Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Próby zrozumienia zjawisk naturalnych towarzyszą ludzkości praktycznie od zawsze, odkąd zaczęliśmy się przyglądać światu i przyrodzie. Początkowo czynione obserwacje objaśnialiśmy interwencją sił nadprzyrodzonych, co zmieniało się z czasem, wraz z rozwojem nauki i metod naukowych. Rozumiejąc mechanizmy, na bazie których funkcjonuje życie, mogliśmy zacząć je wykorzystywać do własnych celów - by ulepszać gatunki roślin uprawnych, usprawniać hodowlę zwierząt, produkować więcej żywności, skuteczniej leczyć choroby i zarządzać własną biologią.
Wiedza biologiczna, jaką obecnie dysponujemy, jest naprawdę szeroka - od genetyki, przez anatomię, histologię, cytologię, ewolucję, botanikę, zoologię, ekologię, biologię rozwoju, biochemię, po biologię nowotworów. Oczywiście wiedza ta jest stale rozwijana. A że biologia to nauka mająca bezpośredni wpływ na nasze codzienne życie i stanowiąca źródło informacji o nim, warto poznać ją bliżej i sięgnąć po książkę Łukasza Sakowskiego, biologa, blogera naukowego (To tylko teoria), autora tekstów dziennikarsko-naukowych publikowanych w "Tygodniku Powszechnym", "Newsweeku", na portalu i na łamach "Wprost", organizatora plebiscytu Biologiczna Bzdura Roku. Za pośrednictwem Bioksiążki autor postanowił, jak sam mówi: w sposób przystępny, ciekawy, pogłębiony, ale i zrozumiały wytłumaczyć ważne dla każdego człowieka zagadnienia, odnoszące się do funkcjonowania ciała ludzkiego i innych organizmów, ich pochodzenia, zdrowia i choroby, przyrody i środowiska - wszystko to w nawiązaniu do życia codziennego.
Jeśli zatem interesuje Cię:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
Łukasz Sakowski
Bioksiążka.
Biologia dla niewtajemniczonych
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami
firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz wydawca dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz wydawca nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Redaktor prowadzący: Justyna Wydra
Konsultacja merytoryczna: Honorata Kalimon
Projekt składu i skład: Sabina Suchy
Grafikę na okładce oraz grafiki w książce wykorzystano za zgodą Shutterstock
Helion S.A.ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwicetel. 32 231 22 19, 32 230 98 63e-mail: [email protected]: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek).
Drogi Czytelniku!Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres:https://editio.pl/user/opinie/bioksi_ebookMożesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
ISBN: 978-83-283-8787-4
Copyright © Helion S.A. 2021
We wstępie chciałbym wyjaśnić, skąd pochodzi tytuł Bioksiążka. Bardzo powszechnie dodaje się dziś przedrostek „bio-” do różnych nazw. Często nie mają one z nim nic wspólnego, ale jako modny i pozytywnie odbierany, kojarzący się z czymś „naturalnym” bądź „bliższym” natury, wykorzystywany jest zwłaszcza w drapieżnym marketingu. Tymczasem książka ta, w której przedstawiłem, opisałem i wyjaśniłem różne zagadnienia i zjawiska dotyczące szeroko pojętej biologii, naprawdę jak mało co uczciwie zasługuje na przedrostek „bio-” i dlatego go posiada.
Głównym moim założeniem podczas pisania było, aby książka ta w sposób przystępny, ciekawy, pogłębiony, ale i zrozumiały tłumaczyła ważne dla – tak myślę – każdego człowieka zagadnienia, odnoszące się do funkcjonowania ciała ludzkiego i innych organizmów, ich pochodzenia, zdrowia i choroby, przyrody i środowiska, a wszystko to również w nawiązaniu do bliskiego nam tzw. życia codziennego. Książka nie zawiera samych suchych faktów. Wytłumaczyłem w niej, skąd się one wzięły i czym skutkują, omówiłem różne mechanizmy i prawa biologiczne, chcąc, by Czytelnik wiedział o nich i je rozumiał.
Mam nadzieję, że osoby, które nie lubiły biologii w szkole, po przeczytaniu tej książki zmienią swoje nastawienie do tego przedmiotu. Ci zaś, którzy są biologią zainteresowani, być może dowiedzą się z niej czegoś nowego bądź lepiej zrozumieją to, o czym już słyszeli. Omówiłem w treści rozmaite kwestie, wątki i zjawiska dosyć szczegółowo, na przykładach, a jeśli było to możliwe i miało uzasadnienie, to także interdyscyplinarnie, chcąc dać Czytelnikom chociaż namiastkę intelektualnej przyjemności, jaką daje czytanie trudniejszych książek, kierowanych do odbiorców akademickich.
Publikacja zawiera osiem rozdziałów. Na końcu każdego z nich zamieściłem literaturę źródłową, z której korzystałem podczas pisania. Są to głównie publikacje naukowe oraz podręczniki akademickie, rzadziej strony internetowe. Rozdział pierwszy poświęcony jest nauce jako takiej, metodzie naukowej, podejściu naukowców do prowadzenia badań, błędom poznawczym, argumentacji. W drugim poruszyłem kwestie ewolucji biologicznej oraz genetyki. Trzeci rozdział jest o mikroorganizmach, czwarty o odporności i szczepieniach, a piąty traktuje o nowotworach. Szósty dotyczy ekologii oraz ochrony przyrody i środowiska, a dwa ostatnie – siódmy i ósmy – żywienia i żywności oraz terapii pseudomedycznych.
Przyjemnej lektury.
Istnieją takie pytania, na które odpowiedź przychodzi nam do głowy niemal od razu, ale gdy jesteśmy proszeni o dokładne wyjaśnienie w prostych słowach, musimy się najpierw długo zastanowić. Po zebraniu myśli nadal mamy problem. W końcu udaje nam się znaleźć jako tako pasujące wyrazy i wytłumaczyć, w czym rzecz. Tak naprawdę jednak sami nie jesteśmy do końca przekonani, czy opisaliśmy poruszone zagadnienie właściwie. A może po prostu go nie rozumiemy? „Jeśli nie potrafimy czegoś wytłumaczyć innym tak, by zrozumieli, to znaczy, że sami tego nie rozumiemy” – to, jak się zdaje, popularna opinia. Może być słuszna, ale nie musi. Jeżeli o danym zjawisku nigdy dokładnie nie rozmawialiśmy ani nie rozmyślaliśmy analitycznie, nie poznaliśmy jego encyklopedycznej definicji ani tym bardziej nie czytaliśmy poświęconych mu książek, ale wiemy dość dobrze, czym jest, z życia codziennego, możemy mieć o nim spore pojęcie bez znajomości fachowych słów i posiadania usystematyzowanej, naukowej wiedzy. Braki w poukładaniu jej powodują trudność w formułowaniu ustnych wyjaśnień. Istnieje coś takiego, jak myślenie bez słów (a nawet bez obrazów i bez symboli, ang. unsymbolized thinking)[1]. Zdaniem niektórych naukowców jest to zjawisko powszechne. Obok mowy wewnętrznej, widzenia wewnętrznego, uczuć i świadomości sensorycznej stanowi piąty element doświadczenia wewnętrznego. Niewykluczone zatem, że gdybyśmy byli w stanie odpowiedzieć na pytanie poprzez bezpośrednie przekazanie swoich myśli, odpowiedź byłaby dla odbiorcy zadowalająca i zrozumiała, ale mogłaby się też okazać absurdalna i bezsensowna.
