przetłumaczyć jako Daruj sobie swoją wyświechtaną etykę, chociaż takie tłumaczenie nie tworzy „zwierzęcego” akronimu. W tamtych czasach osoby zajmujące się sekspracą bywały często ofiarami seryjnych morderców i gwałcicieli, bo istniało społeczne przyzwolenie na traktowanie ich w ten sposób. Policja markowała śledztwa lub w ogóle nie podejmowała się rozwiązania spraw z przestępstwami wobec pracownic, uznając je za mało istotne[7].
Była to więc kwestia walki o przetrwanie i jednocześnie niezgody wobec policyjnej opresji. Pracujący w branży zrzeszali się, by powstrzymać handel ludźmi i pomagać jego ofiarom, przekonując przy tym, że do zwiększenia bezpieczeństwa może się przyczynić tylko dekryminalizacja, a więc zniesienie karalności wykonywania usług, ich nadzorowania czy organizowania – i wreszcie korzystania z nich[8]. Widmo kary sprzyja bowiem rozkwitowi szarej strefy, wzmacnia lęk przed zgłaszaniem nadużyć z obawy, że też dostanie się wyrok lub narazi na niego kogoś bliskiego. Pracownicom i pracownikom nie chodziło o likwidację zawodu, bo on sam w sobie nie jest źródłem przemocy – za nią odpowiada system, w jakim zawód funkcjonuje. Zależało im na prawie do bycia sobą i kierowania swoim życiem. Osoby zajmujące się seksworkingiem często pochodziły ze społeczności dyskryminowanych – czarnych i LGBT+. Usługi seksualne były szansą na utrzymanie się.
W zamieszkach, które wybuchły w 1969 roku w barze Stonewall w Nowym Jorku, od początku brały udział seksworkerki, osoby czarne i transpłciowe[9]. Ten opór przeciwko przemocy i wykluczeniu jest uznawany za wydarzenie, które przyspieszyło proces tworzenia się ruchów równościowych. Przez wiele lat starano się jednak wymazywać osoby, które były ważną częścią tych wydarzeń. W książkach i produkcjach filmowych opowiadano głównie o zbuntowanych białych gejach.
W Polsce walka o prawa osób pracujących seksualnie dopiero się zaczyna. W 2014 roku powstała pierwsza organizacja działająca na tym polu, Sex Work Polska. Jej członkinie przede wszystkim działają „w terenie”, pomagają osobom pracującym w agencjach chociażby poprzez zapewnienie im środków antykoncepcyjnych. Zapewniają też pomoc psychologiczną i prawną osobom, które doświadczyły przemocy, były mobbingowane lub przeżyły traumę i nie mogą sobie z nią poradzić.
Reprezentacja osób pracujących seksualnie w mediach wciąż jest jednak nikła. Nawet badaczki zajmujące się tematem skupiają się głównie na tak zwanym full-service escort (kiedyś napisałabym „prostytutki”, ale już wiem, że to niewłaściwe słowo – jeszcze będzie czas na wyjaśnienie, dlaczego tak jest). A przecież branża jest dużo bardziej rozbudowana: są osoby pracujące na kamerkach, dominy, tancerki, aktorzy i aktorki porno, masażystki erotyczne – i tak dalej.
Działają też kluby dla swingersów – miejsca, których właściciele często odżegnują się od bycia częścią seksbiznesu, jednak fakty są takie, że chociaż nie płaci się bezpośrednio za usługę seksualną, to odwiedza się je w celu odbycia stosunku.
Napisałam tę książkę, by oddać głos osobom pracującym seksualnie. Chciałam stworzyć przestrzeń tylko dla nich. Sprawdzić, ile jest mitów w wyobrażeniach na temat ich zajęcia. Bez pouczania i patrzenia na nie z góry.
Byłam ciekawa, jak wygląda ich praca, dlaczego ją wykonują, jak jej społeczne postrzeganie wpływa na ich życie. Czy boją się, że ktoś zrobi im krzywdę? Ile jest w tym wyzwolenia, a ile ograniczeń?
Zanim jednak zadałam im te pytania, zmierzyłam się z własnym wstydem i sprawdziłam swoją odwagę w klubie go-go.
– Na początku naucz się chodzić. Wiem, jak to brzmi, ale większość początkujących robi to źle.
To mój pierwszy dzień pracy w klubie. Kręcę się po podeście, obciągając palce, stopy kierując w stronę rury. Potem uczę się kilku podstawowych wymachów nogą, wyrzutu włosów w górę, kręcenia dookoła, gdy trzymam rurę rękoma, jednocześnie odrywając nogi od podłogi.
Klienci przychodzą koło dwudziestej drugiej. Nasi grali dziś mecz na mistrzostwach świata w piłce nożnej, będzie tłum. Zaraz mój pierwszy taniec. Wchodzę na podest, przeplatam ruchy, które pokazały mi dziewczyny. Improwizuję. Jest lepiej, niż zakładałam.
Czuję się trochę, jakbym tańczyła w swoim pokoju, a nie na oczach innych dziewczyn i mężczyzn. Do tego zauważam, że faceci patrzą przede wszystkim na te tancerki, z którymi akurat rozmawiają. Nie na podest. Stres maleje.
– Weź tego pana po lewej – szepcze kelnerka.
Podchodzę.
– Cześć, jak się masz? – zagajam, muskając dłonią jego ramię i siadając obok na kanapie.
Na początku nie mam szczęścia. Dwóch pierwszych przyszło wypić piwo i nic więcej. Kelnerki szybko ich spławiają. Potem idzie lepiej. Pojawia się pięciu warszawskich biznesmenów. Dosiadamy się do nich. Każda ma swojego pana do oczarowania – nie wolno podbierać klientów. Po paru chwilach podchodzi kelnerka.
– Jak się masz? Może drink dla koleżanki? – zagaduje. Taka zasada: to kelnerka ostatecznie pyta o napoje dla nas. Ma kartę ze specjalną listą drinków, widełki cenowe to od 55 do 805 złotych (a ceny tańców prywatnych wahają się między 120 złotych za 5 minut do 360 za kwadrans). Podchodzi kilka razy, aż cel zostanie osiągnięty. Takie same zasady panują w dziewięciu innych klubach tej sieci w Polsce. Właściciel ma też kontrakt z klubem w Hiszpanii. Można wyjechać na kilka tygodni, żeby zarobić więcej niż tu.
Gość kupuje mi w końcu drinka za 188 złotych. Nim zdążę go dopić, kierowniczka włącza specjalną muzykę, o wolniejszym, wyraźniejszym rytmie. To znak, że czas na pokaz. Każda z nas ma wykonać taniec boa. Trzeba się wić, ruszać biodrami, wyginać w pobliżu klienta. Po takim pokazie mężczyźni chętniej wyjmują gotówkę.
Miejscowi to rzadkość. Do klubu przychodzą zazwyczaj mężczyźni, którzy akurat przyjechali do stolicy na firmowe szkolenie albo turyści będący na wakacjach w Polsce. Niezależnie od tego, skąd są, bardzo interesuje ich, ile się tu zarabia. Pyta o to każdy, z którym rozmawiam. Czasem dodają jeszcze: „Szanuję to, co robisz, ale nie mogę tego wspierać i nie będę ci nic kupował”. Gdy opowiadam to dziewczynom, one kwitują:
– Ta, kurwa, szanują. Jakby szanowali, to by właśnie płacili. Chcą popatrzeć za darmo, a zgrywają jebanych dżentelmenów.
Jeden z nich przyjechał tu z kolegą, są ze Stanów Zjednoczonych. Wybucha śmiechem, gdy mówię, że da się tu zarobić od półtora do dwóch tysięcy tygodniowo.
– You’re stupid. Jesteś totalnie głupia, bo w Stanach zarobiłabyś dużo więcej.
– I gdybym tańczyła na rurze tam, ale za większe pieniądze, to znaczy, że już nie byłabym głupia?
– Jasne. Tam można się dorobić na wszystkim. Wcześniej mieszkałem w Egipcie, szesnaście lat temu przeniosłem się do Stanów i żyję, jak trzeba. I wiesz, widziałem już tyle... Ten klub jest słaby. Na pewno żadna z was nie może mi dać czegoś, czego już bym nie doświadczył. You’re all stupid. – Powtarza słowo stupid, co chwilę wznosząc przy tym szklankę, jakby coś świętował.
Po serii docinków pan z USA zamawia mi jednak drinki – dwa, każdy po 308 złotych. Każe zapłacić swojemu koledze. Gdy ten orientuje się, ile właśnie wydał, wpada w szał. Chce zwrotu pieniędzy. Krzyczy, że wezwie policję. Podbiega do niego jedna z tancerek. Przytula.
– Co się dzieje, misiu? – pyta i wręcza mu kieliszek wódki, który właśnie wcisnęła jej w dłoń kelnerka. – To na uspokojenie. Chodź ze mną, zaraz się zrelaksujesz.
Prowadzi go za rękę do jednego z prywatnych pokoi. Zabiera ze sobą kilka dodatkowych kieliszków. Po dwudziestu minutach gość wychodzi stamtąd bez koszulki, ledwo stoi na nogach. Próbuje się wspiąć po schodach do wyjścia. Nie jest w stanie. Jego przyjaciel mnie opuszcza i pomaga mu wyjść. Już nie wracają.
Kierowniczka zerka znacząco na te, które obserwują całą scenę. To znak: nie gapcie się, wracajcie do pracy. Mamy udawać, że nic się nie wydarzyło. Afera? Nie było żadnej afery, kieliszków z wódką. Żadnego klienta, który w chwilę stracił kontakt z rzeczywistością. Jasne jest dla mnie, że o takich sytuacjach nie wolno mówić głośno. Dziewczyny spuszczają głowy i idą tańczyć lub czekać na kolejnych mężczyzn.
Mam szczęście, nie trafiam na agresywnych klientów. Co najwyżej natarczywych, jak ten, który przyjechał do Warszawy szkolić się z kolegami. Zamówił taniec prywatny. Miał do wyboru pięć, dziesięć lub piętnaście minut. Wybrał kwadrans. Z kelnerką rozliczył się już na początku. Ta nie omieszkała mi przypomnieć, że na prywatnym mam rozebrać się do naga.
Wchodzę tam z nim i chcę, żeby to się już skończyło. Bob Marley śpiewa o miłości. Staram się tańczyć jak najdalej od kanapy, na której siedzi. Opieram się dłońmi o lustro zajmujące przeciwległą do kanapy ścianę. Wypinam pośladki. Patrzę na swoje odbicie i mówię do siebie w myślach: „To się nie dzieje”. I potem: „A jednak. Właśnie, kurwa, wyginasz się przed jakimś typem, dziewczyno”. Czuję, że przekroczyłam jakąś granicę seksualności, którą miałam w głowie. Kłębią się we mnie uczucia z dwóch różnych biegunów. Jest mi niekomfortowo, trochę się boję. Pojawia się też jednak coś na kształt ekscytacji, że ja jedna potrafię tak wpłynąć na silniejszego, starszego ode mnie mężczyznę. Cały czas próbuje mnie dotknąć. Dyszy, gdy ściągam majtki. Nie umiem powiedzieć, ile czasu minęło. Włączam czwartą piosenkę, jak się potem okazuje, niepotrzebnie. Tańczyłam za długo. Menadżerka łapie mnie za ramię, gdy wracam na salę.
– Na przyszłość pamiętaj: mija czas, a on chce jeszcze, to wołasz kelnerkę i nabijamy dodatkową kasę. Po co masz się tam kręcić za darmo? – syczy mi do ucha i popycha w stronę tego faceta. Mam dalej umilać mu czas.
– Może przyjedziesz do mnie do hotelu jutro? – pyta.
– Muszę pomyśleć – mówię, pamiętając o zasadzie, że nie wolno mówić „nie”, ale też nie można nic obiecywać. Jednak ten pyta o to raz po raz. Nie wytrzymuję: – Nie przyjadę. Nie licz na to.
Sięga do kieszeni, wyciąga dwa banknoty z Kazimierzem Wielkim złożone w kostkę i wciska mi je między uda.
– Masz, może się jeszcze zdecydujesz – mówi i zaraz opuszcza lokal.
Panikuję, bo wiem, że nie mamy prawa wziąć od klientów żadnych pieniędzy. Zanieść to do kelnerek? Na zaplecze, ryzykując wpadkę? W końcu wyrzucam je za kanapę.
Czasem dziewczyny muszą sobie radzić z takimi, co popiją i myślą, jak sprowadzić kobietę do parteru. Pokazać, kto tu rządzi. Jak tylko popychają lub wyzywają od szmat, tancerki radzą sobie same i doprowadzają ich do porządku. Podbiegają do kierowniczki i jeśli jej pouczenie nie pomaga, to biorą takiego pana pod ręce i prowadzą do wyjścia. Interwencja ochrony to ostateczność, jak wtedy, gdy jeden z mężczyzn rzuca się na Aśkę. Uderza pięścią w brzuch. Dziewczyna łapie oddech i krzyczy:
– Kurwa mać! Idiota!
Kelnerki biegną po pomoc. Na dół wpadają ochroniarze, biorą mężczyznę za fraki i chwilę później już go nie ma. Dochodzi szósta rano. Na dziś kończymy.
Na dziesięciogodzinnej zmianie tańczy się jakieś piętnaście lub dwadzieścia razy. Te, które pracują tu już długo, nie cierpią na zakwasy, ja tak. Ale zmęczenie dopada je to samo.
– Obudziłam się i marzyłam, żeby wyrwać jeszcze choć godzinę. Niestety, dochodziła już osiemnasta. Trzeba się było zbierać – żali mi się Aleksandra, gdy kolejnego dnia przebieramy się do pracy. Przegryza jeszcze na szybko ryż z kurczakiem z pobliskiego chińczyka. Gdy klientów jest dużo, zdarza się nie jeść przez całą noc.
Z reguły tańczymy do rytmicznego popu. Bywa jednak, że kierowniczka Magda ma ochotę puścić coś niestandardowego. Gdy wypada moja kolej, a z głośników słyszę Edytę Górniak śpiewającą Kolorowy wiatr z bajki Pocahontas, podchodzę upewnić się, czy czegoś nie pomyliła.
– Poczuj tę muzykę – słyszę w odpowiedzi.
Kolejna tancerka wygina się do Wszystkie dzieci nasze są Majki Jeżowskiej.
Magda patrzy na to i zanosi się śmiechem. Do dziewczyn zwraca się czasem per „słońce”, zdrabnia ich imiona. Gdy widzi, że jeden z klientów wyciąga telefon i robi zdjęcia, podchodzi do niego i wyrywa mu sprzęt. Mówi wtedy do kelnerki:
– Masz pilnować, czy ktoś nie odpierdala takich rzeczy.
Potem dowiaduję się, że Magda jest aniołem w porównaniu z tym, jakie mogą być kierowniczki w innych klubach. Mówi to Aleksandra, z którą wracam autobusem do domu.
– W poprzedniej pracy musiałam siedzieć na baczność, nawet kiedy nie było klientów. Dostawałam zjebę za używanie telefonu. Pracowałam jeszcze więcej i ciężej. Ale też więcej zarabiałam, bo się zdarzało rąbać klientów. Brał taki piwo i mu się liczyło pięćset złotych. Rachunek gość opłacał na koniec wizyty, był zazwyczaj już zbyt pijany, by się orientować, że coś nie gra. – Milknie i przez chwilę uśmiecha się do świata, który powoli sunie za szybą autobusu. Zaraz jednak poważnieje. Ciągnie:
– Po każdej zmianie wracałam do domu z rykiem. Trzęsłam się cała, bo na przykład słyszałam od kierowniczki: „Głupia pizda jesteś, widziałam, jak się opierdalałaś. To praca, nie wakacje. Jeszcze raz i obetnę ci coś z wypłaty”. A ja po prostu siadłam na chwilę przy barze, bo chciałam się napić wody. Odeszłam, ale ciągle się zastanawiam, czy lepiej czuć się tak wewnętrznie źle i mieć więcej kasy, czy zarabiać mniej, ale bez płaczu.
W klubie nie wytrzymuję długo. Sama praca jest w porządku. Dawno nie czułam się tak pełna energii i pewna swojej kobiecości. Stresuję się tylko, że ktoś odkryje moją prawdziwą tożsamość. Menadżerka widziała mój dowód osobisty, wystarczyłoby szybkie wyszukiwanie w Google. Poza tym w redakcji nie byliby zbyt zadowoleni, gdybym za długo zajmowała się zbieraniem materiału do jednego reportażu. Piszę SMS, że rezygnuję. Rekruterka oddzwania za chwilę.
– Czemu? Za ciężko fizycznie? Psychicznie? Jak chcesz, to nie będziesz musiała robić tańców prywatnych. Albo zmienimy ci stanowisko na kelnerkę – przekonuje.
Kiedy podkreślam, że jestem zdecydowana, ton jej głosu się zmienia.
– Masz się pojawić w klubie, powiedzieć Magdzie, że odchodzisz. Powinnaś pracować jeszcze przez dwa tygodnie. Musisz to zrobić, bo mogą być różne konsekwencje... Widzę cię dziś – kończy rozmowę.
Dzwoni przez tydzień, codziennie. Nie odbieram. Wiem, że nic nie muszę, bo podpisałam umowę o dzieło.
Po wszystkim czuję, że moje doświadczenie to za mało. Opowiedziałam o emocjach, jakie mogą towarzyszyć pracy w klubie, ale nie znam realnej motywacji dziewczyn, które podejmują się tej pracy. Nie wiem, jak i czy w ogóle wpływa na nie wieloletnia praca w tym zawodzie. Decyduję się znaleźć kogoś, kto mi o tym opowie. Tak trafiam na Mishę Czumaczenko. Była uczestniczką telewizyjnego show Top Model i podczas wywiadów pytano ją o pracę. Opowiadała bez wstydu.
Pracuje w zawodzie już osiem lat, zaczęła, gdy miała dwadzieścia jeden. Rozmawiamy przez telefon, bo Misha przebywa we Włoszech. Jak wygląda, wiem tylko ze zdjęć.
Mówi, że pieniędzy jest mniej niż kiedyś, a klienci coraz gorsi. Parę lat temu przychodzili do klubu pobawić się, pobyć w towarzystwie dziewczyn. Wiedzieli, że na to idą ich pieniądze. A teraz rzucają stówę i liczą, że zrobisz dla nich wszystko – kwituje Misha.
– Dla nich nie jesteś kobietą. Jesteś przedmiotem. Jak krzesło, na które i możesz usiąść, i je połamać – mówi. Denerwuje się, że przecież jak facet idzie do sklepu, to nie pcha kasjerce ręki w majtki. Czemu myśli, że może to robić tancerce?
Czuje się emocjonalnie wypalona, na razie nie wyobraża sobie wejścia z kimś w związek. Miałaby w głowie tych wszystkich narzeczonych i mężów proponujących seks w hotelu. Ma poczucie, że tyle już widziała i przeżyła, że stała się obojętna.
– Jak zaczynałam, to nie rozumiałam, dlaczego dziewczyny są opryskliwe dla klientów. Teraz rozumiem. Ma się dość. Każdy mówi to samo: albo chcą się do ciebie dobrać, albo pieprzą, że nie pasujesz do tego miejsca. Jak słyszysz to setny raz, to robi się słabo. Ja dalej jestem miła, ale rozumiem te, które chodzą na ciągłym wkurwie – mówi.
Pracuje dalej tylko dlatego, że potrzebuje pieniędzy.
– Wiesz, to nie są jakieś kokosy. To znaczy za granicą wyciągam sporo, dlatego teraz pracuję głównie w klubach we Włoszech. Tam ludzie mają pieniądze. Ale w Polsce to było średnio pięć czy sześć tysięcy, w porywach do dziesięciu w lepszych miesiącach.
Misha pochodzi z Ukrainy, razem z rodzicami przeprowadziła się do Polski w wieku siedmiu lat. Jednak jej rodzice się rozwiedli i po ukończeniu edukacji razem z mamą wróciły do Odessy. Zatrudniła się w państwowym archiwum. Chciała dołożyć do domowego budżetu. Jadąc rano autobusem do pracy, mijała klub ze striptizem. Na razie tylko patrzyła na szyld.
Sytuacja finansowa rodziny bardzo się pogorszyła. Wtedy uznała, że wraca do Polski, bo raz, że lepiej zarobi, a dwa, że po części czuje się Polką. Osiedliła się w Krakowie. Trzeba było szybko znaleźć dobrze płatną pracę, a w klubie go-go mogą cię przyjąć od razu po rozmowie kwalifikacyjnej. Wystarczy, że się spodobasz.
Nie miała problemów z rozbieraniem się ani z tańcami prywatnymi. Dla niej bliskość to coś naturalnego. Poza tym pracę traktuje aseksualnie.
– To, że facetowi ruszy się w spodniach, to jego sprawa – mówi.
Dziewczyna wyjaśnia też, że do pracy w klubie trzeba być silnym i stabilnym. Widziała mnóstwo tancerek, które odleciały w alkohol i narkotyki, i już z tego lotu nie wróciły. Poznała też kilka osób, które zajęły się tańcem, myśląc, że ich historia skończy się jak w filmie Pretty woman. Książę na białym koniu pojawia się bardzo rzadko. Zna tylko jeden taki przypadek. Anglik był w delegacji w Krakowie i zakochał się w jednej z tancerek. Teraz są już kilka lat po ślubie. W klubie można nawiązać fajny romans na miesiąc, dwa. Faceci przychodzą tu jednak głównie patrzeć na piękne kobiety albo zwierzać się z problemów. Dziewczyny robią za psychoterapeutki.
Tancerki czasem się ze sobą zaprzyjaźnią, ale też – jak to bywa w życiu – dochodzi do konfliktów.
– Jak klient zmienia dziewczynę, bo na przykład woli blondynkę od brunetki czy jakoś nie podpasowała mu rozmowa, to ta, która została porzucona, ma żal do tej nowo wybranej. Takie dziewczyny chyba nie rozumieją, o co chodzi w tej pracy.
Misha myśli, że posiedzi w biznesie jeszcze ze trzy lata, aż odłoży na własne mieszkanie. A potem coś się wymyśli.
Tekst o pracy w klubie trafia na stronę Onetu. Po publikacji dostaję prywatną wiadomość na Facebooku:
Jestem tancerką od 6 lat. Pracowałam nawet w tej sieciówce, o której piszesz. Tańczyłam w Polsce i za granicą. Pisałam też o tym pracę na antropologii. Siedzę w temacie aktywizmu dotyczącego sexworku. Dla mnie artykuł ma niestety w opór niewykorzystanego potencjału.
Autorka wiadomości wyjaśnia, że można byłoby skupić się na tym, z jakim społecznym odbiorem spotykają się tancerki, można byłoby napisać o ich spojrzeniu na pracę, o tabu, jakie ciąży nad sekspracą jako taką. „To jeden z najbardziej feministycznych zawodów według mnie” – pisze. Podsyła mi linki do profili w mediach społecznościowych prowadzonych przez osoby pracujące seksualnie – żebym mogła lepiej poznać ich sposób patrzenia na świat.
Wchodzę na profile Jack The Stripper i Stripper Writer. Mają ponad sto tysięcy obserwujących. Osoby, które za nimi stoją, piszą o swojej pracy, ale też edukują na temat seksu i chorób przenoszonych drogą płciową. Jedna jest dodatkowo stand-uperką, druga – certyfikowaną edukatorką seksualną. Podobnie jak dziewczyna, od której otrzymałam wiadomość, obie przekonują, że striptiz jest zajęciem feministycznym, nawet jeśli zarobki uzależnione są od aprobaty mężczyzn, co może się wpisywać w kulturę patriarchalną. Znam to: kiedy tańczyłam, moje poczucie kobiecości i siły wystrzeliło do góry, ale potrzebowałam do tego męskiego wzroku. A może tak mi się tylko wydaje?
Ta wiadomość i własne myśli zasiewają we mnie wątpliwości. Czegoś nie dostrzegam. Poczucie niepokoju potęgują bliżsi i dalsi znajomi. Pytają, czemu właściwie poszłam do tego klubu – to pytanie wraca jak bumerang. Odpowiadam, że zawsze się zastanawiałam, jak to jest pracować w klubie go-go. Chciałam opisać tę rzeczywistość, ale z bliska. Poczuć emocje, które jej towarzyszą. Pokazać ją innym – tłumaczę. Właściwie za każdym razem, kiedy to mówię, słyszę swojego wewnętrznego krytyka: „Zrobiłaś to dla klików. Sprzedałaś się”.
„Udajesz, że poszłaś robić jakiś artykuł, a chciałaś się tylko skurwić” – to napisał do mnie były już znajomy.
Jest jeszcze jedna odpowiedź na pytanie o powód, dla którego zajęłam się tym tematem. Nie potrafię jej jednak jeszcze zwerbalizować. Jest jak to słowo, które mamy na końcu języka. Może ma to związek z tym, że na studiach też właściwie „zarabiałam ciałem”. Pracowałam jako hostessa. Bankiety, bale, targi, ociekające bogactwem imprezy. Miałam zachęcać do dobrej zabawy, przyciągać uwagę. Byłam wabikiem na mężczyzn. Wiele razy przemilczałam ten fakt, gdy kogoś poznawałam. Nie chciałam wyjść na głupią. Tak otoczenie szufladkowało hostessy – „ładne, ale głupie”. Czasem ktoś skomentował: „To niesamowite, że twój chłopak ci na to pozwala”. Uśmiechałam się tylko, chociaż dziś skwitowałabym to inaczej: że chłopak nie jest moim panem. To doświadczenie uwrażliwiło mnie na traktowanie osób, które wykonują pracę jakkolwiek kojarzącą się z seksualnością.
Moje przekonanie nie wynikało więc z tego, czym się zajmowałam, ale właśnie ze społecznego odbioru takiej pracy. Uwierzyłam, że jeśli dostaję pieniądze za to, że mój wygląd podoba się mężczyznom, to znaczy, że się nie szanuję i ludzie mają prawo traktować mnie gorzej. Poddałam się narracji zawstydzania kobiet ich seksualnością i nie byłam w tym sama – inne kobiety też jej doświadczyły i doświadczają. Chcę zarabiać na tym, że wpisuje się w wykreowany przez kulturę kanon „bycia ładną”? Źle. Chcę się od tego odciąć i pokazać, że jestem nie tylko swoim ciałem? Też źle. Przez niskie poczucie własnej wartości długo przeskakiwałam między tymi zakazami, zamiast postawić na postępowanie w zgodzie ze sobą. Praca hostessy i modelki była dla mnie w porządku, ale bałam się to na głos powiedzieć, więc powtarzałam, że „to tylko na jakiś czas”, że „nie jestem jak te inne dziewczyny, mam coś w głowie”. Jednocześnie czułam, że coś jest nie tak, skoro mężczyźni dają sobie prawo do komentowania mojego wyglądu, gwizdania za mną na ulicy czy wyzywania, a jednocześnie mam społeczny zakaz robienia z tym ciałem tego, co uważam za słuszne. Odruchową reakcją był bunt.
Niedługo po publikacji mojego artykułu na stronie „Krytyki Politycznej” przeczytałam wywiad z Sonią Nowak, Polką pracującą w klubach ze striptizem w Wielkiej Brytanii. Tekst ukazał się pod tytułem Striptiz to praca. I kropka[10]. Pracując w Polsce, Sonia ukrywała przed większością znajomych, czym się zajmuje. Dopiero wyjazd na Wyspy dodał jej odwagi, by otwarcie mówić o tym, jak zarabia. Odkryła też, że tam nikogo nie dziwi obecność klubu tuż obok eleganckiej restauracji, a praca striptizerki nie jest tak stygmatyzująca.
Do tego, a może przede wszystkim, w Wielkiej Brytanii działa oficjalny związek zawodowy striptizerek. Nowak była pierwszą, która poszła do sądu walczyć o prawa pracownicze tancerek – i wygrała. Została zwolniona po roku pracy. Powodem miała być skarga klienta na jej nieuprzejme zachowanie. Jak mówi w wywiadzie, takie wytłumaczenie słyszy każda wyrzucana tancerka, która odmawia posłuszeństwa menadżerom. Nie pozwolono jej nawet odebrać swoich rzeczy.