Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co siedzi w głowach polskich mężczyzn? Przeczytaj reportaż o młodych Polakach i wirtualnym świecie, w którym żyją.
Influencerzy, rycerze Jezusa, chłopaki z grindra, freak fighterzy, fetyszyści, monarchiści. Tylko niektórzy z nich kiedykolwiek pójdą na randkę, ale za to wyrobią 1000% normy.
Wszystkich łączy jedno: poszukiwanie miłości, której często zabrakło w ich domach. Czy walka płci została ostatecznie przegrana przez silniejszą płeć?
Reportaż Elżbiety Turlej zabiera nas w mało znany, a często wirtualny świat polskich mężczyzn, który – choć czasem trudno w to uwierzyć - istnieje naprawdę, tuż obok nas.
Ostrzegamy: książka zawiera treści nieodpowiednie dla czytelników niepełnoletnich oraz poglądy, które mogą urazić niektórych dorosłych. Czytasz na własną odpowiedzialność.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 213
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Antek ma 18 lat. Nie pamięta, kiedy ostatni raz płakał. Gdy jest mu smutno, odpala internet w smartfonie i ogląda, jak jego idol, youtuber Kaluch, gra w GTA V Prawdziwe Życie. Nie pamięta też, kiedy ostatni raz się nudził. Nie ma na to czasu, bo tuż po lekcjach online wchodzi na platformę Twitch, gdzie może skakać od jednego streamera do kolejnego. Na obskoczenie wszystkich nie starczy dnia, bo na Twitchu swoje życie przed komputerem transmituje prawie dwa miliony nadawców.
– Nigdy nie czuję się samotny. Mam komórkę, komputer stacjonarny i laptop – zapewnia.
– A kiedy ostatni raz byłeś na randce? Na wyjeździe pod namiot z kolegami? Na koncercie? W kinie? – pytam.
– Nigdy – mówi Antek.
– Nie brakuje ci ludzi? – dziwię się.
– A dlaczego miałoby mi ich brakować? – Teraz z kolei dziwi się Antek. – Same z nimi kłopoty. No i rozczarowują. Dziewczyny w internecie są ładniejsze od tych na ulicach. I milsze, bo kiedy zaczynam oglądać ich profile na Instagramie, one odwdzięczają się tym samym. Na co dzień nie czuję się zauważany.
– Może dlatego, że cały czas spędzasz pochylony nad telefonem? – pytam.
– A gdzie mam patrzeć? – odpowiada Antek. – Wystarczy, że człowiek podniesie głowę, to zaraz dostanie po łbie, że się gapi, bo pewnie czegoś chce, coś mu nie pasuje albo szuka zwady. A ja nie szukam zwady, chcę tylko spokoju.
Spokój to dla Antka stały dostęp do internetu, regularne spotkania z ojcem i zmiana ustroju Polski na monarchię konstytucyjną. Nowa, lepsza Polska przypominałaby Księstwo Liechtensteinu. Raj podatkowy, w którym każdy ziomek ma kasę i pewność, że nie musi się martwić o kolejny rząd, bo przecież władza przechodzi z księcia ojca na księcia syna.
– Dziękuję Bogu za Facebooka – mówi Antek. – Dzięki niemu trafiłem na strony Janusza Korwin-Mikkego, przede wszystkim na Koalicję Odnowy Rzeczypospolitej Wolność i Nadzieja. W skrócie KORWiN. Kiedy wchodzę na sociale koalicji, widzę, że jest nadzieja na spełnienie moich marzeń dotyczących zmiany ustroju. Ale nie tylko moich, bo na samym Facebooku jest nas kilkaset tysięcy!
Marzenia dotyczące częstych spotkań z ojcem są trudniejsze do realizacji. Po rozwodzie rodziców dziewięcioletni wówczas Antek zamieszkał z mamą i jej nowym mężem. Ojciec wyprowadził się kilka ulic dalej, gdzie stworzył nową rodzinę z rozwódką z małym dzieckiem. We własnym domu Antek – jak mówi – szybko poszedł w odstawkę, bo mama zaszła w ciążę, a potem na kilka lat skupiła się na wychowaniu córeczki. W drugim domu nie był mile widziany przez nową partnerkę taty. Z ojcem spotykał się więc w weekendy w parku albo chodzili razem do kościoła w centrum miasteczka. Antek lubił, jak je nazywa, wspólne wypady do Bozi. Niestety, kiedy miał 15 lat, ojciec przeszedł na protestantyzm i zaczął jeździć do kościoła w innym mieście. Antek źle się tam czuł. Wbił sobie do głowy, że przez ojca zdradził Bozię i dlatego nie dostał się do wymarzonego liceum. I nie da sobie wmówić, że zawinił efekt reformy szkolnictwa, czyli kumulacja roczników, przez którą starczyło dla niego miejsca tylko w jednym z kilku liceów mundurowych w mieście. Już się pogodził, że niewiele od niego zależy, a Rzeczpospolita Polska chłopakom podcina skrzydła. Chciał być humanistą. Chciał dyskutować o życiu. Uczy się w klasie o profilu strażackim.
Każdy dzień zaczyna musztrą. Jest karny, ale nie wierzy, że kiedyś uda mu się dostać do gwarantującej stałą pracę służby mundurowej. Zna statystyki: z kilkuset uczniów do straży zawodowej dostało się dwóch.
– Na co w życiu mam wpływ? – zastanawia się głośno Antek. – Na wiarę w Boga, telefon do taty i wybór strony w internecie. I dziwi się pani, że nie podnoszę głowy znad komórki?
Przyznaję, że na początku zbierania materiałów do tej książki dziwiłam się, że mężczyźni urodzeni po 1989 roku uciekają przed życiem do internetu. Wydawało mi się, że powinni garściami korzystać z wolności, którą wyszarpnęło dla nich moje pokolenie. Wierzyłam, że są nam wdzięczni za szeroki wachlarz uczelni i kierunków studiów, wybór wakacyjnych destynacji, możliwość legalnego zarabiania w Europie. Słowem: za wolność wyboru.
Niestety, z każdą rozmową moja wiara słabła. Okazywało się, że przeciętny współczesny młody facet najlepiej umie wybierać szybkość internetu, nowy model iPhone’a i kilka ulubionych stron www. I to nie dotyczy tylko najmłodszych, takich jak Antek. Wolność wyboru spośród wielu modeli życia jest największym problemem dla dwudziestoparolatków. Oczekują jasnych zasad i jednego kierunku rozwoju. No i jasnej definicji tego, co to znaczy być facetem i czego oczekują kobiety. To wychodziło na jaw, kiedy pytałam: Kiedy po raz pierwszy poczułeś się mężczyzną? Najczęściej słyszałam: „Jeszcze nie czuję się mężczyzną”; „Jestem chłopcem, który lubi grać w gry komputerowe”; „Po raz pierwszy poczułem się facetem, kiedy przeleciałem laskę z Tindera”; „Prawdziwy mężczyzna nie płacze. Poczułem się prawdziwy, kiedy nie płakałem na pogrzebie ojca”; „Jestem prawdziwy, odkąd pozbyłem się brzucha, nabrałem mięśni i przestałem wierzyć, że dziewczyny z Instagramu są prawdziwe. Co nie przeszkadza mi przy nich walić konia”. Wszyscy moi rozmówcy, łącznie z osiemnastoletnim Antkiem, przyznawali się do masturbacji przy internetowych stronach porno. Codziennie. Niektórzy z dumą opowiadali o kilkugodzinnych maratonach masturbacji, podczas których byli w stanie opóźniać albo przyspieszać wytrysk. „Z żywą kobietą tego nie da się zrobić” – mówili. „Nie da się przecież człowieka przyspieszyć albo zwolnić. A film, tak”.
Inni byli dumni ze swoich podbojów w realnym życiu. Kobiety traktowali jako trofea. Chwalili się nimi w social mediach, zestawiając je z nowymi butami i torbami Louis Vuitton.
Jeszcze inni zwierzali się ze swoich lęków dotyczących kobiet: „Nie rozumiem, o co im chodzi. Chcę być ich rycerzem, żołnierzem, bodyguardem, walczyć o nie, chronić je. Chcę, żeby były moimi księżniczkami, ale one wolą się umawiać z chłopaczkami w rurkach”.
Kolejni opowiadali, jak nienawidzą rówieśniczek. Oskarżali je o interesowność, brak serca. Zdarzali się i tacy, którzy byli przekonani, że młode Polki opętał szatan. Albo złapał je zachodnioeuropejski wirus lewactwa, czyli biorą pieniądze z Niemiec, żeby demoralizować dzieci i niewinne dziewczęta. Wszyscy, którzy narzekali na dziewczyny w realu, intensywnie poszukiwali ich w internecie.
Jeśli udało im się spotkać z dziewczynami na żywo, nie umieli z nimi rozmawiać, a realny seks opisywali jako rozczarowujący. Większość wracała więc do poszukiwań w internecie, coraz bardziej zawiedziona, że prawdziwe kobiety nie przypominają gwiazd porno. Obarczali więc te realne dziewczyny odpowiedzialnością za brak wzwodu, bo to przecież z nimi coś musi być nie tak, skoro na pierwszej randce nie chcą uprawiać seksu analnego albo nie zgadzają się na podduszanie. Część z nich grzęzła na lata na stronach porno i w aplikacjach randkowych.
Początkowo wydawało mi się, że mam niezwykłe szczęście do rozmów z mężczyznami, którzy wychowywali się bez ojców. Szybko jednak okazało się, że to jedno z doświadczeń chłopaków urodzonych po 1989 roku. Ich ojcowie wyjeżdżali zarabiać w otwartych dla Polski krajach ue i zjeżdżali do domu raz na miesiąc. Albo byli obecni w domach ciałem, ale duchem niekoniecznie. Przerosła ich wolność, której wcześniej tak zazdrościli Holendrom, Szwedom czy Duńczykom. Jedną nogą utkwili oni w prl-u, nie umieli się przestawić na tu i teraz. Pili alkohol, nadużywali narkotyków, które długo można było kupić w sklepach z dopalaczami.
– Gdyby nie internet, poszedłbym na pętlę – powiedział mi jeden z dwudziestoośmiolatków. Weekendowy raper, w tygodniu budowlaniec. – Powiesiłbym się jak ojciec, którego przygniótł kredyt we frankach. W internecie spotkałem swoją ekipę, takich jak ja chłopaków z problemami. Gadaliśmy na forach, wymienialiśmy się bitami. Człowiek był w kupie, nie wychodząc z domu.
Jednak to, co w rozmowach z chłopakami mnie najbardziej zasmuciło, to ich brak wiary w możliwość bycia szczęśliwymi. Szczęście rezerwowali dla innych, bogatszych, z większych miast, metropolii, krajów. To im należało się szczęście, czyli dostęp do kobiet i pieniędzy, potrzebnych do tego, aby je przyciągnąć i utrzymać.
„Jedyna nadzieja w zmianie ustroju i odsunięciu PiS-u od władzy” – powtarzali jak Antek. „Uratuje nas uwolnienie podatków, powszechny dostęp do broni, zamknięcie granic dla imigrantów. Polska ma być dla Polaków, a nie obcych. Wtedy przeciętny Polak dostanie szansę, żeby stać się prawdziwym facetem”.
Na razie jednak prawdziwi mogą być inni.
Zabieram cię w podróż po świecie młodych Polaków. Do czytania poszczególnych części książki będziesz mógł wrzucić kawałek, którego słuchają albo z którym utożsamiają się moi rozmówcy, znajdujący się na początku każdego rozdziału. W opracowaniu tej listy pomógł mi Marcin Flint, najlepszy w Polsce znawca współczesnego polskiego młodego rapu. Wszystkie teksty obcojęzycznych piosenek tłumaczyłam sama, korzystając między innymi z tłumacza Google, ale z paroma pomógł mi dwudziestoletni Andrzej Znidericz – Anglik urodzony w Polsce, syn nauczycieli angielskiego i tłumaczy, Sally i Marka.
Pojawiające się w nich słownictwo albo poglądy mogą wydać się szokujące. Pamiętaj, pokazuję ci świat, w którym rośnie kolejne pokolenie chłopców.
Na wszelki wypadek trawestuję ostrzeżenie pojawiające się przed każdym odcinkiem Warsaw Shore – Ekipa z Warszawy, reality show emitowanego na antenie mtv Polska, które wydało na świat potężnych „włodarzy” polskiego internetu.
Ostrzegam więc: ta książka zawiera treści nieodpowiednie dla czytelników niepełnoletnich oraz poglądy, które mogą urazić niektórych dorosłych. Czytacie na własną odpowiedzialność.
Gdzie byliście, kurwy, jak nie miałem grosza, a za dwa dni chuj wyłączy prąd?
Gdy zdychałem trzeci dzień po prochach i tak bardzo chciałem już, by skończyć to
Kiedy byłem metr od Boga, wystarczyło wejść po schodach, ale brakło sił
Lub odwagi, żeby przeholować, więc się pierdol, o nas, kurwa, nie wiesz nic
Gnoje chcą mnie uczyć życia, bo się któryś skirał trochę mocniej i ma dół
Gnoje chcą mnie uczyć pisać, czaisz, bo podobno teraz to niewypał już
Pojebaniec, który szedł po linach, jeśli stałbyś obok, tobyś nie powstrzymał
Zamieniłem chyba z każdym słowo, jeśli stałbyś obok, tobyś się porzygał
Byłem na dnie schlany, zaszczany i z nadzieją, że się nie obudzę
Matka mówi: „Jesteś jak stary”, a obiecywałem, że się nie pogubię
Widziałem piekło, chwilę byłem tam, dziś mam wysrane na cokolwiek, czaisz?
A ty chcesz mi mówić, czym jest rap… czy Ty jesteś pojebany?
BonSoul (BonSon x Soulpete), Lepiej nie pytać (ponad 3 miliony wyświetleń na YouTubie)
– Co to jest dom? – pytam osiemnastoletniego Antka, którego największymi marzeniami są spotkania z ojcem i zmiana ustroju Polski na monarchię konstytucyjną.
– Dom to willa. Miejsce, w którym mieszka Ekipa, czyli kolaboracja kilku popularnych youtuberów – odpowiada Antek. – Razem tworzą daily, czyli codziennie wrzucają filmiki ze swojego życia. Wille wynajmują im agencje, które zapewniają członkom ekip najlepsze kontrakty z reklamodawcami. W domach mieszkają też managerowie.
– Jaką rolę odgrywają managerowie? – dopytuję.
– Ojców youtuberów, chociaż są niewiele starsi i biorą za opiekę pieniądze – odpowiada Antek. I dodaje: – Czasem, kiedy tata nie odbiera telefonu albo nie ma go na Skypie, wchodzę na daily. Wyobrażam sobie, że jestem członkiem Ekipy i mam swojego managera. Kilka razy wziąłem udział w internetowym konkursie na wejście do willi, ale nigdy nie udało mi się zebrać dostatecznej liczby punktów.
Wykorzystałam przywilej, jaki daje legitymacja dziennikarska. Zwiedziłam – w imieniu Antka i milionów chłopaków czekających na codzienną porcję filmów na YouTubie – kilka willi ekip. W internecie pełne życia, w realu wyglądały na opuszczone.
W przedpokojach leżały buty. Z rozwiązanymi sznurówkami, porzucone w pośpiechu, w różnych rozmiarach i fasonach. Mogły pasować do wszystkich i do nikogo.
Garnki stojące na blatach kuchennych wysp sprawiały wrażenie nieużywanych. Lśniły, ale tylko po to, żeby się w nich przeglądać. Naczynia poukładane kolorystycznie zachęcały nie do nakładania potraw, tylko do robienia zdjęć.
Nieomal wszędzie pachniało świeżym tynkiem, cytrynowym odświeżaczem powietrza i karmą dla psów, które – małe, chude, nieufne – nerwowo obwąchiwały obcych.
Swoi – jakby obudzeni nagłym ruchem przy drzwiach – nawoływali z oddali:
– Idziesz do Żabki?
– Kup mi parówki i colę light!
– Mleko, mleko dla mnie!
Szłam za tym nawoływaniem i docierałam do centrów życia willi. Salonów. W zależności od internetowego stażu ekip – mniejszych lub większych. Z wyjściem na taras albo połączonych z kuchnią. Czasem niskich, czasem z wysokim sufitem, ze szklanymi albo drewnianymi spiralami schodów prowadzących do sypialni.
Obowiązkowo jednak z długim stołem konferencyjnym o najmodniejszym, nowoczesnym designie i rustykalnym charakterze (korespondującym na przykład z meblami z serii Nomad). Nad stołem zazwyczaj dyndał wielki kryształowy żyrandol, a na utrudzonych czekały kanapy ustawione w literę l.
Mieszkańcy willi – piątek, świątek czy niedziela – wyglądali na utrudzonych. Pochylali się nad stertami papierów, przyglądali plątaninom linii i cyfr znajdujących się na tablicy ścieralnej albo zwisających z trójnogów arkuszach papieru.
Przypominali ekipę zarządzającą przedsiębiorstwem, które szykuje się do wypuszczenia na rynek nowej linii produktów. Gdy podchodziłam bliżej, okazywało się, że opracowują kolejny pomysł na film. Zazwyczaj coś chwytliwego, w stylu: spędziliśmy noc w parku trampolin, polowaliśmy w Biedrze na świeżaki, pływaliśmy na flamingu, jedliśmy tylko czerwone produkty, na jeden dzień zamieniliśmy się dziewczynami.
Byli utrudzeni tak bardzo, że nie mieli siły podnieść głów znad stołów i telefonów. Ożywiali się dopiero na widok wycelowanego w ich stronę iPhone’a.
Nieliczni i dopiero po długich negocjacjach zapraszali do swoich pokoi, w których na próżno szukałam książek, roślin w glinianych donicach, ulubionych, wyszczerbionych kubków, oprawionych w ramki zdjęć narzeczonych, dziadków, babć, rodziców.
W pokoju Mini Majka (prawie dwa miliony śledzących na Insta), członka ekipy Friza (niemal trzy miliony followersów), jedynym osobistym przedmiotem była jego srebrna kurtka. Wisiała na fotelu gamingowym i niepokojąco połyskiwała na tle błękitu i marynarskich elementów wystroju. Poprzedni mieszkaniec pokoju musiał być dzieckiem.
Mini Majk, mężczyzna wzrostu pięciolatka, bez problemu wpasował się w jego terytorium, ale nie miał wiele do powiedzenia na temat domu. Przez 25 lat zwiedził ich kilka, w niewielu został na dłużej. Przez trzy lata mieszkał w domu rodzinnym, potem – po śmierci rodziców – w domu dziecka, wreszcie zostały mu już tylko „tymczasy”: lokal małżonków, którzy przez kilka lat zapraszali go na święta, i wynajmowane mieszkania.
– Domy jak domy. Ludzie jak ludzie – powiedział mi Mini Majk, który choć cierpi na karłowatość, nauczył się patrzeć na innych z góry. Zanim został youtuberem i influencerem, pracował jako barman. Siedząc na wysokim barze, wlewał gościom – jak mówi – alkohol „wprost do dzioba”. Każdy chciał się napić z mężczyzną wzrostu dziecka. Szczególnie tam, gdzie właśnie powstawały przykładne, polskie rodziny: na wieczorach panieńskich, kawalerskich, poprawinach, pępkowych.
Jeździł też po klubach w całej Polsce. Początkowo mijał się w drzwiach z telewizyjnymi celebrytami. Szybko jednak i on, i oni zaczęli przegrywać z cybermanami – youtuberami i influencerami z Insta. Właściciele dyskotek i barów chętniej wybierali ich jako przynętę dla gości.
Pomyślał: dobrze, gdyby i jego przygarnął internet. Dzięki niemu złapałby stały grunt. Poczuł się kochany. I chciany. Jego tęsknotę, ale też przydatność, wyczuł Friz, youtuber, który wybił się na grze w Pokemon Go i właśnie wprowadzał spółkę Ekipa na giełdę. Zaprosił go na swój kanał family friendly, czyli produkujący treści przyjazne rodzinie. Z sukcesem, bo Mini Majk aka Mały M aka Majkel samym swym pojawieniem się robił content.
Inne ekipy szybko wyczuły clickbait i zaczęły szukać podobnych Mini Majkowi, chorych na karłowatość. Za późno, bo Ekipa Friza, również dzięki Majkelowi, szybko przejęła YouTube. I do dziś jest jak w ich piosence (60 milionów wyświetleń): „Robimy, co chcemy, a wy macie ból dupy / Żyjemy dla jajec i ciągłej boruty / wip Bros Ekipa, bujasz się do tej nuty”.
Inni twórcy internetowych treści – jak Team x, który właśnie wystartował w nowej odsłonie i z nową ekipą – o takiej liczbie wyświetleń mogą tylko marzyć.
Marcin Dubiel, były uczestnik Team x, obserwowany na Insta przez ponad dwa miliony osób, o domu wie więcej niż Mini Majk. Urodził się i do 19. roku życia mieszkał w Jaworznie, gdzie jego dziadek był górnikiem. Nie wie jednak, czy dołowym. I czy pracował w słynnej, działającej od 1920 roku, kopalni węgla kamiennego Jan Kanty, która zmieniała nazwy na Dachs (w czasie okupacji niemieckiej), Jaworzno (w początkach prl-u), Komuna Paryska (od 1953 do 1989), aby tuż przed zamknięciem w 2000 roku wrócić do starego miana.
Więcej może opowiedzieć o ojcu, który jako pierwszy w rodzinie skończył prawo i został prokuratorem w katowickiej prokuraturze apelacyjnej. I o mamie, która po rozwodzie z ojcem założyła nową rodzinę, dzięki której Marcin zyskał dwu młodszych braci i siostrę.
Najstarszy z braci ma 11 lat. Od wyprowadzki Marcina częściej patrzy na niego i słyszy jego głos przez szkiełko smartfona. Bywały lata, kiedy na żywo widział go rozpaczającego, że wkłada w budowę social mediów całe serce, a zamiast ludzkiej miłości dostaje hejt. Ale też kolejnych obserwujących, którzy przyrastali wprost proporcjonalnie do rozpaczy Marcina.
Weźmy taki przykład: Dubiel jedzie do Kenii, żeby pomagać siostrze zakonnej, Alicji, budować ośrodek dla osób z niepełnosprawnościami. Codziennie dodaje relacje na InstaStories, mówi, że przytłacza go ludzka bieda i bezradność. Głównie dzieci – porzuconych, zapomnianych, cierpiących. Robi coś konkretnego (przytula, bierze na ręce, karmi, głaszcze, bawi się, wreszcie jedno z dzieci adoptuje i finansuje na odległość), ale też ulotnego (jak zdjęcia czy filmiki). Wszystko po to, żeby miliony internetowych podglądaczy dały od siebie coś realnego (na przykład datek na rzecz ośrodka siostry Alicji). Mimo to w Polsce zostaje ochrzczony rasistą. Wszystko dlatego, że na jednym z InstaStories zaśmiał się, kiedy kolega powiedział o kenijskim dziecku „skośny murzyn”. Przeciętny klikacz po wyśmianiu czyjegoś koloru skóry musiałby zmienić nick i content. Cyberman „Marcin Dubiel – rasista” zyskał kolejne setki obserwujących. Cyberman „Marcin Dubiel – samotny” po rozstaniu z dziewczyną i kumplami z pierwszego Teamu x (zjednoczeni herosi polskiego YouTube’a: Burton, Blonsky, Chaplin, Kostera zostali wymienieni na innych, młodszych youtuberów) dostał dodatkowe tysiące subów.
– Jesteś pionierem na nowym lądzie – mówię, jakbym wiedziała więcej, a przecież samą mnie to dziwi. – Wyrwałeś się, tak jak twój ojciec, z utartego szlaku. Ale ty masz trudniej. Musisz sam dojść do tego, co nasze pokolenie mogło podpatrzeć u swoich rodziców. U nas i u nich wyznacznikami wyższego statusu społecznego były dyplom wyższej uczelni i paszport. Dla was to tylko papiery. O statusie świadczą suby.
A skąd niezrozumiały dla Marcina fenomen przyrostu po hejcie? Odpowiedź jest prosta i stara jak świat. Tym z większą liczbą subów można życzyć więcej złego. Do tych z większą liczbą subów fajnie zaglądać, żeby sprawdzić, czy już im się noga powinęła.
Niestety, nie miałam szansy zajrzeć do pokoju Marcina Dubiela w nowej grupie youtuberów i nowym apartamencie wynajętym na warszawskim osiedlu Wilanów. Jednak kuchnia – połączona z minisalonem i prowadząca na taras pokryty sztuczną trawą – wskazywała na niewielki, ale rokujący potencjał rozwoju projektu. Reszta była jak u tych zasiedziałych: pokreślony i zwisający z trójnoga rulon papieru, wszechobecne laptopy, smartfony i pośpiech. Na szczęście zdążyliśmy, siedząc przy niewielkim stoliku i pijąc zieloną herbatę, porozmawiać o jego psychoterapeutce. Trafił do niej, kiedy to, co w smartfonie, a to, co w życiu, kompletnie się rozjechało. Dzięki niej dokopał się do emocji towarzyszących dzieciństwu, rozwodowi rodziców, opuszczeniu domu, porzuceniu (po trzech miesiącach i ku niezadowoleniu rodziców) studiów dziennikarskich, reakcji ojca na Fame MMA.
Terapię zakończył, ale do terapeutki wrócił niedługo przed decyzją o udziale w Fame MMA. Przygotowała go na trudy rozmowy z ojcem. Bał się, że ten na wieść o walce zerwie z nim kontakt. Nie zerwał, ale dawał mu do zrozumienia, że nie akceptuje jego pomysłu. Mówił, że walka to wyłącznie jego decyzja i – kiedyś – konsekwencje. Przez trzy miesiące przed walką dzwonił do ojca codziennie i zdawał mu relację z treningów. Ojciec nie komentował, nie dopytywał. On mówił o nowym rytmie dnia, ćwiczeniach, diecie. Ojciec milczał. W dniu walki – przez telefon – poprosił, żeby na siebie uważał.
– Jesteś taki chudzieńki, powinieneś trochę przytyć, bo spodnie spadają ci z tyłka – rzuciłam na pożegnanie. Kiedy opowiedziałam o tym Antkowi, złapał się za głowę. Powiedzieć coś takiego? Cybermanowi? Bohaterowi milionów chłopaków?
Nie potrafił zrozumieć, że w tamtym momencie Marcin Dubiel był dla mnie tylko dwudziestopięciolatkiem, który nie przepuścił mnie w drzwiach. Który po pięciu latach pracy w internecie miał sławę i pieniądze, o jakich ja – dziennikarka z trzydziestoletnim stażem w papierowych mediach – mogę tylko pomarzyć. Albo mogę próbować zagłuszyć żal z powodu znikania mojego świata, oglądając po raz setny Dzień świra Marka Koterskiego.
Nie miałam szansy przeprosić, że na zakończenie rozmowy o lajkach jednak go oceniłam. Przepraszam.
Nie miałam też szansy zapytać, czy słyszał o Adasiu Miauczyńskim i jego synu, Sylwusiu. Na szczęście zdążył mi zdradzić, z jaką postacią się utożsamia: – Bardzo utożsamiam się z Justinem Bieberem w piosence pod tytułem Lonely.
Teledysk do piosenki Biebera obejrzałam na przystanku autobusowym pod centrum Miasteczka Wilanów, czyli Świątynią Opatrzności. Mijały właśnie dwa miesiące od premiery klipu. Według statystyk YouTube’a byłam 84 868 001 widzem.
Scenariusz teledysku jest prosty. Kilkuletni Justin, siedząc przed lustrem w ogromnej przebieralni, przygotowuje się do wyjścia na scenę. Nad pustą widownią wisi ciężki, kryształowy żyrandol, a małego Justina, który śpiewa „I am so lonely”, słucha jedynie dorosły Justin Bieber.
Słowa piosenki, w wolnym tłumaczeniu, też wydają się proste:
Wyobraź sobie, że wszyscy wiedzą o tobie wszystko
Jakbyś mieszkał w domu ze szkła
Taka jest cena
Sławy i kasy zdobytych zbyt szybko
A teraz wyobraź sobie, że widzą, jak cierpisz
Ale mają to gdzieś
Wolą cię krytykować za to, co robiłeś
Jako głupi dzieciak
Pomyśl – dostajesz to wszystko
I nie masz do kogo zadzwonić
Tak jak ja, który
Mam wszystko, ale nikt mnie nie słucha
W mojej cholernej samotni
Jestem taki samotny
Samotny
Jestem taki samotny
Samotny
– Szklane domy są niepraktyczne. Najlepiej mieszka się w budowanych z cegły i na porządnej podmurówce – powie mi kilka tygodni później dwudziestosiedmioletni Adrian Szeloch ze wsi Parsęcko, czyli patostreamer Mahonek (100 tysięcy obserwujących na Insta i prawie 230 tysięcy subów na YouTubie). Ktoś przylepił mu łatkę patostreamera, ale to kompletnie do niego nie pasuje. Wystarczy porównać Mahonka (ksywka od nazwiska agenta federalnego Alexandra Mahone z pokazywanego kiedyś na Polsacie serialu Skazany na śmierć) z Majorem Suchodolskim, Rafatusem albo Danielem Magicalem.
Major Suchodolski, były bezdomny, aktualnie współlokator Krzysztofa Kononowicza (autora hasła wyborczego „Żeby nie było niczego”) na streamach pije alkohol, kłóci się z Kononowiczem i jedząc, mlaszcze. Wszystko na tle krzyża, zdjęcia świętego Jana Pawła II albo obrazka z Matką Boską.
Rafatus, jeszcze zanim wyjechał do pracy za granicę, współżył online ze swoją narzeczoną.
Daniel Magical, trochę z Torunia, ale bardziej z kanału Polska Rodzinka, pił ze swoją matką, Małgorzatą, oraz jej konkubentem. W ramach tak zwanych donejtów, czyli datków od widzów (często połączonych z poleceniem zrobienia czegoś i pokazania live), prowokował ich kłótnie i bitki.
– W porównaniu z nimi uprawiam streamingowy stand-up – mówi Mahonek, a ja się z nim zgadzam. No i znam go, chociaż nigdy się nie spotkaliśmy na żywo. Nieraz w weekend mijaliśmy się na OmeTV reklamowanym jako „najlepszy i najszybszy czat wideo z losowymi osobami”. Akurat do tej apki i portalu bardziej pasowałaby nazwa Czat Ruletka, ale niestety, już została zastrzeżona przez producenta z runetu, czyli rosyjskiej połaci internetu, w której patostreamerzy – jak mawiają rodzimi cybermeni – nie pierdolą się w tańcu. Na przykład taki Stas, youtuber z podmoskiewskiej wioski Iwanowka, za tysiąc dolarów od tajemniczego donatora zamknął swoją dziewczynę Walentynę na balkonie. Polał ją wcześniej wodą. Był mróz. Dziewczyna wytrzymała kwadrans. Potem zmarła. Oczywiście live.
U nas – chyba – jeszcze by to nie przeszło. Na pewno jednak nie u Mahonka, który podobnie jak paru innych streamerów wpada na OmeTV, żeby porobić dymy. Czyli, w dużym skrócie, pokłócić się, pożartować albo napić się czy potańczyć (każdy przed swoim komputerem albo iPhone’em) z przypadkowym rozmówcą. Najchętniej z „zarobkowym”, czyli emigrantem z Polski, który po robocie na budowie czy zmywaku zasiada przed kompem w Holandii, Niemczech, Belgii, Szwecji czy Wielkiej Brytanii. I żeby nie jeść czy pić samotnie, je i pije z OmeTV.
Przez szkło komputera widać wynajęte domy zarobkowych i ich dzieci, eurosierot, które po latach spędzonych z dziadkami ściągnięte zostały do Londynu albo Berlina. Domy wyglądają podobnie. Biel ścian i szarość frontów mebli z Ikei są przełamywane czerwienią, fioletem i błękitem obić foteli gamingowych. Nad stołami obowiązkowo dyndają tanie podróbki kryształowych żyrandoli. Nie widać książek, zdjęć, pamiątek pierwszej komunii, roślin w glinianych donicach. Wszystko to za ciężkie dla słowiańskich nomadów, którzy co rok straszą albo przyrzekają, że zjadą zrobić porządek w starej, dobrej Polsce, ale jeszcze muszą zarobić u obcego pana na kupno kolejnej działki, rozkręcenie biznesu czy spłatę długu.
W tygodniu, kiedy nie ma zmiłuj, bo jest kolejny job, takie życie jeszcze ujdzie. Najgorzej w weekend, kiedy ciągnie na pole, na dwór, na powietrze, za chałupę. Wtedy siadają przed nowoczesnymi mikrofonami do streamingu i krzyczą w dal internetu:
– Skąd jesteś, chłopie?
– Z Piły, teraz Manchester.
– Kiedy się urodziłeś?
– W epoce Dragon Balla.
– Z Polski wyjebałeś do Irlandii czy wyrok cię goni?
– Ty chamie, juhasie z Londka, zamiast z tobą gadać, wolę walić konia przy nastolatkach.
– Ej tam, zluzuj szelki i polej coś sobie, ziomuś. Kapeńkę Smirnoffa albo ciutkę Absolutu. Ja dziś piję jak pan. Zoba, mam Soplicę, Żubrówkę i Krupnik. A ty zazdrosny!
– Pij, ziomal. Popatrzę. Może prawdziwy dom mi się przypomni.
Prawdziwy dom Mahonka w Parsęcku koło Szczecinka jest piętrowy i poniemiecki. Jak większość domów we wsi do 1945 roku nazywającej się Persanzig.
Po 1945 roku do domów, z których musieli odejść Niemcy, weszli Polacy: repatrianci z Wileńszczyzny, Grodzieńszczyzny, byłego województwa lwowskiego, ale też Wołynia. Do nich dołączyli przesiedleńcy z Małopolski i Śląska. Wśród tych ostatnich byli pradziadkowie Mahonka, ale po kilku latach wszyscy przestali mówić o sobie jako o napływowych. Ten ludzki przepływ ze wschodu na zachód miał być dla nich ostatni. Po tym, co przeszli, nikomu nie chciało się tryndać[1] w inne miejsca.
Wracajmy jednak do Adriana Szelocha, czyli Mahonka.
Na dole domu, kiedyś należącego do anonimowych Niemców, a potem PGR-u, dziś mieszkają jego dziadkowie. Na górze mniejszy pokój zajmują mama i tata. Większy należy do Adriana.
Na ścianie pokoju, naprzeciw stołu z komputerem i czarnym fotelem, połyskuje srebrna tapeta z oprawionym w ramkę kolażem zdjęć. Na oknie przysłoniętym firanką stoją kwiaty w doniczkach. Z łóżka, zazwyczaj zasłanego pościelą w czerwone renifery, można sięgnąć po stojące na białym stoliczku z Ikei piwo Perła, wódkę Bocian albo małpeczkę Żołądkowej o smaku mięty. Na bocznej ścianie, obok zamkniętych drzwi na strych, stoi ciężka szafa gdańska z lustrem.
Do tego pokoju zagląda ojciec, nazywany przez followersów Killerem, pracownik fizyczny pobliskiej kopalni surowców mineralnych. W tygodniu robi przy załadunku żwiru, piasku, grysu. W weekendy lubi wyzerować bronxa, czyli wypić piwko. Mama – jeśli akurat nie pracuje za granicą jako opiekunka osób starszych – lubi pokrzyczeć na męża. Czasem z wizytą wpada Gruby, czyli nastoletni brat stryjeczny Mahonka. Co dwa tygodnie przyjeżdża jego dziewczyna, Andżela, albo on jedzie do niej, pod Poznań. Po piętrach domu gania kundelek Nana. Słowem: żyje się na kupie, na swojej ziemi. Gwarno i fajno. Po bożemu. Mahonek, który przedstawia się jako wieczny chłopiec, internetowy świr, skończył liceum ogólnokształcące w Szczecinku. Myślał o studiowaniu informatyki, ale nie był dostatecznie mocny z matematyki. Wziął więc, co dają, a w liczącym tysiąc dusz Parsęcku można na przykład pracować jako stróż na budowie. Albo zatrudnić się przy produkcji, albo transporcie cmentarnych zniczy. Mahonek pracował i tu, i tu. Na budowie mu się nudziło, więc przyklejając telefon do monitora laptopa, grał w rozmaite gry i pokazywał to na platformie gamingowej Twitch. Siedział w małej, ciasnej stróżówce, grał i gadał. Najpierw do siebie, ale woli do innych. Włączył więc możliwość komentowania na czacie. Nawijał za frajer, ale potem odpalił tak zwane donejty. Niewielkie, tak o, żeby starczyło na kebsa albo bronxa.
– Początkowo łączyłem weekendowe streamingi z pracą – mówi. Lubił pracę przy zniczach. Ekipa była zgrana. Były śmichy-chichy, nawijka o tym, co w domu, co u znajomych. Jak w życiu. Człowiek nie czuł się sam, bo w kupie raźniej. Potem przez pół roku rozwoził znicze do przycmentarnych handlarzy i sklepikarzy. Jeździł z kolegą Tomkiem, który stracił prawko. Nie mógł chłop prowadzić, to chociaż pomagał w rozładunku.
Kiedyś Mahonek podsłuchał, jak Tomek rozmawia przez telefon z ubezpieczycielem. Wykupił polisę na życie. Żartowali potem, że chyba coś planuje, bo młody taki, a już ubezpiecza się na wypadek śmierci. Pół roku później Tomek odzyskał prawko i sam ruszył w trasę ze zniczami. I zginął w wypadku. Ubezpieczyciel wypłacił pieniądze jego żonie i dzieciom. – Czasem myślę, że widzę Tomka na ulicy, ale to nie on, tylko jakiś obcy człowiek boży – mówi Mahonek. – Życie jest krótkie.
Dlatego kiedy co tydzień wychodzi na swój kawałek YouTube’a, cieszy się tym, co dają. A dają dużo. I nie chodzi tylko o pieniądze, choć zdarza się, że na jednym streamowym stand-upie zarobi nawet kilkanaście tysięcy złotych. Mahonek się nie wstydzi: z komputera, którego jego ojciec nie potrafi włączyć, płynie do niego dużo dobra. Sympatii internautów bożych. A nawet miłości, szczególnie od zarobkowych i ich dzieci, byłych eurosierot, obecnie obywateli UK, Szwecji, Holandii czy Niemiec.
Ale, żeby nie było za słodko, również hejtu.
Dla niektórych jego rodzina jest – jak piszą – patologiczna, bo kto to widział, żeby stary chłop mieszkał z rodzicami i dziadkami? No i kto to widział, żeby siedzieć w jednym miejscu, i to na wsi! Albo jak można mieć taki tupet, żeby siadać do streama w rozciągniętych, zielonych spodniach dresowych i koszulce za 20 zeta? Słowem, nosić się niby młodsza wersja Ferdka z polsatowskiego serialu Świat według Kiepskich.
– A gdzie ja mam się wynosić? I co mam nosić u siebie w domu? – pyta retorycznie Mahonek. – Tu mi dobrze. I tak mi dobrze. Mam wszystko na miejscu. Poza tym, czy w Szczecinku, czy w Parsęcku, czy w Poznaniu – wszędzie robiłbym to samo, czyli siedział przed kompem. Kiedyś myślałem, żeby zostać policjantem, ale kogoś z przeszłością youtuberską do służby pewnie nie wezmą. Co do Kiepskich, to bardzo lubię ten serial. Za dzieciaka oglądałem i się śmiałem. Teraz budzi we mnie rozrzewnienie. – Dlatego zawsze w piątek i sobotę Mahonek, porządny chłop na swoim kawałku internetu, odpala live boży. Najpierw trochę pogada, wyzeruje parę bronxów, potem porobi sobie jaja i podzwoni na numery podane w ogłoszeniach na OLX. Wreszcie rzuca hasło: „jadymy na OmeTV!”.
No i jadymy. Kręci się ruletka czatów, samotności i tęsknoty.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
[1] tryndać się (gw. lwow.) – przenosić się (przyp. aut.).
Elżbieta Turlej
F*ck, fame & game. Co faceci robią w sieci
Warszawa 2022
Copyright © by Elżbieta Turlej, 2022
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2022
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67075-52-7
Redakcja: Sylwia Mieczkowska
Korekta: Beata Kozieł
Opieka redakcyjna: Jaś Kapela
Zdjęcia na okładce: Kohei Hara / Stone / Getty Image
oraz Grzegorz Skowronek / Agencja Wyborcza.pl
Zdjęcie autorki: Jakub Szafrański
Projekt graficzny: Marcin Hernas | tessera.org.pl
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
ul. Jasna 10, lok. 3
00-013 Warszawa
www.krytykapolityczna.pl
Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10, lok. 3, Warszawa), Świetlicy KP w Trójmieście (Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3) oraz księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl), a także w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek