Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anne White odwróciła wzrok tylko na sekundę... To wystarczyło, aby straciła z oczu swoją 8-letnią córkę. Wydaje się, że tylko na chwilę, ale... poszukiwania nie przynoszą rezultatów. Setki apeli, tysiące ogłoszeń, kilkudziesięciu policjantów w akcji i nic... Wszelki ślad po dziewczynce zaginął.
Po 7 latach, kiedy Anne już niemal traci wiarę w odnalezienie córki, Abigail przychodzi na posterunek. Tak zwyczajnie, prosto z ulicy przyprowadza zaginione niedawno dziecko. Gdzie była, co się z nią działo przez ostatnie kilka lat? Co tak naprawdę wydarzyło się tego straszliwego dnia, kiedy zniknęła, między matką a córką? Czy ktoś jej zagraża? Kogo lub czego boi się Abigail? Czy w rodzinie jest bezpieczna?
Tej wciągającej mrocznej opowieści nie można przegapić!
Philippa East dorastała w Szkocji, gdzie studiowała psychologię i filozofię na Uniwersytecie w Oxfordzie. Po ukończeniu studiów przeniosła się do Londynu, aby szkolić się na psychologa klinicznego, i przez ponad dziesięć lat pracowała w publicznej służbie zdrowia NHS, zajmując się pacjentami z problemami psychicznymi. Teraz mieszka na wsi w hrabstwie Lincolnshire z mężem i kotem. Jest psycholożką i terapeutką, ale też pisarką. Nagrodzone opowiadania Philippy były publikowane w różnych czasopismach literackich. Białe kłamstewka to jej debiutancka powieść.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 371
Mimo rozwieszonych wszędzie plakatów i wielu apeli policja przez długi czas znajdowała tylko urywki, fragmenty informacji, które niewiele wnosiły do poszukiwań. Kilka sekund ziarnistego, rwącego się nagrania z kamer, kilka klatek, które wyodrębniono z trwających wiele godzin nagrań. Obraz małej dziewczynki stojącej na ruchomych schodach stacji metra, szpiczasta bródka uniesiona do góry, twarz skierowana ku jasnym światłom.
Całymi latami nie miałam nic oprócz tych chwil. Tych fragmentów naszych wspomnień i przepaści. Jako rodzina spędziliśmy wiele lat, żywiąc beznadziejne nadzieje na jej odzyskanie. Wszystko – praca, szkoła, urodziny i święta – były przesiąknięte tą stratą.
Tak przynajmniej było wcześniej, przez siedem lat od jej zniknięcia. Gdy to się skończyło, zaczęła się reszta, która doprowadziła do owej nocy na moście.
Musiałam wtedy rozliczyć się z tego, co zrobiłam. A potem z tego, czego nie zrobiłam.
Rozdział pierwszy
Poniedziałek, 27 maja, dzień 1
ANNE
Znaleźli mnie w sypialni mojej córki zagrzebaną po łokcie w pudłach. Minęło dwadzieścia pięć minut od tej jednej surrealistycznej rozmowy telefonicznej aż do chwili, w której mój mąż i bliźniacy dotarli do domu. Wystarczająco dużo czasu, żebym popełniła błąd. Usłyszałam trzaśnięcie drzwi wejściowych, tupot na schodach, ciężkie buty Roberta i bliźniaków.
– Anne?
– Mamusiu?
– Tak mi przykro z powodu wazonu. – To była pierwsza rzecz, jaką powiedziałam, zanim zdążyli poruszyć temat cudownych wiadomości. – Wyślizgnął mi się, to był wypadek.
Zdyszani chłopcy stali w drzwiach otoczeni zapachem chloru. Poszli popływać, ale musieli szybciej skończyć, bo dotarły do nich wieści.
– Wazon? – spytał Robert.
– Na dole – wydusiłam. Nie byłam w stanie opowiedzieć mu wprost o straszliwej rzeczy, którą zrobiłam.
Wciąż słysząc w uszach głos policjanta, podniosłam róże – kryształowy wazon z pięknymi czerwonymi różami, które dostałam od męża na dziewiątą rocznicę – i chciałam postawić je na kominku. Być może nadal byłam w szoku i nie potrafiłam trzeźwo myśleć, ale jedyne, co przyszło mi do głowy, to postawienie róż na kominku, żeby były symbolem naszego powitania jej w domu. Była to jedyna rzecz, jakiej chciałam, jedyna, o jakiej marzyłam i na jaką miałam nadzieję, odkąd skończyła osiem lat, przez siedem bolesnych lat od jej zaginięcia. Teraz moje serce pękło i jedyne, czego pragnęłam, to żeby zobaczyła jakiś piękny widok, chciałam, żeby wszystko wyglądało idealnie. Zahaczyłam jednak wazonem o krawędź kominka i w jednej chwili miałam róże w ręce, a w drugiej usłyszałam brzęk tłukącego się szkła i zobaczyłam kwiaty rozsypane na podłodze i kominku.
Teraz skorupy wazonu znajdowały się w koszu, a połamane róże w zlewie, ale jedyne, co się liczyło, to to, że Robert do mnie podszedł, żeby mnie przytulić, że uklęknął na podłodze i wziął mnie w ramiona, taką szczęśliwą i pełną ulgi, że została znaleziona.
Zdenerwowani bliźniacy stanęli obok nas, przyglądali się nam z zaciekawieniem niebieskimi oczami.
– Ale co robisz? – spytał Laurie.
Robert delikatnie mnie puścił. Teraz mógł przyjrzeć się dokumentom, porozrzucanym u moich kolan. Telefon zadzwonił, gdy byłam sama w domu. Zupełnie nieoczekiwanie zaskoczył mnie głos, którego nie znałam. Miejscowy policjant przekazał mi tak nieprawdopodobną, niewiarygodną wiadomość, że raz po raz musiałam go prosić, żeby powtórzył, żeby ponownie przekazał mi tę informację.
Nie żyje? Żyje?
Nie, pani White. Nie…
Pewnie wyglądałam strasznie, klęcząc w jej pokoju – zarumieniona i zdenerwowana, z zabrudzonymi dłońmi – wiedziałam jednak, czego chcę. Założyłam pasemko włosów za ucho. Nie wchodziliśmy do tego pokoju od wielu miesięcy, ale były tu wszystkie dowody, papierowy ślad prowadzący wstecz.
– Możesz mi pomóc? – spytałam. – Jej pokój nie może przecież tak wyglądać. Proszę cię, Robercie, nie może tak wyglądać. – Pragnęłam domu, sanktuarium, a nie wystawy demonstrującej to, co poszło nie tak. Nie mogłam dopuścić do tego, by tak to teraz wyglądało.
Sam i Laurie też uklękli na podłodze obok mnie.
– Ale jesteś pewna, że ona nie będzie tego chciała? – spytał Sam. Pochyliłam się do przodu, żeby krew napłynęła mi do głowy; w tej małej przestrzeni było tyle rzeczy. Przez tak długi czas nie wiedzieliśmy, co zrobić z jej pokojem. Zmień go, zostaw, nawet moja siostra Lillian nie umiała doradzić. Moja siostra, która zawsze miała odpowiedź na każde pytanie. Na początku staraliśmy się zostawić wszystko w nienaruszonym stanie, gotowe na jej powrót, ale tak trudno było na to patrzeć, na zabawki, książki i ubrania, nieustannie przypominające, że jej tu nie ma. Myślę, że zaczęło się od zdjęć, których policja potrzebowała do plakatów i biuletynów informacyjnych, od zdjęć ze szkoły, które rozłożyliśmy na łóżku. Na początku małe zmiany, małe dodatki. Z czasem jednak, rok po roku, zgromadziliśmy tu tak wiele rzeczy, że teraz pokój przypominał centrum koordynacyjne na komisariacie. Tablica korkowa nad biurkiem z małymi, płaskimi karteczkami, które oficerowie rozdawali pod koniec każdego spotkania, mówiąc: Jeśli jest coś, czego państwo potrzebują, jeśli coś przyjdzie państwu do głowy, proszę dzwonić. Ściany pokryte wycinkami prasowymi na temat jej porwania i innych porwań, które mogłyby w jakiś sposób rzucić światło na sprawę. Dalej komputerowe symulacje wyglądu mojej pięknej córki w wieku dziewięciu, dziesięciu, dwunastu lat; liczne pudła z plakatami, które Robert drukował co roku, wszystkie ślady naszych poszukiwań.
Nie chciałam, żeby zobaczyła cały ten ból, desperację i stratę. Potrzebowała domu, tego, by jej rodzina ją przywitała: normalności i szczęścia, teraz już ból miał się skończyć.
Położyłam dłoń na podłodze, łapiąc równowagę, i spojrzałam na Roberta, mojego męża, który ponownie wstawał.
– Czy możesz, proszę, przynieść jej rzeczy ze strychu? – spytałam. Wszystko tam schowaliśmy. – Chcę, żeby je zobaczyła, chcę, żeby je miała. – Bez słowa, bez kwestionowania tej prośby, mój mąż rozłożył drabinę. Na myśl o tym, jaki jest dobry, poczułam ścisk w gardle i musiałam przełknąć ślinę, by pozbyć się tej kluchy. To właśnie o tym marzyliśmy przez tyle lat, Robert cały czas stał u mego boku, dlaczego więc tak strasznie się bałam, że to może się zmienić?
Laurie uderzył mnie w ramię stosem papierów, które zebrał, a ja włożyłam je do stojącego obok mnie prawie pełnego pudła. Czy oni naprawdę rozumieli, co my tu robiliśmy? Ile Robert był w stanie im wyjaśnić? Siostra, którą ledwo co znali, wracała do domu – czy to w ogóle do nich docierało? Stanowiła dla nich niewiele więcej niż imię, zdjęcia, wspomnienia – a teraz miała się tu zjawić we własnej osobie. Spojrzałam na nich, na moich synów, na dzieci, które razem z Robertem spłodziliśmy, na stworzenia, które scementowały nasz związek. Jak cudowna była taka nasza rodzina, a teraz znowu będzie nas piątka – ponownie się ze sobą spotkamy. A jej pokój, pokój mojej córki, będzie wypełniony jej obecnością.
Mój telefon wydał z siebie przeraźliwy pisk, wzdrygnęłam się. Wyjęłam go z kieszeni, na ekranie pojawiło się imię Lillian, mojej siostry, do której zadzwoniłam, jeszcze zanim poinformowałam Roberta. Osoba, do której zawsze dzwoniłam jako pierwszej, starsza o sześć lat. Znała mnie, pomagała, zawsze wiedziała, co robić.
Zostawiłam jej wiadomość – zniekształconą, szaloną, deliryczną – i teraz moja siostra do mnie oddzwaniała. Przesunęłam śliskim palcem po ekranie. Usłyszałam nad sobą skrzypiące deski strychu.
– Lillian?
– Annie.
– Policja, w Londynie. Znaleźli ją.
– Wiem, słyszałam. Dostałam twoją wiadomość. Ale Annie, czy oni są pewni?
– Lillian, to ona. Powiedzieli, że ona została, że została… – ale przerwałam. Wiedziałam, że te informacje mogą mnie przytłoczyć – musiałam skupić się na tym, co się liczyło, na tym, co miało znaczenie: wracała do domu. Teraz była jeszcze z policją w Londynie, ale dom – Lincolnshire – znajdował się nie więcej niż trzy godziny drogi stamtąd.
– Przyjedziemy do was – powiedziałam. – To tylko kilka godzin, dobrze? Możemy podrzucić wam bliźniaki?
– Annie, oczywiście. Zrobimy wszystko, co zechcesz.
W moim mózgu tłoczyło się tyle obaw i strachu, ona jednak sprawiała, że to wszystko wydawało się takie proste – i takie właśnie powinno być, bo w sumie dlaczego nie? Sprawimy, że ta sytuacja będzie doskonała, że wszystko będzie dobrze. Gdy się rozłączałam, Robert właśnie schodził ze strychu.
– Chcesz to? – spytał, stanąwszy w drzwiach. Miał ramiona pełne ubrań – małych spódniczek i sukienek. Zachowaliśmy je, ale schowaliśmy je głęboko – ubrania zaginionego dziecka. Ale ona nie była już zaginiona.
– Tak, tak, włóż je do szuflad. – Zerwałam się z miejsca i otworzyłam szufladę, naciągając sobie ścięgno kolanowe.
– W porządku, Anne. Spokojnie.
Ale ja przecież musiałam być gotowa.
– Co wiesz? Co on ci powiedział? – Poprosiłam detektywa, żeby zadzwonił również do mojego męża. Chciałam, żeby Robert wiedział o wszystkim, co robię – nie ufałam sobie na tyle, by samodzielnie mu o wszystkim opowiedzieć.
– Tyle, ile mógł. Wszystko, co wiedzą.
– Czyli powiedział – nie mogłam powstrzymać moich nóg przed drżeniem – o tym, że tak po prostu weszła na komisariat policji w Londynie, i o domu, i o małej dziewczynce Toni, i że ona nie… że Abigail nigdy…
Słowa zaczęły plątać mi się w gardle, spojrzałam na bliźniaki, zajęte zdrapywaniem ciastoliny z wycinków z gazet, tak małe i niewinne w obliczu takich wiadomości. Robert podał mi stos odzieży, włożyłam ją do pustej szuflady. Nie było szans, by te ubrania wciąż były dobre na moją córkę, nie wiedziałam, co z nimi zrobić, a chciałam, żeby wszystko przebiegło dobrze. I będzie dobrze. Robert był tu, obok mnie, pomagał. Zmusiłam się do wykonywania powolnych ruchów, do oddychania, do wdychania zapachu Roberta, tej leśnej, piżmowej woni mężczyzny, którego kochałam z wzajemnością, który sprowadził do mojego życia tyle dobra. Byliśmy rodziną, przeżyliśmy te siedem lat: ja, mój mąż i nasze wspaniałe bliźniaki. Jednak nawet gdy trzymałam jej ubrania ze świadomością, że za kilka godzin będzie tu z nami – prawdziwa, żywa, w swoim domu – nie potrafiłam powstrzymać innych słów i obrazów, które pchały się do mojej głowy.
– Ale, Robercie, ten człowiek…
– Wiem.
– Robercie… – Oddech uwiązł mi w gardle. – Oni nie wiedzą, gdzie on jest, nadal gdzieś tam jest, może być wszędzie…
Szuflada utknęła w prowadnicy i zaskrzypiała, gdy spróbowałam ją zamknąć. Robert złapał mnie za rękę, jego mocny chwyt mnie ustabilizował.
– Anne. – Odwrócił mnie w swoją stronę, tak żebym patrzyła prosto w te ciepłe, prostoduszne, szczere oczy. Zmusiłam się do wytrzymania jego spojrzenia i po raz milionowy chciałam mu tyle powiedzieć. Od zawsze we mnie wierzył.
– Anne – zwrócił się do mnie. – Rozumiem, też jestem przytłoczony, ale znaleźli ją, jest bezpieczna. Cokolwiek z nią się działo, ty i ja jesteśmy w tym razem i wszystko będzie dobrze.
Chciałam upaść, zanurzyć się w jego słowach i pozwolić, by mnie objął, trzymał, by sprawił, że będzie dobrze.
Nigdy by tego nie powiedział, gdyby wiedział o kłamstwie.
Rozdział drugi
Poniedziałek, 27 maja, dzień 1
Jess
Usłyszałam ryk silnika samochodu skręcającego na naszą drogę.
– Już są! – wykrzyknęłam.
Siedzieliśmy, czekaliśmy, mieliśmy wrażenie, jakby trwało to całymi godzinami.
Nie czekałam, aż ciotka zadzwoni do drzwi. Nie mogłam usiedzieć, musiałam wyjść na zewnątrz, bez względu na ciemność i mżawkę. Szara, deszczowa przerwa semestralna. Wyskoczyłam na korytarz, złapałam trampki i wybiegłam z domu w chwili, w której wujek Robert podjeżdżał do krawężnika. Mama i tata byli tuż za mną.
Ciocia Anne i bliźniaki wysiedli pierwsi, Sam i Laurie, moi siedmioletni kuzyni. Jej przyrodni bracia, kiedy zaginęła, byli niemowlętami. I dopiero teraz mnie to uderzyło – teraz mieli prawie tyle lat, ile Abigail wtedy. Ona miała osiem lat, ja też, ale wydarzyło się to siedem lat temu. Teraz ja i moja kuzynka miałyśmy po piętnaście.
Chłopcy stali, trzymając swoje plecaki jak spadochrony, ich włosy mokły w deszczu.
– Dziękuję – powiedziała ciocia Anne do mojej mamy – swojej siostry, popychając chłopców w jej stronę. – Nie zgodzili się, żebyśmy przyjechali tam wszyscy. Nawet jeśli jesteśmy rodziną.
Teraz wujek Robert wysiadł od strony kierowcy, wyprostował swoje umięśnione ciało. Nie był prawdziwym ojcem Abigail, tylko jej ojczymem, ale wiedziałam, że kochał ją tak samo jak my.
– Oczywiście – zgodziła się mama, wyciągając rękę do bliźniaków. – Mogą zostać tak długo, jak będzie trzeba. Fraser i ja zrobimy, co w naszej mocy, żeby wam pomóc.
– Uważają, że to będzie za dużo… – ciągnęła ciocia. – Podobno jest wzburzona i… – Przerwała, spoglądając na blade twarze bliźniaków.
W samochodzie wciąż pracował silnik. Wujek stał obok, deszcz padał na jego szerokie ramiona. Uśmiechnął się do mnie, próbując dodać mi otuchy.
– Jest po prostu zdezorientowana – powiedział. – Na początku tak właśnie myśleli. Kiedy musieli jej wszystko wyjaśnić.
W samochodzie paliło się światło, rzucające blask na nasze twarze. Wzburzona, zdezorientowana – nie mogłam zrozumieć, o co chodziło ciotce i wujkowi. Objęłam się rękami i zaczęłam się kiwać. Miałam na sobie tylko koszulkę, a było bardzo zimno.
– A co ze mną? – spytałam. – Może powinnam pojechać z wami?
– Wrócę po chłopców – oznajmił wujek. Nie usłyszał mnie przez ryk silnika. – Kiedy ja i Anne wrócimy do domu z Abigail.
Moja kuzynka. Wróci do domu.
– Wiozą ją teraz z Londynu i otworzą specjalne mieszkanie dla ofiar. Przewidywany czas przybycia na miejsce to wpół do jedenastej wieczorem. To jednak nie była odpowiedź na moje pytanie.
– A co ze mną? – spytałam ponownie. Mocniej objęłam się rękami. Wyobraziłam sobie, jak ją obejmuję. – Będzie chciała się ze mną zobaczyć. – Pamiętałam, jak Abigail złamała rękę. Miałyśmy wtedy po sześć lat. Poślizgnęła się na mokrej drabince i spadła z dużej wysokości na drewniane podkłady, które były twarde jak asfalt. Wujek Robert ją podniósł, szybko zawiózł na ostry dyżur w Lincoln i wróciła do domu z jaskraworóżowym gipsem. Kiedy jej ręka zdrowiała przez kolejne dwa miesiące, moja bolała mnie od łokcia aż do nadgarstka. Zawsze łączyła nas tak bliska więź. Czytałyśmy sobie w myślach. Czułyśmy to samo.
Mój kuzyn Laurie szukał czegoś w plecaku. Mama zrobiła krok naprzód.
– Jess, będziesz musiała poczekać. Nie wszystko naraz.
– W takim razie kiedy? – Znów spojrzałam na wujka, na jego przysadzistą sylwetkę, na wielką, ogoloną głowę. W półmroku nie potrafiłam dostrzec jego miny. Zaczęłam rozcierać nagie ramiona, bo od mżawki pojawiła się na nich gęsia skórka.
Tata spojrzał na zegarek.
– Jedziecie prosto tam? – spytał. Zawsze lubił znać szczegóły. – W to miejsce – do tego mieszkania dla ofiar? – Było kwadrans po dziewiątej.
– Fraserze, musimy – odparła ciocia Anne. – Jak by się poczuła, gdyby ją tam przyprowadzili, a nas by tam nie było? – Na ulicy rozległ się ryk kolejnego silnika. – Tam był jakiś mężczyzna – mówiła dalej ciocia. – Przetrzymywał ją przez cały ten czas.
Na chwilę oświetliły mnie reflektory samochodu. Musiałam osłonić oczy przed ostrym światłem. Mężczyzna? Ale przecież teraz ją od niego zabrali. Wieźli ją do domu, była bezpieczna.
– Coś jeszcze wiecie? – spytał tata. – Co jeszcze mówili? – Rozmawiano o tym nawet w obecności bliźniaków.
Ciocia wróciła do samochodu i zaczęła szukać czegoś pod fotelem pasażera.
– Że mamy coś przywieźć – odparła.
– Coś, co ona pamięta, coś, o czym będziemy mogli porozmawiać. Coś, co zna.
Wróciła do samochodu i wyciągnęła w naszą stronę płaski album – w tych czasach rzadko widuje się coś takiego. W środku znajdowały się fotografie.
– Tatusiu, moja książka! – Laurie nadal grzebał w swoim plecaku, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Ciocia otworzyła album, lśniące zdjęcia niemalże wyślizgnęły się z jej dłoni.
– Wybraliśmy najlepsze – rzekła. – Te, na których była najszczęśliwsza.
– Tatusiu! – Głos Lauriego był coraz bardziej piskliwy. Dzieciak denerwował się, że nikt go nie słucha. – Nie mam jej.
Ciocia zaczęła pokazywać zdjęcia, ale było zbyt ciemno, żebyśmy mogli coś zobaczyć, a w świetle latarni wszystko wyglądało na pomarańczowe.
– I jeszcze to. – Ciocia wyjęła z samochodu coś małego, miękkiego i niebieskiego.
Moje serce natychmiast podskoczyło. Oczywiście. Od razu to rozpoznałam – króliczek Abigail. Razem z nim pojawił się kolejny rój wspomnień: my biegnące łeb w łeb, każde zadrapanie na kolanie, jakie kiedykolwiek miała. Bieganie, zabawa, wspólne spanie. Tata zawsze był zdumiony tym, jak żywe miałam wspomnienia, a ja zawsze mu odpowiadałam, że to dlatego, że potem już nic nie było, że dla mnie między wtedy a teraz nic się nie działo.
– Zatrzymaliśmy go – powiedziała ciocia. No pewnie, pomyślałam. Co innego moglibyście zrobić?
– Tato – mówił Laurie – tej, którą mi czytałeś… – Skupiliśmy się na czymś innym, a on był taki mały, nie rozumiał powagi sytuacji.
Niebieski, pluszowy króliczek wyglądał na tak niewielkiego w dłoniach mojej cioci, był mniejszy, niż pamiętałam. Wyciągnęłam rękę, by go dotknąć, i ciocia Anne objęła swoimi dłońmi moje, ściskając miękką zabawkę między naszymi palcami.
– Jess, masz coś, coś jeszcze, co moglibyśmy ze sobą zabrać? Sądzę, że im więcej weźmiemy, tym lepiej.
Wpatrywałam się w nią. Dlaczego lepiej? Przecież wszyscy tu byliśmy, rodzina Abigail, i czekaliśmy. Dlaczego miałaby potrzebować czegoś więcej?
– Tatusiu! Zapomniałem naszej książki! – Słowa Lauriego brzmiały jak połykane przez deszcz.
Wujek Robert obszedł maskę samochodu. Tata podszedł bliżej i położył mu dłoń na ramieniu.
– Dzięki, Fraserze – powiedział wujek.
Ciotka Anne wciąż na mnie patrzyła, jej pytanie wisiało w powietrzu, silnik cały czas pracował.
– Jess – powtórzyła. – Przychodzi ci coś do głowy?
Sierść królika nagle przyprawiła mnie o dreszcze, jakby ktoś przejeżdżał palcem po moim karku. Mama stała i na nas patrzyła.
I wtedy dłoń Lauriego ześlizgnęła się po uchu plecaka i cała jego zawartość wysypała się na chodnik.
– Laurie – jęknął Sam. – Zobacz, co zrobiłeś!
Mama wyciągnęła rękę, by złapać lecące ubrania. Chodnik był mokry, wszystko szybko przesiąkało wodą.
– Nie martw się – powiedział tata. – Już dobrze, dobrze.
Obaj moi kuzyni wyglądali na zrozpaczonych. Jednak wujek Robert uśmiechnął się jak bohater, ukucnął i zaczął zbierać porozrzucane piżamy, szczoteczkę do zębów, parę małych skarpetek.
– W porządku, Laurie, jutro ją przeczytamy. – Mama pomogła mu schować wszystko z powrotem do plecaka. Wujek wziął na swe silne ręce najpierw Lauriego, a potem jeszcze Sama. – W porządku. Wszystko w porządku. Bądźcie grzeczni, chłopcy, na pewno niedługo się zobaczymy.
Ciocia nadal na mnie patrzyła. Wciąż trzymałam króliczka.
– Anne, kochanie – rzekł wujek – musimy już jechać.
Kiwnęła głową, ale się nie poruszyła. Mama wyciągnęła rękę do bliźniaków:
– Chodźcie, wejdziemy do środka. – Wujek Robert ponownie otworzył drzwi samochodu.
Tata dotknął mojego łokcia.
– No dobrze, Jess. Wejdź do środka.
Wcisnęłam króliczka z powrotem w dłoń ciotki.
– Nie potrzebujecie nic więcej – powiedziałam. – Będziecie tam. Będzie miała was.
To powinno wystarczyć. Powinna wiedzieć, że to wystarczy. Ciotka na mnie nie patrzyła – szukała wzrokiem mojej mamy w ciemności.
– Ale Lillian, co ja mam jej powiedzieć? Co ja mam jej, u diabła, powiedzieć?
Rozdział trzeci
Poniedziałek, 27 maja, dzień 1
ANNE
Siedząc na tapicerowanym krześle z plamą po herbacie w kształcie serca na podłokietniku, trzymając w trzęsących się rękach wydrukowane przez policjanta strony – jedną dla mnie i jedną dla Roberta – próbowałam czytać: Ponowne spotkanie. Zachowajcie spokój i mówcie kojącym głosem. Zachowaj spokój, zachowaj spokój, ja jednak myślałam, że nie powinniśmy przyjeżdżać tak wcześnie, bo wtedy nie musielibyśmy spędzić blisko godziny w tym klaustrofobicznym mieszkaniu z policjantem, który doprowadzał mnie na skraj załamania nerwowego. Z każdą minutą spędzoną w tym miejscu czułam, że jestem o krok bliżej, i moje zdenerwowanie rosło jeszcze bardziej.
– Została już przesłuchana i przebadana – mówił policjant – więc będą państwo mogli zabrać ją do domu.
Był młody i miły, miał długą, owalną twarz: sierżant McCarthy, policjant z Lincolnshire, całkiem nowy w tej sprawie, przydzielony do niej na prośbę zespołu z Londynu. Fakt, że nie darzyłam go sympatią, był zupełnie irracjonalny. Wyglądał i mówił najnormalniej w świecie, poza tym wszyscy policjanci byli bardzo mili i robili co w ich mocy, by nam pomóc, dlaczego więc ten jeden miałby zachowywać się inaczej? A jednak za każdym razem, gdy jego szare oczy się we mnie wpatrywały, myślałam tylko o tym, że on nie wierzy w to, co zostało powiedziane.
– Czy teraz będzie dobrze? – Szare oczy ponownie na mnie spojrzały. – Zakładamy, że są państwo gotowi?
Zmusiłam się, żeby wytrzymać jego spojrzenie. Nie mogłam stracić odwagi. Zrobiłam wszystko, aby dom wyglądał idealnie, przygotowałam jej pokój i wszędzie umieściłam jej oprawione zdjęcia, teraz jednak myślałam, jakie znaczenie mają ładne poduszki, to, jak wygląda jej pokój, albo to, czy odkurzyłam schody? Jeśli bomba ma wybuchnąć, to i tak wybuchnie.
– Tak – powiedział Robert. Na ściennym zegarze była godzina dwudziesta druga dwadzieścia. – Ale badanie… wiecie, że nic jej nie jest, tak?
Detektyw zmienił kolejność notatek na kolanach, tak jakby znajdowały się na nich wszystkie odpowiedzi dotyczące Abigail. Docisnęłam nadgarstki do szorstkich podłokietników krzesła. Nie chciałam, żeby mówił o mojej córce. Sama chciałam mu o niej opowiedzieć: ona jest moja i jest idealna, kochałam ją, jeszcze zanim się urodziła, i od tej pory kocham ją tak samo mocno.
– Tak – powiedział. – Pod względem fizycznym wszystko jest w porządku.
Fizycznym. Ale przecież mogła zostać skrzywdzona na tak wiele sposobów. Wróciłam do słów na mojej kartce: Podążaj za otrzymanymi od dziecka wskazówkami. Nie zakładaj, że chce być od razu dotykane. Na kartce nie było jednak żadnych szczegółów na temat tego, co dziecko mogłoby powiedzieć, jakie mogłoby wysunąć oskarżenia.
Zmusiłam się do spojrzenia na policjanta.
– Ale co z tym człowiekiem? Gdzie on jest? – zapytałam oskarżycielskim tonem, ale to tylko dlatego, że znowu wpatrywał się we mnie tymi szarymi oczami, a potem w Roberta, tak jakby potrafił zajrzeć w każdy zakątek naszego życia. Ponownie pomyślałam: nie wiesz, co czuję do mojej córki, i nie możesz oceniać moich błędów. Jednak nie powiedziałam tego na głos – ścisnęłam tylko leżącego na moich kolanach króliczka.
Robert powtórzył po mnie:
– Wiecie, gdzie on jest?
Zegar na ścianie wskazywał dwudziestą drugą dwadzieścia. Sierżant McCarthy pokręcił głową.
– Szukamy, ale jeszcze go nie znaleźliśmy. – Mokry żwir za oknem zachrzęścił pod kołami samochodu. – No dobrze – rzekł policjant. – Przyjechali.
***
Gdy drzwi do mieszkania się otworzyły, wszyscy wstaliśmy. Album ze zdjęciami ześlizgnął mi się z kolan i nawet nie próbowałam go podnieść. Cały czas trzymałam króliczka – miałam przynajmniej jego. Stanie i wyciąganie go w jej stronę, żeby wiedziała, że to my, i powstrzymanie się od łez wymagało ode mnie wszystkich sił. Ja i Robert przećwiczyliśmy wcześniej tyle zwrotów, ale wyleciały z głowy. Nagle zapragnęłam rzec tyle słów, z którymi żyłam przez te wszystkie lata, zastanawiając się, czy kiedykolwiek będę miała okazję, by je wypowiedzieć. Wreszcie, tu i teraz, nadeszła moja szansa – zanim Abigail zdążyła się odezwać, mogłam obiecać, że naprawię to, co się stało, sprawię, że wszystko będzie dobrze, i że wtedy nic innego nie będzie mieć znaczenia, oprócz tego, że jest teraz w domu, uratowana i bezpieczna. I że wszystko zostanie wybaczone.
Szli przez pokój. Policjantka, która ją eskortowała, była ładna i wdzięczna, i miała miłą twarz, a obok niej szła ona: moja córka. Robert złapał mnie za rękę i wiedziałam, że jest zszokowany jej wyglądem, bo, mój Boże, wyglądała zupełnie inaczej. Przez te wszystkie lata wyobrażałam sobie ją tak, jak ją zapamiętałam: lekką i zwinną jak baletnica, ze złotą skórą, różanymi ustami, z warkoczem o najcudniejszym odcieniu blondu. Szczęśliwą, promienną, pełną miłości – taką wersję swojej córki pamiętałam. Teraz miała matowe i postrzępione włosy, pulchne ramiona i uda. Jej twarz była tak blada, że zniknęły z niej wszystkie piegi – cecha charakterystyczna naszej rodziny. Obecna Abigail była inna, jak ta jej strona, którą wyparłam lub o której zapomniałam – lub jak zupełnie inna osoba.
Na zmiany fizyczne mogłam jednak nie zwrócić uwagi, mogłam je zaakceptować lub przeoczyć – ale to, co wydarzyło się później, rozsadziło cały mój okraszony dobrymi intencjami scenariusz. Eskortująca ją policjantka nawet jej nie dotknęła – wiedziała, że nie należy tego robić – miła dłoń chciała tylko delikatnie popchnąć ją do przodu, ale Abigail wyrwała się od tego dotyku ruchem tak brutalnym, że nawet Robert się wzdrygnął.
I wraz z tym gestem w mej krtani wyschło każde słowo.
Zatrzymały się przed nami.
– W porządku – rzekła policjantka, ale potem zaczęła mi się zlewać w tle wraz z innymi osobami w pokoju – sierżantem McCarthym i jakimś innym dorosłym – i nagle znaleźliśmy się tam sami, tylko my troje, trójkąt najbardziej skomplikowanej miłości.
Abigail podciągnęła spodnie – ciemnofioletowe dżinsy, których nigdy bym dla niej nie wybrała. Byłam bardzo świadoma obecności Roberta i tego, że puścił moją dłoń.
Kiedy Abigail otworzyła swoje blade, spierzchnięte usta, odniosłam wrażenie, iż zatrzymał się cały mój świat, i pomyślałam: oto chwila, w której wszystko się rozpada. To tutaj przychodzi fala pływowa, siła, z którą nigdy nie umiałam sobie poradzić i której nigdy nie wyprzedziłam.
Wyciągnęła drugą rękę i niemalże leniwym gestem wzięła ode mnie króliczka.
– Więc teraz jadę z wami do domu?
Te słowa były tak niewinne, tak pozbawione emocji, tak dokładnie odwrotne do tego, czego się spodziewałam. To tak, jakby w tym pomieszczeniu utworzyła się próżnia, wysysająca wszystko, o co się opierałam, i zostawiająca mnie zamarzniętą, z dzwonieniem w uszach i kompletnie zagubioną wobec tego, co miało nadejść. Dopiero kiedy sierżant McCarthy wystąpił do przodu, zrozumiałam, że popełniłam potworny błąd: to właśnie była chwila – dokładnie ta chwila – w której powinnam była ją przytulić.
***
Usiadła na przednim siedzeniu samochodu, a my dopilnowaliśmy, żeby włączyć ogrzewanie, tak by nie było jej zimno. Przez całą drogę do domu moje serce szamotało się niczym królik, próbujący wydostać się z klatki.
– Jedziemy do tego samego domu? – Abigail pochyliła się do przodu, naciągając pas bezpieczeństwa. Chciała widzieć każdą mijaną drogę i przecznicę. W bocznym lusterku widziałam fragmenty jej twarzy: usta, przebarwienia na zębach, i myślałam, co u diabła mogłoby je spowodować. Później się dowiedziałam, że to wina papierosów, od których się uzależniła.
Robert kiwnął głową.
– Tego samego.
Nadal wyciągała szyję, tak jakby mu nie wierzyła, a ja myślałam, czy ona nie rozumie, że wraca do domu? Przy drzwiach wejściowych, w deszczu, miałam problemy z trafieniem kluczem do zamka. W środku czułam się tak, jakbyśmy w korytarzu się ze sobą plątali, jakby nie było dla nas wszystkich miejsca. Oparła białą dłoń o ścianę, by złapać równowagę, spojrzała w górę schodów i przez drzwi – tak jakby się obawiała, że zaraz coś się na nią rzuci. Tak bardzo się cieszyłam, gdy wreszcie zaprowadziliśmy ją do czystego salonu, ze znajomym stolikiem kawowym, telewizorem i kanapą, na której mogliśmy usiąść.
Stanęła na środku pokoju, dłonie po bokach zacisnęła w małe pięści.
– Gdzie Sam i Laurie? – zapytała. – Bliźniaki? – Pamiętała więc swoich braci, chociaż gdy widziała ich po raz ostatni, byli niemowlętami. W jej głosie pobrzmiewało jednak powątpiewanie, tak jakbyśmy chcieli ją oszukać, przywożąc ją do domu bez bliźniaków.
– Nie martw się – powiedział Robert. – Są z ciocią Lillian i wujkiem Fraserem. – Uśmiechnął się. – Mają już siedem lat, wiesz?
Nie odpowiedziała, spróbowałam więc wypełnić ciszę słowami:
– Jesteś głodna? Chcesz coś do picia? Herbata, sok, ciastko? – Cokolwiek, byleby ta sytuacja stała się bardziej normalna, bo właśnie tylko tego dla nas chciałam, nowego początku, szczęśliwej rodziny, którą od zawsze powinniśmy być.
Usiadła na kanapie, wzdrygnęła się i przejechała dłonią po miękkiej skórze, tak jakby coś jej ona potwierdziła: może to, że to naprawdę jej dom.
– Meble są te same. – Teraz dobrze widziałam jej stopy, mogłam przyjrzeć się jej butom: prostym, staromodnym białym trampkom. Wbijała pięty w dywan. Kilkanaście centymetrów od jej stopy leżał pognieciony płatek róży, który przegapiłam podczas sprzątania. Na kominku znajdował się osad po wodzie. Czyżbym nie widziała, że wszystko jeszcze mogło się wydarzyć? Moje serce biło tak szybko, że odczuwałam ból.
Robert usiadł ostrożnie w fotelu obok, jakby starając się nie wystraszyć dzikiego, płochliwego stworzenia. Jego łagodność zawsze ją uspokajała, nie wiadomo jednak, czy teraz też tak będzie, prawda?
– Abigail? Czy możemy ci coś przynieść? Cokolwiek? – Siedziała tam, jej wzrok szukał mojego, a sama jej obecność wymagała ode mnie, jej matki, miliona słów, które powinnam była móc powiedzieć; mały króliczek wyślizgiwał jej się z rąk, ja jednak byłam jak zamarznięta, nie mogłam się ruszyć, wyciągnąć ręki i zrobić nic, by to zmienić. Następnie, w dziwnym zwolnionym tempie, Abigail opadła na poduszki, szorstkimi włosami wycierała miękką skórę. Jej oczy zaczęły się zamykać jak u dziecka, głowa się przechyliła, głos był już stłumiony z wycieńczenia.
– Niczego nie potrzebuję – powiedziała. – Dziękuję. Jestem po prostu bardzo, bardzo zmęczona.
***
Znaleźliśmy jej jedną ze starych koszulek Roberta i czystą parę moich legginsów; jeszcze nie mieliśmy dla niej nowych ubrań. Przebrała się w swoim pokoju, za zamkniętymi drzwiami, a potem poszła prosto do łóżka, nawet nie umyła zębów. Zaledwie kilka minut później, gdy cicho zapukaliśmy, ona już spała. Padła.
Krótko przed północą Robert pojechał po bliźniaki, a ja poszłam do naszej chłodnej łazienki i liczyłam długie oddechy, aby spowolnić bicie serca. Gdy już do siebie doszłam, wytarłam oczy, wydmuchałam nos i wróciłam do jej pokoju.
Obiecałam Robertowi, że jej nie obudzę, i nie musiał się martwić; spała bardzo głęboko, oddychała powoli i regularnie. W jej sypialni unosił się zapach stęchlizny od wszystkich książek i zabawek, które ściągnęliśmy ze strychu; kurz drapał mnie w gardle. Nagle zaczęłam się zastanawiać, czy oddając jej pokój w takim stanie, postąpiliśmy właściwie. Zawsze tak bardzo różniłam się od Lillian: dokonywałam wyborów, których nigdy nie byłam pewna, a jeśli kiedykolwiek potrafiłam zaufać własnemu osądowi, to od czasu zaginięcia Abigail nie byłam już do tego zdolna. W łagodnym świetle, które padało za mną z półpiętra, przeszłam obok stosu ubrań, które moja córka zostawiła na stołku u stóp łóżka. Rozróżniłam fioletowe dżinsy, bieliznę, prostą niebieską akrylową bluzę. Usiadłam bardzo ostrożnie, by nie zrobić żadnego hałasu.
W ciszy i ciemności czułam się o wiele lepiej. Gdy spała, wyglądała na tak delikatną i spokojną: była tą uroczą i kochaną Abigail, którą pamiętałam. Tak bardzo bałam się tego, że się wygada, ale ostatecznie przecież nic nie powiedziała. Czy w takim razie mogłam założyć, że po prostu o tym zapomniała? Czy ja też powinnam spróbować zapomnieć? Położyłam dłoń na kołdrze, opuszki palców odnalazły gładkie guziki i stopy. Moja córka znalazła drogę powrotną do nas, do szczęśliwego domu, do szczęśliwej rodziny, a rada Lillian sprzed wielu lat miała teraz większy sens niż kiedykolwiek: skoro zapomniała, to po co ją teraz z tym konfrontować? Skoro cała nasza trójka nic nie powie, to może będzie tak, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło? Abigail poruszyła się pod świeżo wypraną pościelą, a leżący na poduszce króliczek ponownie ześlizgnął się na dół, jego długie uszy zwisały z krawędzi łóżka. Abigail potrzebowała nas, swojej rodziny, która wesprze ją swoją siłą – co do tego nie było żadnych wątpliwości. A rozmawianie o tym mogłoby zrujnować to, co mamy. W takim razie lepiej to zostawić, zakopać, nie wspominać o tym – tak będzie bezpieczniej.
Stojący na nocnym stoliku mały zegar Abigail rozbłysnął, gdy wskazówka minutowa przekroczyła godzinową: rozpoczął się nowy dzień. Nie budząc córki, delikatnie położyłam obok niej zabawkę, wygładziłam pościel i wstałam.
Rozdział czwarty
Środa, 29 maja, dzień 3
Jess
Zanim pozwolono mi się z nią zobaczyć, minęły dwa dni. Całe dwa dni. Ciągle wierciłam mamie dziurę w brzuchu, ale ona wciąż tylko powtarzała, że to skomplikowane – coś jak status kiepskiego związku na portalu społecznościowym. Wkurzał mnie fakt, że mama miała zawsze tak sztywne zasady i uważała, że ma rację. Co mogłoby być prostsze od relacji mojej i Abigail? Przecież przyjaźniłyśmy się niemal od niemowlęctwa.
Chodziłam po piętrze i po parterze, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie mogłam nawet skontaktować się z Leną – była poza zasięgiem, wyjechała na last minute ze swoją mamą i jej nowym partnerem na jakąś śródziemnomorską wyspę, na której komórki praktycznie nie działały. Bez niej i bez Abigail musiałam trzymać całą ekscytację w piersi, która groziła wybuchem.
Aż wreszcie, w środę, ruszyliśmy w drogę, mama i tata z przodu samochodu, ja z tyłu. Gdy przejeżdżaliśmy przez miasto, widziałam miejsca i sklepy, które mijałam cały czas: Costa, Oxfam, WHSmith, agencja nieruchomości, fryzjer, nowy butik dla panien młodych. Niby były takie same, a jednak inne.
Na kolanach mamy leżała kupiona przez nas karta. To wszystko było tak formalne. Jakbyśmy zostali zaproszeni na przyjęcie urodzinowe. To pomysł mamy, ale wybrać kartę musiała cała nasza trójka. Patrzyłam, jak tata przegląda wydrukowane już teksty na różne okazje: „Gratulacje”. „Kondolencje”. „Nowy dom”. Na taką okazję, jak ta, nikt nie drukuje żadnych tekstów. Ostatecznie mama wybrała kartę pustą w środku, żeby samodzielnie coś wymyślić. I co mieliśmy napisać? Powiedziałam mamie, że może po prostu: Uściski od kuzynki Jess, cioci Lillian i wujka Frasera. Teraz mama gładziła palcami krawędzie kartki, odwracając kopertę za każdym razem, gdy dotarła do rogu. Koperta zdawała się tak ostra, że mogłaby pokaleczyć ręce.
Zamknęłam oczy. Pod moimi powiekami pojawiła się kuzynka, jej jasne włosy. Tak rzeczywista, tak blisko, że właściwie ją czułam. Wspomnienia zaczęły napływać jak przypływ. Poobcierane kolana, ugryzienia po komarach, skakanie na skakance, robienie gwiazdy. Jej twarz z bliska bardzo przypominała moją: taki sam nos, takie samo piegowate czoło, usta, tylko włosy miała inne, jasnożółte, podczas gdy moje były ciemnobrązowe. Ręka w rękę i oddech w oddech, my dwie w wieku trzech, pięciu, ośmiu lat…
Otworzyłam oczy. Siedzący z przodu rodzice zaczęli się kłócić.
– Powinniśmy byli wyjść wcześniej. Wiedziałeś, że będą korki. – To była mama.
A tata odpowiedział:
– Wiem, ale dojedziemy tam najpóźniej na wpół do szóstej. – Minęliśmy kościół i ruszyliśmy w stronę ulicy jednokierunkowej.
– Tak, Fraserze. Ale oni kazali być na piątą. Widziałam, jak to zapisujesz.
Tata zacisnął palce na kierownicy.
– Lillian – odparł. – Nie teraz.
– Wiesz, że spóźnienie może ją zdenerwować.
– Słuchaj… – Tata włączył wycieraczki, które rozmazały wodę na szybie. – Wiem tylko, że jesteśmy jej rodziną i poprosili nas, żebyśmy przyjechali. Ja będę tak cholernie szczęśliwy, gdy ją zobaczę, że na pewno nie będę martwił się kilkoma minutami spóźnienia.
Zatrzymaliśmy się na światłach, zaciągnął hamulec ręczny. Dziękuję, tato, chciałam powiedzieć.
Nawet kiedy poprzedniego wieczoru pukał do moich drzwi, żeby mi powiedzieć, bym się przygotowała, jego twarz była radosna i uroczysta. Tata właśnie taki był, zawsze chciał rozmawiać, często się uzewnętrzniał. Przestrzegł mnie, że teraz Abigail inaczej wygląda i inaczej się zachowuje. Czy byłam na to przygotowana? Nie mogłam tak po prostu do niej podbiec, rzucić się i przytulić. Potrzebowała czasu. Pokiwałam głową, udając, że się z tym zgadzam. Ale on nigdy nie znał Abigail tak jak ja.
Światło zmieniło się na zielone, ponownie ruszyliśmy. Ale moi rodzice nagle ucichli. Mama wyglądała przed okno od strony pasażera. Nie widziałam jej twarzy, zauważyłam tylko, że ma bardzo sztywny kark.
Skręciliśmy w Springfield Road, wyciągnęłam szyję, by zobaczyć, co się przed nami znajduje. Wokół niewielkiego ogródka przed domem cioci i wujka zgromadzili się ludzie. Od razu ich rozpoznałam. To byli dziennikarze, którzy postawili kołnierze swoich płaszczy, by chronić się przed przedwczesnym wiosennym deszczem. Od tygodni, ba, od miesięcy, pisali o jej zaginięciu. Teraz mieli napisać najlepsze artykuły w swojej karierze, traktujące o szczęśliwym zakończeniu tej historii. Zastanawiałam się, co Lena będzie o tym wszystkim sądzić. Nie chciała uwierzyć, że to się tak skończy. Kiedy miałyśmy po trzynaście lat i się kłóciliśmy, ja zaczęłam krzyczeć, że rozwód jej rodziców jest głupi, a ona odwrzasnęła: Jess, czy ty tego nie rozumiesz? Prawdziwe życie nie ma szczęśliwego zakończenia. W prawdziwym życiu moi rodzice się rozwiodą, a twoja kuzynka nigdy nie wróci do domu! Wybaczyłam jej te słowa dopiero po wielu tygodniach, ale jakie to miało teraz znaczenie? Miała rację.
Pas bezpieczeństwa był mocno zaciśnięty wokół mojego ramienia. Dziennikarze wyglądali na żądnych krwi.
– Podjedź od tyłu – zaproponowałam tacie.
Kiwnął głową w milczeniu i zaczął kręcić kierownicą. Kiedy samochód podskoczył na progu zwalniającym, mama złapała się deski rozdzielczej. Nie musiała nic mówić – wystarczył ten gest.
– Przepraszam – rzekł tata.
Zaparkowaliśmy przy wąskiej, wyboistej uliczce z tyłu domu. Było tutaj pusto, słyszeliśmy tylko szczekanie jakiegoś psa. Wysiedliśmy z samochodu. W powietrzu unosiła się delikatna mgła, ale mimo to mogłam dostrzec miejsce, w którym kończyła się ulica, a zaczynała się porośnięta krzakami ścieżka. Prowadziła do torów linii kolejowej, jednak pociągi pośpieszne wcale się tutaj nie zatrzymywały. Pamiętam, że Abigail zawsze chciała tam iść. Nigdy nam na to nie pozwolono, ciocia Anne była nieugięta – kiedyś jakaś dziewczynka spadła ze znajdującego się tam mostu. Mimo wszystko Abigail stawała tam i gapiła się na tory, aż wreszcie łapałam ją za rękę i ciągnęłam do tyłu, w górę ulicy, do sklepiku albo na plac zabaw.
Koperta w dłoni mamy była już zgnieciona, na kremowym papierze znajdowały się fałdy. Podała mi kartę i spojrzała na dom, na ściany z brązowej cegły i białe okna. Schowała ręce do kieszeni, tak jakby szukała drobniaków albo biletów autobusowych.
– Czego szukasz? – spytał tata.
– Ja nie… niczego. – Mama wzięła ode mnie kartę.
Tata przejechał dłonią po zaroście na policzku, tak jakby chciał wygładzić sytuację między sobą a mamą.
– Po prostu wejdźmy do środka – powiedziałam.
Naciągnęłam rękawy bluzy i schowałam kciuki w mankietach – ten gest zawsze denerwował mamę. Teraz jednak nie skomentowała, po prostu zapięła zamek płaszcza i weszła przez małą drewnianą bramę, prowadzącą do ogrodu z tyłu domu cioci i wujka. Poszłam za nią, a tata ruszył jako ostatni, uważnie zamknął za sobą bramę, tak jakby w środku znajdowało się coś, co mogłoby chcieć uciec. Weszliśmy na śliski taras i mama zapukała do szklanych drzwi. Z wewnątrz dobiegły nas jakieś odgłosy, zobaczyłam poruszające się kształty. Czekaliśmy.
– Zapukaj raz jeszcze – poprosił tata. – Może nie słyszeli.
– Anne wie, że przyjdziemy od strony ogrodu. Napisałam do niej z samochodu.
– No cóż, i tak zapukaj ponownie. – Właśnie wyciągał rękę, by zapukać nad jej ramieniem, gdy drzwi się otworzyły i stanęła w nich ciocia Anne.
Spodziewałam się, że będzie promieniała ze szczęścia. A ona miała podkrążone oczy i niezdrowo zarumienione policzki – tak jak świeżo upieczony rodzic. Była trochę potargana i blada. Próbowałam spojrzeć ponad jej ramieniem, żeby dostrzec Abigail.
Ciotka zaprosiła nas do środka, weszliśmy do dusznej kuchni. Tata nadepnął mi na piętę i wymamrotał przeprosiny, ja byłam wciśnięta w drapiący wełniany płaszcz mamy. Staliśmy stłoczeni między niebieskimi meblami kuchennymi a lśniącymi płytkami na ścianie. Mama nie podała karty żadnej konkretnej osobie, ale wreszcie wujek Robert wyciągnął rękę i ją od niej odebrał. Bliźniaki wpatrywały się we mnie wielkimi oczami. Woda w czajniku się zagotowała, kilka razy coś w nim stuknęło i się wyłączył. Na stole stały czyste kubki i dzbanek mleka, jednak nikt nie wstał, żeby nalać gorącej wody.
Rozpięłam rzep kurtki, robiąc w pomieszczeniu ogromny hałas. Było tu za gorąco, o wiele za gorąco. Odgarnęłam grzywkę z twarzy. Obok cioci Anne, w drzwiach na korytarz, stała jakaś postać.
Nie potrafiłam oderwać od niej wzroku. Mimo wszystko nikt się nie poruszył.
Powiedzieli, że będzie wyglądać inaczej, ale moim zdaniem wyglądała tak samo. W porządku, była blada i z pewnością ważyła teraz więcej ode mnie, była też niższa. Miała włosy dziwnego koloru i była dość oryginalnie ubrana. W marszczących się legginsach i wielkiej koszuli wujka jej sylwetka wyglądała nieciekawie, kolorystycznie też było kiepsko, ale dla mnie to wszystko stanowiło jedynie kostium, przez który doskonale mogłam ją dostrzec. Przepchnęłam się obok mamy, obok krzeseł, stołu i czekającego czajnika.
Zatrzymałam się przed nią. Słyszałam, jak nabiera powietrza i je wypuszcza – mogłoby się zdawać, że oddychała jednocześnie ze mną. Wytrzymywałam jej wzrok, ona wytrzymywała mój.
– Witaj w domu, Abigail – powiedziałam.
W całej tej przepaści czasowej miałam wrażenie, że tamte lata się kończą, że zaczynają się powoli nawijać. Nastąpiła bardzo krótka cisza, a potem:
– Cześć, Jess – odparła.
Uśmiechnęłam się i wypowiedziałam magiczne słowa sprzed bardzo dawna, gdy byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Słowa, które działały w taki sam sposób, nawet gdy miałyśmy już po piętnaście lat.
– No to chodź – rzekłam. – Chodźmy do twojego pokoju.
***
Dom pachniał tak samo jak zawsze – sosną z jakiegoś środka do mycia, olejem i trocinami z kombinezonu roboczego wujka. Gdy wchodziłyśmy po schodach, unosił się za nami cichy głos cioci:
– … dom był pusty, policji nie udało się go znaleźć… – Pozwoliłam, by te słowa się od nas odbiły.
Zatrzymałyśmy się na półpiętrze. Przez otwarte drzwi od pokoju chłopców widać było piętrowe łóżko, obok znajdowała się sypialnia cioci i wujka. Naprzeciwko była łazienka, a na końcu korytarza pokój dla gości. Abigail wskazała drzwi po prawej.
– Tu jest mój pokój.
Miała rację. Znajdował się tu od zawsze. Nie spodziewałam się jednak żadnych zmian. Popchnęła drzwi i zaprowadziła mnie do środka. Obrazki, misie, gry planszowe, książki. Skakanki, kotyliony, niebieski królik u wezgłowia. Artykuły, dokumenty, plakaty z czasów poszukiwań zniknęły, po raz kolejny rozłożone zostały rzeczy należące do ośmioletniej Abigail.
Stałam w drzwiach, na progu, tak jakby moje wejście do tego pokoju miało sprawić, że czar pryśnie. A potem, najdelikatniej jak potrafiłam, weszłam do środka i stanęłam obok Abigail przy jej toaletce z dzieciństwa. Na wypolerowanym drewnie mała szklana żabka siedziała na podkładce w kształcie lilii, wybałuszone oczy były zezowate i wyglądały głupio.
– Albert McSkrzek – powiedziała.
Wzięłam go do ręki, zrobiłam nim kilka skoków po toaletce i delikatnie położyłam obok Abigail. Gdy przejechała palcem po łagodnym zakrzywieniu jego grzbietu, zauważyłam ślady nikotyny na jej opuszku – nasz dziadek zawsze miał takie palce.
– Kum-kum – powiedziała.
Uśmiechnęłam się szeroko.
Spojrzała na mnie, tak jakby próbowała zgadnąć, co teraz zrobię. Nad jej łóżkiem znajdowała się książka, którą zawsze czytałyśmy. Baśnie braci Grimm. Wyjęłam ją, usiadłam na łóżku, a gdy Abigail usiadła obok mnie, otworzyłam tom między nami, kładąc go na naszych kolanach. Wyczuwałam zapach potu nastolatki, przechyliłam się w jej stronę i wtedy materac się zapadł. Wiedziałam, że nie chce być przytulana, jeszcze nie teraz, pozwoliłam jednak, by nasze ramiona się zetknęły, by jej potargane włosy połaskotały mnie po policzku. Kiedy przewracałyśmy strony w hipnotycznym rytmie, migały przed nami całe światy, historie, którymi dawno temu żyłyśmy. Nigdy nie pozwoliłam sobie o nich zapomnieć. Czułam jej ciepło na mojej ręce.
– Kiedyś je sobie czytałyśmy – przypomniałam.
Pogładziła dłonią obrazki – piękne akwarele, które tak dobrze znałam.
– Żabi król – powiedziała. – Jaś i Małgosia.
Pamiętała. Ulga przypominała małe bąbelki w mojej piersi. Pochyliłam się i pomogłam jej przewracać kartki.
– Tę zawsze lubiłaś – tę o ośle i kocie. Muzykanci z Bremy.
– Tak. Ze złodziejami.
Znowu zaczęłam odwracać strony, szukając kolejnych opowieści, które mogła znać, takich, pod wpływem których by się uśmiechnęła.
– Niektóre były przerażające – przyznałam. – Ale ty nigdy się nie bałaś.
Nagle Abigail pozwoliła, by książka ześlizgnęła się jej z kolan, i zerwała się z łóżka. Materac się przesunął, musiałam złapać równowagę. Co się stało? Tak jakby jakieś moje słowo ją dotknęło, o coś zahaczyło. Podeszła do okna i odsunęła zasłony, wyjrzała na wąską uliczkę, na której zaparkowaliśmy. Tak jakby nadal się zastanawiała, kiedy przyjechaliśmy. A może czekała na kogoś innego?
Drzwi od pokoju zaskrzypiały, podskoczyłam.
– Dziewczynki?
Mama przyszła sprawdzić, co u nas. Zegar na stoliku nocnym wskazywał za dziesięć osiemnastą. Wiedziałam, że wkrótce będziemy musieli wracać do domu. Mama twierdziła, że za pierwszym razem nie możemy zbyt długo siedzieć. Nie chcieliśmy przecież zdenerwować ani zmęczyć Abigail. Ani nas samych. Oczy mamy mówiły: Nie martw się, będzie łatwiej, ona wciąż się przyzwyczaja, nie miej jej tego za złe…
Nie rozumiesz?, chciałam jej odpowiedzieć. Między nami wszystko jest takie samo. Ani ja się nie zmieniłam, ani ona. Ale Abigail nie odzywała się ani słowem, stała tylko z czołem przyciśniętym do okna. W tej chwili dostrzegłam ją taką, jaką widziała ją moja mama – dziwną, obcą osobę, niewiedzącą, co ze sobą zrobić, chociaż była tutaj, w domu, we własnym pokoju.
Cicho wstałam i odłożyłam książkę na półkę. Czułam się pusta. Nie byłam nawet w stanie się pożegnać, przełykałam tylko ślinę, gdy moja kuzynka się odwróciła i oparła dłonie na parapecie okna. Nie było szans, żeby mama spodziewała się tego, co teraz nastąpi – mnie też to zaskoczyło. Były to słowa, które Abigail tak często wypowiadała, kiedy miała osiem lat.
– Ciociu Lillian, proszę, czy Jess może zostać na noc?
***
Siedziałyśmy w jej pokoju niczym małe myszy, podczas gdy na dole dorośli się kłócili, próbując ustalić, co robić. Nie planowali tego, nie mieli żadnego planu działania na taką sytuację. A co, jeśli to było o wiele za wcześnie – ale przecież Abigail osobiście o to poprosiła? Przewróciłam oczami, a moja kuzynka zachichotała. Doskonale pamiętałam ten śmiech.
Wreszcie wujek Robert wstawił do jej pokoju łóżko polowe, a ciocia Anne pościeliła w pokoju gościnnym łóżko dla mamy i taty. Znalazła dla nas zapasowe szczoteczki do zębów, mogłam spać w koszulce. I tak zostaliśmy na noc. Wszyscy pod jednym dachem.
Gdy siedziałam ze skrzyżowanymi nogami na łóżku polowym, a między nami na podłodze stała jej lampka z Myszką Miki, nie musiałam się zastanawiać, gdzie była, z kim, i co jej ten ktoś robił. Wystarczyło mi, że ją widziałam. Wreszcie ciocia przyprowadziła bliźniaki, żeby życzyć sobie dobrej nocy. Chłopcy stanęli w drzwiach. Kiedy Abigail zniknęła, chłopcy mieli tylko dziewięć miesięcy, byli zbyt mali, by cokolwiek pamiętać. Ja jednak doskonale wszystko pamiętałam. Słuchałyśmy, jak dorośli hałasują w swoich pokojach, szykując się do snu. Kiedy w domu wreszcie zapadła cisza, zostałyśmy tylko my dwie.
– Są tu wszystkie twoje rzeczy – powiedziałam, rozglądając się wokół. Tak jakbym dopiero teraz zwróciła na to uwagę. Uklękłam na łóżku polowym i przejechałam palcem po przypiętych do ściany marszczonych kotylionach. Teraz, z bliska, widziałam ślady po masie klejącej, do której Anne i Robert przyczepiali swoje notatki i zdjęcia.
Ten kotylion był nagrodą za zajęcie drugiego miejsca w konkursie tańca. Abigail miała wówczas siedem lat. Zaśmiałam się.
– Nienawidziłaś baletu.
Podrapała się po policzku.
– Wiem. Ale mama chciała, żebym na niego chodziła.
Usiadłam z powrotem.
– Uwielbiałaś czytać, książki były dla ciebie najważniejsze. I pięknie rysowałaś. Bardzo często wymyślałyśmy własne zabawy.
Pokiwała głową, usiadła na swojej kołdrze.
– Pamiętam. Jess, opowiedz mi raz jeszcze, jak to między nami było.
Więc opowiedziałam. Mówiłam jej o zabawach, które wymyślałyśmy, tych, w które się angażowałyśmy za każdym razem, gdy była smutna. Przebieranki, udawanie, „pewnego razu”. Nocami, gdy wzajemnie nie pozwalałyśmy sobie zasnąć, bo nie chciałyśmy się ze sobą żegnać, wymyślałyśmy tysiące światów. Kiedy opowiadałam, wracały do mnie skrawki innych wspomnień: kłótnie, napady złości, ciocia Anne, która traciła cierpliwość. Jednak nasze zabawy sprawiały, że wszystko znowu było w porządku.
– Teraz może być tak samo – zapewniłam. – Tak jak wcześniej. – Tyle czasu czekałam, żeby jej to powiedzieć. Teraz byłyśmy już razem i nic nie mogło nas zranić. Tak jak w tej zabawie w „ufasz mi?”. Nic więcej nie dodałam, ale chyba wiedziała, o co mi chodziło. Czekałam na ciebie.
Wtuliłam się w ciepły śpiwór. Moje powieki stawały się coraz cięższe, było mi tak ciepło, czułam się taka szczęśliwa. Słyszałam jej spokojny, równomierny oddech. Po chwili wyłączyłam lampę i leżałyśmy w łagodnej ciemności. Być może na chwilę się zdrzemnęłam, bo kiedy następnym razem spojrzałam na Abigail, siedziała na swoim łóżku i wpatrywała się w ścianę, tak jakby to był telewizor albo scena. Widziałam ją w świetle wpadającym do pokoju z półpiętra, przedostającym się pod drzwiami sypialni. W owej chwili nie wyglądała jak Abigail. Ja sama nie czułam się tak jak ja. Między nami coś się zmieniło, coś weszło do bańki, którą zrobiłam.
Może to właśnie dzięki temu zadałam to pytanie. Odczułam nagłą potrzebę wypełnienia pustki. Na mojej skórze pojawiła się gęsia skórka tak jak wtedy, gdy opowiadałyśmy sobie straszne historie i wtykałyśmy latarki pod brody. Teraz mój szept był zaspany i powolny:
– Abigail, jak to było?
Przez chwilę nadal w bezruchu wpatrywała się w ścianę. Zastanawiałam się, czy usłyszała moje pytanie, czy udawała, że nie słyszy. Zaczęłam się zastanawiać, czy ona nie zasnęła. Widziałam jednak jej świecące w ciemności oczy. Pochyliła się w moją stronę i odwróciła głowę.
– Nijak – odparła.
Rozdział piąty
Piątek, 31 maja, dzień 5
ANNE
Tamtej nocy Abigail spała o wiele spokojniej. Wiem o tym, bo ja nie spałam, chodziłam po półpiętrze, nasłuchiwałam długo po tym, jak Robert powiedział, żebym poszła do łóżka. Wyobrażałam je sobie tam, nasze dwie córki, śpiące razem tak jak wtedy, gdy były dziećmi. Od zawsze łączyły je takie relacje: nikt nie potrafił ich uspokoić tak jak one siebie. Więź między nimi była niemożliwa do zerwania – nawet teraz. Gdy słuchałam szeptów Jess, moje serce wreszcie zwolniło i mogłam po cichu iść do swojego pokoju po drugiej stronie korytarza. Zostawiłam otwarte drzwi, wiedziałam, że Abigail znajduje się tuż obok.
Kiedy się obudziłam, miałam w głowie jedną jasną myśl. Leżący obok mnie Robert nadal spał, pod kołdrami jego masywne ciało przypominało kopiec. Pomyślałam o Jess, która spała w pokoju Abigail, o Lillian i Fraserze w pokoju obok, o tym, że wszyscy byliśmy tu razem. Dlaczego więc nie wykorzystać okazji? Nie będzie lepszej szansy na pokazanie, ile ona dla nas znaczy. Ostrożnie, żeby nie obudzić męża, odsunęłam koc i wyszłam z ciepła. Najpierw założyłam bluzę na koszulę nocną, a potem się rozebrałam i porządnie ubrałam. Wszyscy jeszcze spali, w domu panował chłód. Zeszłam na dół.
W kuchni zaczęłam otwierać każdą szafkę, wyjęłam miski, talerze, noże i łyżki. Wyciągnęłam wszystkie płatki, jakie tylko udało mi się znaleźć. W kredensie było pięć dżemów o różnych smakach: truskawkowym, morelowym, z czarnej porzeczki, malinowym i wiśniowym, ulubionym Abigaile. Ustawiłam wszystkie, żeby mogła wybrać, co zechce. Z tyłu szafki wyjęłam maselniczkę – dostaliśmy ją z okazji ślubu i nigdy jej nie użyliśmy – i odwinęłam twardą kostkę masła ze sreberka. W lodówce znalazłam sok pomarańczowy, jabłkowy i mleko; wystawiłam jogurty, do każdego dodałam łyżeczkę. Kiedy woda się zagotowała, zaparzyłam duży dzbanek herbaty, a z rolki ręczników kuchennych oderwałam osiem kawałków i zrobiłam z nich serwetki.
Usłyszałam kroki na schodach, delikatne, ciche, i się wyprostowałam. Poczułam, jak zalewa mnie fala miłości.
– Mamusiu? – Byłam gotowa na przywitanie jej, mojej pięknej córki. Gdy drzwi do kuchni się otworzyły, zobaczyłam blond włosy, chude ramiona, nagie stopy. – Mamusiu? – Kształt był nieostry i rozmazany. – Co się dzieje? – To nie Abigail. A Sam.
W porządku. Zmusiłam się do uśmiechu.
– Chodź, usiądź tutaj. – Wyciągnęłam krzesło. – Czy to nie wygląda pięknie?
Zaczął trzeć oczy, na jego czole pojawiła się cieniutka zmarszczka.
– Czy to dla cioci Lillian?
Pokręciłam głową. Po co o tym mówić? Tylko dlatego, że sprawiłam, iż kuchnia wygląda idealnie?
– Nie. To dla Abigail. Śniadanie powitalne.
Popchnęłam go do przodu i posadziłam na krześle. Godzina na mikrofalówce się zmieniła. Sam oparł łokcie na stole, stopami wiercił po gołej kuchennej posadzce.
– Mamusiu, ja spałem. Obudziłaś mnie.
Na zewnątrz dopiero jaśniało – było zbyt wcześnie, by przyjechali dziennikarze – słyszałam jednak śpiew kosów i skrzek kawek. W kuchni było chłodno, nie wiedziałam, dlaczego bojler się nie włączył. Sam bawił się nożem, zostawiał kciukiem ślady na wypolerowanym ostrzu.
– Samie – zaczęłam. – Zostaw to. – Odłożył nóż. Zegar na mikrofali pokazał 5:41. Wiem, absurdalnie wcześnie. Sam się wzdrygnął, jego palce ześlizgnęły się z noża, a potem ze stołu. – Mamusiu – wymamrotał. – Wracam do łóżka.
Cała rodzina pojawiła się przy stole dopiero trzy godziny później – Lillian i Fraser, Robert i chłopcy, ziewająca Abigail w szlafroku, który jej dałam, a obok zaspana Jess, ściągająca rękawy koszuli.
Abigail usiadła do posiłku z resztą nas do swojej części płatków i tosta. Ze swojego miejsca na drugim końcu stołu wydawała mi się zadowolona – zajęta mlekiem, masłem i dżemem. Jedząc śniadanie, odczuwałam ulgę. Dopiero gdy zaczęłam sprzątać, uświadomiłam sobie coś tak bolesnego, że poczułam ścisk w sercu. Niewiele zjadła.
***
Resztę dnia spędziła owinięta w mój gruby różowy szlafrok, oglądając telewizję i drzemiąc. Po wizycie Bradych była zmęczona. Z kanapy słuchała moich pytań: „czy chcesz pić”, „czy chcesz spać”, „czy pamiętasz o swoim króliczku?”, „czy umiesz obsługiwać pilota?”. Odpowiadała, nie zmieniając wyrazu twarzy. Wiedziałam, że za dużo wymagam, że ją duszę, miałam jednak wrażenie, jakby teraz na wierzch wychodziło siedem lat pragnienia bycia jej matką. Na każde z moich pytań odpowiadała „tak”, zawsze jednak przed tym słowem była przerwa, krótka, pełna napięcia.
Tak samo odpowiedziała na sugestię Roberta. Pomysł, który chodził za nim przez cały tydzień, odkąd pojawiły się pierwsze nagłówki. Wiedziałam, ile to dla niego znaczyło. Chciał mieć możliwość powiedzenia: proszę, oto my, rodzina, która nigdy się nie poddała, która nigdy nie przestała próbować i dziękujemy za to, że wreszcie nam ją oddaliście. To nie tak, że go nie rozumiałam. Przecież moje śniadanie miało symbolizować to samo, prawda? Gdy wkroczył do naszego życia, obiecał, że będzie ją chronić. Taki był warunek naszej miłości. Ostatnie siedem lat spędził jednak z wyrzutami sumienia wywołanymi złamaniem obietnicy danej Abigail. Teraz została jednak odnaleziona, była bezpieczna w domu. Miał pełne prawo się z tego cieszyć.
Gdy poruszał ten temat z Abigail, bliźniacy się wokół niego tłoczyli, siadali obok niego na oparciu fotela w salonie, a ja obserwowałam ich wszystkich od drzwi.
Pod szlafrokiem Abigail nadal miała koszulkę i legginsy, w których spała. Nadawały się już do prania, ale nie kupiliśmy jej jeszcze innych ubrań. Moja córka wróciła do domu, a my nie mieliśmy dla niej nawet ubrań.
Robert objął ręką ramię Lauriego i zaczął łagodnie przemawiać do Abigail, wyjaśniać jej wszystko, zapewniać ją – wyjdziemy tylko na kilka minut, niech zrobią parę zdjęć, a ona nawet nie będzie musiała nic mówić, on przygotuje oświadczenie za nas wszystkich, takie, że zaakceptuje je nawet sierżant McCarthy. Mógł to załatwić jednym szybkim telefonem.
– I co, Abigail? Co o tym sądzisz?
Przytuliła poduszkę i na niego spojrzała. Przez chwilę się wahała, nabrała powietrze przez nos, spojrzała na mnie, a potem powiedziała: „tak”. Robert dodał, że w ten sposób z pewnością będzie łatwiej. Dziennikarze przestaną na nas polować i zostawią nasz dom w spokoju – a jednak następnego ranka obudziłam się z bólem brzucha.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki