Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Naciągnięte” Elżbiety Turlej to podróż w głąb świata, który znamy ze zdjęć w kolorowych magazynach, Instagramu czy programów reality show. Reporterka „Newsweeka” wchodzi tam, gdzie nie ma fleszy i przeciętnym śmiertelnikom wstęp wzbroniony. Rozmawia z gwiazdami, ale też z odpowiedzialnymi za wygląd celebrytek specjalistami medycyny estetycznej. Odwiedza popularny wśród kobiet sukcesu oddział detoksykacji z leków uspokajających i nasennych, sprawdza, jak naprawdę wygląda rodzinny wypoczynek w zachwalanym przez instamatki pierwszym w Polsce luksusowym SPA dla dzieci. Aby zrozumieć, jak tworzy się współczesny ideał piękna, wchodzi na ścianki, rozmawia z fotografami gwiazd i ich retuszerami. W swojej podróży przez świat piękna i sukcesu rozmawia również z przeciętnymi Polkami, które dały się naciągnąć i skrzywdzić współczesnym guru: domorosłym specjalistom medycyny estetycznej, samozwańczym dietetykom, trenerom czy terapeutom. Na każdym etapie swojej podróży pokazuje braki w regulacjach prawnych dotyczących rynku beauty, ale też przerażającą ufność i bierność współczesnych Polek, które uwierzyły, że tylko piękne będą szczęśliwe. Wciągająca, ale też przerażająca to podróż.
Reporterka i reportażystka Elżbieta Turlej w mediach pracuje od 1992 roku. W tygodnikach regionalnych w Siedlcach i Zamościu opisywała początki społeczeństwa obywatelskiego. W dziennikach m.in. „Sztandar Młodych”, „Życie Warszawy” i „Super Express” badała rosnący puls życia Polaków. Jako szefowa działu reportażu w „Świecie Kobiety” opisywała świat celebrytek, ale też wzorujących się na nich przeciętnych Polek. W tygodnikach opiniotwórczych „Polityka” i „Newsweek” najchętniej przygląda się nowym trendom i zmianom w relacjach międzyludzkich. O tym była jej ostatnia książka reporterska pt. „Love. Inne historie miłosne”. O tym też zamierza napisać kolejne, bo jak mówi: to, co najciekawsze, dzieje się między ludźmi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Copyright © Elżbieta Turlej
Copyright © by Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o., Warszawa
Dyrektor ds. rozwoju projektów wydawniczych premium content: Bernadetta Byrska
Menedżer projektu: Joanna Skolimowska
Projekt okładki: Magdalena Mamajek-Mich
Redakcja: Łukasz Ramlau
Korekta: Ewa Leszczyńska-Al-Khafagi
Skład i łamanie: Jarosław Sokołowski
Wydawca: Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o.
02-672 Warszawa
ul. Domaniewska 52
www.ringieraxelspringer.pl
ISBN 978-83-8091-713-2
Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta
konwersja.virtualo.pl
Wiktoria ma 19 lat, powiększone piersi, usta i brodę wypełnione kwasem, zagęszczone rzęsy i wytatuowane brwi. Kiedy rok wcześniej, tuż po maturze, pytałam o jej plany, mówiła: – Chcę być kimś.
Teraz mówi: – Dziś kobieta musi przede wszystkim dobrze wyglądać. Dziewczyny z mojej klasy też już to wiedzą.
W jej klasie (biol-chem, na przedmieściach Warszawy) było 20 dziewczyn. Dziś piętnaście pracuje jako hostessy. Wiktoria mówi, że te mniej atrakcyjne, grube, z małym biustem, niewielkimi ustami czy słabo nakreślonymi brwiami poszły na „standy i rozdają suple”. Czyli w strojach z logo firm stoją w supermarketach z wbitą na wykałaczkę suchą krakowską czy serem. Ale pieniądze z tego niewielkie i perspektywy liche. Jeśli schudną albo dzięki zabiegowi medycyny estetycznej staną się bardziej wyraziste – np. powiększą usta – mogą przejść na greeting, czyli witanie gości na konferencjach. Czasem greeterka jest kawiarką, czyli na otwarciu eventu częstuje kawą z ekspresu. Może też, podczas imprez familijnych w centrach handlowych, obsługiwać strefy malowania twarzy: robić make up kilkuletnim dziewczynkom, których mamy w tym samym czasie kupują ciuchy i kosmetyki.
– Dwie najwyższe i najładniejsze koleżanki z mojej klasy mają przyszłość: zostały hostessami targowymi i konferencyjnymi – mówi Wiktoria. – Ubrane w białe bluzki i ołówkowe, krótkie spódnice rozdają ulotki albo podają mikrofon panelistom.
– A ty? – pytam.
– Ja jestem fordanserką – uśmiecha się Wiktoria. – Chodzę na rozkręcanie imprez, wypożyczają mnie na wieczory kawalerskie, bywam na bankietach po galach sportu itd. Zarabiam w trzy godziny tyle, ile te z wielkopowierzchniówek czy konferencji zarobią w cały dzień. Mogę się bawić, zamawiać wszystko z karty dań, pić tyle drinków, ile zechcę, i jeszcze mi za to płacą. Ale w fordanserce trzeba umieć pić i jeść, a jak się je za dużo, trzeba pamiętać o siłowni. No i inwestować w ciało, bo ono na mnie zarabia.
Dwa dni rozkręcania i ma na powiększenie ust (900 zł). Miesiąc pracy i zbiera na powiększenie piersi, które teraz kosztuje 12 tys. Po półtora miesiąca fordanserki już ją zauważają, może zostać ozdobą firmowych integracji czy after party po konferencjach. Stawka za robienie sztucznego tłumu złożonego z ładnych, wyraźnych dziewczyn jest wyższa niż na rozkręcaniu. Za noc spędzoną przy stole z przedstawicielami handlowymi czy dyrektorami można zarobić jeszcze więcej. Ale są niedogodności. Alkohol, do którego nie każdy ma głowę. Ręce, które nie każdy trzyma przy sobie. Nogi, które wszystkim rwą się do tańca, a fordanserka po całym tygodniu rozkręcania nie zawsze ma ochotę na kolejne godziny tańca.
Niektóre, szczególnie te starsze, wtedy odpadają. Odburkną coś klientowi, odepchną go albo odmówią tańca. A menedżer z firmy, która je zamawiała, widzi wszystko. Donosi szefowi agencji hostess albo – jeśli dziewczyna nigdzie nie jest zarejestrowana – wrzuca jej profil na czarną listę na FB.
A młoda kobieta na banicji nie ma pieniędzy na rozwój, czyli uzupełnianie ust kwasem, doczepianie rzęs (300 zł co miesiąc), katering dietetyczny (wege do 1500 kalorii: 1200 zł), odtruwanie po imprezie, czyli kroplówkę z glukozą (500 zł z dojazdem). Nie stać jej na zapewniające rozwój w kanałach społecznościowych sesje zdjęciowe (150 zł za jedno ujęcie, a żeby zrobić karierę na Instagramie, trzeba wrzucać jedną fotografię co dwa, trzy dni). Wypada z obiegu. Może pójść na wielkopowierzchniówkę, ale tam – ze sztucznym biustem i grubymi, wytatuowanymi brwiami – nie czuje się u siebie.
– Współczesna Polka musi być ładna, grzeczna i posłuszna? – pytam.
– Musi. Wtedy będzie nie tylko widoczna, ale przede wszystkim rozpoznawalna, a to dziś podstawa sukcesu – mówi Wiktoria. – Mam koleżankę, która tak zaczynała. Ma 20 lat, 100 tys. followersów, kontrakty z producentami, które zaczynają się od 30 tys. za reklamę jakiegoś produktu na jej Insta. Zrobię wszystko, żeby być jak ona.
– Ale jak? – dopytuję.
– Zacznę od operacji nosa. Potem zainwestuję w podniesienie pośladków. Mam jeszcze w życiu dużo do zrobienia.
– A praca? Zawód? Przed rokiem mówiłaś, że chcesz być kimś – dziwię się. – Ale ja nie wiem, kim może być dziś w Polsce kobieta? – odbija piłeczkę Wiktoria. – Nie widzę, na czym polega ta solidarność kobiet i na co kobiety mają dziś wpływ. Na pewno, żeby zasłużyć na szacunek, Polka nie może być gruba i stara. Dlatego zrobię wszystko, żeby nigdy nie utyć i nigdy się nie zestarzeć. A teraz ja mam do pani pytanie. – Słucham? – Ma pani dzieci? – Tak, mam syna. Ma osiem lat. – Ma szczęście, że nie urodził się dziewczynką.
Żegnamy się. Wiktoria jedzie na rozkręcenie imprezy. Ja odebrać syna ze szkoły. W drodze przyglądam się młodym Polkom o tej porze wracającym z uczelni, szkół czy pracy. Codziennie media bombardują je hasłami: „Chcesz być szczęśliwa? Schudnij, wypełnij zmarszczki, podnieś biust i pośladki. Nie czujesz się szczęśliwa? Widać za mało się starasz!”.
Zastanawiam się, czy wiedzą, że budowanie szczęścia wyłącznie na wyglądzie to jak stawianie zamków na piasku? Czy mają obok siebie kobiety, które mogłyby im o tym opowiedzieć, bo przerobiły to – dosłownie i w przenośni – na własnej skórze? I wreszcie czy, jeśli ktoś je – w imię poprawiania urody – naciągnął i skrzywdził, dostają wsparcie?
Obawiam się, że odpowiedź brzmi: nie. Dlatego postanowiłam odnaleźć kobiety, które padły ofiarą tzw. przemysłu beauty i poprosić, aby opowiedziały swoje historie. Ale najpierw chcę dotrzeć do tych, którzy ten przemysł wymyślili i zbudowali. I którzy mu służą.
Jestem w raju, do którego wchodzą nieliczni. Czyli stoję na ściance. Pod stopami mam dechy. Za plecami brezent z logo stacji telewizyjnej. Za moment wejdą tu bohaterowie nowych programów stacji. Jeszcze nikt nie robi im zdjęć, ale już wybuchają nerwowe nawoływania i gwizdy.
Uciekam ze ścianki, kiedy na czerwony dywan wchodzą gwiazdy: chudzi chłopcy, drżące z chłodu dziewczyny, jedna drag queen, kabareciarze i sportowiec, który na olimpiadzie w Moskwie pokazał gest nazwany potem jego imieniem. – Tu spójrz, w tę stronę, w lewo, w prawo, dawaj, dawaj! – krzyczą w ich stronę fotoreporterzy. Popędzany sportowiec nie pokazuje słynnego gestu. Drobi posłusznie, przyspiesza, potem znów drobi. Za nim drobią inni. Po czerwonej linii jakoś jeszcze idzie, ale na ściance szybko robi się zator. Wtedy do raju wchodzą agentki gwiazd. – Szybciej, bo nie zdążymy na ramówkę! – pogania fotoreporterów agentka numer jeden. Obok niej z nogi na nogę przestępuje chuda, zmarznięta 20-latka słynna z tego, że jej twarz sprzeda wszystko. – Nie przyspieszać, my tu mamy robotę – odkrzykują fotoreporterzy. – I nie róbcie scen, bo przecież pracujemy na was!
Drobni chłopcy i dziewczyny nadymają usta, pochylają się w stronę wycelowanych w ich stronę aparatów. Agentki pokornieją, odchodzą na bok, pochylone nad telefonami obserwują ruch na ich fanpege’ach. – O, zobacz, idzie Z. Ależ ona schudła – rzuca agentka numer dwa (wciąż czeka na swoją gwiazdę, młodego i dobrze zapowiadającego się aktora, którego twarz na razie sprzedaje sieć hoteli).
– Pewnie bierze hormon tarczycy T3. Dziennikarka X brała i zrzuciła 20 kg w trzy miesiące – odpowiada agentka numer jeden.
– A ta Y faktycznie schudła dzięki detoksowi? – dopytuje numer dwa. – W bajki wierzysz? – śmieje się numer jeden. – Najpierw odessała sobie tłuszcz u dr B., ale szybko zaczęła tyć, więc teraz idzie na zmniejszenie żołądka.
Po chwili ścianka pustoszeje, a tłum reporterów biegnie w stronę otwartych drzwi dworku, w którym za chwilę zacznie się prezentacja ramówki. Chudzi chłopcy i drobne dziewczyny sięgają po telefony. Teraz oni sprawdzają, ile mają lajków, co z nich weszło na Pudelka, co na Plotka, kogo złapał Jastrząb Post. Ktoś łapie się za głowę, bo odkrył, że się świeci, inny rozpacza, bo nie wszedł do galerii zdjęć. Kolejny czeka, aż zaczepi go któryś z krążących pod ścianką dziennikarzy. Ci, których nikt nie zaczepia, nie pyta, co ma w planach i z kim teraz jest, przemykają w stronę drzwi.
Tuż za nimi grupa fotoreporterów pochyla się nad celebrytką, która wije się na podłodze. Otwiera usta, wysuwa różowy koniuszek języka, uchyla rąbek srebrnej sukienki, żeby pokazać kawałek maźniętych bronzerem pośladków. – Ta kobieta dla dobrej foty zrobi wszystko – mówi mi fotoreporter, który nie przecisnął się przez tłum kolegów. – Na co dzień ma kontrolę nad zdjęciem, może nałożyć makijaż cyfrowy, wysmuklić talię, wyheblować twarz. Tu oddaje się innym.
W głosie fotoreportera pobrzmiewa irytacja, gdy opowiada, że gdy celebrytka dostaje zdjęcia do autoryzacji (przed publikacją w gazecie czy na stronie), kręci nosem i wybrzydza: tu mam za duży nos, tu źle układają mi się włosy, tu akceptuję wszystko oprócz podwójnego podbródka. Wymaga: zrób coś z tym, przecież jesteś fotografem. Wtedy on cyfrowo wycina z kilkudziesięciu ujęć to, co spodobało jej się najbardziej. Potem skleja twarz z wybranych kawałków. Zmienia koloryt skóry. Zagęszcza włosy. Na koniec dokleja z innej twarzy pieprzyk, albo – co ostatnio na czasie – małe znamię. Dzięki temu ma być mniej plastikowa. Bardziej ludzka. – To samo, czyli: zrób coś ze mną, wyczyść mnie, potnij i sklej, słyszę podczas sesji wizerunkowych dla firm – mówi, kiedy celebrytka biegnie w stronę sceny, na którą wiecznie młody, 53-letni prezenter właśnie zaprasza mistrza olimpijskiego. – Ale kadra zarządzająca, menedżerowie, dyrektorzy i prezesi nie chcą kopiowanych z innych twarzy pieprzyków i znamion. Chcą być nieskazitelni. Chcą do cyfrowego raju, który zapewni ich firmom zyski.
Pierwsze na świecie zdjęcie poddane cyfrowej obróbce pokazuje raj. Jego autor, specjalista od efektów specjalnych m.in. w „Gwiezdnych wojnach”, John Knoll, zrobił je narzeczonej. I zatytułował: „Jennifer in paradise”.
Łatwo je znaleźć, wrzucając w Google hasło „początki Photoshopa”. Łatwo też o zdziwienie, bo nie widać na nim piersi czy pośladków kobiety, tylko jej plecy i biały dół od kostiumu. Nie widać też twarzy, tylko profil zwrócony w stronę wyspy Bora-Bora.
Bohaterka zdjęcia, Jennifer, nie miała pojęcia, że jej plecy i profil zostaną kiedykolwiek do czegokolwiek wykorzystane. Jest zresztą w tym zdjęciu jakaś szczerość i niewinność. I zapowiedź szczęścia, bo ponoć tuż po naciśnięciu migawki John Knoll oświadczył się i został przyjęty. A potem, kiedy trzeba było wybrać fotografię do prezentacji programu do obróbki zdjęć, sięgnął po białe plecy i miękki profil narzeczonej. Ale nie po to, żeby ją wysmuklić czy upiększyć, ale zagęścić czarne piksele tła, które miały dać złudzenie płynnego przejścia z bieli do czerni. Czyli wydobyć bogactwo z szarości, bo do czasów jego wynalazku ekrany komputerów potrafiły wyświetlać coś albo nic, czyli czerń albo biel.
Z pewnością John Knoll nie wiedział, że szukając szarości, wpłynie na czarno-białe myślenie o sobie milionów kobiet w Polsce. Ale mógł coś słyszeć o kraju, który właśnie wychynął zza żelaznej kurtyny. Tym bardziej że kiedy sprzedawał firmie Adobe licencję na dystrybucję opracowanego przez siebie programu, w Polsce właśnie kończył się komunizm. I zaczynał kapitalizm, do którego tęskniliśmy, ale o którym nie mieliśmy pojęcia.
Fotograficy, z którymi rozmawiam o momencie przejścia z jednego ustroju w drugi, opisują ten czas w barwach późnej jesieni i rozmytych konturów, w które wpycha się jaskrawy kolor. Często używają też słów „niepewność” albo „zagubienie”, bo na początku lat 90. ubiegłego stulecia oczekiwano od nich ładnych zdjęć, naśladujących te z prasy zachodniej. Tyle że nikt nie miał pojęcia, jak takie zdjęcia zrobić.
– Publikowałem m.in. w prasie podziemnej fotoreportaże z wizyt Jana Pawła II, strajku w Stoczni Gdańskiej i strajków studenckich, ale nie miałem pojęcia o fotografii komercyjnej – przyznaje Jacek Piotrowski, jeden z pierwszych po przełomie fotografów modowych i autor okładek kolorowych magazynów. – W łódzkiej filmówce nikt mnie nie uczył, jak mam oświetlać kobietę, żeby wyglądała ładniej niż w rzeczywistości. Wiedziałem tylko, że mogę kształtować obraz światłem, ale narzędzia do tego mieliśmy w tamtych czasach marne. Pierwsze profesjonalne studio z podwieszoną pod sufitem tzw. wanną oświetleniową i innymi lampami sterowanymi pilotem zobaczyłem w gdańskim Elgazie, który dorobił się na produkcji kotłów gazowych i okien z PCV. To studio dla mnie, absolwenta operatorki, to był szok. Zniknęło zresztą szybko wraz z upadkiem firmy.
W pierwszych numerach miesięcznika „Sukces”, który trafił do kiosków rok po obradach Okrągłego Stołu i w czasie rozkwitu Elgazu, znajduję – wzorowane na prasie zachodniej – zdjęcia Polek. W tekstach odczytuję też niepewność, o jakiej mówili mi fotograficy. I mnóstwo ambicji. Jak przekonuje w pierwszym wstępniaku redaktor naczelna, Joanna Stolarska, w piśmie mieli szansę zaistnieć wszyscy, „którym się udało i którzy uporczywie dążą do celu”.
Jednak ku mojemu zdumieniu miesięcznik był skierowany do mężczyzn. Kobiety były dla nich jedynie szarym tłem. I dostawały szansę na wyjście z szarości – dosłownie, bo w rubryce zatytułowanej „Szansa na sukces” – dzięki rozbieranym zdjęciom. Dla niepoznaki okraszonym wywiadami na temat ich marzeń, oczekiwań czy planów.
Większość bohaterek „Szansy na sukces” miała nadzieję na karierę modelki. Chciały wyjechać do raju, o którym mogły przeczytać nie tylko w „Sukcesie”, ale też w pierwszym numerze skierowanego wyraźnie do kobiet „Twojego Stylu”. Autorka jednego z pierwszych zamieszczonych w miesięczniku reportaży „Młode, piękne i bogate?” (Monika Teresińska, „Twój Styl”, 7-9, 1990) tak pisała o zachodnim raju: „Cywilizacja i wysoki poziom usług stwarzają kobiecie amerykańskiej życie znacznie wygodniejsze niż w Polsce. Zakupy we wspomnianych już olbrzymich supermarketach są czystą przyjemnością, wiele spraw można załatwić przez telefon, poczta i telefony działają bez zarzutu, kolejki są nieznane, a ogólna uprzejmość i życzliwość zachwycające”.
Fotograficy, z którymi rozmawiam, mówią, że dziewczyny, którym robili zdjęcia, faktycznie szybko wyfruwały zagranicę. Szukały swojego raju z sukcesem, bo na Zachodzie były przyjmowane i traktowane jak egzotyczne ptaki. Nic dziwnego: miały urodę i towarzyszył im mit – szybko wykorzystany przez Ralpha Laurena czy Calvina Kleina – najpiękniejszych kobiet z zamkniętego dla świata obozu krajów socjalistycznych.
Mimo to, kiedy patrzę na zdjęcia z rubryki „Szansa na sukces”, myślę, że według dzisiejszych standardów Polki nie wyglądały wtedy dobrze. Ich skóra ma niezdrowy, sinawy odcień, włosy sterczą, a znamiona, pieprzyki i blizny aż proszą, żeby je zasłonić. Nawet Miss Polski 1991 i Miss International 1991 Agnieszka Kotlarska nie wygląda na zdjęciu idealnie. – W tamtych czasach retuszowanie zdjęć było sztuką delikatnego podkreślenia, a nie eliminacji czy zmiany – mówi mi A.S., retuszer, który w 1991 roku zaczynał pracę w mediach. – Do 1990 roku, czyli do momentu wypuszczenia przez Adobe Photoshopa, łamaliśmy gazety na polskim systemie Poltype. Program do łamania był prosty, ale opanowanie obróbki zdjęć wymagało umiejętności i wyczucia. Pierwsi retuszerzy byli artystami, czyli poligrafami i grafikami po ASP. Awangardą branży. Dostawali odbitkę zdjęcia i poprawiali na niej kolor, kontrast, ostrość. Patrzyli na fotografię jak na kompozycję, dbali o balans kolorystyczny, ale nie zmieniali rzeczywistości.
Do pierwszego w Polsce użycia Photoshopa 01 mogło dojść w 1991 roku w dziale produkcji i reklamy pierwszej kolorowej gazety codziennej „Glob24”. Przy warszawskiej ulicy Konstruktorskiej, w granicach dzisiejszego Mordoru. – To mogła być poprawiona cyfrowo telewizyjna stop-klatka z serwisu zagranicznego CNN. Prawdopodobnie reportaż z zawodów sportowych – wspomina A.S. – Prasa działała wtedy na wariackich papierach, nie było serwisów fotograficznych, a czymś przecież trzeba było ilustrować teksty sportowe czy zagraniczne. Robiliśmy więc zrzuty z telewizji satelitarnej i obrabialiśmy je, korzystając z cyfrowego lassa, rączki, gumki, ołówka czy piórka.
Ale – jak podkreśla A.S. – w pionierskich czasach używania Photoshopa jeszcze dbało się o artyzm. Retuszerzy patrzyli na zdjęcie jak na kompozycję. Obraz musiał odpowiadać rzeczywistości albo przynajmniej ją naśladować. Cyfrowa gumka służyła do czyszczenia zarysowań czy brudów ściąganych przez skaner. Różdżka do zaznaczania i narzędzie do klonowania miały podobne zastosowanie: czyszczono nimi przestrzeń na zdjęciu. Usuwano zasłaniające ważny obiekt drzewo czy samochód albo dodawano coś, żeby uzyskać lepszą kompozycję. – Nikomu nie przychodziło wtedy do głowy, żeby przy pomocy tych narzędzi zmieniać zdjęcia kobiet, powiększać cyfrowo biust, wydłużać nos czy usuwać drugi podbródek – mówi A.S.
Pierwsze cyfrowe operacje na ciałach Polek mogły mieć miejsce tuż po zamknięciu gazety „Glob24”. Dziennik zniknął rok po otwarciu. Retuszerzy zostali wchłonięci przez studia, które zajmowały się skanowaniem zdjęć reklamowych. A.S. trafił do Studia Amos, które retuszowało zdjęcia reklamowe, ale też okładkowe, m.in. dla debiutujących na ranku „Poradnika Domowego” i „Pani Domu”. – Ale pierwsze, cyfrowe retusze zdjęć okładkowych nadal przypominały delikatne maźnięcia pędzlem – zaznacza A.S. – Zmienialiśmy kolor skóry na brzoskwiniowy, kontrastowaliśmy oczy, rzęsy, brwi. Wypełnialiśmy usta czerwienią. Wszystko z wyczuciem. Delikatnie i subtelnie.
Pierwsza agresywna przeróbka zdjęcia kobiety to rok 1993. W skali światowej to druga, ulepszona wersja Photoshopa, która dawała możliwość korekty poszczególnych elementów fotografii. W skali Polski to fotografia reklamowa typu beauty dla firmy produkującej odżywki do włosów.
Chcę odnaleźć jej bohaterkę, ale firma zniknęła z rynku kilkanaście lat temu. Od przedstawiciela firmy kosmetycznej, która debiutowała w tym samym czasie, słyszę, że wtedy nikt nie archiwizował ani zdjęć reklamowych, ani danych modelek.
Muszę polegać na pamięci retuszera. – Dostaliśmy zdjęcie młodej, ładnej blondynki. Pracowaliśmy nad nim przez kilka albo kilkanaście godzin – wspomina A.S. – Poprawialiśmy odcień skóry, odsyłaliśmy do agencji, dostawaliśmy z adnotacją, że teraz trzeba zmienić ułożenie oczu. Zmienialiśmy i dostawaliśmy zwrotną, że teraz pora na nos. Zmienialiśmy nos i nagle nie pasowały do niego włosy. To był naprawdę agresywny retusz, Polka na zdjęciu zaczęła przypominać Chinkę, ale klient nie potrafił się zatrzymać. Był zadowolony dopiero wtedy, gdy kompletnie wyczyściliśmy skórę do faktury gumy, zlikwidowaliśmy zmarszczki wokół oczu, zagęściliśmy włosy, tworząc z nich coś na kształt hełmu. Kto był motorem retuszowania? Nie przypuszczam, żeby stał za tym grafik. Szybciej klient, którego nie interesowała estetyka, ale sprzedaż.
Fotos trafił do salonów fryzjerskich i pism dla kobiet. Po nim A.S. retuszował kolejne zdjęcia reklamowe, które sąsiadowały ze zdjęciami ulubionych bohaterek prasy dla kobiet, czyli aktorek, piosenkarek czy modelek. – Tak jak wszystkie fotografie i te dostawaliśmy do retuszu. Zdjęcia były robione metodą analogową, dobrze wyświecone i wymuskane. Nie wymagały ingerencji – mówi A.S. – Robiliśmy więc to samo co w czasach przełomu, czyli delikatnie kontrastowaliśmy, ale przy okazji – żeby nie było dużej różnicy między nimi a wygładzonymi kobietami z reklam – usuwaliśmy wypryski, skazy, znamiona i zmarszczki, wybielaliśmy zęby. Nikt nam tego nie kazał, robiliśmy to, można powiedzieć, z porywu serca.
Nie wiadomo, w którym roku ten poryw serca, czyli Photoshop – coraz mocniejszy w narzędzia i w kolejnych wersjach – poszedł na służbę polskich celebrytek i redaktor naczelnych pism.
Fotograficy, którzy w tamtych latach pracowali dla sprzedającego się w ponad 600 tysiącach egzemplarzy „Twojego Stylu” czy coraz bardziej popularnej „Vivy”, mówią, że kontrolę nad swoimi zdjęciami stracili w połowie lat 90. Nagle twarze wszystkich kobiet – niezależnie od tego, jak wyglądały, ale też jak zostały oświetlone czy sfotografowane – zaczęły wyglądać identycznie. – A to dlatego, że wydawnictwa przestały korzystać z usług firm zewnętrznych – mówi A.S. – Budowały własne studia graficzne, w których zatrudniały młodych adeptów informatyki. Trafiali do pracy m.in. po kursach organizowanych przez dystrybutorów „maków”. Wiedzieli, jak obsługiwać Photoshop, znali jego narzędzia, ale było im wszystko jedno, czy retuszują aktorkę, silnik, czy garnek z zupą. Zdjęcie było zdjęcie. Grunt, żeby trzymało się zasad. Najczęściej matematyki.
Młodzi informatycy i absolwenci kierunków technicznych – jak wspominają fotografowie, którym przyszło z nimi współpracować – najbardziej lubili zasady symetrii. W uproszczeniu: jedno oko musi być w takiej samej odległości od nosa jak drugie. Usta powinny pojawić się w połowie drogi od nosa do brody. A zęby dolne i górne przeglądać się w sobie niczym w tafli wody.
Młodzi informatycy nie musieli też – jak ich poprzednicy, retuszerzy z czasów przełomu – zastanawiać się, jak delikatnie wygładzić koloryt skóry kobiety. A.S. pamięta, że w jednym wydawnictwie obowiązywał jeden próbnik odcienia skóry, w drugim inny. W B. niedopuszczalne było maźnięcie twarzy szarością, nawet jeśli tak układało się na niej światło. W A. dyrektorzy artystyczni i naczelni prosili o skórę w odcieniu brzoskwini.
W efekcie, gdyby wyciąć zdjęcia kobiet z jednego i drugiego wydawnictwa, powstałyby dwie armie kobiet. Ubranych w identyczne ciała. Występujących w podobnych wnętrzach czy krajobrazach, bo dyrektorzy artystyczni z A. i B. mieli swoje ulubione sklepy z meblami czy dworki, w których fotografowano gwiazdy. Ustawionych w takich samych pozach, bo redaktor naczelne lubiły np. zdjęcia kobiet, które stoją, a nie siedzą. Patrzą przy tym prosto w obiektyw aparatu, a nie uciekają wzrokiem w bok.
Już wtedy było oczywiste, że armie kobiet ze zdjęć mają swoich przywódców: redaktor naczelne, dyrektor artystyczne i retuszerki, bo – jak pamięta A.S. – w pewnym momencie retuszowanie zdjęć kobiet powierzano innym kobietom. A one przewyższały kolegów, mężczyzn, w gorliwym czyszczeniu twarzy ze zmarszczek czy piegów.
I to nie tylko dlatego, że wymagali tego od nich szefowie wydawnictw, ale też gwiazdy, które szybko zrozumiały, że jedynie młode i piękne – nieważne, że tylko na zdjęciach – zdobędą kontrakty reklamowe. Jeden z retuszerów, który pracował nad okładkami dla wydawnictwa X. (nadal w nim pracuje, dlatego prosi o anonimowość), wspomina gwiazdę, która w wywiadzie opowiadała, jak ceni sobie naturalność, a w ilustrującym tekst zdjęciu wymogła podrasowania albo zmianę wszystkiego: od oczu przez włosy aż po palce dłoni.
A.S. opowiada z kolei o celebrytce, która miała obsesję na punkcie fryzury. Nie pozwalała puszczać zdjęć, jeśli włosy nie zostały kilkakrotnie zagęszczone. Najchętniej puklami ze zdjęcia celebrytki, która była bardziej popularna.
X. wspomina piosenkarkę, słynną jeszcze w czasach przed przełomem, która kilkakrotnie odsyłała zdjęcia do poprawki. – Praca nad retuszem jej fotografii przypominała pogoń za króliczkiem – wspomina X. – Najpierw nie podobała jej się szyja, ale kiedy ją odmłodziłem, przestały do niej pasować opadająca żuchwa i powieki. Kiedy je podnosiłem, do całości przestały pasować oczy, więc je powiększałem, a kiedy usta wydawały się – jak mówiła piosenkarka – za smutne, podciągałem kąciki do góry. W efekcie powstawała płaska maska, która jednak najbardziej podobała się artystce.
A.S. przyznaje, że najwięcej dłubaniny było i jest przy twarzy, sylwetka jest łatwiejsza do skorygowania. – Wystarczy cyfrowo wcisnąć brzuch, spłaszczyć biodra, wyprasować fałdki skóry – mówi A.S. – Gładka twarz szybko stała się dowodem szczęścia, szczupła sylwetka – zdrowia i seksapilu. Problemem było to, że nie mieliśmy pomysłu, jak pokazywać i ulepszać nagość. W polskim „Playboyu” coraz częściej, obok swoich amerykańskich koleżanek, zaczęły się pojawiać nasze, nadwiślańskie playmate. Mieliśmy piękne kobiety, ale brakowało na nie pomysłu, oryginalnego spojrzenia. Usiłowaliśmy kopiować zagraniczne wzorce, ale wychodziło jakoś sztucznie.
Jacek Piotrowski, który w latach 90. fotografował dla „Playboya” dziewczyny z kultowego programu „Lalamido” i śpiewającą aktorkę Grażę T., pokazuje mi zdjęcia, dzięki którym polska edycja „Playboya” mogła wypłynąć na szerokie wody.
Przedstawiają zresztą kobietę w wodzie. Konkretnie: w basenie w Lesznie, gdzie wcześniej Piotrowski fotografował modelki w strojach kąpielowych.
Do zdjęcia, które oglądamy 22 lata od jego powstania, pozowała Agnieszka Kotlarska. Po wygranych wyborach Miss Polski i Miss International została modelką agencji Ford. Zanim weszła do basenu w Lesznie i spojrzała prosto w obiektyw Piotrowskiego, trafiła do raju, o którym pisał „Twój Styl” czy „Sukces”. Czyli pozowała dla „Cosmopolitana”, „Vogue’a”, reklamowała ubrania Ralpha Laurena i Calvina Kleina, wystąpiła w reklamie domu handlowego Macy’s. Mieszkała w USA z mężem, którego poznała podczas wyborów Miss Polski (był jednym z organizatorów). W połowie lat 90. przyjechała do Polski urodzić dziecko. Piotrowski pamięta, że to była dziewczynka, bo niemal w tym samym czasie i jemu urodziła się córka. Wtedy w nocy na pustym basenie w Lesznie nie rozmawiali jednak o córkach. Byli skupieni na pracy. – Szybko poszło – wspomina. – Czułem, że mam do czynienia z doświadczoną modelką, bo nie wstydziła się, jak inne, początkujące. Była naga, ale nie garbiła się, nie zasłaniała. Miała w sobie jakąś ufność, którą można było pomylić z podporządkowaniem mężczyźnie, ale ona chyba taka nie była prywatnie. Nie wiem zresztą, nie zdążyłem jej poznać. Wtedy, w wodzie, wiosną 1996 roku była dla mnie po prostu modelką, playmate, miss, Polką która odniosła sukces na świecie.
Mimo to ciało, które oglądamy na zdjęciu, nie jest doskonałe. Na piersiach i brzuchu widać delikatną siateczkę rozstępów. Twarz jest miękka, skóra ma nierówną fakturę i lekko sinawy kolor. Ale na zdjęciu jest piękno i erotyzm. A.S., który chwilę wcześniej opowiadał mi o trendach w retuszu, mógłby wyjaśnić to modną ostatnio w retuszu regułą estetyki błędu. Niedoskonałością, która sugeruje prawdziwość. Brakiem symetrii, który jest dowodem na naturalność, bo przecież idealnie symetryczna kobieta nie istnieje. – Naczelny „Playboya”, Tomasz Raczek, był zachwycony zdjęciami Agnieszki Kotlarskiej – wspomina Jacek Piotrowski. – Mówił: wreszcie moglibyśmy coś własnego, oryginalnego i pełnego erotyzmu zaproponować Amerykanom.
Zdjęcia miały czekać na swoją kolej. Kilka tygodni później Piotrowski był na plaży z ówczesną partnerką i córeczką. Nagle w radiu usłyszał informację o tragicznej śmierci Agnieszki Kotlarskiej. Mężczyzna, który zabił ją przed domem – obok samochodu, w którym siedziała trzyletnia córka i mąż – mówił potem, że zrobił to z miłości. Pokochał jej zdjęcia z miesięczników „Cosmopolitan”, „Vogue”, reklam Ralpha Laurena, Calvina Kleina i domu handlowego Macy’s. Wizerunek kobiety bez skazy, idealnej, czystej, nieziemskiej…
Zdjęcia z sesji na basenie w Lesznie nigdy nie dotarły do centrali „Playboya” w USA.
Po latach powstał film dokumentalny o Agnieszce Kotlarskiej „Będę cię kochał aż do śmierci”. W filmie, którego fragmenty można znaleźć w internecie, mówi o niej morderca, ale też bliscy. Jedna z koleżanek, wspominając początki jej kariery jako modelki, mówi: – To, co Agnieszce się przydarzyło, to były wrota do raju.