Żeby sprawdzić, czy to, co myślimy o jakimś zagadnieniu, jest słuszne lub czy nasze wyobrażenie o nim jest bliskie prawdzie, czy nie mylimy go z czymś innym, podobnym, albo nie popadamy w błędne rozumowanie na jego temat, musimy się postarać i poszukać informacji, poczytać, posłuchać, zapytać kogoś, kto może się na tym znać, zweryfikować źródła. Na tym etapie czeka na nas mnóstwo pułapek związanych z odnajdywaniem wiarygodnych danych (i nie tylko), zwłaszcza w przepełnionym fałszywymi, zmyślonymi, nieprawdziwymi czy zmanipulowanymi informacjami internecie. Tym bardziej że często najłatwiej dostępne są właśnie te informacje, których wiarygodność jest wątpliwa (poczucie, że w sieci wszystko jest za darmo, jest złudne, często za dobrej jakości, z reguły wiarygodne treści trzeba zapłacić). Wyjaśnienie jakiegoś zagadnienia i upewnienie się, że się je rozumie, wcale nie musi być takie proste, jak się nam często wydaje (lub czego nieraz jesteśmy nawet złudnie pewni). Niejednokrotnie myślimy, że coś rozumiemy, podczas gdy w rzeczywistości nasza wiedza na ten temat jest znikoma, często bazująca na naszych wyobrażeniach, na niepotwierdzonych danych czy nadinterpretacjach. Nie musi taka być, ale może.
Wiele nieporozumień w postrzeganiu rzeczywistości i jej rozumieniu wynika z błędów poznawczych, z patrzenia na zjawiska z nieodpowiedniej perspektywy lub pomijania tej naukowo-empirycznej, z ideologicznego nastawienia do niej, które odpycha od nas wyjaśnienie bliższe prawdzie, ale dalsze naszym poglądom, z niezrozumienia podstaw statystyki, z łatwowiernego przyswajania niezweryfikowanych informacji. Aby uniknąć możliwie największej liczby pomyłek w dochodzeniu do prawdy, powstał system, który „docierał się” od starożytności. Jednak dopiero ostatnie wieki, a w szczególności wiek XX, przyniosły mu wysokie standardy i upowszechnienie. Do dzisiaj jest on poprawiany, ale zasadniczo funkcjonuje całkiem nieźle. Chodzi o to, co powszechnie nazywamy nauką i publikowaniem wyników badań naukowych.
Nauka jest najdokładniejszą dziedziną wiedzy (co nie znaczy, że inne są zbędne). Zważywszy, że jest najbardziej obiektywna i opiera się na najlepszych danych, jakie jesteśmy w stanie w danej chwili posiąść i przedstawić, a system publikacji wyników badań naukowych to solidne, odpowiednio zaprojektowane sito, oddzielające skutecznie ziarno od większości plew, można uczciwie powiedzieć, że sporo jej wszyscy zawdzięczamy. Współczesne rolnictwo, medycyna, budownictwo, transport, ciepłownictwo, bezpieczeństwo wodne, media, energetyka i wiele innych – wszystko to (o czym często na co dzień nie myślimy, zwłaszcza w miastach, bo działania w tych sferach odbywają się poza nami) mamy w dużej mierze dzięki nauce i technice oraz postępowi w tych dziedzinach.
Dobre badania naukowe bazują na empiryzmie, racjonalnym poznaniu świata za pomocą tego, co jesteśmy w stanie odnotować dzięki naszym zmysłom (lub „zmysłom” różnych urządzeń) i zapisać matematycznie, by móc przeprowadzić analizę zebranych informacji. Sprawdzić dokładne zmiany badanego fenomenu (np. temperatury) w czasie, zależnie od pory dnia czy roku, obecności lub braku rozmaitych czynników. Świat jest jednak na tyle skomplikowany, że aby móc zweryfikować przypuszczenia, niejednokrotnie trzeba stworzyć układ eksperymentalny, który pozbawiony będzie poszczególnych elementów obecnych w naturze. Dzięki temu możemy wyłuskać dany czynnik i mieć pewność, że to właśnie on, a nie coś innego, jest przyczyną takiego czy innego zjawiska, zachowania zwierzęcia, wzrostu rośliny itd., a potem wykorzystując tę wiedzę, rozwijać ją i uzupełniać.
Eksperyment naukowy musi być przeprowadzony ponownie przez innych badaczy, a i sam w sobie powinien obejmować kilkukrotne, powtarzalnie przeprowadzone pomiary (np. masy ciała zwierzęcia danego dnia o danej godzinie), by zminimalizować ryzyko przypadkowej pomyłki czy błędu wynikającego z działania wykorzystywanego sprzętu. Stąd w naukach empirycznych mówi się o replikacji (zrobieniu eksperymentu przez inny zespół, który potwierdzi prawdziwość pierwszych wyników) oraz powtarzalności (powtórzeniu pomiarów w ramach określonego eksperymentu przez daną osobę lub osoby)[2]. Wbrew temu, co głoszą zwolennicy pseudonauki – że ogółem naukowcy są samouwielbiającymi się snobami, ślepo zapatrzonymi w swoje wyniki – badacze sami zwracają uwagę na problem braku skutecznej replikowalności eksperymentów i ich wyników (czyli niemożności uzyskania podobnego wyniku w eksperymencie powtórzonym przez innych naukowców, co stawia pod znakiem zapytania także pierwotne badanie), szczególnie w naukach społecznych[3] (psychologii[4] czy ekonomii[5]). Dotyczy on także, choć zwykle w dużo mniejszym stopniu, nauk nauk ścisłych przyrodniczych, np. medycyny[6].
