Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Paweł Bury powraca!
W lesie w okolicach Terespola zostaje znaleziona wychłodzona na śmierć nastolatka. Jako że jest wrzesień, wszyscy doskonale wiedzą, że dziewczyna nie zamarzła, przebywając na dworze. Policja podejrzewa, że padła ona ofiarą handlu żywym towarem. Prowadzący sprawę Paweł Bury odkrywa, że ten proceder sięga znacznie wyżej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Zamieszani są w niego znani ludzie ze świata polityki, biznesu i służb. Komu może zaufać? Czym jest tajemniczy „dom dla lalek”? I kto pociąga za sznurki?
Bezsens to świetna i niezwykle wciągająca powieść sensacyjna. Budowane przez autora napięcie trzyma czytelnika aż do punktu kulminacyjnego, który jest równie przerażający, co wiarygodny – bo mógłby się wydarzyć naprawdę. Do samego końca nie wiemy, czy podkomisarz Paweł Bury zdoła rozwikłać sprawę, a prawdziwy zbrodniarz trafi za kartki.
To jedna z tych historii, która nie pozwoli ci zasnąć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 122
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Beata Dobrzyniecka
Redaktor prowadzący
Agnieszka Gortat
Korekta
Słowa na warsztat, Agata Czaplarska
Opracowanie graficzne i skład
Piotr Dobrzyński
Projekt okładki
Przemysław Szczepkowski
© Copyright by Mariusz Michalak 2021© Copyright by Borgis 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-66616-73-8
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Druk: Sowa Sp. z o.o.
SPIS TREŚCI
Od autora 11
Prolog 13
Syf jak co dzień 21
Epizod z kornikami 27
Grzelak i Jagodziński 35
Wizja lokalna 39
Punkt zaczepienia 45
Fabryka 49
Leśna obserwacja 53
Krzywy 57
Rodzinna atmosfera 61
Wicepremier 67
Makabra ponad wszelką miarę 73
W pułapce 79
Lalki 83
Zdrajca w mundurze 87
Pościg 91
Lukratywny biznes 95
Seryjny samobójca 101
Zdarzenie 105
Przesłuchanie 113
Psychologiczne zagranie 117
Z wizytą na dworcu 121
Szok 125
Łapanka 129
Tyran 133
Wokalistka 137
„Sofokles” 141
Recenzentka 145
Noblista Janczar 149
Teoria spiskowa 153
Wiceminister 157
Prawda o „Sofoklesie” 161
Dziecko z diabłem 167
Kaszana 171
Trudne i lepsze chwile 175
Trupy z szafy 179
Domysły 185
Nocna akcja 189
Strzyga 195
Ceremonia 199
Duże zmiany 203
Brzytwa 207
Ruski agresor 211
Epilog 215
OD AUTORA
Gdy 12 marca 2020 roku ogłoszono stan epidemii z powodu koronawirusa i cała Polska została zamrożona w wyniku kwarantanny, w moje ręce wpadła „Farma lalek” Wojciecha Chmielarza. Powieść zrobiła na mnie tak kolosalne wrażenie, że postanowiłem napisać coś podobnego w ramach kontynuacji przygód Pawła Burego. Studiując sprawę „afery podkarpackiej”, w której pierwsze skrzypce grała zagadkowa śmierć Dawida Kosteckiego, zdecydowałem się do niej nawiązać, łącząc ją z „Farmą lalek”, i przy okazji dodać od siebie poboczny wątek związany z dawną esbecją, ponieważ od zawsze interesowały mnie historie związane z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa. Tak też zrodziła się książka „Bezsens”, która w mojej opinii jest bardziej powieścią sensacyjną z elementami kryminalnymi aniżeli rasowym kryminałem. Bardziej skupia się na samych postaciach i akcji niż na intrydze, aczkolwiek nie umniejsza to faktu, że można tę pozycję bez problemu przypisać do kryminału. Udanej lektury, drogi Czytelniku.
PROLOG
Nocą temperatura spadła do niespełna jednego stopnia Celsjusza. Wrzesień powoli dobijał lato, spychając je w odmęty zapomnienia, i wpuszczał na swoje podwórko kalendarzową jesień. Mimo wszystko za dnia było jeszcze dosyć ciepło, żeby nie powiedzieć sucho. Wyjałowione pola przypominały bardziej pustynię pokroju Sahary, Gobi lub Kalahari aniżeli nadwiślańskie krajobrazy. Brakowało tylko Beduinów na wielbłądach.
Ciężarówka DAF gnała przez lasy na obrzeżach Terespola, starając się dojechać na czas do punktu docelowego. Wycieraczki nie nadążały z usuwaniem kropli deszczu. Zaraz po zachodzie słońca w województwie lubelskim rozszalała się burza. Ironią losu było to, że w dzień panowała susza, a w nocy prym wiodły ulewy, które doprowadzały do wylewania rzek. Kierowca ciągnika siodłowego cieszył się jak diabli, że nie kursuje ze zmiennikiem po województwie dolnośląskim. Po takich ulewach wszelakie wały przeciwpowodziowe na terenach zalewowych by popękały, o wylaniu Odry nawet nie wspominając. „Głupi zawsze ma szczęście” – pomyślał. Zmiennik czterdziestokilkuletniego szatyna o sercowatej twarzy, odziany we flanelową koszulę w malachitowym kolorze oglądał na przenośnym telewizorze sytuację w Syrii ogarniętej wojną domową, popijając przy tym z piersiówki bałkańską śliwowicę.
– Mógłbyś nie pić tego gówna? – Szatyn był niepocieszony, że jego zmiennik pije w trakcie kursu.
– Daj spokój, mały łyczek nie zaszkodzi – obwieścił.
– Mały łyczek? Człowieku, ty doisz tę piersiówkę, odkąd przekroczyliśmy granicę! – zrugał go szatyn. – Skąd w ogóle wytrzasnąłeś śliwowicę za pięćset rubli?
– Sprzedawali w białoruskim monopolowym – zakomunikował.
– W Mińsku sprzedali ci śliwowicę? – zdziwił się kierowca, słysząc, że Białorusini sprzedawali bałkańską wódkę.
– Jak nie wierzysz, to spróbuj – zaproponował, podsuwając mu piersiówkę z trunkiem pod nos.
– Zgłupiałeś do reszty? Przecież widzisz, że prowadzę. Poza tym, skąd wiesz, że to bałkańska wóda? Równie dobrze może to być zwykła Wyborowa. No chyba że taki z ciebie spec, że umiesz odróżnić, która wódka ma jaki smak – oświadczył kierowca, gnając przez zalesione terytoria Terespola.
– Spierdalaj.
– Tak myślałem. – Kierowca od razu się zorientował, że jego kumpel dał się oszukać, że sprzedawca wmówił mu, że to pochodząca z Bałkanów gorzała, i orżnął go na pokaźną sumę białoruskich rubli.
– Słyszysz to? – zapytał zmiennik, mając na myśli dziwne odgłosy wydobywające się z naczepy.
– Niby co? – zapytał skonsternowany kierowca.
– Zatrzymaj wóz – zakomenderował zmiennik, po czym DAF zatrzymał się w środku lasu. Młodszy jegomość wyszedł z pojazdu, ubierając płaszcz przeciwdeszczowy i nakładając kaptur na głowę, żeby ochronić się przed deszczem.
– Co ty odpierdalasz? Już ci porządnie procenty do łba uderzyły?! – Kierowca nie rozumiał zachowania zmiennika.
– Coś słyszałem. Czekaj tu – oświadczył mężczyzna z kapturem na głowie.
– Tak… słyszałeś. We łbie ci szumi, bo żeś się nawalił jak szpadel – zbeształ go szatyn. – Ale niech ci będzie, ja tu poczekam. Ale jak będziemy w plecy z czasem, to będzie twoja wina!
Młodszy wspólnik otworzył kłódkę i przerzucił skobel klinujący wejście do naczepy, wchodząc do jej wnętrza. Naczepa była chłodnią do przewożenia różnego rodzaju mrożonki. Wziął latarkę i poświecił nią w środku ciężarówki. Dostrzegł ludzkie zwłoki. Jedna z jego „mrożonek” właśnie wykorkowała.
– Kurwa mać, co tu się stało? – zapytał mężczyzna, od razu trzeźwiejąc.
– Irina nie wytrzymała – odparła z białoruskim akcentem jedna z imigrantek, trzęsąc się z zimna, jakie panowało w chłodni.
– Czekać mi tu – zakomenderował zmiennik i wybiegł z naczepy prosto do swojego współpracownika. – Jest problem!
– Jaki? – zapytał szatyn.
– Zgadnij – odparł, zaciskając zęby.
– Nie, nie, nie, nie! – Szatyn od razu domyślił się, że jedna z Białorusinek nie przetrwała transportu i zamarzła na śmierć, co nie napawało go entuzjazmem.
– Co nie, co nie?! Mówiłem, że trzeba podkręcić temperaturę, bo będziemy wozić same trupy, to się ze mnie śmiałeś. Przecież jestem tylko głupim pijakiem. Co ja tam mogę wiedzieć?! – wrzasnął zmiennik z pretensjami do szatyna.
– Dawaj latarkę! – krzyknął kierowca, a zmiennik zamarł, jakby nie potrafił zinterpretować, co się właśnie stało. – Podaj mi latarkę! Na co się, kurwa, gapisz?!
– Już, już – oznajmił po chwili zamyślenia.
– Powiedzcie mi, że to żart? Taki bardzo ponury żart – rzekł rozwścieczony mężczyzna.
– To nie żart – zakomunikowała jedna z Białorusinek.
– Widzę, że nie żart! – odparł wściekle kierowca. – Hubert, pomóż mi ją wyciągnąć!
Zmiennik wdrapał się na zderzak i wszedł do naczepy, zabierając zwłoki młodej Białorusinki z mobilnej chłodni. Akurat w tym samym momencie ulewa ustała. Zupełnie jakby ktoś ją wyłączył przez pstryknięcie palcami lub naciśnięcie przycisku.
– Gdzie ją wyrzucamy? – zapytał zmiennik, zamykając naczepę.
– Tam, do lasu.
Mężczyźni zawlekli zwłoki dziewczyny pomiędzy drzewa, zostawiając ciężarówkę na szosie.
– Nie wiem, czy dobrze robimy, Heniek. Mieliśmy już tego nie robić. Mieliśmy już żadnej nie porzucać – rzekł zmiennik, trzymając trupa za nadgarstki.
– O co ci chodzi? Wiedziała, na co się pisze. Zapłaciła za transport, ale wykitowała w chłodni. Prawidła natury – zakomunikował szatyn, trzymając ciało za kostki.
– Ale tak w lesie porzucać… jak jakieś zwierzę? To nieludzkie. Powiedzmy prawdę.
– By zapłacili tylko połowę za niepełny towar? Tak to my nigdy nie otworzymy własnego biznesu. Przemyciliśmy trzy lalki. Z czwartą były problemy i musieliśmy z niej zrezygnować. I takiej wersji się trzymaj.
– Nie było tematu. – Zmiennik postanowił dostosować się do zaleceń starszego kolegi.
Po powrocie do ciężarówki Henryk i Hubert kontynuowali podróż do miejsca przeznaczenia. Po półtorej godziny jazdy w końcu trafili na leśny dukt, gdzie czekał zaparkowany biały fiat ducato. Wysiadło z niego dwóch delikwentów w skórzanych kurtkach. Jeden miał sygnet na palcu imitujący pierścień z diamentem, a drugi tatuaż skorpiona na gardle. Nie wyglądali na przyjemniaczków.
– Spóźniliście się – zakomunikował typ z tatuażem.
– Była mała obsuwa – odparł Henryk.
– Macie towar? – zapytał jegomość z sygnetem na palcu wskazującym.
– Wszystko zgodnie z umową. Niestety przywieźliśmy tylko trzy lalki, czwarta się stawiała przy przeładunku i musieliśmy ją sobie odpuścić. Jeszcze by zrobiła zadymę przy celnikach – kłamał szatyn, otwierając naczepę.
– Widocznie woli siedzieć pod butem Łukaszenki – skwitował typ z tatuażem, po czym spojrzał na trzy młode Białorusinki, które ledwo trzymały się na nogach.
– Krzywy, opłać panów, a ja zabieram lalki ze sobą – rozkazał typ z sygnetem.
– Robi się – odrzekł i wręczył Henrykowi oraz Hubertowi pokaźny plik banknotów.
– Jutro o tej samej porze? – zapytał Henryk.
– To pytanie retoryczne?
– Tak – odparł kierowca ciągnika siodłowego i wraz ze zmiennikiem odjechali, pozostawiając Białorusinki dwóm typom spod ciemnej gwiazdy.
– Zimno wam? Bez obaw, zaraz się rozgrzejecie – zwrócił się do kobiet jegomość z sygnetem na palcu.
SYF JAK CO DZIEŃ
Podkomisarz Paweł Bury dokańczał picie kawy z kubeczka termicznego, szykując się do opuszczenia skorodowanego forda focusa w niebieskim kolorze, wcześniej nasłuchując w audycji radiowej rozgłośni Radio Nowy Świat, czy najnowszym prezydentem stołecznego miasta tego nadwiślańskiego kraju zostanie Zygmunt Kopek – doktor nauk prawnych o centrystycznych poglądach, poseł na sejm I, IV, VI i VII kadencji, minister sprawiedliwości oraz prokurator generalny w latach 1991–1993, marszałek sejmu na przestrzeni lat 2011–2014, kandydat na fotel prezydenta w 2000 roku i niegdysiejszy poseł w Parlamencie Europejskim, który miał ogromne poparcie od warszawiaków, miażdżąc konkurencję w wyborach samorządowych i był już na finiszu w objęciu stanowiska prezydenta stolicy Polski.
Policjant oczekiwał upragnionej niedzieli, kiedy to spakuje się i wróci do stolicy, którą musiał opuścić w ramach wymiany międzynarodowej CEPOL. Często marudził, że ma dość Warszawy i chce odpocząć od stołecznego przepychu, więc jego miłościwie podkładający mu świnię zwierzchnik, inspektor Sławomir Jaworek (karierowicz i łapówkarz w jednym), wmanewrował go w wymianę policjantów w celu pozyskiwania i dzielenia się umiejętnościami. Terespol może i nie jawił się jak skończone zadupie na Lubelszczyźnie, aczkolwiek metropolią Bury by tego nie nazwał. Zasadniczo miasto to zasłynęło tylko tym, że graniczy z Białorusią, bo inny powód, z jakiego można było kojarzyć tę mieścinę, podkomisarzowi z Komendy Stołecznej Policji nie przychodził na myśl. No może jeszcze fakt, że mieści się tu stacja kolejowa.
Po opróżnieniu kubeczka termicznego z kawy, ulokowaniu go na desce rozdzielczej i wypełznięciu z samochodu z mentolowym papierosem w ustach Bury pognał w swych adidasach do lasu, w którym roiło się od policjantów z miejscowego komisariatu, który od jakiegoś czasu był jego nowym miejscem pracy. Obecni byli chyba wszyscy możliwi funkcjonariusze: aspirant sztabowy Ryszard Podgórski, sierżant Bartłomiej Zawiślak, komendant w randze nadinspektora Bronisław Żamojda – wygasła gwiazda Centralnego Biura Śledczego, która postanowiła grzać posadkę w przytulnym Terespolu z dala od patologii, z jaką musiała się użerać jako funkcjonariusz CBŚ, i sierżant sztabowy Artur Morus. Z tym ostatnim Bury był za pan brat i często chodził z nim na piwo i na wódkę do okolicznego pubu o dość bezpośredniej nazwie „Żulernia”.
– Zgniłek? – zapytał Bury, mierząc Morusa wzrokiem.
– Tak, leży tu od wieczora. Byłem pierwszy, który ją znalazł. Potem zadzwoniłem po resztę – odparł Morus, po czym Bury podszedł do zwłok.
– Ile mogła mieć lat? – zapytał Bury, pochylając się nad ciałem.
– Osiemnaście, dziewiętnaście. Może mniej. Cholera wie – obwieścił Podgórski, marszcząc czoło.
– Jak zginęła?
– Zamarzła – oświadczył Żamojda.
– Że jak?
– Zamarzła – powtórzył spokojnym głosem Żamojda.
– Ja wiem, że idzie jesień, nocą pada deszcz i jest powyżej jednego stopnia, ale chyba jeszcze mamy lato i w dużej mierze góruje upał, nieprawdaż? – Bury próbował podważyć hipotezę o zamarznięciu dziewczyny.
– Lekarz sądowy stwierdził zatrzymanie akcji serca w wyniku zamarznięcia w temperaturze poniżej minus trzynastu stopni Celsjusza – zakomunikował skrupulatnie Żamojda, wypowiadając się z manierą rasowego polityka na sejmowej mównicy. Bury zdębiał, słysząc te rewelacje.
– W zeszłym roku mieliśmy podobny przypadek. Dziewczyna bez dokumentów znaleziona w leśnym jarze. Przyczyna zgonu: zamarznięcie. Była wtedy zima i wyszliśmy z założenia, że to jakaś bezdomna zamarzła na kość przy ujemnej temperaturze. Umorzyliśmy sprawę. A teraz mamy powtórkę z rozrywki. Chyba szykuje się grubsza afera – rzekł Morus.
– Jak dla mnie to wygląda na przemyt nielegalnej imigrantki – domniemywał Bury.
– Znaczy się te dwie babki mogły być nielegalnie przewiezione przez granicę Białorusi? – zapytał Żamojda.
– Niewykluczone.
– Jakieś pomysły, panie warszawiak? – zapytał gburliwie Żamojda, zwracając się do Burego, co było trochę krzywdzące, gdyż ten pochodził z województwa wielkopolskiego.
– Wrzucić na bęben wszystkie firmy transportowe. Wypytajcie, czy któraś nie przekroczyła granicy – rozkazał Bury.
– To jest od pyty roboty. Z jakieś dwadzieścia ciężarówek mogło jechać do Mińska. Może do ciebie to jeszcze nie dotarło, ale jesteśmy na granicy z Białorusią – oświadczył Zawiślak.
– To na pewno dużo lepsze zajęcie, niż zajmowanie się pijakami w „Żulerni” – oświadczył Bury, gdy akurat w kieszeni jego wyżartej przez mole granatowej kurtki rozbrzmiał kultowy utwór „Autobiografia” kultowego zespołu Perfect, który podkomisarz miał ustawiony jako dzwonek w tele- fonie. – Bury. Zaraz będę.
– Coś się stało? – zapytał Morus.
– Przyszedł gość od deratyzacji. Będzie mi czyścić kwadrat z robactwa.
– Czyli my mamy szukać chłodziarki szmuglującej Białorusinki, a ty będziesz zajmował się deratyzacją w swoim mieszkaniu? – dopytywał oburzony Zawiślak.
– Syf jak co dzień, panowie. Syf jak co dzień – skonstatował Bury, zapalając kolejnego papierosa.
EPIZOD Z KORNIKAMI
Po dotarciu do swojego służbowego mieszkania podkomisarz Paweł Bury został przywitany przez człowieka od deratyzacji, niejakiego pana Richtera, którego nazwisko mocno rozbawiło policjanta. Od razu przychodziło na myśl, że pan Richter to jakiś zakamuflowany neonazista. Nawet aparycję miał taką aryjską. W każdym razie Bury wpuścił człowieka w kombinezonie ochronnym i ze spryskiwaczem na plecach zakończonym lancą do swojej alkowy, gdzie liczył, że ów osobnik pomoże mu w końcu pozbyć się nieproszonych gości pod postacią korników, które nie dawały mu od pewnego czasu żyć i wyżerały wszystko, co się tylko dało, nie poprzestając na drewnie. Mit o tym, że korniki atakują tylko drewno, już dawno został obalony, przynajmniej w przekonaniu Burego, który najchętniej wysadziłby mieszkanie razem z tymi miniaturowymi gnidami i miałby kłopot z głowy.
– Od dawna u pana goszczą? – zapytał Richter.
– Od dwóch tygodni. Najpierw tego nie zauważyłem, ale jak zobaczyłem, że każdy mebel mam wyżarty, to zacząłem dziady wykańczać różnymi specyfikami, ale nic to nie dało. Potem wzięły się za wieszak, a nawet za obudowę telewizora. To jakieś zmodyfikowane genetycznie korniki, że atakują plastik? – dopytywał Paweł.
– Ostatnimi czasy nic nie działa z prawidłami natury. Grzyb, zamiast być ciemnozielony, jest jasnozielony, szerszenie, zamiast bzyczeć jak silniki bombowca, syczą jak węże, a korniki oprócz drewna zaczynają wyjadać też plastik. Wszystko się ostatnimi czasy porąbało. Zupełnie jakby przechodziło zbiorową ewolucję.
– Mole mi tak nie wyżarły kurtki, co te sukinsyny pół mieszkania – rzekł Bury.
– Spokojnie, panie komisarzu. Zaraz zażegnamy problem.
– Podkomisarzu – sprostował Bury.
– Słucham?
– Jestem podkomisarzem. Nie komisarzem.
– A to jakaś różnica?
– Spora, panie Richter.
– Okej. W takim razie, panie podkomisarzu, zaraz wykurzymy korniki z pańskiego mieszkania.
– Na to liczę. Wydałem na tę deratyzację dwie stówy.
Richter przystąpił do czynności deratyzacyjnych.
Lokum Burego było spryskiwane środkami chemicznymi umiejscowionymi w zawieszonym na plecach Richtera pomarańczowym zbiorniczku. Ogromne smugi krążyły po mieszkaniu i przylepiały się do ścian oraz podłogi. Policjant musiał założyć maskę ochronną, żeby się tym nie zatruć, podczas gdy Richter lawirował pomiędzy meblami, eliminując wszelkiej maści szkodniki dewastujące lokum. Bury stał na klatce schodowej i czekał, aż deratyzacja się zakończy. Ściągnąwszy maskę, wykonał telefon do byłej żony Ewy, która obecnie mieszkała w Warszawie z ich kilkumiesięczną córeczką Kariną i swoim nowym partnerem. Zaciągając się kolejnym papierosem, czekał, aż usłyszy głos Ewy w słuchawce.
– Halo – odezwała się Ewa.
– Cześć, Ewka – odpowiedział Bury, opierając się o tynkowaną ścianę w bloku.
– Czego chcesz? – zapytała niemiło.
– Może najpierw jakieś „dzień dobry”, „pocałuj mnie w dupę”, „spierdalaj, bo zawołam twoich kumpli z firmy”?
– Dzień dobry. Czego chcesz?
– Chciałem zapytać, co u ciebie. Wszystko w porządku?
– Dobrze. Byliśmy wczoraj z Adrianem zagłosować na Kopka.
– Nie ma to jak obywatelski obowiązek – skwitował Bury, popalając papierosa. – Za tydzień wracam do Warszawy. Mogę odwiedzić Karinę?
– Pomyślę – zakomunikowała Ewa ze słyszalnym załamaniem w głosie, które Bury zbagatelizował, obawiając się furii ze strony byłej żony, że wtrąca się w jej prywatne sprawy.
– Czyli nie odwiedzę?
– Muszę to uzgodnić z Adrianem. Dam znać w swoim czasie – odparła, po czym się rozłączyła.
Czekając, aż Richter zrobi swoje, podkomisarz otworzył zakładkę z niezależnymi mediami i po kolei wysłuchiwał poszczególnych mądrali, którzy mówili o zwycięstwie Zygmunta Kopka w wyborach samorządowych. Polscy politycy i publicyści wypowiadali się na temat wyborów na Prezydenta Warszawy i tego, czy pan Kopek jest idealnym kandydatem do zarządzania stolicą Polski. Opierając się o ścianę, Bury rozpoznał w jednym z tychże publicystów niejakiego Mirosława Lutosławs- kiego. Ceniony dokumentalista, twórca filmów o pedofilii, człowiek o dość liberalnych poglądach i słynący z kontrowersyjnych wypowiedzi, niczym drapieżnik atakował swojego przedmówcę, bowiem jego cechą rozpoznawczą było to, że uprawiał tak zwane agresywne dziennikarstwo. Bury podkręcił głośność w swoim samsungu, ale bez przesady, wiedząc, że przez cienkie ściany w bloku każdy by usłyszał spektakl pana Lutosławskiego, a nie każdy go cenił przez jego kontrowersyjne zachowanie. Jeszcze oberwałoby mu się, że słucha wypowiedzi takiego oszołoma, jakim niewątpliwie był tenże osobnik.
A więc Richter oblewał lokum różnego rodzaju chemią, Bury sterczał pod ścianą, a redaktor Lutosławski gadał swoje w wywiadzie z aktualnym wicemarszałkiem sejmu, Józefem Długoszem, byłym sekretarzem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, posłem na sejm IV, V, VII, VIII i IX kadencji oraz niegdysiejszym ministrem transportu, kiedy to Kopek pełnił funkcję marszałka sejmu.
– Panie marszałku, jak pan myśli, skąd taki kredyt zaufania warszawiaków wobec dosyć popularnego w swoim czasie aferzysty, jakim bez wątpienia jest pan Kopek? – wystrzelił Lutosławski.
– Dlaczego akurat aferzysty? Czemu od razu pan redaktor wysuwa takie oszczerstwa wobec pana prezydenta Kopka? – zapytał spokojnym tonem Długosz, starając się nie wytrącić z równowagi.
– Panie marszałku, z całym szacunkiem, ale nawet dziecko wie, że Zygmunt Kopek to nie jest kryształowy człowiek. On ma na swoim koncie masę afer. Mam panu je przytoczyć?
– Nie widzę przeciwwskazań – odrzekł Długosz, po czym Lutosławski zaczął przeglądać swoje papierzyska.
– Afera z Gazpromem. Wszyscy wiemy, że gdy pan Kopek był marszałkiem sejmu, jego kuzyn był zdaje się prezesem w tymże koncernie. Mam panu przypomnieć, ile ten człowiek wyprowadził pieniędzy? Wszyscy wiemy też, że pan marszałek Kopek krył kuzyna, przytulając swoją dolę z przekrętów w Gazpromie, i to dlatego został odwołany z tejże funkcji w dwa tysiące czternastym roku – oświadczył Lutosławski.
– Pan Kopek sam podał się do dymisji. Doskonale to pamiętam, wtedy jeszcze sprawowałem funkcję ministra transportu. – Długosz zacięcie bronił Kopka.
– Tak samo afera korupcyjna w Ministerstwie Sprawiedliwości w dziewięćdziesiątym trzecim roku. Nie muszę panu mówić, kto był wtedy prokuratorem generalnym.
– Wtedy jeszcze nie byłem posłem z ramienia formacji, w której jest pan Kopek, więc się nie wypowiadam na ten temat.
– Ciekawe, że tak pan marszałek broni pana Kopka przed tymi wszystkimi aferami, a ministra zdrowia Węgłowskiego skarcił pan tutaj na żywo podczas naszego ostatniego wywiadu, kiedy się okazało, że służba zdrowia jest zadłużona na grube miliony złotych, a pan minister zdrowia kłamie ludziom w żywe oczy, twierdząc, że wszystko jest w porządku. Sam pan mówił, że Węgłowskiego trzeba wywieźć na taczce, bo taki człowiek nie powinien być ministrem, a tym bardziej lekarzem. To są pańskie słowa, panie marszałku. – Lutosławski wytknął politykowi hipokryzję.
– To nie ma nic do rzeczy, panie redaktorze.
– A oskarżenie ministra aktywów państwowych, pana Waldemara Murka, że zachowuje się jak dyktator wobec swoich wiceministrów, jest w porządku? – Lutosławski nie oszczędzał wicemarszałka. – Takie same słowa o wywiezieniu na taczkach i dyktaturze padły wobec premiera Chlebowskiego, ministra Karbowiaka i ministra Jakubowskiego. Jakim cudem pana jeszcze nie pozwano?
– Przyszliśmy tu, by rozmawiać o mnie czy o Prezydencie Warszawy?
„Czemu ja to w ogóle oglądam? Co jest ze mną nie tak?” – rozmyślał Bury. Wyłączył wywiad, w którym dwóch średnio rozgarniętych typów robiło z siebie idiotów podczas programu na żywo.
GRZELAK I JAGODZIŃSKI
Otrzymawszy telefon od Artura Morusa, Bury dowiedział się, że udało się ustalić potencjalny ciągnik siodłowy przewożący mrożonki w mobilnej chłodni z Białorusi. Według firmy transportowej „Frost” jedna z ich ciężarówek miała zeszłej nocy kurs z Mińska. Wieźli mrożone warzywa. Udało się zidentyfikować mężczyzn jadących tymże pojazdem. Jeden nazywał się Henryk Grzelak, a drugi Hubert Jagodziński. Jeden mieszkał w Rykach, a drugi na przedmieściach Terespola. Bury postanowił złożyć wizytę Jagodzińskiemu, a Morus wziął swoją brykę i pojechał do Ryków po Grzelaka, aby wziąć go na małe przesłuchanie do terespolskiego komisariatu. Po dojechaniu pod wskazany adres podkomisarz wysiadł z forda i podrałował do furtki. Nikt mu nie otwierał pomimo dzwonienia oraz nawoływania.
– Szukam Jagodzińskiego. To pani sąsiad. Jest tutaj? – zapytał sąsiadkę w podeszłym wieku podlewającą hortensje.
– Hę? – Sąsiadka nie rozumiała pytania.
– Szukam pani sąsiada. Jest tutaj? – powtórzył.
– Hortensje podlewam, pięknie kwitną – oświadczyła otępiała staruszka.
– Psiamać! – wypalił Bury, po czym przeszedł przez płot, lądując pośladkami na rododendronie (efekt poślizgnięcia się podeszwą adidasa na przęśle), co nie było zbytnio komfortowe, ale i tak mniej bolesne, niż jakby miał polecieć na kaktus i być potem przyozdobiony kolcami.
Bury szedł niepewnym krokiem przez posesję, trzymając dłoń przy kaburze ze swoim służbowym pistoletem, jakim był czeski CZ 75, i próbował zorientować się, czy Hubert Jagodziński jest u siebie w domu. Firanki były zasłonięte. Nigdzie nie było minimalnych oznak życia. Bury wszedł do domu i zobaczył wiszącego dwa metry nad podłogą Huberta Jagodzińskiego. Mężczyzna zwisał na pętli ze sznurowadła, które zakleszczył drzwiami od salonu.
Tymczasem Artur Morus przebywał w Rykach. Wszedł do kamienicy, w której mieszkał Henryk Grzelak. Drzwi były otwarte, a Grzelak leżał pijany na łóżku. Dookoła walały się butelki po piwie, wódce i winie. Artur od razu zatelefonował do Burego.
– Bury.
– Morus z tej strony. Znalazłem Grzelaka, ale jest problem.
– Jaki?
– Jest narąbany. Wszędzie walają się flaszki po wódzie, piwie i winie. Musiał mieć porządną imprezę w chałupie.
– Postaraj się go wytrzeźwieć i przywieźć pod dom Jagodzińskiego.
– Gość jest schlany jak bela. Jak mam go wytrzeźwieć?
– Wrzuć go do wanny czy coś. Kombinuj!
– Gość ma chyba metr dziewięćdziesiąt wzrostu – zakomunikował płaczliwym tonem Morus.
– Morus, kurwa, przestań się nad sobą użalać, jakby ci nie dano amigi na komunię, i przywieź mi go. Nie wymagam od ciebie włażenia na K2 – oznajmił podniesionym głosem Bury.
– Robi się.