Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
„To chyba najbardziej stabuizowana grupa ofiar II wojny” – usłyszała autorka od archiwistki, z którą rozmawiała na początku pracy nad książką. I rzeczywiście: o polskich ofiarach nazistowskiego programu „eutanazji” wiadomo niewiele. A to, co udało się ustalić, nie dotarło do powszechnej świadomości. Bo kto poza specjalistami wie, że było ich co najmniej dwadzieścia tysięcy? Albo że po raz pierwszy komory gazowej Niemcy użyli do zgładzenia pacjentów szpitala psychiatrycznego w Owińskach?
Bezduszni to zapadająca w pamięć opowieść o tym, co wyparte, przemilczane, zapomniane. Na przykładzie trzech miejsc – dziecięcej kliniki psychiatrycznej w Lublińcu, szpitala psychiatrycznego w Gostyninie i domu opieki w Śremie – Kalina Błażejowska opisuje wszystkie kategorie ofiar. Niepełnosprawne dzieci, chorych psychicznie dorosłych i niesamodzielnych najstarszych – tych, których niemieccy lekarze uznali za „bezduszne istoty”, wiodące „życie niewarte życia”.
Autorka odkrywa przy tym nieznane dokumenty, ustala wstrząsające szczegóły, znajduje naocznych świadków i bliskich zabitych – wszystko, by przywrócić pamięć o zagładzie, która została pominięta w powojennych rachunkach krzywd.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 441
W serii ukazały się ostatnio:
Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 4)
Aleksander Gurgul Podhale. Wszystko na sprzedaż
Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce
Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch (wyd. 2)
Stig Dagerman Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech (wyd. 2)
Jakub Szymczak Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym
Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 5)
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 3)
Marjorie Wallace Milczące bliźniaczki
Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii (wyd. 2)
Jerzy Haszczyński Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec
Ed Vulliamy Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy (wyd. 2)
Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro (wyd. 2)
Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę (wyd. 2)
Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej (wyd. 2)
Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 3)
Amos Oz Na ziemi Izraela
Iza Klementowska Samotność Portugalczyka (wyd. 2)
Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce (wyd. 2)
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4)
John Vaillant Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii
Harley Rustad Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach
Bartek Sabela Wędrówka tusz
Jamie Bartlett Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu
Małgorzata Nocuń Miłość to cała moja wina. O kobietach z byłego Związku Radzieckiego
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej (wyd. 2)
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą
Tomáš Forró Gorączka złota. Jak upadała Wenezuela
Douglas Preston, Mario Spezi Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy
Piotr Lipiński Wasilewska. Czarno-biała
Agnieszka Pikulicka-Wilczewska Nowy Uzbekistan
Taina Tervonen Grabarki. Długi cień wojny w Bośni
W serii ukażą się m.in.:
Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach (wyd. 2)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce: Pacjentki i pielęgniarki szpitala psychiatrycznego w Lublińcu, 1929. Archiwum prywatne Andrzeja Musioła
Copyright © by Kalina Błażejowska, 2023
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl, Sabina Szczerbuk / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-788-9
Pamięci pacjentów szpitali psychiatrycznych i pensjonariuszy domów opieki zabitych przez Niemców w okupowanej Polsce
– Ale jak pani chce pisać reportaż po osiemdziesięciu latach? Przecież nie ma już świadków. Z kim pani będzie rozmawiać? Z wnukami rodzeństwa zamordowanych, jak to robią prokuratorzy Instytutu Pamięci Narodowej? Niczego nowego się pani nie dowie.
Profesor Tadeusz Nasierowski, siwy brodacz z półdługimi włosami, patrzył na mnie z powątpiewaniem. Siedzieliśmy w jego zawalonym papierami i książkami gabinecie w ponurym neogotyckim gmachu Szpitala Nowowiejskiego w Warszawie. W pamięci wciąż miałam smutny wzrok błąkających się po korytarzu ludzi w pasiastych piżamach, których widziałam przez szybę zamkniętych drzwi mijanego oddziału. Było pochmurne przedpołudnie w walentynki 2019 roku i dopiero zaczynałam pracę nad książką. Profesora Nasierowskiego wybrałam na pierwszego rozmówcę, bo jest autorem wydanego w pięciuset egzemplarzach i niemożliwego do kupienia, ale fundamentalnego tomu Zagłada osób z zaburzeniami psychicznymi w okupowanej Polsce. Początek ludobójstwa. Poza tym ujęło mnie zdjęcie, które zamieścił przy swoim biogramie w internecie: jego postać zajmuje ledwie jedną trzecią kadru, a reszta to Pałac Sprawiedliwości w Norymberdze.
– Tu trzeba bardzo żmudnej pracy w archiwach, a nie sądzę, żeby miała pani na to czas i ochotę – dodał profesor. – Zresztą wiele akt zniszczono i nawet nie ma czego szukać.
Rozmawialiśmy jeszcze godzinę, ale najbardziej zapadło mi w pamięć te kilka pierwszych zdań. Dzisiaj myślę, że nikt nie mógł mnie lepiej zachęcić do napisania tej książki.
Później wiele razy słyszałam podobne słowa. Od pracowniczki Archiwum Państwowego w Chełmie:
– Nic nie mamy. Akta zginęły razem z ludźmi.
Od badaczki z Archiwum Historii Mówionej warszawskiego Domu Spotkań z Historią:
– Niestety bardzo trudno natrafić na relacje dotyczące tej akcji, to chyba najbardziej stabuizowana grupa ofiar. U nas w archiwum nie ma nic na ten temat.
Od kierownika Izby Regionalnej Ziemi Świeckiej:
– Spóźniła się pani o dwadzieścia lat. Wszyscy, którzy coś pamiętali, już nie żyją.
Nie chciałam słuchać. Myślałam: to wcale nie było tak dawno. Przecież w ostatnich latach rozmawiałam z wieloma osobami, które widziały różne potworności tamtej wojny. Słyszałam opowieści o gettach, obozach koncentracyjnych, syberyjskich łagrach, rzezi wołyńskiej i rzezi Woli. Dlaczego nie miałabym dodać do tej listy kogoś, kto pamięta zagładę chorych i niepełnosprawnych? Na pewno znajdę: może ocalałego w dzieciństwie, może siostrę któregoś z zabitych, może pielęgniarkę, wtedy początkującą, może syna mordercy? Nawet jeśli szansa jest mała, jest to też szansa ostatnia. Za kilka lat będzie już za późno.
Do szukania rozmówców zabrałam się od razu, zanim jeszcze porządnie zgłębiłam temat. Pisałam i dzwoniłam do dziesiątek, a może setek osób i instytucji: szpitali, bibliotek, archiwów, stowarzyszeń miłośników regionu, parafii, ochotniczych straży pożarnych, sołectw, urzędów stanu cywilnego, klubów seniora, psychiatrów, zawodowych historyków i historyków amatorów. Odpowiedzi brzmiały najczęściej: „Niestety nie mogę pani pomóc”. Rzadko dostawałam numer albo adres kogoś, kto może coś wiedzieć. Zazwyczaj nie wiedział.
Z dokumentów, akt sądowych, książek i artykułów wynotowywałam dziesiątki imion i nazwisk świadków urodzonych po 1920 roku. Sprawdzałam każde z osobna i stawiałam przy nich znaczki: najczęściej krzyżyki („nie żyje”), często ptaszki („próbowałam, ale nie znalazłam”), najrzadziej plusy („namierzyłam”). Równolegle przepatrywałam wybrakowane wykazy ofiar wydane w 1989 roku przez Polskie Towarzystwo Psychiatryczne: tysiące imion i nazwisk, wiele z datami urodzenia i ostatnim adresem. Zakreślałam te najrzadsze, najdziwniej brzmiące. A potem odnajdywałam ludzi o tych samych nazwiskach, mieszkających w okolicy danego szpitala. Jeśli w ogóle odpisywali albo odbierali, mówili: „Nic mi nie wiadomo o takiej osobie”. Czasem pytali najstarszych krewnych, zaglądali do drzew genealogicznych. I donosili, że niczego się nie dowiedzieli.
Przypominałam sobie zdanie o „najbardziej stabuizowanej grupie ofiar” i zastanawiałam się: w ilu przypadkach naprawdę źle trafiłam, a w ilu trafiłam dobrze? Których z tych rodzin trauma naprawdę nie dotknęła, a które dotknęła, ale wymazały ją z pamięci? A wreszcie: ilu jest w Polsce ocalałych – osiemdziesięcio- i dziewięćdziesięciolatków, od dzieciństwa niepełnosprawnych – którzy nie wiedzą nawet, że ocaleli?
Przez ponad cztery lata pracy nad tą książką wiele razy żałowałam, że wybrałam taki temat. Rzadko odczuwałam satysfakcję, często – rezygnację. Gdy na rodzinnych obiadach i imprezach ze znajomymi słyszałam pytanie: „O czym piszesz?”, czułam się zakłopotana. Wiedziałam, że odpowiadając, popsuję miłą atmosferę i zawstydzę rozmówców, którzy będą musieli przyznać, że nic na ten temat nie wiedzą. Czytając źródła i opracowania, byłam na zmianę wściekła, przerażona, przygnębiona. Czasem robiło mi się słabo. Po każdym dniu spędzonym w archiwum na przeglądaniu protokołów przesłuchań albo dokumentacji medycznej czułam się otępiała, jakby mój mózg wyczerpał całą swoją energię na przetwarzanie cudzego cierpienia. Nie miałam na nic ochoty – jedyne, czego chciałam, to żeby już nigdy niczego podobnego nie oglądać. W takie dni od razu po powrocie do domu czy hotelu kładłam się spać. Często zresztą zasypiałam już po drodze – w pociągach, autobusach i tramwajach.
Porwałam się na coś, na co nie byłam gotowa. Na pewno byłoby dla mnie lepiej, gdybym posłuchała profesora Nasierowskiego.
Ale to nie znaczy, że miał rację.
Trudno powiedzieć, kiedy to się zaczęło. Na pewno w uznawaniu ludzi niepełnosprawnych i chorych za zbędnych naziści nie byli ani pierwsi, ani ostatni. Nie wymyślili eugeniki, a jedynie popsuli jej reputację.
Łatwiej jest z samym słowem – ma określonego autora, a nawet datę powstania. W 1883 roku wymyślił je Francis Galton, kuzyn Charlesa Darwina. Wynalazca i odkrywca, owładnięty pasją mierzenia i ulepszania świata. Z greki wziął przymiotnik eugenes, „dobrze urodzony”, i dodał do niego końcówkę właściwą dla rzeczowników określających dziedziny nauki. Przekonywał, że ludzkość można udoskonalić tak, jak udoskonala się bydło i trzodę – rozmnażając sprawne osobniki, a nie rozmnażając słabych.
Ideę szybko podchwycili i rozwinęli lekarze, prawnicy i politycy na całym świecie – od Argentyny przez Iran po Australię. W pierwszych dekadach XX wieku pod wpływem lobby eugeników w wielu krajach uchwalono obowiązek sterylizacji osób „dziedzicznie obciążonych” i zakaz zawierania przez nie małżeństw (nazywano to „eugeniką negatywną”), ale też zasiłki i ulgi podatkowe dla zdrowych rodzin („eugenika pozytywna”) czy ograniczenia w sprzedaży alkoholu, uznawanego za główną przyczynę „degeneracji rasy” („eugenika zapobiegawcza”). Część przedwojennych pomysłów eugeników, jak tworzenie poradni leczenia uzależnień, prowadzenie edukacji seksualnej młodzieży czy wykonywanie testów na choroby przenoszone drogą płciową, w państwach rozwiniętych jest dziś standardem, nazywa się tylko inaczej – polityką zdrowotną. Wiele procedur współczesnej medycyny wydaje się spełnieniem eugenicznych marzeń: badania prenatalne, banki nasienia, banki komórek jajowych, selekcja zarodków przy zapłodnieniu in vitro.
„Celem eugeniki jest walka z ogólnymi zboczeniami społecznymi, a nie walka indywidualna z ludźmi nimi obciążonymi. W ten sposób należy rozumieć treść eugeniki negatywnej, pragnącej usunąć ujemne cechy ludzkie” – pisał w 1933 roku polski dermatolog-wenerolog Leon Wernic1. „Ujemne cechy ludzkie” określano też jako „złe geny”. Przy czym za ich nosicieli uważano coraz więcej grup: niepełnosprawnych intelektualnie, niewidomych, głuchych, chorych na schizofrenię, padaczkę, gruźlicę, uzależnionych od alkoholu albo narkotyków, przestępców, ubogich i – najbardziej pojemna z kategorii – „zboczeńców”. A także ludzi o innym niż większość obywateli danego kraju kolorze skóry, pochodzeniu czy wyznaniu.
Największą popularność eugenika zyskała w latach trzydziestych XX wieku. W dekadzie naznaczonej wielkim kryzysem wzrosła podatność na argumenty ekonomiczne: przewlekle chorzy stali się nie tylko groźnym obciążeniem dla zdrowia narodu, ale też niepotrzebnym obciążeniem dla budżetu państwa.
Jak w praktyce wyglądała – i wygląda – „eugenika negatywna”, można zobaczyć na przykładzie ustaw sterylizacyjnych. W Stanach Zjednoczonych pierwsza była Indiana: w 1907 roku wprowadziła przymusową sterylizację „kryminalistów, idiotów, imbecyli i gwałcicieli”. W kolejnych latach podobne prawo uchwaliła większość stanów, przy okazjonalnym sprzeciwie sądów i szerokim poparciu obywateli (według sondażu Gallupa w 1937 roku osiemdziesiąt cztery procent Amerykanów było zwolennikami sterylizacji ludzi chorych psychicznie). Liderem stała się Kalifornia, swego czasu stawiana zresztą za wzór dla Niemiec przez Adolfa Hitlera. Od 1909 do 1964 roku poddała przymusowym zabiegom co najmniej dwadzieścia tysięcy osób, głównie kobiet o innym niż biały kolorze skóry, zamkniętych w zakładach psychiatrycznych i więzieniach. W 1979 roku ta praktyka stała się nielegalna, ale nie zniknęła. Według ustaleń specjalnej stanowej komisji w latach 1997–2013 w kalifornijskich więzieniach nakłoniono do sterylizacji co najmniej sto czterdzieści cztery osadzone; według szacunków dziennikarzy śledczych – dziesięć razy więcej. Ofiarami były przede wszystkim czarne kobiety, którym wmawiano, że cierpią na raka szyjki macicy.
Do 1938 roku sterylizację eugeniczną wprowadziły wszystkie kraje skandynawskie. Teoretycznie zabieg wymagał zgody pacjenta – ale jeśli pacjent został uznany za „niezdolnego do jej wyrażenia”, decydował lekarz. W Szwecji od 1935 do 1975 roku przymusowo pozbawiono płodności 62 288 osób. Jak pisał Maciej Zaremba Bielawski: „Niektórzy otrzymywali ocenę »ograniczony«, inni »niemrawy«, »imbecyl«, »nieprzedsiębiorczy« lub »aspołeczna«. Większość była biedna i niemal wyłącznie były to kobiety. Czasem wśród wskazań sterylizacyjnych pisano […] »cechy cygańskie«, »mieszanka ras«, »krew włóczęgowska« lub »rasy mieszanej«”2.
W komunistycznej Czechosłowacji ubezpłodniano Romki i Romów – bez ich wiedzy, przy okazji pobytu w szpitalu. Praktyka przetrwała dłużej niż reżim i dłużej niż wspólne państwo: ostatni znany przypadek odnotowano na Słowacji w 2004 roku, a w Czechach – trzy lata później.
Dzisiejsze Chiny prowadzą tajny program masowej sterylizacji Ujgurek – przedstawicielek muzułmańskiej mniejszości zamieszkującej północno-zachodni region Sinciang. Zgoda na zabieg wymuszana jest na nich groźbą zesłania do obozu „reedukacji”, tam zaś sterylizacje wykonywane są bez pytania. Kobiety więzione w obozach tracą płodność także w wyniku przemocy strażników – kopania po brzuchu czy rażenia pochwy prądem.
Przymusowa sterylizacja osób niepełnosprawnych jest legalna w większości krajów Unii Europejskiej. Zabrania jej dziewięć państw, w tym Polska. Kiedy kończę tę książkę, Parlament Europejski zaczyna debatę nad wprowadzeniem unijnego zakazu.
Dwa kraje Europy – od 2014 roku Belgia, od 2023 roku Holandia – dopuszczają eutanazję nieuleczalnie chorych dzieci, w tym niemowląt. Nie chodzi tu jednak o względy eugeniczne, ale humanitarne: przypadki, w których dziecko może żyć bez intensywnej terapii, ale nie można uśmierzyć jego bólu.
W międzywojennej Polsce eugenika wydawała się drogą do odrodzenia narodowego. Członkowie Polskiego Towarzystwa Walki ze Zwyrodnieniem Rasy, Nierządem i Chorobami Wenerycznemi (później: Polskiego Towarzystwa Eugenicznego) uważali, że mają do wypełnienia dziejową misję.
Idziemy naprzód do słońca, do słońca
I wyciągamy swe ręce w przestworza
Do nowej zorzy, co wschodzi zza morza
By godność ludzką umacniać do końca!
Dążymy w świat testament głosić nowy
A hasłem naszem: zdrowy, twórczy lud
Nie skala go niewoli hańby brud
Nie schyli on przed wrogiem dumnej głowy!
Eugenistów polskich ród
Legionów naszych wzmocni trud!
– głosił Hymn Eugenistów wydrukowany w piśmie „Zagadnienia Rasy”3.
„Eugenistów polskich ród” nie odnosił jednak legislacyjnych sukcesów. Dyskusja nad kształtem ustaw eugenicznych toczyła się latami, powstawały kolejne projekty, jednak żadnego nie uchwalono. Dopiero po wojnie, 25 września 1945 roku, w tak zwanym dekrecie małżeńskim zapisano, że ślubu nie mogą brać „osoby, z których chociażby jedna dotknięta jest chorobą psychiczną – nawet w okresie przytomności umysłu; niedorozwojem psychicznym albo otwartą gruźlicą lub chorobą weneryczną w stanie zaraźliwym”4. To ostatnie miało szczególne uzasadnienie: na kiłę wrodzoną umierało wtedy rocznie kilkadziesiąt tysięcy niemowląt. Przepis ten nigdy jednak nie wszedł w życie – brakowało lekarzy, którzy mieliby wystawiać narzeczonym świadectwa zdrowia, obawiano się też, że przymus badań zniechęci Polaków do ślubów cywilnych. Polskie Towarzystwo Eugeniczne zakończyło działalność dopiero w czasach stalinizmu, kiedy eugenika została oficjalnie potępiona, a genetyka zastąpiona pseudonaukową teorią Trofima Łysenki, nazywaną „łysenkizmem” albo „twórczym darwinizmem radzieckim”.
To, że w Polsce nie wprowadzono przymusowej sterylizacji „dziedzicznie obciążonych”, było w pewnej mierze zasługą psychiatrów. Zjazd Naukowy Psychiatrów Polskich, który odbył się w grudniu 1936 roku, jednogłośnie sprzeciwił się ustawie sterylizacyjnej. Uczestnicy wskazywali, że nauka o dziedziczności nie jest jeszcze tak zaawansowana, żeby opierać na niej prawo: geny chorób psychicznych mogą być przenoszone przez zdrowych nosicieli, a być może w ogóle nie dziedziczy się choroby, a jedynie większą skłonność do jej wystąpienia. Witold Łuniewski mówił, że „problematyczne korzyści, jakie mogłoby tu odnieść społeczeństwo, nie pokrywałyby się z krzywdą zadaną jednostce”5. Ten sam psychiatra rok wcześniej, na posiedzeniu Państwowej Naczelnej Rady Zdrowia, zauważył: „[…] gdyby względy ekonomiczne miały decydować o losie psychicznie chorych, to daleko skuteczniejszym sposobem pozbycia się tych kosztów byłaby nie sterylizacja, lecz np. wytrucie lub rozstrzelanie wszystkich chorych”6.
Taki pomysł już dawno pojawił się wśród brytyjskich i niemieckich eugeników. W 1910 roku na wykładzie dla Eugenicznego Towarzystwa Edukacyjnego irlandzki pisarz George Bernard Shaw przewidywał: „Polityka eugeniczna doprowadzi nas z czasem do powszechnego wykorzystania komór śmierci. Wiele osób będzie musiało stracić życie po prostu dlatego, że zajmowanie się nimi to marnotrawienie czasu innych”7. I nie była to przestroga, ale stwierdzenie konieczności. Po wielu latach Shaw powtórzył to na piśmie: „Jeśli zaś [ludzie] do życia zdatni nie są, należy ich w przyzwoity, ludzki sposób uśmiercić”8. W 1920 roku w Republice Weimarskiej ukazała się rozprawa Die Freigabe der Vernichtung lebensunwerten Lebens [Przyzwolenie na niszczenie życia niegodnego życia], napisana przez prawnika Karla Bindinga i psychiatrę Alfreda Hochego. Wzywali oni do „odejścia od zasad przesadnego humanizmu” w imię „wyższej państwowej moralności” i postulowali zabijanie ciężko chorych na podstawie decyzji komisji złożonej z lekarza i prawnika9. To Hoche i Binding wprowadzili do debaty publicznej takie określenia jak „egzystencja będąca ciężarem”, „bezużyteczni zjadacze chleba”, „puste powłoki cielesne”, „skracanie życia” i właśnie „życie niegodne życia” – frazę, którą szczególnie chętnie posługiwali się później naziści. Na niebezpieczny związek nazizmu z eugeniką bardzo szybko zwrócił uwagę lider polskiego ruchu eugenicznego, wspomniany Leon Wernic. „Przygotowany przez naukowych eugenistów […] grunt w Niemczech został przez polityków w rodzaju Hitlera użyty, a raczej wielokrotnie nadużyty dla politycznych celów” – pisał we wrześniu 1933 roku10.
Cztery lata wcześniej, na zjeździe partyjnym w Norymberdze, Adolf Hitler wyłożył swój plan: „Gdyby w Niemczech przybywało co roku milion dzieci i jednocześnie ubywało siedemset–osiemset tysięcy najsłabszych, wtedy ostatecznym wynikiem byłoby wzmocnienie siły narodu. Najniebezpieczniejszą rzeczą jest dla nas przecięcie procesu naturalnej selekcji i w ten sposób pozbycie się możliwości zyskiwania sprawnych, zdrowych ludzi. […] Wskutek naszego współczesnego sentymentalnego humanitaryzmu próbujemy utrzymać słabych kosztem zdrowych”11.
Tuż po dojściu do władzy, w lipcu 1933 roku, naziści uchwalili Ustawę o zapobieganiu dziedzicznie choremu potomstwu, powołującą sądy zdrowia dziedzicznego, które decydowały o sterylizacji kobiet i mężczyzn dotkniętych „wrodzonym imbecylizmem, schizofrenią, chorobą maniakalno-depresyjną, dziedziczną padaczką, dziedziczną chorobą św. Wita (pląsawicą Huntingtona), dziedziczną ślepotą, dziedziczną głuchotą, ciężką dziedziczną deformacją fizyczną”. Ponadto, dodawał ustawodawca, „każdy cierpiący na ciężki alkoholizm może zostać pozbawiony płodności”12. Prawo to stosowano z wyjątkowym zapałem, do 1945 roku okaleczono bowiem około czterystu tysięcy obywateli Rzeszy, większość jeszcze przed wybuchem wojny.
Równolegle obmyślano masową „eutanazję” – niemającą nic wspólnego ani z eutanazją w pierwotnym znaczeniu, czyli starożytną grecką sztuką dobrego umierania, ani z eutanazją we współczesnym rozumieniu, czyli możliwie bezbolesną śmiercią na żądanie ciężko chorego pacjenta. Już w 1935 roku Hitler zapewniał Gerharda Wagnera, naczelnego lekarza Rzeszy, że program „eutanazji” zostanie wprowadzony, gdy tylko wybuchnie wojna. Widocznie nie mógł się doczekać, bo jeszcze przed atakiem na Polskę dał sygnał do rozpoczęcia tajnego programu „uwalniania od cierpienia” chorych dzieci. Pretekstem był list wysłany w pierwszej połowie 1939 roku do kancelarii Führera. Obywatel Kretschmar z Lipska uprzejmie prosił o zezwolenie na zabicie synka, który urodził się niewidomy, bez nogi i ze zdeformowaną ręką13. Hitler okazał łaskę i wkrótce półroczny Herbert Gerhard Kretschmar zginął w lipskiej klinice pediatrycznej. Właśnie jego sprawa miała uzasadniać narzucenie niemieckim lekarzom i położnym obowiązku rejestrowania nieuleczalnie chorych dzieci, kierowanych później do „dziecięcych oddziałów specjalistycznych”. I zabijanych już nie na prośbę rodziców, ale z urzędu.
Do 1945 roku takich oddziałów powstało trzydzieści siedem. Zginęło w nich co najmniej dziesięć tysięcy pacjentów. Ostatnią znaną ofiarą był czteroletni Richard Jenne, któremu siostra oddziałowa z kliniki w Kaufbeuren-Irsee podała śmiertelny zastrzyk – prawdopodobnie luminalu – 29 maja 1945 roku. Czyli trzy tygodnie po kapitulacji Niemiec.
O sposobie zabijania chorych i upośledzonych dorosłych Hitler zdecydował we wrześniu 1939 roku na naradzie w sopockim Grand Hotelu. Od początku 1940 roku wyselekcjonowani pacjenci niemieckich szpitali psychiatrycznych i domów opieki byli duszeni tlenkiem węgla, a następnie kremowani w piwnicach sześciu „ośrodków zabijania” (Tötungsanstalten). Kryptonim „T4”, nadany później tej akcji, pochodził od berlińskiego adresu instytucji o nazwie Państwowa Wspólnota Pracy Rzeszy na rzecz Zakładów Opiekuńczo-Leczniczych. Biuro, w którym grupa urzędników i lekarzy decydowała, kogo i gdzie zamordować, mieściło się w okazałej willi przy Tiergartenstrasse 4.
W 1942 roku zatrudniony w ministerstwie rolnictwa Rzeszy statystyk Edmund Brandt przygotował podsumowanie danych z każdego ośrodka. W raporcie pod tytułem Czego dotychczas dokonano w poszczególnych zakładach, wzgl. co zdezynfekowano? podał, że od stycznia 1940 do sierpnia 1941 roku zagazowano 70 273 chorych, głównie z diagnozą „schizofrenia”. Szacował, że jeśli uda się utrzymać to tempo, w ciągu dekady Rzesza poczyni wielkie oszczędności. Wyliczył, ile państwo nie wyda na piżamy, łóżka, chleb, masło, mięso i kawę dla pacjentów. Wyszło mu, że do końca 1951 roku „uzysk” wyniesie ponad osiemset osiemdziesiąt milionów Reichsmarek.
Brandt zatrzymał się jednak w sierpniu 1941 roku, bo to wtedy akcja „T4” musiała zostać zawieszona. Organizatorzy napotkali nieprzewidziane przeszkody: krewni ofiar coraz częściej domagali się wyjaśnień, krewni pozostałych przy życiu – wypisania bliskich. Mieszkańcy wsi w pobliżu „ośrodków zabijania” plotkowali o szarych autobusach, które przyjeżdżały pełne, a wyjeżdżały puste, i o czarnym, gryzącym dymie, który regularnie pojawiał się na niebie. A do tego latem 1941 roku katolicki biskup Münsteru August von Galen wygłosił trzy kazania potępiające nazistowski terror, w tym „zabijanie biednych, bezbronnych osób chorych psychicznie”. Przepowiadał: „Jeśli pozwala się na eliminowanie nieproduktywnych bliźnich siłą, to biada naszym dzielnym żołnierzom, którzy wracają do domu jako ciężko ranni, kalecy i inwalidzi!”14. Ulotki z tekstami homilii zrzucono z alianckich samolotów. Aby uspokoić nastroje, 24 sierpnia 1941 roku Hitler nakazał zakręcić kurki komór gazowych.
Od tej pory pacjenci zakładów psychiatrycznych i pensjonariusze domów opieki ginęli otruci lekami, zagłodzeni, nieleczeni z chorób zakaźnych. Zaczęła się tak zwana dzika eutanazja – decyzję o tym, kogo i jak zabić, pozostawiono lokalnej administracji i dyrektorom szpitali i przytułków. Od 1941 roku do końca wojny trwała też akcja „14f13” (szyfr oznaczający zgon w komorze gazowej), czyli mordowanie „aspołecznych” lub niezdolnych do pracy więźniów, jeńców i robotników przymusowych.
Przez cały okres III Rzeszy próbowano przekonać zdrowych obywateli, że nie stać ich na utrzymywanie chorych. Na jednym z plakatów propagandowych użyto zdjęcia zdeformowanego mężczyzny podtrzymywanego na krześle przez silnego pielęgniarza. Chory ma zamknięte oczy, zdrowy patrzy prosto w obiektyw. Obok napis: „60 000 Reichsmarek kosztuje wspólnotę narodową ten dziedzicznie obciążony chory w ciągu swojego życia. Towarzyszu narodowy, to też twoje pieniądze. Czytaj »Nowy Lud«, miesięcznik Urzędu Polityki Rasowej NSDAP”15. Argument ekonomiczny nie działał tak dobrze, jak zakładano, więc kilka lat później minister propagandy Joseph Goebbels odwołał się do empatii. Zlecił nakręcenie melodramatu sądowego o lekarzu, którego cierpiąca na stwardnienie rozsiane żona prosi o pomoc w samobójstwie. Film wszedł na ekrany pod tytułem Ich klage an [Oskarżam] tuż po zawieszeniu akcji „T4” – 29 sierpnia 1941 roku. Nie minęło pół roku, a obejrzało go osiemnaście milionów widzów. Jak raportował wywiad SS, publiczność – z wyjątkiem gorliwych katolików i niektórych protestantów – była wzruszona[1].
Ile osób zginęło w wyniku nazistowskiego programu „eutanazji”, nie wiadomo do dziś. Ostatnie szacunki – z 2000 roku – mówią o 216 400 zabitych w Niemczech i Austrii. A do tego osiemdziesięciu tysiącach na terytoriach okupowanych16. Bo przecież Rzesza nie ograniczyła się do likwidacji własnych obywateli. „Łaskawą śmierć”, jak ujmował to Hitler, zapewniła też chorym psychicznie i niepełnosprawnym z podbitych terenów, w tym Polakom, Francuzom, Litwinom, Ukraińcom, Rosjanom i Żydom.
Niewielu wie, że nazistowska masowa „eutanazja” zaczęła się w Polsce na cztery miesiące przed akcją „T4” i przebiegała tu brutalniej niż w Rzeszy – polscy pacjenci bywali dołączani do transportów „T4”, ale zasadniczo mordowano ich na miejscu. W najpopularniejszych książkach o nazistowskiej eugenice, pisanych przez Niemców, Brytyjczyków czy Amerykanów i tłumaczonych na dziesiątki języków, to tylko poboczny wątek, wzmianka, przypis. W polskiej literaturze temat też jest ledwie obecny – poza nielicznymi pracami naukowymi pojawia się czasem w reportażu, częściej w powieściach. Klasyką jest Szpital Przemienienia Stanisława Lema, nowszym przykładem – Góra Tajget Anny Dziewit-Meller, inspirowana historią zakładu w Lublińcu.
Na Pomorzu Zachodnim szpitale psychiatryczne, a właściwie ich pacjentów, likwidowano już od września 1939 roku. Byli rozstrzeliwani i zakopywani w masowych grobach przez członków Einsatzkommandos i miejscowych Niemców, zorganizowanych w bojówki Selbstschutzu. Namiestnicy Hitlera na poszczególnych terytoriach okupowanych mieli sporą swobodę w podejmowaniu decyzji o tym, kogo, jak i kiedy zamordować. Kierowali się przede wszystkim kwestiami ekonomicznymi i logistycznymi – chodziło im nie tyle o oczyszczenie poddanego narodu z jednostek „bezużytecznych”, ile o zwolnienie budynków nadających się na koszary dla Wehrmachtu, kwatery SS czy ośrodki dla przesiedlanych Niemców. Na całym przedwojennym terytorium Rzeczpospolitej od 1939 do 1945 roku zginęło co najmniej dwadzieścia tysięcy pacjentów szpitali psychiatrycznych i pensjonariuszy domów opieki17. To bardzo ostrożne szacunki. Nie da się ustalić historii wszystkich – w tym prywatnych i kościelnych – placówek ani policzyć każdej ofiary. Brakuje dokumentów: sprawcy zadbali o to, żeby zatrzeć ślady swoich zbrodni.
Tylko nieliczni organizatorzy i wykonawcy „eutanazji” zostali po wojnie ukarani. Najłagodniej traktowano ich w RFN – jeśli w ogóle wszczynano wobec nich postępowania, często były przeciągane albo umarzane. Zapadło wiele skandalicznych postanowień i wyroków. Jak ten wydany w 1967 roku w sprawie trzech lekarzy oskarżonych o pomocnictwo w morderstwach popełnionych w ośrodkach „T4” w Brandenburgu i Bernburgu. Sąd Krajowy we Frankfurcie nad Menem orzekł, że „oskarżeni uczestniczyli tylko w dopuszczalnym uśmiercaniu pozbawionych woli życia umysłowo chorych osobników”18.
Część badaczy uważa, że nie byłoby zagłady Żydów bez zagłady chorych i niepełnosprawnych. Niektórzy chcą włączyć nazistowską „eutanazję” do pojęcia Holokaustu. Nie da się udowodnić, że jedno było konieczne do zaistnienia drugiego, ale faktem jest, że personel akcji „T4” został po jej wstrzymaniu skierowany do organizowania obozów zagłady. Jak pisał prokurator Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich Marian Kaczmarek, mordując chorych, przygotowano „grunt pod przyszłe ostateczne rozwiązanie »kwestii« nie tylko żydowskiej, ale i słowiańskiej. Jest również oczywiste, że w planach narodowosocjalistycznego kierownictwa »eutanazja« miała być i była istotnie doświadczalnym poligonem i kuźnią kadr, przeznaczonych do planowanego mordowania Żydów oraz innych przeciwników politycznych i światopoglądowych”19. Poza tym oficjalnie tajny, ale powszechnie znany program „eutanazji” był ćwiczeniem z obojętności: „Skoro ludzie nie protestowali, gdy mordowano ich najbliższych, to mało prawdopodobne, by się do tego posunęli tam, gdzie chodziło o rzeź Żydów, Cyganów i obcokrajowców. W 1945 roku zinstytucjonalizowane morderstwo było już czymś normalnym w takim stopniu, że przestało stanowić w Niemczech kwestię sporną”20.
W listopadzie 1945 roku stu czterdzieścioro polskich psychiatrów – prawie wszyscy, którym udało się przeżyć niemiecką i sowiecką okupację, czyli nieco więcej niż połowa pracujących w tym zawodzie przed wojną – spotkało się na zjeździe Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego w Tworkach, żeby oszacować skalę katastrofy. Byli świadomi, że morderstwa popełnione na pacjentach mogą zostać pominięte w powojennym rachunku krzywd. Doktor Eufemiusz Herman zauważał: „Na tle tortur, stosowanych przez tzw. »nadludzi«, twórców nowego ładu, bledną dla wielu okrucieństwa w stosunku do umysłowo chorych. Tym bardziej iż Niemcy stosowali wzrastające dawki, mające na celu uodpornianie swoich i obcych przeciw zbytniej wrażliwości na wszelkie przejawy tępienia człowieczeństwa”21. I rzeczywiście, tragedię chorych przyćmiły późniejsze nazistowskie zbrodnie, a pamięć o niej została zniekształcona. Na przykład w pracach o „ekonomii Holokaustu” często pojawiała się informacja o mydle z ludzkiego tłuszczu, wytwarzanym w Instytucie Anatomii Akademii Medycznej w Gdańsku przez zespół profesora Rudolfa Spannera22. W powszechnej świadomości to „mydło z Żydów”. Tymczasem głównym dostawcą zwłok do laboratorium Spannera był szpital psychiatryczny w Kocborowie: jego dyrektor Waldemar Schimansky sprzedawał ciała zabitych pacjentów za piętnaście, a później dziewięć Reichsmarek od sztuki23.
Na zjazd w Tworkach trzynaścioro lekarzy przyjechało z referatami o okupacyjnych losach poszczególnych szpitali. Podali wstępne liczby pomordowanych, zeznania świadków i dane z odnalezionych rachunków, historii chorób, ksiąg przyjęć i wypisów. Chcieli, żeby ich praca posłużyła jako dowód w procesach sądowych i podstawa do oszacowania reparacji – dlatego na zjazd zaproszeni zostali przedstawiciele ministerstwa sprawiedliwości i Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich.
Pierwsze odczyty dotyczyły jednak sprawców, nie ofiar. Psychiatra Mieczysław Kaczyński mówił: „Brak uczuć moralnych, ich niedorozwój lub ubytek prowadzą do znanych nam obrazów anomalii charakteru, do obrazów psychopatii. Zjawiska te, które prof. Mazurkiewicz nazywa »niskim poziomem współdźwięczenia uczuciowego«, przeniesione do życia zbiorowego, są tematem studiów psychologii społeczeństw lub narodów. Niewątpliwie taka ocena idei i postępowania narodu niemieckiego nastąpi”24. Dla jasności dodał, że jest to „naród zwyrodniały”. Polemizował z nim kryminolog Stanisław Batawia, autor napisanej jeszcze przed wojną rozprawy Niepoprawność przestępców w świetle badań nad bliźniętami kryminalnymi. Wskazywał, że ludobójstwo to nie kwestia genów, ale idei. Nie narodu, ale społeczeństwa. „Okazuje się – mówił – że wystarczy zaistnienie takich warunków, w których najcięższe przestępstwa zostają pozbawione znamion zbrodni, aby masowo zjawiali się przestępcy, że w człowieku, niezależnie od pochodzenia rasowego i przynależności etnicznej, przy odpowiednim układzie okoliczności zewnętrznych, pod wpływem określonych sugestyj, mogą wyzwolić się skłonności do zbrodniczego działania”25.
Jednym z przemawiających był też Zdzisław Jaroszewski, psychiatra pracujący w szpitalu w Owińskach. Wywożenie chorych widział z ukrycia – po powrocie z kampanii wrześniowej, na chwilę przed akcją, dowiedział się, że szuka go Gestapo. To właśnie Jaroszewski postanowił przechować pamięć o zagładzie polskich pacjentów i pensjonariuszy. Może nie mógł sobie darować, że ratując własne życie, nie został z podopiecznymi? Do końca życia – a zmarł w 2000 roku – zbierał materiały dotyczące zbrodni i próbował odtworzyć dane pomordowanych. Efekty tej pracy opublikował w trzech książkach, do których poza specjalistami prawie nikt nie sięga.
Uczeń Jaroszewskiego, profesor Tadeusz Nasierowski, od lat stara się o uchwalenie dnia pamięci o zagładzie osób chorych psychicznie (22 września, w dniu pierwszej dokładnie datowanej zbrodni na polskich pacjentach – rozstrzelania osiemdziesięciorga ośmiorga chorych ze szpitala w Kocborowie) i o postawienie pomnika (planowany był na rogu Bonifraterskiej i Sapieżyńskiej w Warszawie, w miejscu po zbombardowanym w powstaniu szpitalu Jana Bożego, ale działką zdążył zainteresować się deweloper i wybudował tam apartamentowiec). W 2017 Nasierowskiemu udało się nawet zorganizować konferencję i wystawę w senacie. Bez efektów. Choć martyrologia ma się w Polsce doskonale, a Rzeczpospolita nie żałuje pieniędzy ani czasu na upamiętnianie kolejnych grup obywateli zgładzonych w XX wieku. Tylko w ostatnich kilku latach ogłoszono: Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej, Dzień Walki i Męczeństwa Wsi Polskiej, Narodowy Dzień Pamięci Polaków ratujących Żydów pod okupacją niemiecką, Narodowy Dzień Pamięci Duchownych Niezłomnych.
W 2016 roku Nasierowski z czwórką współpracowników założył publiczną zbiórkę i stronę internetową przerwane-milczenie.pl. Można na niej przeczytać: „Stawiamy pomnik zagłady zapomnianej. Będącej początkiem przerażającego pasma zbrodni, ale niemogącej odnaleźć swego miejsca w świadomości publicznej. Ta niepamięć, ten historyczny niebyt są najbardziej sugestywnym dowodem na to, że ten pomnik stanąć musi. Prowokując niezwykle silne emocje, ale i pytanie: jak to możliwe, że istniały tysiące osób, które znikły z naszej pamięci? […] Dosłownie każda złotówka przybliża nas do celu!”. Sześć lat później celu wciąż nie udało się osiągnąć: na koncie zbiórki złotówek jest siedemnaście i pół tysiąca.
Zupełnie inaczej wygląda upamiętnienie ofiar w Niemczech i Austrii. Tam dawne „ośrodki zabijania” stały się miejscami pamięci, otwartymi dla badaczy, zwiedzających i rodzin, którym pomaga się szukać informacji o zgładzonych krewnych. W Berlinie, na placu po zbombardowanej willi przy Tiergartenstrasse 4, stoją dwa pomniki – pierwszy z 1988, drugi, bardziej widoczny, z 2014 roku. Jest też pomnik ruchomy – betonowy szary autobus wyrzeźbiony na wzór tych, którymi wywożono chorych ze szpitali, co kilka lat pojawia się w innym niemieckim mieście.
Nie sposób rzetelnie i ciekawie opowiedzieć w jednej książce o losach pacjentów każdego ze zlikwidowanych zakładów: powstałby tom ogromny, przytłaczający liczbą detali i powtarzalnością historii. Dlatego – po zebraniu materiałów z różnych miejsc – ograniczyłam się do szczegółowego opisania tylko dwóch zakładów: w Gostyninie i Lublińcu. Pierwszy jest przykładem „eutanazji” dorosłych, drugi – dzieci. W historiach tych szpitali wiele jest pobocznych wątków, pozwalających na pokazanie różnych metod i trybów zabijania chorych i niepełnosprawnych. Co ważne, nie znajdowały się one na terenie Generalnego Gubernatorstwa – wolałam przybliżyć mniej znane dzieje tych części Polski, które wcielono do III Rzeszy. Pacjenci i pensjonariusze innych szpitali i domów opieki też pojawiają się w tej książce, ale na dalszym planie – choć oczywiście tak samo zasługują na opowieść.
Starałam się przywrócić jak najwięcej imion i nazwisk, ale nie wszystkie było mi wolno. Dokumentacja medyczna jest tajna – nawet jeśli to tak naprawdę dokumentacja zbrodni[2]. Na podobny problem napotkał Götz Aly, autor książki o nazistowskiej „eutanazji”, którego ustalenia często będę przywoływać. W Obciążonych napisał: „Ci zabici mają prawa. Są ofiarami narodowosocjalistycznej tyranii. Zostali zamordowani, ponieważ uważano ich za »puste ludzkie skorupy« [Leere Menschenhülsen], za »istoty na najniższym szczeblu zezwierzęcenia«, które powinny zniknąć bez śladu. Urzędy stanu cywilnego potwierdzały ich śmierć fałszywymi dokumentami, a lekarze podawali zmyślone przyczyny zgonu. Chodzi o to, aby przywrócić godność ludziom z premedytacją pozbawianym człowieczeństwa, zagazowywanym, palonym, oznaczanym na koniec jedynie numerami. Trzeba przerwać urzędowe milczenie. Aby to zrobić, należy przede wszystkim publicznie ogłosić ich nazwiska. Każdy zmarły ma do tego prawo, niezależnie od tego, jakiego zdania na ten temat są jego potomkowie”26.
Zgadzam się z Alym prawie w całości. Prawie, bo razi mnie fraza o „przywracaniu godności”. Ofiary nigdy nie straciły godności. Stracili ją oprawcy.
Dookoła obłędnie zielony las. Na igłach i liściach błyszczą krople zimnej wiosennej mżawki. Kwitną białe bzy i czerwone kasztany, głośno śpiewają ptaki. Powietrze pachnie sosnową żywicą i wilgotnym piaskiem. Mam wrażenie, że przyjechałam do nadmorskiego kurortu, a nie szpitala psychiatrycznego pod Płockiem. Jest maj 2019 roku.
Oprowadza mnie Barbara Konarska-Pabiniak – drobna siedemdziesięciolatka, prezeska Gostynińskiego Towarzystwa Kulturalno-Naukowego, autorka pierwszej monografii zakładu. Narzeka na złe buty – nie pada aż tak, jak się spodziewała, mogła założyć inne.
– Takie niewygodne? – pytam.
– Ach nie, bardzo wygodne, tylko paskudne. Niemieckie, nawiasem mówiąc.
Zaczynamy od głównego pawilonu: boczną klatką schodową wchodzimy na piętro, gdzie czeka na nas dyrektorka Katarzyna Osowicz-Szewczyk. Elegancka, uśmiechnięta blondynka w średnim wieku. Menadżerka, nie lekarka. Prowadzi nas do sali konferencyjnej.
– Tutaj był gabinet doktora Mikulskiego – mówi. – No i w tym pokoju…
– W tym? – Rozglądam się po jasnym wnętrzu, między doniczką z fikusem a półką z kolorowymi segregatorami, i próbuję sobie wyobrazić zwłoki na tapczanie.
– No, nasza historia jest bogata. – Kiwa głową dyrektorka.
Prosi szpitalnego kierowcę, żeby z nami pospacerował, a potem odwiózł nas do miasta. Bez auta trudno się stąd wydostać, droga do centrum to pięć kilometrów, a autobusy jeżdżą raz na godzinę.
Chodząc między niskimi, symetrycznie ustawionymi budynkami, słucham o ich historii. Zaprojektowane pod koniec lat dwudziestych jako „wotum województwa warszawskiego na dziesięciolecie odzyskania niepodległości”, musiały zachwycać. A potem przeszły termomodernizację. Eleganckie detale zniknęły pod styropianem, większość pawilonów pomalowano na ciemne odcienie żółci i zieleni, każdy według innego geometrycznego wzoru, dębowe okna zastąpiono białymi z PCV, a chodniki kostką brukową. Kiedyś były tu jeszcze stajnia, obora, chlewnia, pola uprawne i sad: w sumie sto osiemdziesiąt pięć hektarów. Dzisiaj jedyna farma to farma słoneczna.
Zatrzymujemy się przed dwoma budynkami, które nie należą do szpitala, ale stoją na jego terenie. Pierwszy to piętrowa modernistyczna willa ukryta wśród wysokich drzew. Teraz jest w niej kilka mieszkań, kiedyś była jednoosobowym oddziałem. Wybudował ją Edward Werner, potomek potężnego kupieckiego rodu i biznesmen z branży tytoniowej, dla żony Zofii z Kalinowskich, pięknej i pobożnej dziedziczki papierosowej fortuny. Ona cierpiała na ciężką depresję i była bliska samobójstwa, on zaczynał karierę w wielkiej polityce i szykował się na stanowisko sanacyjnego wiceministra skarbu. Postanowił umieścić ją w zakładzie – byle z dala od innych chorych i niezbyt blisko Warszawy1. Pacjentka milionerka, nazywana przez personel „hrabiną”, miała więc luksusowe warunki, całodobową opiekę osobistych pielęgniarek i nikłe szanse na powrót do domu.
Drugiego budynku właściwie nie widać zza białego muru. Przy bramie wisi czarna tablica ze złotym orzełkiem i napisem: „Krajowy Ośrodek Zapobiegania Zachowaniom Dyssocjalnym”. Zamyka się tu „osoby z zaburzeniami psychicznymi stwarzające zagrożenie życia, zdrowia lub wolności seksualnej”, dla ułatwienia nazywane w mediach „bestiami”. Nie wolno im wyjść za bramę, spacerują tylko po drodze pożarowej. Podobnie jak w przypadku żony ministra rzecz nie w tym, żeby ich wyleczyć. Rzecz w tym, żeby się od nich uwolnić.
Przed wojną Gostynin jest spokojnym, wielokulturowym miasteczkiem, jakich w Polsce wiele. Wyłożony kocimi łbami rynek otaczają drewniane domy i kamieniczki, spomiędzy których wystaje wieża zegarowa neoklasycystycznego ratusza. Wśród dwunastu tysięcy mieszkańców dużą grupę stanowią Żydzi, jest też spora mniejszość niemiecka. Niedaleko kościoła katolickiego stoją synagoga i mykwa, w pozostałościach średniowiecznego zamku działa zbór ewangelicki.
Latem 1939 roku szpital ma pod opieką blisko pół tysiąca pacjentów. Jak w innych polskich zakładach są podzieleni na trzy klasy. Pierwsza to opłacani prywatnie, druga – przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych, trzecia – przez samorządy. Klasy różnią się standardem wyżywienia, sal i opieki, ale na warunki nikt nie powinien narzekać. Z artykułu reklamowego w lokalnym miesięczniku: „Spośród chorych nerwowo szpital nastawiony jest przede wszystkiem na t. z. chorych nerwicowych (neurastenję i histerję itd.) i dąży do stworzenia dla tego rodzaju chorych odpowiednich warunków. […] Przepuszczalna piaszczysta gleba stanowi o suchości terenu, zaś otaczające lasy tworzą rezerwoar czystego powietrza. […] Budynki […] posiadają nowoczesne urządzenia: na salach chorych posadzkę dębową, w łazienkach i ubikacjach terakotę, ściany obłożone glazurą oraz miski i umywalnie fajansowe. Wanny i umywalnie posiadają dopływ zimnej i gorącej wody. Lampa szpitalna o wyglądzie skromnym, szczelnie przymykająca do sufitu, łatwa do oczyszczania z kurzu, o szkle higjenicznem mlecznem, o dwu rodzajach światła: wieczorowym – normalnym i nocnym – błękitnym. Harmonijne rozplanowanie sal, dużo światła tworzą wnętrza dające wrażenie ciepła i pogody”2.
Stosowane są nowoczesne terapie, takie jak zakażenie malarią, śpiączki insulinowe i wstrząsy chemiczne z użyciem strychniny, arszeniku, kamfory lub kardiazolu3. Nikt nie wie, jak to się dzieje, ale wysoka gorączka, niedocukrzenie lub drgawki, a z nimi krótsza lub dłuższa utrata przytomności, potrafią cofać objawy choroby. W użyciu są też leki uspokajające: pobudzeni dostają brom, walerianę, gardenal, luminal. Dopiero gdy to nie pomaga, zakłada im się kaftany bezpieczeństwa.
Poza tym praktykuje się psychoterapię, fizykoterapię i terapię zajęciową. Pacjenci malują i wystawiają obrazy, grają w przedstawieniach, redagują i drukują zakładową gazetkę. Nazwali ją „Pod Palmami Północy” – od przechylonych sosen rosnących na skwerach-wysepkach przed głównym pawilonem. Nagłówek głosi: „Miesięcznik albo półmiesięcznik naukowo-nienaukowy, wychodzący w miejscowości sanatoryjno-klimatyczno-kuracyjnej, zwanej ogólnie szpitalem dla psychicznie i nerwowo chorych w Gostyninie. Cena numeru od 50 gr do 50 zł. Cena ogłoszenia 10 zł. Matrymonjalne o 50 proc. tańsze. Redakcja mieści się w oknie zakreskowanem w pałacu wymalowanym na stronie tytułowej, w pokoju nr 67482356”. Wieść o tytule dotarła aż do Białegostoku – w 1936 roku podlaskie „Tempo” donosiło w dziale rozmaitości o „jedynym w swoim rodzaju piśmie redagowanym w całości przez warjatów”4.
Urządzane są tańce, podwieczorki, akademie. „Śpiewami chóralnymi i deklamacjami” świętuje się rocznicę odzyskania niepodległości. Działają szpitalne koła popularnych ogólnopolskich organizacji – Ligi Morskiej i Kolonialnej, której celem jest „przekształcić Polaków w twardych i śmiałych ludzi morza”, a nawet pozyskać kolonie, oraz Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, propagującej lotnictwo i szkolącej obywateli na wypadek ataku z nieba.
Stu dwadzieścioro chorych pozostaje w opiece rodzinnej, na tak zwanym oddziale wiejskim – regularnie odwiedzani przez pielęgniarzy i lekarzy, mieszkają i pomagają w okolicznych gospodarstwach, u przeszkolonych i wynagradzanych opiekunów[3]. Inni, jeśli chcą, mogą pracować w zakładowej stolarni, pralni, warsztacie krawieckim lub szewskim, uprawiać ziemię, hodować zwierzęta. Bo – jak uważają zwolennicy „terapii pracą” – nic tak nie stawia do pionu jak poczucie obowiązku i satysfakcja z wykonanego zadania.
Nie byłoby tego wszystkiego bez dyrektora Eugeniusza Wilczkowskiego – czterdziestoczterolatka z pokaźną już łysiną, chmurnym spojrzeniem i krótkim wąsikiem pod orlim nosem. Człowieka jasnych zasad, który nigdy nie wychodzi na ulicę bez kapelusza i ma tylko dwie słabości: papierosy i pasjansa. Dla pacjentów serdeczny, dla podwładnych przyjacielski, ale nie pobłażliwy. Chce, żeby wszyscy pracowali z takim oddaniem jak on. Gdy kogoś upomina, dodaje retoryczne: „Czy ja wymagam od pana więcej niż od siebie?”.
To on nadzorował budowę, sadził wzdłuż alejek drzewa owocowe, doglądał strzyżenia żywopłotów, ściągał do pracy wybitnych lekarzy. A przede wszystkim walczył o fundusze, których zawsze brakowało. Bo szpital psychiatryczny „był postrzegany przez władze komunalne jako zło konieczne, a chorzy psychicznie jako ludzie nikomu już niepotrzebni”5.
Już będąc dyrektorem, Wilczkowski zdążył napisać Projekt organizacji opieki nad zdrowiem psychicznym ludności, habilitował się na podstawie rozprawy O psychochemicznych odruchach we krwi i zachowaniu się ich u chorych psychicznie i został docentem psychiatrii Uniwersytetu Józefa Piłsudskiego (tak od 1935 roku nazywał się Uniwersytet Warszawski). Interesują go zależności między ciałem a umysłem: chce wykazać, że zaburzenia psychiczne wynikają z dolegliwości somatycznych i na odwrót. Porównuje grupy krwi schizofreników, diagnozuje padaczkę na podstawie stanu naczyń włosowatych.
Między pracą administracyjną, lekarską i naukową stara się znaleźć czas dla rodziny: żony Marii, córki Krystyny i syna Andrzeja. Pilnuje rytuałów – niedzielnych wyjazdów powozem na mszę do centrum Gostynina czy popołudniowych rozgrywek krokieta stołowego. Dzieci wychowuje twardo, ale bez bicia. Uczy je jeździć konno, na łyżwach i na nartach. Syna zabiera na polowania, gdzie dla wyrobienia odwagi „dość często strzela mu nad głową”6. W lipcu 1939 roku wykorzystuje cały miesiąc urlopu, żeby pokazać im Kraków, Krynicę, Zakopane i Tatry. Wie, że takie wakacje mogą się długo nie powtórzyć.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Do słońca, do słońca!
1 L. Wernic, Eugenika jako nauka i jej granice, „Zagadnienia Rasy” 1933, nr 3, s. 203. We wszystkich cytatach w minimalnym zakresie poprawiłam ortografię i interpunkcję oraz w kilku miejscach dodałam wyjaśnienia w nawiasach kwadratowych. Cytaty ze źródeł obcojęzycznych podaję we własnym przekładzie, chyba że zaznaczam inaczej.
2 M. Zaremba Bielawski, Higieniści. Z dziejów eugeniki, przeł. W. Chudoba, Wołowiec 2014, s. 35.
3 [b.a.] Hymn Eugenistów, „Zagadnienia Rasy” 1936, nr 2, s. 75.
4 Cyt. za: P. Fiedorczyk, Prawne problemy początków rejestracji aktów stanu cywilnego w Polsce po II wojnie światowej, „Przeszłość Demograficzna Polski” 2017, nr 39, s. 358.
5 Cyt. za: T. Nasierowski, Zagłada osób z zaburzeniami psychicznymi w okupowanej Polsce. Początek ludobójstwa, Warszawa 2008, s. 26.
6 Cyt za: tamże, s. 27.
7 Cyt. za: M. Conroy, Nazistowska eugenika. Prekursorzy, zastosowania, następstwa, przeł. V. Dobosz, Katowice 2021, s. 38.
8 Tamże.
9 Tamże, s. 84.
10 L. Wernic, Eugenika jako nauka…, dz. cyt., s. 202.
11 Cyt. za: M. Conroy, Nazistowska eugenika, dz. cyt., s. 101.
12Gesetz zur Verhütung erbkranken Nachwuchses,14.07.1933, 1000dokumente.de, bit.ly/3Hxyh5n, dostęp: 13.12.2022.
13 Podaję za M. Conroyem; istnieją rozbieżne informacje dotyczące szczegółów niepełnosprawności chłopca, który w części publikacji występuje pod pseudonimem „dziecko Knauera”.
14 Predigt des Bischofs von Münster, Clemens August Graf von Galen, am Sonntag, dem 3. August 1941, in der St. Lambertikirche zu Münster, galen-archiv.de, bit.ly/3LW6WMK, dostęp: 5.05.2023.
15 Nationalsozialistisches Propagandaplakat zur Akzeptanzbereitung für Eugenik und Euthanasie, dhm.de, bit.ly/3Np6isq, dostęp: 2.05.2023.
16 P. Weindling, The Need to Name. The Victims of Nazi “Euthanasia” of The Mentally and Physically Disabled and Ill 1939–1945 [w:] Mass Murder of People with Disabilities and the Holocaust, ed. by B. Bailer, J. Wetzel, Berlin 2019, s. 67.
17 Liczba zaproponowana przez Tadeusza Nasierowskiego, uwzględniająca wszystkie tak zwane nadmiarowe zgony pacjentów tych placówek, niezależnie od tego, co było bezpośrednią przyczyną śmierci (T. Nasierowski, Zagłada osób…, dz. cyt., s. 227). Z kolei Zdzisław Jaroszewski podaje, że w Polsce zginęło ponad szesnaście tysięcy chorych, nie wliczając zmarłych z głodu, chorób i wycieńczenia – a tych szacował na co najmniej dziesięć tysięcy (Zagłada chorych psychicznie w Polsce 1939–1945, red. Z. Jaroszewski, Warszawa 1993, s. 227).
18 Cyt. za: T. Nasierowski, Zagłada osób…, dz. cyt., s. 225.
19 M. Kaczmarek, „Eutanazja” w tzw. Kraju Warty, „Kronika Wielkopolska” 1985, nr 1, s. 81.
20 M. Conroy, Nazistowska eugenika, dz. cyt., s. 136.
21 E. Herman, O okrucieństwach niemieckich w stosunku do umysłowo chorych w szpitalu Kochanówka, „Rocznik Psychiatryczny” 1949, nr 37, s. 92.
22 Wiedzę o tym eksperymencie upowszechniła Zofia Nałkowska, zaangażowana w prace Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich. W opublikowanych w 1946 roku Medalionach przytoczyła zeznania świadka: „Trupy przywozili naprzód z domu wariackiego, ale później nie starczyło tych trupów” (Z. Nałkowska, Medaliony, Warszawa 1982, s. 13).
23 Zob. T. Nasierowski, Zagłada osób…, dz. cyt., s. 73.
24 M. Kaczyński, Stosunek psychiatrii polskiej do zbrodni niemieckich w zakładach psychiatrycznych w Polsce, „Rocznik Psychiatryczny” 1949, nr 37, s. 55.
25 S. Batawia, Zbrodnie niemieckie jako zagadnienie socjologiczne i kryminologiczne, „Rocznik Psychiatryczny” 1949, nr 37, s. 60.
26 G. Aly, Obciążeni. „Eutanazja” w nazistowskich Niemczech, przeł. V. Grotowicz, Wołowiec 2015, s. 17.
Przypisy końcowe
Pod palmami Północy
1 Zofia z Kalinowskich Wernerowa była bratanicą św. Rafała Kalinowskiego – powstańca styczniowego, sybiraka i karmelity. Tożsamość i historię tej pacjentki, dotychczas znanej pod samym nazwiskiem, udało mi się ustalić z pomocą badacza dziejów rodu Wernerów, Andrzeja Wernera, Elonki Dunin, prawnuczki Zofii i Edwarda, oraz pracowników archiwum szpitala psychiatrycznego w Gostyninie.
2 E. Wilczkowski, Zarys historii szpitala dla psychicznie i nerwowo chorych w Gostyninie, „Życie Mazowsza” 1935, nr 5, s. 145.
3 Zob. T. Zyss, R. Hese, A. Zięba, Terapia wstrząsowa w psychiatrii – rys historyczny, „Psychiatria Polska” 2008, nr 6, s. 797–818.
4 [b.a.], „Pod palmami północy”… Gazeta warjatów, „Tempo” 1936, nr 5, s. 7.
5 A. Kulikowska, Maszynopis pamiętnika w oprac. J. Rybickiego, archiwum Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie (dalej – IPiN), niepaginowany. Tekst w wielu miejscach różni się od tekstu opublikowanego po śmierci Kulikowskiej w „Przeglądzie Lekarskim” (1977, nr 1) jako Okupacyjne wspomnienia ze Szpitala Psychiatrycznego w Gostyninie, cytuję więc te źródła naprzemiennie.
6 A. Wilczkowski, Dymy nad kartofliskiem, Łódź 2005, s. 265. Z Andrzejem Wilczkowskim, synem Eugeniusza, nie mogłam porozmawiać – cierpiał na chorobę Alzheimera. Zmarł w 2022 roku.
[1] Wcześniej naziści nakręcili kilka innych filmów propagandowych o chorych psychicznie i niepełnosprawnych, w tym Abschaum der Menschheit [Ludzkie szumowiny] czy Dasein ohne Leben [Byt bez życia].
[2] Przy cytowaniu dokumentacji medycznej anonimizuję pacjentów, ponieważ zostałam do tego zobowiązana przez archiwum szpitala psychiatrycznego w Gostyninie i Archiwum Państwowe w Katowicach, przechowujące dokumentację medyczną z Lublińca. Pełne nazwiska przytaczam natomiast we fragmentach, w których korzystam z innych źródeł, jak odtajnione zeznania świadków czy opinie biegłych. W rozdziale o Lublińcu imiona dzieci polskich występujące w dokumentacji medycznej w zgermanizowanym zapisie podaję w pierwotnym brzmieniu. Komplikuję sprawę z przekonania, że ważniejsza od spójności zapisu jest pamięć o tożsamości ofiar, którą sprawcy zbrodni chcieli zatrzeć.
[3] Ta forma opieki, dużo wcześniej rozpowszechniona w Europie, rozwijała się w Polsce w latach trzydziestych. Po wojnie stopniowo od niej odchodzono, ale jej założenia – minimalizowanie czasu izolacji szpitalnej i zapewnienie pacjentowi zajęć możliwie zbliżonych do codziennego życia – przetrwały w modelu psychiatrii środowiskowej.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I