Bezludna wyspa - M.A. Bennett - ebook

Bezludna wyspa ebook

M A Bennett

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trzymająca w napięciu współczesna wariacja na temat klasyki – "Władcy much". Grupa słabo zgranych ze sobą nastolatków zostaje zmuszona do walki o przetrwanie na bezludnej wyspie.

Link dopiero co przeprowadził się z Ameryki i nie jest mu łatwo za-aklimatyzować się w prestiżowej szkole z tradycjami Osney. Kto mógł się spodziewać, że trzeba będzie zrozumieć tak wiele dziwacznych tradycji? I co to za szkoła, w której o hierarchii wśród uczniów decyduje czas przebieżki wokół szkolnego boiska – nawet jeśli to niezwykle stare boisko? Osiągnąwszy najgorszy od wielu lat wynik w tej konkurencji, Link od razu staje się pośmiewiskiem całej szkoły. Niektórzy uczniowie szczególnie się zawzięli, żeby uprzykrzyć mu życie...

Kiedy pojawia się pomysł wylotu na szkolną wycieczkę, Link uważa, że nie mogłoby go spotkać nic gorszego niż spędzenie wolnego czasu ze swoimi prześladowcami. Kusząco brzmi ultimatum rodziców: będzie mógł opuścić szkołę Osney – na zawsze – tylko wtedy, gdy weźmie udział w tym wyjeździe. Link decyduje się zacisnąć zęby i jakoś przetrwać te kilka dni. Jednak ta wycieczka będzie wymagać szczególnego rodzaju wytrzymałości. Mówi się, że żaden człowiek nie jest samotną wyspą – ale co się stanie, jeśli na takiej wyspie wyląduje grupa nastolatków, którzy nie żywią do siebie szczególnej sympatii? Kiedy dokuczy im upał, głód i pragnienie, wszyscy pokażą swoją prawdziwą twarz. I wtedy zaczyna się prawdziwa rozgrywka.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 422

Oceny
3,5 (103 oceny)
20
31
37
15
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdaMisz

Dobrze spędzony czas

3/4 czytania nie podobała mi się. Ale na końcu się rozkręca
10
Kasia38294

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka, z bardzo dobrze wykreowanymi bohaterami. Obala stereotypy a jej zakończenie (jak dla mnie) nieprzewidywalne
10
anetag51

Całkiem niezła

Była ok
00
Azrala

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo polecam, wciągająca, nieoczywista.
00
kotWButach1

Dobrze spędzony czas

No godna polecenia/10
00

Popularność




Tytuł oryginałuTHE ISLAND Text copyright © M.A. Bennett, 2018 Originally published in the English language as The Island by Bonnier Zaffre, London The moral rights of the author and illustrator have been asserted. Copyright © for the Polish edition by Media Rodzina Sp. z o.o., 2020 Zdjęcie na okładce AS Inc / Shutterstock Copyright © for the Polish edition by Media Rodzina Sp. z o.o., 2020
Cytaty z Pisma Świętego pochodzą z Biblii Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań-Warszawa
Projekt okładki, skład i łamanie: Andrzej Komendziński
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-8008-882-5
Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznańtel. 61 827 08 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Dla Sachy,

który był Nikim Znikąd,

a teraz jest Kimś Skądś

Żaden człowiek nie jest samotną wyspą [...]

JOHN DONNE

LUDZIE NA WYSPIE

Lincoln Selkirk: NERD

Flora Altounyan: DZIEWCZYNA EMO

Sebastian Loam: OSIŁEK

Miranda Pencroft: GWIAZDA

Ralph Turk: ZIOMAL

Jun Am Li: ZDOLNA BESTIA

Gilbert Egan: GAMOŃ

PŁYTA PIERWSZA

Oda do radości

Ludwig van Beethoven (1785)

PROLOG

Pierwszą rzeczą, którą pamiętam z wyspy, był moment, kiedy otworzyłem oczy i zobaczyłem przed sobą piasek – tak blisko, jakbym oglądał go pod mikroskopem. Zabrzmi to głupio, ale do tamtej chwili nie zdawałem sobie sprawy z faktu, że piasek w dużym zbliżeniu wygląda jak grupa miniaturowych skał posklejanych ze sobą niczym grudki brązowego cukru, jakiego używają w Anglii. Moja głowa po stronie wgniecionej w ziemię zdawała się spłaszczona, jakby się odkształciła, i zamiast piłki do angielskiej odmiany futbolu przypominała raczej piłkę do futbolu amerykańskiego.

Zamrugałem i próbowałem skupić wzrok. Coś szybko zbliżało się do mojej twarzy. Ciepła, słona woda. Fala zalała mi usta, zadławiła mnie, a potem oddaliła się tak szybko, jak nadeszła. Po kilku sekundach wróciła i tym razem coś przyniosła. Wyciągnąłem rękę – obcą, jakby nie należała do mnie – i złapałem czarny, pająkowaty przedmiot. Okazało się, że to moje kupione za cztery funty okulary marki Tiger. Były całe, w nienaruszonym stanie.

Usiadłem, a moją głowę przeszył ostry ból. Przepłukałem okulary w morzu i z przyzwyczajenia wsunąłem je od razu na nos. Krople wody spływającej po soczewkach potoczyły się po moich policzkach jak łzy. Było tak gorąco, że niemal od razu wyschły. Poruszyłem szczęką. Bolała. Potem zbadałem językiem zęby po prawej stronie twarzy. Trochę się kiwały, ale nie wyczułem żadnych strat, jedynie ostrą krawędź zęba wyszczerbionego, kiedy zarobiłem cios podczas gier ruchowych. Mama już od wielu tygodni przypominała mi, żebym poszedł z tym do dentysty, ale jakoś nie było okazji. Teraz pewnie ta sprawa odwlecze się jeszcze bardziej.

Obejrzałem resztę ciała. Nie wyglądało na to, żebym odniósł jakieś obrażenia. Moje chude, blade ręce były chyba w porządku, a z chudymi, bladymi nogami też nie było najgorzej. Nie miałem przy sobie lustra, więc nie mogłem obejrzeć swojej futbolowej głowy, ale zerknąłem pod koszulę i tors też wyglądał normalnie. Był jak zwykle wątły, zapadnięty, owłosiony mniej więcej tak, jak głowa Homera Simpsona – żałosny jak na szesnastoletniego chłopaka, ale przynajmniej nienaruszony. Biała koszula i spodnie khaki, które miałem na sobie w samolocie, były trochę poprzecierane i porwane, a ponadto nie wiadomo, w jaki sposób zgubiłem trampki – moje chude, blade stopy były bose. Jednak wziąwszy pod uwagę okoliczności, miałem się całkiem nieźle jak na kogoś, kto przed chwilą runął z nieba na ziemię.

Rozejrzałem się. Zobaczyłem wyspę wyjętą żywcem z kreskówek o SpongeBobie Kanciastoportym – z palmami, szmaragdowym morzem i błękitnym niebem. Złote słońce paliło skórę. Nigdy przedtem nie było mi tak gorąco, nawet jeszcze w Palo Alto. Słyszałem w uszach swój własny oddech, a gdzieś obok szumiały fale obmywające brzeg. Wyspa też oddychała.

Nagle powiał bardzo przyjemny wiatr, który dodał do gamy jeszcze jeden dźwięk – jakby szept rozlegający się wśród palm. Duże, błyszczące liście rozkołysały się nad wielkimi, zielonymi kokosami wiszącymi parami w ich cieniu. Ląd widoczny za linią palm porastała dzika dżungla z wystającym w oddali wysokim, zielonym wzgórzem. Oczywiście jeszcze nie wiedziałem, że znalazłem się na wyspie, ale to miejsce od razu budziło takie skojarzenia. Za mną widniała długa bruzda w piasku, jakby podczas lądowania coś mnie pchało albo przeciągnęło po ziemi. Daleko na plaży leżały białe, bezkształtne obiekty, które musiały być szczątkami samolotu, którym leciała nasza klasa.

Wolno wstałem, plując ziemią. Zachwiałem się na drżących nogach niczym nowo narodzony źrebak. Moje oczy, nos i usta były pełne piasku. Co chwila mrugałem, charkałem i spluwałem. Prawa strona głowy – ta spłaszczona – bolała mnie jak diabli, ale się nie przejmowałem. Zrobiłem pełen obrót – o trzysta sześćdziesiąt stopni – i przyjrzałem się okolicy aż po horyzont. Nie zobaczyłem ani jednej żywej duszy. Byłem sam.

Pewno powinienem się przestraszyć. Ale prawdę mówiąc, nie poczułem strachu. O nie, nic z tych rzeczy. Odtańczyłem raczej taniec zwycięstwa, wymachując rękami jak jedna z tych poruszanych sprężonym powietrzem kukieł na stacjach benzynowych. Pomimo zatkanego piaskiem gardła udało mi się wykrztusić kilka pierwszych taktów Ody do radości. Fakt, że hymn naszej szkoły ułożono do tej melodii, już nie mógł mi jej zepsuć.

Moi szkolni koledzy nie żyli. Wszyscy zginęli. I jak tu nie świętować?!

Moja mama miała rację.

Jajogłowi posiedli ziemię.

PŁYTA DRUGA

Nowhere Man – The Beatles

John Lennon, Paul McCartney (1965)

TRZY LATA WCZEŚNIEJ

1

PŁYTY Z BEZLUDNEJ WYSPY

Tacy jak ja – jajogłowi, na których prawie nikt nie zwraca uwagi – muszą się dostosować do pewnych stereotypów. Lubimy słowa (znam na pamięć wszystkie dialogi z Gwiezdnych wojen). Lubimy liczby (recytuję liczbę pi do kilkuset miejsc po przecinku). I jesteśmy szczęśliwi jak prosię w maju, kiedy światy słów i liczb się przenikają (jak w tytułach 39 kroków albo 101 dalmatyńczyków lub w ciekawostce, że hrabiego Monte Christo nazywano więźniem numer 34). Lubimy komputery. Lubimy bohaterów Marvela i DC. Jesteśmy dobrzy w tworzeniu różnych rzeczy, ale nie potrafimy rozmawiać z ludźmi. Zbudujemy cokolwiek zechcesz oprócz przyjaźni. Lubimy dziewczyny, lecz nie umiemy ich zdobyć. Jeszcze jedną rzeczą, której nie ogarniamy – i to po całości – jest sport. Albo raczej, jak je nazywano w mojej nowej szkole, gry ruchowe.

W moim rozumieniu gry zawsze oznaczały gry wideo. Gry wideo byłyby w porządku. Jak większość podobnych do mnie osób, jestem zapalonym graczem. (Fortnite. Uncharted IV. Link’s Awakening. I mój ulubiony oldschoolowy tytuł, Myst.) Jasne, niektóre z nich nie stronią od agresji. Ale to tylko agresja w świecie wirtualnym, więc jest nieszkodliwa.

To, co się działo w mojej szkole, bynajmniej nie było nieszkodliwe.

Tam grano na serio.

Do wieku trzynastu lat udawało mi się uniknąć gier ruchowych dzięki temu, że w ogóle unikałem szkoły. Od najmłodszych lat, czyli odkąd przeprowadziliśmy się do Anglii, uczyłem się w domu i było mi z tym całkiem dobrze. Urodziłem się na Zachodnim Wybrzeżu Ameryki. Moi rodzice pracowali jako wykładowcy w hippisowskim college’u, gdzie wszyscy nosili ręcznie farbowane T-shirty i sandały oraz kolekcjonowali naturalne kryształy. Po jakimś czasie oboje dostali propozycję pracy badawczej na Uniwersytecie Oksfordzkim w Anglii, więc przeprowadziliśmy się do Oksfordu.

Wszyscy musieliśmy się dostosować. Moi starzy wyglądają tak, jakby czas zatrzymał się dla nich w latach siedemdziesiątych. Tato nosi fryzurę afro, brodę i okulary o dużych zaokrąglonych szkłach, a jego ulubiony strój to nylonowe koszule, które trzeszczą, kiedy się do niego przytulisz. Mama zapuściła włosy do pasa i chodzi w spódnicach długich aż do ziemi. Na Uniwersytecie Palo Alto (ich starej uczelni) wszyscy, nawet studenci, znali ich po prostu jako Paula i Marilyn. Chyba ani razu nie widziałem, żeby nosili inne buty niż sandały. W Oksfordzie zwracano się do nich per profesor P. Selkirk i profesor M. Selkirk. Ponadto musieli nosić normalne buty. Zdaje się jednak, że nie mieli nic przeciwko temu. Fascynowała ich historia, stare budynki uniwersyteckie i cała reszta, a praca nad przełomowym projektem w dziedzinie behawioryzmu dodawała im skrzydeł. Jeśli zaś chodzi o mnie, to sądzili, że przejście z wyluzowanej amerykańskiej podstawówki na Zachodnim Wybrzeżu, w której nauczyłem się malowania palcami i niewiele więcej, do sztywnej, brytyjskiej szkoły w mieście słynącym z akademickich tradycji może się okazać dość trudne, więc postanowili uczyć mnie sami.

Ucząc się w domu, właściwie nie znałem nikogo innego, dopóki nie ukończyłem trzynastu lat. Oczywiście chodziłem na przyjęcia urodzinowe dzieci kolegów moich rodziców, ale nie nawiązałem żadnych trwałych znajomości. Główną przyczyną było to, że pracownicy akademiccy często żyją na walizkach – wciąż krążą po świecie w pogoni za stażami albo stanowiskami przewodniczącego sekcji lub wykładowcy takiego czy innego przedmiotu. W związku z tym dzieciaki, które poznałem w Oksfordzie, mieszkały tam jedynie jakieś dwie sekundy. Drugą przyczyną braku przyjaciół był fakt, że nie potrzebowałem nikogo oprócz rodziców. Byli związani z nowym, innowacyjnym ośrodkiem badawczym – Instytutem Behawioryzmu – a jednocześnie z niesamowicie starym i niesamowicie pięknym college’em znanym pod nazwą Trinity. Jednak któreś z nich zawsze zostawało w domu i zajmowało się pogłębianiem mojej wiedzy.

Uczyli mnie nauk ścisłych – rzecz jasna – oraz matematyki i angielskiego, a nawet podstaw łaciny, bo tata twierdził, że to język nauki. Uczyli mnie polityki, którą interesowałem się od zawsze z powodu mojego imienia. Całe życie wiedziałem, że moje imię jest hołdem dla prezydenta Lincolna, ale z jakiegoś powodu dopiero po przeprowadzce do Anglii zapytałem rodziców, dlaczego wybrali właśnie jego.

– Bo to mój ulubiony prezydent – powiedziała mama.

– A ponadto zdarza się, że jeśli nosisz czyjeś imię, podświadomie go naśladujesz – dodał tata. Często mówili w taki sposób, uzupełniając wzajemnie swoje wypowiedzi. Stanowili idealny dwuosobowy zespół, nie tylko w pracy, ale i w domu. – To się nazywa determinizm nominatywny.

Moi rodzice niczego nie upraszczali, nawet kiedy byłem mały. Oczekiwali, że postaram się dotrzymać im kroku.

– Czy to znaczy, że chcecie, żeby po moich pięćdziesiątych czwartych urodzinach ktoś mnie zastrzelił w teatrze? – zapytałem.

Zaśmiali się.

– Nie, głuptasie – odparła mama. – Chodziło mi raczej o to, jak Lincoln żył, a nie, w jaki sposób zginął. Dla wielu był wzorem etycznym, przywódcą kierującym się wewnętrznym kompasem moralnym. Na pewno wiesz, że zniósł niewolnictwo.

Wiedziałem.

– Zdaje się, mamo, że sprawa niewolnictwa została rozwiązana raz na zawsze. Raczej nie da się znieść go po raz drugi.

– W niektórych miejscach na świecie ludzie nadal żyją w niewoli – powiedział tata. – Ale mama ma na myśli to, że pewnego dnia możesz zostać prezydentem.

– Tyle że teraz mieszkamy w Anglii.

– To nieistotne – stwierdził tata. – Wielu prezydentów przyjeżdżało do Oksfordu. John Quincy Adams. JFK. Bill Clinton. Najważniejsze, Link, że urodziłeś się w Ameryce. A przy okazji, proszę bardzo.

Rodzice zawsze nazywali mnie Linkiem. Nie, nie miało to nic wspólnego z Zeldą, jeżeli takie było twoje pierwsze skojarzenie. Bardzo długo sądziłem, że to skrót od Lincolna, ale tata wyjaśnił, że źródłem tego przezwiska był fakt, że nigdy nie mogli mnie znaleźć, kiedy przychodziła pora posiłków, bo za bardzo pochłaniały mnie gry wideo, wyprowadzanie za pomocą szachownicy dowodu twierdzenia o liczbach pierwszych, budowa modeli samolotów albo coś w tym rodzaju. Widząc kolejny raz puste miejsce przy stole, jedno z nich w końcu wzdychało, odkładało serwetkę i szło mnie znaleźć. Tak powstało powiedzonko o missing link, czyli brakującym ogniwie, które zawsze ich rozśmieszało, ale mnie zajęło kilka lat, zanim je zrozumiałem.

Najfajniejszą cechą nauki w domu był brak sztywnego programu. Jeżeli akurat pracowałem nad jakimś wynalazkiem w ogrodzie, mogłem się nim zajmować tak długo, aż na dworze robiło się za ciemno. Albo gdy naprawdę wciągnęła mnie jakaś książka, rodzice pozwalali mi ją dokończyć, chyba że wcześniej wilczy głód oderwał mnie od lektury. Zdarzały się też ekscytujące dni, kiedy wszyscy zostawali w domu, a mama i tata decydowali przy śniadaniu, że tym razem zrezygnujemy z lekcji i pojedziemy na wycieczkę. Te wyprawy zawsze miały wymiar edukacyjny, ale dla kogoś lubiącego wiedzę tak bardzo jak ja były arcyciekawe. Jeździliśmy pociągiem do Londynu, gdzie spędzaliśmy całe dni w brązowych, pachnącym kurzem salach Muzeum Historii Naturalnej, w których dominowały szkielety dinozaurów. Wybieraliśmy się do Stratfordu, żeby karmić łabędzie, a potem obejrzeć spektakl w Królewskim Teatrze Szekspirowskim. Jeśli się zastanowić, to jak na gościa nazwanego imieniem prezydenta, którego zastrzelono w teatrze, bywałem z rodzicami na wielu spektaklach. Zabierali mnie nawet na sztuki o wiele za trudne dla dziecka w moim wieku. Pamiętam pierwszy spektakl, na który poszedłem w Anglii. Miałem wtedy mniej więcej osiem lat. Sztuka opowiadała o lokaju, który jest totalnie oddany rodzinie swoich nadętych, snobistycznych pracodawców. Pewnego dnia wszyscy trafiają na bezludną wyspę, gdzie role się odwracają i teraz to lokaj rządzi, a członkowie rodziny stają się jego niewolnikami. Rodzice zachęcili mnie do obejrzenia tej sztuki, mówiąc, że jej autorem jest ten sam facet, który napisał Piotrusia Pana. Byłem o wiele za mały, żeby ją zrozumieć, ale można powiedzieć, że połknąłem haczyk.

Po szczęśliwych dniach spędzonych na lekcjach albo poza domem nadchodziły szczęśliwe wieczory w zaciszu domowym. Mieszkaliśmy w wiktoriańskim domu z czerwonej cegły w przyjemnej dzielnicy Oksfordu, która z jakichś nieznanych mi powodów nosiła nazwę Jericho. Po kolacji siedzieliśmy przy stole w ciepłej kuchni i słuchaliśmy zawsze tej samej audycji w radiu przy wtórze pralki warczącej niczym samolot podchodzący do lądowania. Ulubiona przez moich rodziców w Anglii była BBC, w BBC najbardziej lubili Radio 4, w Radio 4 zaś uwielbiali audycję pod tytułem Płyty z bezludnej wyspy. Prowadzi ją taka jedna laska o bardzo przyjemnym głosie (chyba ze szkockim akcentem). Program polega na tym, że prezenterka zaprasza różne znane osoby do przedstawienia swoich ośmiu ulubionych utworów muzycznych i pyta gości, dlaczego wybrali akurat te kawałki, a potem odtwarza je na antenie. I nie przychodzą do niej żadne gówniane celebrytki w rodzaju sióstr Kardashian, tylko naprawdę świetni aktorzy, naukowcy, politycy i tak dalej. Goście mogą także wybrać jedną książkę. Już mają w walizce Biblię i Dzieła wszystkie Shakespeare’a, więc te tytuły mogą pominąć. Ostatnią rzeczą, którą mogą wziąć na bezludną wyspę, jest jeden przedmiot luksusowy, na przykład fortepian albo wanna z gorącą wodą. W pierwszej chwili może się zdawać, że to bzdury, ale program naprawdę jest całkiem niezły. Podobno jest na antenie przynajmniej milion lat i występowali w nim tacy niesamowici ludzie, jak Stephen Hawking. (W 1963 roku autorzy audycji zrobili słuchaczom primaaprilisowy żart, prezentując program z totalnie fikcyjną „gwiazdą”. Wymyślili gościa, sir Harry’ego Whitlohna, rzekomo słynnego alpinistę. Głos podłożył aktor, który opowiadał o swoich wyprawach, wybrał ulubioną muzykę i tak dalej. Wszyscy dali się wkręcić.) Audycji przyświeca idea, że wybory muzyczne mówią o człowieku więcej niż krótkie wywiady prowadzone między utworami. Bardzo ją lubiłem, bo pod względem upodobań muzycznych nigdy nie czułem się dzieckiem swoich czasów. Mam wrażenie, że obecnie muzyka jest nierozerwalnie związana z mediami społecznościowymi (no wiesz, reprezentują ją tacy ludzie, jak Taylor Swift, która sprzedaje swój towar przez Instagram), a media społecznościowe budzą we mnie strach z powodów, które wyjaśnię później. Tymczasem Płyty z bezludnej wyspy zapoznały mnie ze starą muzyką – taką, jakiej słuchali moi rodzice. Takiej, jaka znajdowała się na fizycznym dysku albo na płycie winylowej, a nie ściągało się jej z Internetu ani nie streamowało w formacie mp-cośtam. To była bezpieczna muza. I od razu ją skumałem.

No więc miałem różne lekcje i zajęcia, a wieczorami słuchałem Płyt z bezludnej wyspy albo zamykałem się w swoim pokoju i grałem, ale nigdy, przenigdy nie były to gry ruchowe. Żadne tam wychowanie fizyczne. Żaden sport. Nie wiem, czy udałoby mi się porządnie zrobić pajacyki. A potem nagle ukończyłem trzynaście lat i wszystko się zmieniło, kiedy zapadła decyzja, że muszę iść do szkoły, bo właśnie w tym wieku reszta dzieciaków w Anglii wybiera przedmioty, w których chce się specjalizować, i zaczyna zakuwać do egzaminu GCSE[1]. W niektórych sprawach wyprzedzałem o krok moich rodziców – oczywiście nie w kwestiach naukowych, ale w innych rzeczach. Rodzice nie głaskali mnie po głowie, mówiąc: „No, no, patrzcie, jaki z ciebie geniusz. Już nic więcej nie możemy cię nauczyć”. Ale w pewnym sensie mieli to na myśli. Potrzebowałem nauczycieli konkretnych przedmiotów, ekspertów różnych dziedzin. Potrzebowałem programu nauki i poważniejszego podejścia do edukacji niż kilka przypadkowych godzin dziennie poświęconych nauce. Ponadto, zdaniem moich starych, musiałem się uspołecznić. Rodzice często posługiwali się żargonem behawiorystycznym – chodziło im po prostu o to, że mam poznać inne dzieci.

– Jesteś jedynakiem, kochanie – mówiła mama. – Do licha, gdybyśmy tylko mogli, zatrzymalibyśmy cię w domu na zawsze i nasza trójka miałaby się tylko dla siebie. Ale musisz nawiązać znajomości z rówieśnikami.

Potem tata dorzucił uwagę, którą od tej pory często wspominałem:

– Żaden człowiek nie jest samotną wyspą.

Tak więc znaleźli prestiżową prywatną szkołę – jak na ironię znajdowała się na wyspie – która przyjmowała na szczególnych zasadach dzieci nauczycieli akademickich. W ten sposób w wieku trzynastu lat trafiłem do piekła na ziemi, którym była szkoła Osney.

2

SPORTOFASZYSTA

Oczywiście jedną z moich pierwszych lekcji w Osney musiały być gry ruchowe. Już pierwszego dnia przed południem znalazłem się na boisku głównym szkoły Osney i odmrażałem sobie tyłek, bo miałem na sobie jedynie strój gimnastyczny.

Materiał, z którego został uszyty, był dobry, ale cienki jak papier. Dopiero zaczął się wrzesień, ale czuło się, jakby temperatura spadła poniżej zera. Jeszcze nigdy nie było mi tak zimno. Szkolny strój sportowy składał się z granatowych szortów i granatowego T-shirtu z naszytym na prawej piersi emblematem szkoły. Herbem szkoły było drzewo podobne do dębu rosnące na wyspie i podkreślone trzema liniami, które chyba symbolizowały wodę. To dlatego, że szkoła stała na czymś w rodzaju wyspy na rzece.

Jedyną korzyścią noszenia stroju gimnastycznego (na pewno nie chodziło o zapewnienie ciepła) był fakt, że wyglądałem zupełnie tak samo, jak wszyscy inni. Miałem nadzieję, że jeżeli rozpłynę się w tłumie identycznie ubranych dzieciaków, to może uda mi się dotrwać do końca lekcji, nie robiąc z siebie kompletnego idioty. Wiedziałem, że w szkole Osney nie będą uprawiać żadnego ze sportów, z których jeszcze w Ameryce byłem totalną nogą, takich jak koszykówka czy baseball. Czekał mnie całkiem nowy zestaw dyscyplin, w których miałem wykazać, jakim jestem ofermą. Na domiar złego Osney była szkołą koedukacyjną. To nie była dla mnie dobra wiadomość. Szansa na upokorzenie zawsze wzrasta w postępie geometrycznym, kiedy w pobliżu znajdują się dziewczyny. A zatem drżałem z zimna, chowałem się za plecami innych i próbowałem stać się niewidoczny.

Oczywiście nie wyglądałem tak jak inni. Miałem źle przystrzyżone włosy, bo sam się obciąłem. Rodzice nie wierzą w praktyczne zalety strzyżenia, więc noszę dość długie, brązowawe włosy, ale kiedy zaczynają mi zasłaniać oczy, ścinam je z przodu nożyczkami, zwykle o wiele za krótko, żeby przez jakiś czas mieć z nimi spokój, chociaż taka fryzura nadaje mi dziwaczny, wiecznie zaskoczony wygląd. Mama zawsze powtarza, że jestem przystojny, ale automatycznie odrzucam jej opinię – matki są zaprogramowane, by myśleć, że ich potomstwo jest śliczne. Jest jednak coś pozytywnego, o czym mogę powiedzieć: jak na trzynastolatka mam całkiem czystą cerę (czyli niezbyt pryszczatą).

Ponadto nosiłem nowe okulary – źródło mojej radości i dumy – które kosztowały trzysta funtów. Rano miałem pewne wątpliwości, czy wkładanie ich na lekcję gier ruchowych jest roztropne, ale jeszcze nie przydzielono mi szafki w szatni, a nie chciałem ich zostawiać byle gdzie, bo były zbyt cenne. Rodzice wręczyli mi je jako coś w rodzaju łapówki, kiedy pierwszy raz zakomunikowali, że pójdę do szkoły. Były trochę za duże do kształtu mojej twarzy, ale miały czarne, błyszczące oprawki, krystalicznie czyste, jasne szkła i dyskretny srebrny napis Tom Ford biegnący wzdłuż jednego zausznika. Nieszczególnie martwił mnie fakt pójścia do szkoły – wtedy jeszcze żyłem w błogiej nieświadomości, no nie? – ale i tak przyjąłem prezent, bo uważałem, że te okulary wyglądają całkiem fajnie. Właściwie nie mam wady wzroku, ale lubię nosić okulary. To insygnia takich nerdów jak ja.

A zatem patrzyłem na świat przez szkła moich nowych okularów. Szkoła Osney wyglądała dokładnie jak college Uniwersytetu Oksfordzkiego, zresztą w pewnym sensie nim była. Z wyglądu nawet przypominała mniejszą wersję college’u (Trinity), w którym pracowali moi rodzice. Akurat w tej chwili znajdowałem się w jej wewnętrznej części – na boisku głównym, centralnie usytuowanym, dużym, porośniętym trawą i otoczonym kamiennymi chodnikami prostokącie. Wzdłuż wszystkich czterech boków biegły długie, niskie zabudowania w stylu epoki Olde Englande – wszystkie piękne, choć różne od siebie, tworzące rozległy, prostokątny „pierścień”. Szkoła Osney była dosyć drogą szkołą i już na pierwszy rzut oka sprawiała takie wrażenie. Nie miałbym szans się w niej uczyć, gdyby nie to, że utrzymywała bliskie kontakty z uniwersytetem.

Czekaliśmy, drżąc z zimna. W końcu na boisko wyszedł facet w bluzie z logo Osney i w spodniach od dresu (szczęściarz – na pewno nie było mu zimno). Przetruchtał w teatralnie egzaltowany sposób na środek boiska tylko po to, żeby udowodnić, jaki z niego krzepki sportsmen. Na szyi nosił gwizdek zawieszony na tasiemce niczym medal olimpijski. Przez cały czas, który spędziłem w Osney, nie widziałem, żeby chociaż raz go użył. Gwizdek był dla niego tym, czym dla mnie okulary – zbytecznym, ale definiującym atrybutem. To pan Llewellyn, nasz nauczyciel gier ruchowych.

Był potężnym facetem o rzednących włosach w kolorze piasku i świdrujących niebieskich oczach. Jakby chcąc sobie zrekompensować utratę włosów, zapuścił bujne wąsy w stylu dawnego wojaka. Zmierzył nas takim wzrokiem, jakby zobaczył karalucha na swojej pizzy. Próbowałem się ukryć za plecami innych uczniów, ale od razu mnie wypatrzył i ucieszył się, jakby wygrał specjalną nagrodę.

– Aha! Widzę, że dzisiaj dołączył do nas nowy uczeń – powiedział, wskazując na mnie palcem grubym jak parówka. – Wystąp, chłopcze. Jak się nazywasz?

To tyle w temacie prześlizgnięcia się pod radarem. Szczękając zębami, wystąpiłem z szeregu.

– Lincoln Selkirk.

– Mówi się „Lincoln Selkirk, sir”. – Pociągnął nosem, aż podskoczył mu bujny wąs. – Dosyć dziwne imię.

– Otrzymałem je na cześć Abrahama Lincolna, szesnastego prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Widziałem, że pana Llewellyna w ogóle nie obchodzi związek mojego imienia z Abrahamem Lincolnem ani fakt, że był on szesnastym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nie potrzebował tych informacji. Wkrótce miałem się przekonać, że jedyną rzeczą, która go interesowała – podobnie jak większość ludzi w Osney – były gry ruchowe. Gdyby Lincoln grał w piłkę nożną – sorry, w futbol – to może miałby u niego szansę.

– No cóż, na szczęście tutaj nie musimy zawracać sobie głowy twoim imieniem, bez względu na to, jak dziwacznie brzmi – powiedział pan Llewellyn. – Na moich zajęciach nazywasz się po prostu Selkirk.

– Tak jest, sir!

– Amerykanin, tak, Selkirk?

Po raz pierwszy w życiu ktoś mnie o to zapytał, więc musiałem się zastanowić. Kim byłem? Mieszkałem w Anglii, od kiedy ukończyłem siedem lat, ale urodziłem się w Ameryce, więc doszedłem do wniosku, że to chyba przechyla szalę.

– Tak, sir.

– Hmmm. A zatem założę się, że nigdy nie grałeś w żadną prawdziwą grę.

Ta uwaga powiedziała mi wszystko, co powinienem wiedzieć o panu Llewellynie. Był fanatykiem gier ruchowych. Gdyby pan Llewellyn wystąpił w Płytach z bezludnej wyspy, wybrałby takie piosenki, jak Chariots of Fire, Escape to Victory i Eye of the Tiger. Jego wybór książkowy padłby na jeden z tych tytułów, które mają niewiele wspólnego z literaturą, coś w rodzaju 1001 faktów o sporcie, czyli książek przeznaczonych do czytania na kiblu. Luksusem byłaby dla niego możliwość wzięcia gwizdka.

– No, Selkirk, w takim razie musimy ci pokazać, jak to się robi w Oksfordzie. Nie sądzisz, że tak będzie sprawiedliwie? – Mówił z wyraźnym arystokratycznym akcentem, niczym pilot z czasów drugiej wojny światowej, do którego starał się upodobnić. – Co wy na to? – zwrócił się do reszty klasy. – Pokażemy naszemu amerykańskiemu kuzynowi, jak się gra w Osney?

Opowiem ci pewną ciekawostkę. Sztuka, którą oglądał prezydent Abraham Lincoln, kiedy go zastrzelono (w wieku pięćdziesięciu czterech lat), nosiła tytuł Nasz amerykański kuzyn. Pamiętam, że wziąłem za zły omen przypadkowe użycie tego zwrotu przez pana Llewellyna podczas mojego pierwszego dnia w szkole. Jak się okazało, przeczucie mnie nie myliło.

– Selkirk, masz zaszczyt zostać beneficjentem wielkiej tradycji sportowej Oksfordu. Jak wszyscy nowi uczniowie Osney, będziesz musiał wziąć udział w przebieżce dokoła boiska.

Zatoczył ręką szeroki łuk obejmujący wszystkie cztery boki trawiastego dziedzińca. Na środku jednego boku stała kaplica z zegarem i dzwonnicą. Zegar miał sinoniebieską tarczę (do tej pory podobny odcień już miały twarze większości z nas) i złociste cyfry.

Błyszczące wskazówki wskazywały za pięć dwunastą.

– Przydzielę ci kogoś do nadawania tempa. Wybiorę go spośród reszty uczniów. Ale pamiętaj, że nie ścigasz się z nim, tylko z dzwonami. – Wystawił swój parówkowy paluch w kierunku zegara. – Już prawie południe. Chodzi o to, żebyś zaliczył całe okrążenie, zanim dzwony wybiją dwunastą.

Zerknąłem na wielkie boisko. Zdawało się bezkresne.

– Już mam biec? – zapytałem.

Cała klasa zachichotała pod nosem.

– Nie – odparł pan Llewellyn. – Wolno ci wystartować dopiero, kiedy zaczną bić dzwony.

Zapowiadał się jakiś koszmar. Miałem się znaleźć w centrum uwagi, czyli dokładnie tam, gdzie za nic w świecie nie chciałem trafić, a na domiar złego wiedziałem, jak wolno biegam.

– Przepraszam, chce pan, żebym przebiegł dokoła boiska w dwanaście sekund?

– Nie – powiedział cierpliwie pan Llewellyn. – Najpierw usłyszysz cztery krótkie brzęczyki, ćwierci, a dopiero potem rozbrzmią właściwe dzwony. Masz więc co najmniej dziesięć sekund więcej. Zaczynasz po pierwszym brzęczyku.

Chyba wiedziałem, o czym mówi. Chodziło mu o to, że dzwony wybijające pełną godzinę poprzedzały cztery ciche uderzenia: bing bong bing bong. Ale pomimo tego dodatkowego czasu i tak nie miałem szans obiec całego boiska.

– Pan żartuje...

– Tylko bez impertynencji, chłopcze – powiedział pan Llewellyn. – Zadanie jest proste i zrozumiałe. Całe okrążenie da się zrobić nawet przed pierwszym uderzeniem właściwego dzwonu. To osiągnięcie nosi nazwę Ćwierci. Loam jest jedynym uczniem, któremu w tym stuleciu udało się zaliczyć Ćwierci.

Z szeregu wystąpił prawdziwy gigant – jego szerokość w barach dorównywała wzrostowi.

– Większość uczniów kończy okrążenie między piątym a dziesiątym uderzeniem – mówił dalej pan Llewellyn. – Wynik pozwala mi ocenić ich predyspozycje sportowe. – Zwrócił się do giganta zupełnie innym tonem, niż kiedy mówił do mnie: – Loam, ty nadasz tempo. Może uda ci się pobić własny rekord, co?

– Tak jest, sir.

– Selkirk, to Loam.

Gigant wyciągnął rękę. Nie wiedziałem, jak się zachować, więc skinąłem głową.

– Uściśnij jego dłoń, Selkirk – warknął pan Llewellyn. – Jesteś w Anglii, a nie w koloniach. Tutaj zachowujemy się jak cywilizowani ludzie.

Ująłem olbrzymią łapę giganta, a on niemal zgniótł moją rękę na miazgę.

Tak poznałem Sebastiana Loama.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] GCSE (General Certificate of Secondary Education) – w szkole angielskiej egzamin zdawany na zakończenie nauki w szkole średniej. (Przypisy pochodzą od tłumacza).