Żeby mieć przekonanie zbliżone jak najbardziej do stuprocentowego, że dane badanie i jego wyniki nie są sfałszowane, zmanipulowane czy w inny sposób obarczone poważnym błędem, powstał system recenzowania prac naukowych.Działania w nim podejmowane mają miejsce, zanim przesłane przez badaczy prace trafią do oficjalnej publikacji w czasopiśmie naukowym. Polega to na tym, że po przesłaniu manuskryptu – wstępnego tekstu publikacji naukowej, opisującego badane zagadnienie, przedstawiającego dokładny tok i schemat przeprowadzonego eksperymentu i zastosowane w nim metody, a także wyniki, wnioski oraz dyskusję w odniesieniu do wyników innych, podobnych badań – trafia on w ręce recenzentów, będących naukowymi specjalistami w dziedzinie, której dotyczy recenzowana praca. Jest ich zwykle dwóch lub kilku, a za zadanie mają dokładne sprawdzenie otrzymanego tekstu i ustalenie, czy nie ma w nim błędów merytorycznych, oraz wykrycie ewentualnych słabych punktów – np. błędnych danych, niezgodnych liczb uczestniczących w eksperymencie obiektów, podejrzanych pomiarów itp. Z reguły recenzenci odsyłają autorowi do poprawy tekst ze swoimi uwagami. Czasami wystarczy zmienić drobiazgi, ale bywa i tak, że konieczne jest przeprowadzenie dodatkowego eksperymentu lub jego części, aby wyniki mogły zostać opublikowane. Oprócz recenzentów swoje trzy grosze wtrącają jeszcze redaktorzy czasopism naukowych, którzy też mogą wychwycić różne nieprawidłowości i mają ogromny wpływ na to, co i w jakiej formie jest publikowane. Często są nimi eksperci danych dziedzin, np. biolodzy w czasopismach biologicznych czy chemicy w periodykach chemicznych.
Taki system nie jest idealny – jak wspominałem, zdarzają się opublikowane badania niepoprawne metodologicznie, nie do powtórzenia czy nawet zmanipulowane lub ze sfabrykowanymi danymi (o czym będę jeszcze opowiadał) albo z wpływem ideologii i osobistych przekonań badaczy, recenzentów czy redaktorów – ale nie ma lepszego. Pozwala on i tak dosyć skutecznie identyfikować słabe badania, dane nie do zweryfikowania itd., czego przykłady opisałem w niektórych z następnych rozdziałów tej książki. Poza tym, oceniając go, często nie bierzemy pod uwagę tego, jak wiele błędów zostało wyłapanych przed publikacją i poza autorami, recenzentami i redaktorami nikt o nich nie wie. Tak jak pisałem, recenzenci bardzo często odsyłają prace do poprawki, więc efekt końcowy, jaki widzimy, nawet jeśli zawiera błędy, jest lepszy niż wyjściowy materiał. Za sprawą całego tego sita większość niedoskonałości zostaje wyłapana i wyeliminowana, a te, które ewentualnie pozostały, zostaną zrewidowane przez dalsze badania i analizy.
Z uwagi na zewnętrzne wpływy, mogące oddziaływać na to, jakie badania i w jaki sposób są przeprowadzane, w publikacjach powinno się zaznaczać ewentualny konflikt interesów. Jeżeli np. jeden z autorów artykułu naukowego o nowym leku pracuje w firmie farmaceutycznej lub jeśli badanie jest przez tego rodzaju przedsiębiorstwo współfinansowane, taka informacja dla jawności musi być w publikacji naukowej zawarta. To, że w pracach pojawiają się czasem konflikty interesów, nie znaczy, że opisane w nich badania są z gruntu niewiarygodne. Bywało nawet tak, że badania powstające przy udziale firm biotechnologicznych skutkowały prestiżowymi nagrodami Nobla, np. z chemii, i rewolucjonizowały niektóre dziedziny nauki. Jednak wiedząc, że może być różnie, i znając historię fabrykowania dowodów czy zatajania konfliktu interesów, taki dodatkowy bezpiecznik jest potrzebny. Znane są przypadki, kiedy konflikt interesów nie został ujawniony, po czym okazało się, że dane badanie było sfałszowane lub naciągnięte pod tezę zatajonych fundatorów, w związku z czym wycofywano je z publikacji (o tego typu przykładach też będę pisał w dalszych rozdziałach tej książki).
Czasopisma naukowe również podlegają rozmaitym ewaluacjom. Istnieją rankingi czasopism, bazujące głównie na cytowalności (liczbie cytowań opublikowanych w nich artykułów), ale nie tylko. W dobrych czasopismach błędy z reguły zdarzają się rzadziej, a publikowane w nich badania naukowe są często istotne dla rozwoju określonej dziedziny. W przypadku szeroko pojętej biologii – od biochemii, przez genetykę, biotechnologię, biologię ewolucyjną, zoologię, botanikę, ekologię, immunologię, histologię, biologię medyczną, neurobiologię, mikrobiologię, po embriologię, biologię rozwoju czy biofizykę – do ważnych i prestiżowych czasopism naukowych, publikujących wyniki badań, należą m.in. „Nature”, „Science”, „Cell”, „The Lancet”, „The New England Journal Medicine”, „PLOS Biology”, „PLOS Medicine”, „Current Biology”, „BMC Biology”, „Annual Reviews of Medicine”, „Public Understanding of Science”, „Biological Reviews”. Nie ma ideałów – zdarzają się w nich słabe, kiepsko ugruntowane, naciągane czy ideologizujące naukę publikacje, ale są stosunkowo rzadkie. Trzeba też zwracać uwagę na dział czasopisma, w którym czytamy artykuł, bo naukowe periodyki oprócz bloku z publikacjami czysto naukowymi o najwyższym rygorze (tymi ściśle recenzowanymi, w których błędy czy wątki ideologiczne są rzadkie) mają też działy z publicystyką i opiniami, newsami (tak jest np. w słynnym „Nature”) oraz reklamami, i tam nawet w najbardziej szanowanych czasopismach teksty ideologizujące naukę czy powielające zbytnie uproszczenia lub nawet błędy są stosunkowo częste (co nie znaczy, że działy te są bezwartościowe, po prostu trzeba je czytać z większym krytycyzmem).
Do opublikowanych już w czasopiśmie naukowym prac można wysyłać na adres jego redakcji uwagi i komentarze. Jeśli autorzy i recenzenci oraz redaktorzy coś przeoczyli, to swoją szansę na wyłapanie ewentualnych błędów mają jeszcze czytelnicy, którzy z reguły, nie licząc studentów, dziennikarzy naukowych, pisarzy naukowych czy popularyzatorów nauki, sami też są naukowcami. Ryzyko powielenia błędu w dobrym czasopiśmie naukowym jest zatem we współczesnym systemie dosyć małe, szczególnie w dziedzinach ścisłych i przyrodniczych.
Obecnie coraz częściej możliwe jest zapoznawanie się z pracą naukową przed recenzją i oficjalną publikacją artykułu (wówczas mówimy o tzw. preprincie) w czasopiśmie naukowym. Trend do takiego dzielenia się wynikami wśród naukowców ma kilka podstaw, wad i zalet. Wynika głównie z tego, że czas pisania recenzji i oczekiwania na publikację w czasopiśmie naukowym to zwykle kilka miesięcy. W międzyczasie inni naukowcy nie wiedzą o wynikach, które mogłyby sprawić, że zmodyfikowaliby swoje badania, układ eksperymentalny, wybraliby inne metody, techniki i odczynniki do testów w laboratorium. Kolejny powód to wyścig między naukowcami. Wyobraźmy sobie sytuację, w której dwa zespoły badawcze mniej więcej w tym samym czasie odkryły coś nowego. Jednak jednemu artykuł naukowy recenzowano przez 5 miesięcy, a drugiemu przez 3 miesiące. Wobec tego pierwszy ukaże się ten drugi i to ten zespół uznany zostanie za pierwszych odkrywców (aczkolwiek wielu naukowców gra ze sobą fair play, komunikuje się z konkurentami i uznaje zasługi innych badaczy pracujących równolegle nad określonym zagadnieniem). W przypadku publikowania badań od razu, przed recenzją, problem ten maleje. Dzielenie się wynikami przed oficjalną publikacją daje więc szybszy dostęp do informacji. Jest to bardzo istotne, ale trzeba pamiętać, że w takich badaniach i ich wynikach jest dużo wyższe ryzyko błędów. Przy okazji pandemii koronawirusa SARS-CoV-2, powodującego chorobę COVID-19, publikowano wiele teksów naukowych przed recenzją, np. na portalu „bioRxiv”, z uwagi na nadzwyczajność sytuacji i potrzebę pilnego działania. Sporo prac naukowych ujawnionych w ten sposób przyczyniło się do szybszej produkcji np. testów diagnostycznych, ale znane były też przypadki publikowania poważnych błędów. Na przykład badanie donoszące o nadzwyczajnym podobieństwie białek wirusa SARS-CoV-2 do wirusa HIV[7], podsycające teorie spiskowe, że nowy koronawirus został stworzony w laboratorium i wypuszczony przypadkowo lub celowo jako broń biologiczna, opublikowane właśnie w postaci preprintu na „bioRxiv”, zostało poważnie skrytykowane i wycofane. W recenzowanym, dobrej jakości czasopiśmie naukowym najzwyczajniej nie ukazałoby się, bo nie przeszłoby przez sito recenzenckie i redaktorskie.
Fundamentalną cechą współczesnej nauki jest możliwość falsyfikacji[8] stawianych tez. Oznacza to, że muszą istnieć hipotetyczne dowody zdolne do obalenia danej koncepcji. Jeżeli nie da się wymyślić hipotetycznego dowodu obalającego, znaczy to, że teza nie jest falsyfikowalna, a więc i nie jest naukowa (przy czym to, że jakieś twierdzenie nie jest na daną chwilę falsyfikowalne, nie oznacza, że musi być niezgodne z prawdą, chyba że przeczy ustalonym faktom). Na przykład twierdzenie, że gen FASN – kodujący białko, syntazę kwasów tłuszczowych – nie uczestniczy w budowie, rozwoju czy regulacji tkanki kostnej u człowieka, jest falsyfikowalne, ponieważ gdyby zaobserwowano ekspresję tego genu w tkance kostnej, owa teza zostałaby obalona lub musiałaby być uściślona. Gdy wejdziemy do bazy danych „Gene” pod auspicjami National Center for Biotechnology Information (NCBI) i wpiszemy w wyszukiwarkę „FASN”, a następnie klikniemy w wynik dotyczący tego genu u człowieka (Homo sapiens), możemy sprawdzić, w jakich tkankach zachodzi jego ekspresja, wykazana w dotychczasowych badaniach naukowych. Według zamieszczonego wykresu[9] jest ona niewielka w szpiku kostnym (tkance krwiotwórczej), a odniesienia do samej tkanki kostnej brak. Gdyby zagłębić się w poszukiwania publikacji naukowych, można by znaleźć prace dowodzące ekspresji genu FASN w guzach kostnych[10].
Pod kątem falsyfikowalności rozpatrywana jest często teoria ewolucji biologicznej, do której będę jeszcze w tej książce wracał. Kreacjoniści, czyli osoby negujące zachodzenie ewolucji biologicznej, twierdzą, że opisująca ją teoria nie podlega falsyfikacji i jest wobec tego pseudonaukowa. Nic bardziej mylnego – hipotetycznych dowodów, które mogłyby świadczyć o niesłuszności doboru naturalnego, dryfu genetycznego, wpływu mutacji genetycznych na cechy organizmu czy ustaleń paleobiologicznych, jest całe mnóstwo. Na przykład wyniki selekcji podważające teorię doboru naturalnego, brak mutacji korzystnych w określonych warunkach środowiska albo znalezienie szczątków osobników z rodzaju Homo w warstwach geologicznych datowanych na czasy sprzed miliarda lat. Rzeczywistość tymczasem, jakby na złość zwolennikom kreacjonizmu, uniemożliwia znalezienie jakichkolwiek hipotetycznych dowodów przeciwko koncepcjom kreacjonistycznym (czy idei tzw. inteligentnego projektu, będącej odmianą kreacjonizmu), a tym samym czyni je nienaukowymi, a w połączeniu z zaprzeczaniem przez nie faktom – pseudonaukowymi.
Dlaczego? Nie da się wymyślić czegokolwiek, co potencjalnie byłoby możliwe, a co zaprzeczałoby twierdzeniom takim jak „Wszystkie dowody na zachodzenie ewolucji biologicznej to tak naprawdę podpucha, fałszywe szczątki paleontologiczne czy pozostałości w genomach podłożone przez siły wyższe dla zmylenia biologów”. Te z twierdzeń kreacjonistycznych, które są falsyfikowalne – np. że Ziemia ma od kilku do kilkunastu tysięcy lat – zostały z kolei dawno obalone dzięki postępowi w naukach geologicznych, geofizycznych i geochemicznych. Warto jednak pamiętać, że nie wszystko, co niefalsyfikowalne, jest bez sensu. Istnieją dyscypliny tylko częściowo podlegające falsyfikacji, takie jak np. psychoanaliza. Jej współczesna forma nie aspiruje do miana pełnoprawnej nauki, ale też trudno nazwać ją pseudonauką (choć niektóre jej nurty terapeutyczne są nią jak najbardziej). Wiele tez w danym momencie może nie podlegać falsyfikacji, ale po latach, dzięki stworzeniu nowych urządzeń badawczych, zdobyciu nowych informacji, spojrzeniu na nie w innym kontekście itd., mogą się one okazać falsyfikowalne i weryfikowalne. Dlatego m.in. tak ważny jest drugi wyznacznik naukowości, który nakreśliłem wcześniej – to, czy coś przeczy temu, co zostało już dowiedzione.
Jeśli natomiast mowa już o teorii ewolucji biologicznej, to warto wyjaśnić pewne podstawowe we współczesnej nauce pojęcia, często błędnie rozumiane z powodu ich potocznych odpowiedników.
Kiedy naukowcy mówią o teorii naukowej, chodzi im o zespół twierdzeń podpartych solidnymi, rozmaitymi dowodami opisującymi jakieś zjawisko, mechanizm, zależność. Tak rozumiana teoria naukowa nie mówi więc o przypuszczeniach, lecz faktach. Stąd gdy ktoś przekonuje, że „Teoria ewolucji nie została udowodniona, bo to nadal tylko teoria”, wiadomo od razu, że nie wie sam, o czym mówi. Formą przypuszczenia jest hipoteza naukowa. Rozróżnienie między teorią naukową a wysoce prawdopodobną hipotezą nie zawsze jest zero-jedynkowe i czasem o naukowych koncepcjach, które nie zostały potwierdzone, ale są temu bliskie lub mają jakieś uznanie, mówi się także jako o teoriach, szczególnie w potocznym języku grona naukowego.
Niejednokrotnie jest tak, że pojedyncze teorie składają się na teorie wyższej rangi. Na przykład teoria ewolucji biologicznej bazuje na teorii doboru naturalnego, teorii dryfu genetycznego, teorii dziedziczenia, teorii (prawach) Mendla, teorii endosymbiozy, teorii tektoniki płyt, teorii rozwoju zarodkowego rozmaitych organizmów, teorii kodu genetycznego i wielu innych. W biologii teoria ewolucji biologicznej jest najważniejszym, udokumentowanym tysiącami badań naukowych z różnych dziedzin, prawem naukowym unifikującym całą tę szeroką dyscyplinę nauki. Przy tak rozbudowanych teoriach naukowych, obwarowanych tysiącami wyników rozmaitych badań, obserwacji, eksperymentów, zdarza się, że coś ulega „przeterminowaniu” – okazuje się np., że pewne twierdzenie w ramach teorii odnosi się do nowego zjawiska, którego wcześniej nie znano. Stąd teorie naukowe są uaktualniane, co nie znaczy jednak, że same w sobie są błędne. Do teorii ewolucji biologicznej, obok jej bardzo silnej gałęzi „tradycyjnie” genetycznej, coraz częściej podłącza się nową wiedzę z zakresu epigenetyki i dziedziczenia epigenetycznego[11]. Taka nowość wcale nie osłabia teorii ewolucji biologicznej, wręcz przeciwnie – wzmacnia ją kolejnymi dowodami, rozszerza i uaktualnia.
Ponieważ w książce tej będę pisał m.in. o biologii medycznej, dietetyce, medycynie, farmakologii i badaniach klinicznych, chciałbym przedstawić także uproszczony schemat postępowania w badaniach nowych leków czy badaniach żywieniowych. Jest to wiedza, która moim zdaniem przydaje się także na co dzień, gdy stajemy przed podejmowaniem decyzji dotyczących proponowanych nam terapii lekarskich czy odnoszących się do żywienia lub kiedy mamieni jesteśmy reklamami np. farmaceutyków, parafarmaceutyków czy kosmetyków. Przede wszystkim jednak wtedy, kiedy napotykamy kolejne informacje o właściwościach jakiegoś suplementu diety, preparatu, produktu spożywczego, zioła, urządzenia, przedmiotu do pocierania ciała i innych tego typu; czegokolwiek związanego ze zdrowiem.
W internecie roi się od pseudomedycznych blogów „o zdrowiu”, od reklam i sklepów oferujących różne podejrzane rzeczy czy usługi, które według reklamujących i producentów pomagają na rozmaite dolegliwości, a które w rzeczywistości nic nie dają. Powstało też sporo firm nazywających się „klinikami” czegoś, „instytutami” czegoś czy też np. „akademiami”. W rzeczywistości takie jednostki, jeśli nie są prawdziwymi uniwersytetami, akademiami, jednostkami szpitalnymi, ich ciałami czy instytutami badawczymi – państwowymi bądź prywatnymi – niejednokrotnie wykorzystują te nadające prestiż i legitymizujące nazwy (akademia, instytut, klinika, katedra, zakład itd.), aby dodać sobie wiarygodności. Tymczasem tak naprawdę nie zajmują się nauką, a niejednokrotnie oferują pseudomedyczne, nieskuteczne metody „leczenia” (np. biorezonans), „upiększania” (np. powiększanie piersi hipnozą), „diagnostyki” (np. badanie żywej kropli krwi). Jak grzyby po deszczu takie placówki wyrosły w całej Polsce. Oferują usługi i produkty o niepotwierdzonej skuteczności lub wręcz o potwierdzonej nieskuteczności, a czasem nawet szkodliwości, takie jak: biorezonans, bioenergoterapia, terapia tradycyjną medycyną chińską, normobaria, terapia w nurcie biologii totalnej (która wbrew nazwie nie ma nic wspólnego z biologią), odgrzybianie, terapia boreliozy, terapie antynowotworowe na bazie mikstur ziołowych czy wlewów witaminowych, produkty konopne, diagnostyka nietolerancji pokarmowych, alergii czy badania związane z mikrobiomem jelitowym, suplementy diety na odchudzanie czy wzmocnienie pamięci, dietetyczny coaching, psychoterapie prowadzone przez samozwańców bez wykształcenia i stażu psychologicznego (w Polsce zawód psychoterapeuty nie jest niestety uregulowany[12] tak, jak zawód lekarza, pielęgniarki czy ratownika medycznego i wobec tego każdy może się obwołać psychoterapeutą czy coachem, nawet po weekendowym kursie) oraz wiele innych.
Znając zarysy systemu badań naukowych, żywieniowych czy biomedycznych, łatwiej jest zidentyfikować naciągaczy i ochronić przed nimi siebie oraz bliskich, w szczególności starszych czy zdesperowanych z powodu choroby. Pseudomedyczni terapeuci, biznesmeni, coachowie itp. bardzo często żerują na takich właśnie osobach, które mają niezdiagnozowany problem zdrowotny albo medycyna akademicka nie jest im aktualnie w stanie pomóc, lub najzwyczajniej nie ma dla nich miejsca w kolejce do lekarza, na diagnostykę czy na operację w ramach publicznej służby zdrowia, a na prywatną ich nie stać bądź nie oferuje ona danych usług.
Zasadniczo badania nowych leków, wpływu określonych związków chemicznych (np. z pożywienia czy powietrza, w tym badania toksykologiczne) na zdrowie, badania, jak na organizm działają aktywność fizyczna, określone ćwiczenia, niedobór snu, stres i inne czynniki, prowadzi się najpierw na hodowlach komórkowych oraz na zwierzętach. Nie zawsze jest to rzecz jasna możliwe – nie zbadamy np. działania odpowiedniej ilości snu na hodowli komórkowej, podobnie jak nie wykonamy testów psychologicznych na samych komórkach, nie przeprowadzimy też na nich eksperymentalnej operacji chirurgicznej. Czasem więc droga badań pomija etap testów na hodowlach komórkowych czy zwierzętach. Z drugiej strony coraz częściej może być tak, że badania nowych leków rozpoczynają się w chemicznych, biochemicznych, białkowych czy genetycznych bazach danych, w których zapisane są setki tysięcy informacji o budowie, pochodzeniu czy syntezie poszczególnych związków chemicznych (zidentyfikowanych i opisanych uprzednio przez chemików, biochemików, krystalografów)[13]. Znając potrzebne parametry dotyczące np. budowy receptorów komórek, na które ma działać potencjalny nowy lek, można za pomocą komputera i oprogramowania, w tym także sztucznej inteligencji, wybrać związek, który ma duże szanse zadziałać[14]. Pozwala to na pominięcie części testów in vivo (w szkle, na hodowlach komórkowych czy tkankowych) oraz in vitro (w organizmie) na zwierzętach.
Warto w tym miejscu dodać, że nie jest słuszna opinia niektórych aktywistów na temat eksperymentów na zwierzętach, jakoby były one całkowicie zbędne. Nowe technologie pozwalają niekiedy zmniejszyć ich liczbę, ale są one nadal bezwzględnie konieczne i na pewno jeszcze długo będą, być może nawet zawsze. Różnica wynikająca z upływających lat polega na tym, że zwierząt w przeliczeniu na badanie określonego czynnika można obecnie wykorzystać mniej. Z pewnością też każdy działacz prozwierzęcy głoszący, że testy na zwierzętach to zbrodnia, która musi być całkowicie zakazana, sam niejednokrotnie z eksperymentów na zwierzętach skorzystał i najpewniej nawet zawdzięcza im życie, np. przez przebadane i powstałe dzięki nim leki, szczepionki czy produkty spożywcze (również całkowicie roślinne) o ustalonym bezpiecznym progu różnych zawartych w nich związków chemicznych. Inny jeszcze wątek to dobrostan zwierząt laboratoryjnych, które w przeważającej większości przypadków żyją w bardzo dobrych warunkach. Ulotki i memy z przerażonymi, cierpiącymi zwierzętami najczęściej pochodzą z rzadkich badań, których zwykle nawet się już w takiej formie nie prowadzi, a wykorzystane do nich fotografie wykonano często w XX wieku. Problem nadużywania zwierząt do eksperymentów wciąż ma miejsce i nie można temu zaprzeczyć, ale jest o wiele rzadszy niż kiedyś, ograniczany prawnie oraz piętnowany w środowisku naukowym. To, że niektóre badania naukowe na zwierzętach są przeprowadzane niepotrzebnie (np. przez brak odpowiedniego wcześniejszego przygotowania teoretycznego organizującego je naukowca), nie zmienia faktu, że przytłaczająca większość z nich w dziedzinach biomedycznych była, jest i będzie potrzebna dla rozwoju nauki i medycyny.
Osobiście jestem zwolennikiem tego, by dążyć do minimalizacji liczby wykorzystywanych zwierząt laboratoryjnych oraz maksymalizacji ich dobrostanu (który i tak już teraz jest często lepszy niż np. gryzoni trzymanych jako pupile w domach), jednak bez całkowitej rezygnacji z takich badań. Wydanie totalnej wojny eksperymentom na zwierzętach doprowadziłoby naukę do ślepej uliczki, nie rozwiązałoby zarazem żadnego problemu w dziedzinie badań naukowych i rozwoju medycyny, za to stworzyłoby nowe.
Wracając jednak do badań leków, trzeba powiedzieć, że po przeprowadzeniu analiz bioinformatycznych z użyciem baz danych oraz testów na hodowlach komórkowych in vitro i na zwierzętach in vivo przechodzi się do badań na ludziach. Dzięki testom in vitro (na hodowlach komórkowych) wiadomo, jak na metabolizm czy DNA komórek działa określony związek, a badania na zwierzętach pokazują, jak reaguje na niego cały organizm, w tym jaka jest np. przyswajalność sprawdzanego związku z jelit oraz jego farmakokinetyka, czyli rozprowadzanie po organizmie, czy nie jest silnie toksyczny dla wątroby albo nie powoduje jakichś poważnych, niepożądanych skutków ubocznych.
Wiedząc już, że potencjalny nowy lek działa na zwierzęta i jest bezpieczny, robi się wstępne badania kliniczne na ludziach, na małej grupie (informacje z testów na zwierzętach ekstrapoluje się na ludzi, czyli zakłada się z wysokim prawdopodobieństwem, że u naszego gatunku reakcja organizmu pod kątem toksykologicznym będzie podobna). Kolejne wykonuje się na większej próbie, a potem już na setkach i tysiącach osób z randomizacją i wykorzystaniem placebo, które dodatkowo kontrolują jakość wyników. Randomizacja, czyli losowe przypisanie pacjentów do określonych grup badanych, pozwala uniknąć niektórych wpływów ze strony niekontrolowanych przez badaczy czynników (takich jak np. historia życiowa pacjentów, bo przy losowym rozdaniu w obu grupach powinny się znaleźć osoby z różnymi i podobnymi doświadczeniami wpływającymi na zdrowie), a grupa kontrolna placebo ma potwierdzić, że efekt działania badanego leku jest silniejszy niż tylko autosugestia i poprawa wynikająca z lepszego nastawienia psychicznego. To, kto trafia do grupy faktycznie leczonej, a kto do grupy placebo, jest losowe i niewiadome dla badających, aby uniknąć ich wpływu na przebieg badania (gdyby zamiast losowego przydziału selekcję przeprowadzał lekarz, mógłby np. osoby z nieco cięższymi objawami choroby dodawać do grupy otrzymującej lek, a nie placebo, kierując się empatią – jest to zresztą powodem krytyki randomizacji z placebo w niektórych badaniach, bo w poszczególnych przypadkach zarzuca im się nieetyczność – albo choćby nie do końca świadomie zasugerować pacjentowi, że dostaje on placebo, a nie lek, czego nie zrobi, jeżeli sam nie wie, co pacjent otrzymuje). Ponieważ toczą się dyskusje nad tym, czy podawanie komuś nieświadomie (pacjent nie może wiedzieć, czy otrzymuje placebo, czy lek) placebo zamiast leku jest etyczne, moralne, uczciwe, sprawiedliwe, niejednokrotnie po pewnym okresie prowadzenia badania (np. po kilku tygodniach) ci, którzy wcześniej przyjmowali placebo, też zaczynają otrzymywać prawdziwy lek. Tego rodzaju działanie może przynieść zresztą dodatkowe, przydatne informacje.
Kiedy lek przejdzie wszystkie testy pomyślnie – od badań bioinformatycznych (przez bazy danych), na zwierzętach (in vitro) i hodowlach komórkowych (in vivo), aż po badania na ludziach – i otrzyma zgodę odpowiednich organów nadzorujących branżę farmaceutyczną w danym państwie, może zostać wprowadzony na rynek. Później robione są jeszcze jego dalsze ewaluacje co do np. skutków ubocznych, ponownej oceny ryzyka, skuteczności czy rozszerzenia zastosowania (wobec kolejnych chorób).
Największymi restrykcjami objęte są badania dotyczące leków oraz środków ochrony roślin. W przypadku innych, poświęconych takim czynnikom jak produkty spożywcze (np. pomidory) czy wyizolowane z nich substancje (np. likopen) restrykcje są mniejsze i słabiej obwarowane przepisami prawnymi. Dotyczy to także czynników związanych ze stylem życia – określonej dawki snu, ćwiczeń fizycznych i umysłowych itp. Wynika to m.in. z faktu, że nic z tego nie będzie stosowane jako leki z całym szeregiem konsekwencji z tym związanych (np. bezpieczeństwem stosowania i skutkami ubocznymi), a ewentualne czerpanie korzyści finansowych z wyników będzie działało na zupełnie innych zasadach niż przy lekach. Wiedza tego typu jest też użyteczna społecznie i cywilizacyjnie, ale na innym poziomie, bo odnosi się nie do czegoś nowego, komercyjnego, wprowadzanego na rynek, tylko do zachowań i okoliczności znanych od wieków (np. aktywności fizycznej, niewysypiania się, stresu) czy istotnych dla ogółu, podstawowych produktów spożywanych przez wszystkich (np. pomidorów, ziemniaków, zielonej herbaty, jabłek, winogron, brokułów, dorsza, wołowiny itd.).
Wyniki badań naukowych pochodzących od różnych zespołów naukowców, odnoszących się do danego czynnika, ocenia się często jeszcze w formie przeglądów systematycznych i metaanaliz. Polegają one na zebraniu dotychczasowych prac na dany temat (np. wpływu danego typu stresu na określone parametry zdrowia psychicznego, wpływu niewysypiania się na zdolności poznawcze, wpływu regularnego picia soku z winogron na stężenie cholesterolu, wpływu wysokości cen wysokokalorycznych produktów na epidemię otyłości, wpływu jazdy na rowerze na kondycję serca czy ryzyko zachorowania na choroby nowotworowe), przeanalizowaniu ich i wysnuciu wniosków. Jest to niezwykle ważne, ponieważ zdarza się, że jedno badanie wykaże coś przeciwnego niż inne albo wyniki mogą być rozbieżne bądź odnosić się do czynników podobnych czy takich samych, ale zbadanych np. w innych dawkach czy okolicznościach. Często jest np. tak, że w badaniach żywieniowych niektóre z nich wykażą jakieś korzyści zdrowotne ze spożywania czegoś, inne nie. Później, dzięki metaanalizie uwzględniającej wszystkie dostępne badania spełniające pewne kryteria metodologiczne, może się okazać, że ostatecznie dany produkt nie ma przypisywanego mu wcześniej działania (dajmy na to, przeciwcukrzycowego) albo że ma, ale w innej dawce, niż część naukowców oczekiwała.
Istotne są także epidemiologiczne badania obserwacyjne, a w znacznie mniejszym stopniu opisy przypadków (tzw. case reports). Badania epidemiologiczne zajmują się z reguły poszukiwaniem korelacji i często odnoszą się do długiego okresu (np. kilku, kilkunastu czy kilkudziesięciu lat). Nie są zaplanowanym, przeprowadzonym przez badaczy eksperymentem – naukowcy w tym przypadku sprawdzają np. częstość występowania jakiejś choroby u ludzi, którzy regularnie zażywali określony lek czy produkt spożywczy przez lata, w porównaniu do tych, którzy tego nie robili. Na tej podstawie po przeprowadzeniu analiz statystycznych wyciągają wnioski, że stała obecność jakiegoś czynnika wiąże się z większym lub mniejszym prawdopodobieństwem zachorowania bądź że jest ono takie samo jak u tych, którzy owego czynnika nie doświadczali. Badanie zastanej rzeczywistości, ale odnoszące się do pojedynczych sytuacji, to opisy przypadków, np. zatruć jakimś produktem spożywczym czy przykładów rzadkich, niespodziewanych ozdrowień. Z uwagi na jednostkowy charakter (anegdotyczność) badania przypadków mają w naukach ścisłych przyrodniczych bardzo ograniczoną moc dowodową, ale przydają się np. w szacowaniu ryzyka przed przeprowadzeniem badań na ludziach na szerszą skalę. Bywa też tak, że jedynymi dostępnymi informacjami na dany temat są właśnie opisy przypadków, a wtedy lepiej korzystać z takiej wiedzy, niż zgadywać. Pojedynczo rozpoznane sytuacje mogą też być przyczynkiem do dalszych, szerszych badań.
Badania epidemiologiczne, obok badań eksperymentalnych na ludziach, są często uwzględniane w metaanalizach, w których wyniki obserwacji porównywane są do wyników eksperymentów badających taki sam lub podobny czynnik (np. wpływ picia zielonej herbaty na częstość pojawiania się zaburzeń demencyjnych w danym wieku u kobiet czy mężczyzn). Metaanalizy, które potocznie można nazwać „badaniami badań”, uchodzą często za najsilniejsze dowodowo prace naukowe, gdyż biorą pod uwagę wiele prac, sprawdzają je pod kątem metodologicznym, analizują statystycznie, dając w efekcie sensowne, oparte na faktach wyniki. Uogólniają i pozwalają wysunąć szerszy wniosek, ale też stanowią pewne uproszczenie rzeczywistości.
Na uwagę i wspomnienie w tej publikacji zasługuje jeszcze statystyka. Jest ona często obiektem kpin, bo przecież utrzymuje, że przeciętny Polak robi to czy tamto, a gdy rozejrzymy się wkoło, to niczego takiego nie dostrzegamy. Takie myślenie o statystyce jest błędne nie tylko ze względu na to, o czym piszę w następnych zdaniach, ale też dlatego, że opiera się na wybiórczych obserwacjach wśród znajomych, w określonym środowisku, miejscowości, grupie wiekowej, o danych zainteresowaniach itd. Jest to jednak bardzo nierealistyczna wizja statystyki. W rzeczywistości statystyka wykorzystywana jest do przeprowadzania bardziej skomplikowanych analiz niż tylko wyciągnięcie średniej czy mediany, takich jak test t-Studenta, określanie chi kwadratu, korelacji Pearsona, regresji, analiza wariancji i wielu innych. Dzięki nim można spostrzec realne korelacje i zależności na podstawie zebranych w eksperymencie danych – takie, które inaczej by się nie uwidoczniły. Statystyka jest jednym z podstawowych narzędzi każdego naukowca – od fizyków, przez chemików i biochemików, biologów, farmakologów, po psychologów i socjologów. Do uzyskania wiarygodnych wyników i do przeprowadzenia porządnych analiz statystycznych potrzebne są też często duże próby. Oznacza to sporo biorących udział w badaniu jednostek, np. osób, zwierząt, płytek z hodowlami komórkowymi. Aby coś wychwycić, np. rzadkie działanie niepożądane leku, musimy podać go odpowiednio dużej liczbie zwierząt czy ludzi. Jeżeli damy go tylko kilku szczurom, szansa na to, że czegoś się dowiemy, jest niewielka. Stąd ilościowe badania biomedyczne przeprowadzane na małych grupach rzadko mają sens. Jak jednak pisałem, zdarza się, że się przydają lub są konieczne – choćby przy wstępnych testach klinicznych na ludziach – dla bezpieczeństwa.
Co ze źródłami informacji? Czasami dobrym źródłem może być nawet przypadkowa osoba spotkana na spacerze, w pociągu czy w autobusie. Jednak warto mimo to znać pewne szersze zbiory, z jakich warto czerpać wiedzę i na podstawie których można weryfikować informacje. Wiele osób zwykło wpisywać jakieś hasło w wyszukiwarkę i otwierać kilka pierwszych linków. Jednakże wyszukiwarki zwracają wyniki, nie bazując na rzetelności czy wiarygodności treści, tylko na algorytmach sprawdzających powtarzalność danych słów kluczowych, ich pogrubienie, tytuły i podtytuły stron, opisy zamieszczonych na nich zdjęć itd. Jak z pewnością wielu Czytelników zaobserwowało, często początkowe linki, do których odsyła wyszukiwarka, to mało rzetelne portale plotkarskie, sklepy, blogi lifestyle’owe itp.
W nauce zasadniczym źródłem informacji są publikacje naukowe publikowane w recenzowanych czasopismach naukowych. One opisują zwykle jako pierwsze nową wiedzę z poziomu naukowego, która dopiero później jest powielana dalej. Artykuły naukowe są dobrym źródłem, ale niestety są prawie zawsze w języku angielskim, zawierają dużo fachowego i skomplikowanego słownictwa, złożonych wykresów itd. Są przeznaczone głównie dla naukowców, absolwentów studiów kierunków ścisłych przyrodniczych czy wyspecjalizowanych dziennikarzy naukowych. Nieco bardziej dostępne są raporty – choć to też zależy od tego, jakie, do kogo skierowane i przez kogo napisane. Wiele międzynarodowych towarzystw naukowych co jakiś czas publikuje na swoich stronach raporty na temat, którym się zajmuje. Jeżeli są to prestiżowe stowarzyszenia naukowców z wieloletnią tradycją, z reguły ich raporty jakością nie odbiegają od porządnych publikacji naukowych.
Dla przeciętnej osoby, która nie ma wykształcenia w danej dziedzinie i nie zna dobrze fachowego języka czy angielskiego (uchodzącego obecnie za język naukowy, z wyjątkiem łacińskich nazw gatunkowych czy anatomicznych), lepszy będzie podręcznik w języku polskim. Podręczniki akademickie bazują na publikacjach naukowych i raportach, są swego rodzaju kompendiami ugruntowanej wiedzy. Niestety mają też poważne wady: od czasu rozpoczęcia pisania podręcznika do czasu jego wydania mija niekiedy nawet kilka lat, wobec czego nie zawiera on najnowszej wiedzy. Jest świetny do zapoznania się z podstawami, z fachowym słownictwem, z dobrze ugruntowanymi teoriami naukowymi, ale nie będzie zawierał nowości ze świata nauki. Podręczniki są też z reguły dosyć drogie – cena za jeden podręcznik z dziedziny biologii czy medycyny to często minimum 70 – 80 zł, a niejednokrotnie potrafi osiągnąć nawet 300 – 500 zł za książkę. Z drugiej strony w przypadku czasopism naukowych takie ceny to też norma, czasem nawet za dostęp do raptem jednej czy paru publikacji.
Te trzy rodzaje źródeł – publikacje naukowe w recenzowanych czasopismach naukowych, raporty naukowe organizacji naukowych i eksperckich oraz podręczniki akademickie – są podstawowe i statystycznie najbardziej wiarygodne. To właśnie na nich bazują często artykuły (zamieszczane także w prasie codziennej lub periodykach) i książki popularnonaukowe, blogi naukowe, podręczniki szkolne, wykłady itd. Wszystkie trzy są jednak przeznaczone głównie dla naukowców czy absolwentów określonych kierunków nauk ścisłych i przyrodniczych. Warto zatem sięgać po pozostałe wymienione, w tym szczególnie książki popularnonaukowe, opisujące w prosty sposób różnorodne tematy i zagadnienia, a przy tym odwołujące się do fachowych źródeł (publikacji naukowych, raportów i podręczników).
W doniesieniach medialnych, w wywiadach, reportażach itp. niejednokrotnie źródłem informacji są też eksperci. Z reguły się sprawdzają. Ja sam zachęcam naukowców do tego, aby wypowiadali się w mediach na tematy, o których sporo wiedzą, bo jeśli nie oni, media znajdą kogoś innego, niewykluczone, że samozwańczego eksperta z np. jakiegoś dziwnego bloga o pseudomedycynie (taki szkodliwy trend jest zauważalny szczególnie w telewizjach śniadaniowych). Trzeba mieć jednakże wyczulony „zmysł” ostrożności – zdarza się, że nawet osoby z doktoratem czy profesurą albo i nobliści potrafią opowiadać nieprawdopodobne głupoty (lub „chociaż” ideologizować czy manipulować).
Przykłady to choćby prof. Dorota Czajkowska-Majewska, która twierdziła, że szczepionki zamieniają ludzi w cyborgi i niewolników[15]. Lekarz Andrew Wakefield, któremu w Wielkiej Brytanii za fabrykowanie dowodów do publikacji naukowej czy łamanie etyki zawodowej odebrano prawo do wykonywania zawodu lekarza[16], bezpodstawnie wiązał szczepionkę MMR (przeciwko odrze, śwince i różyczce) z autyzmem i nieswoistym zapaleniem jelit[17]. Dwukrotny laureat Nagrody Nobla (z chemii i pokojowej) – Linus Pauling – rozpropagował koncepcję leczenia witaminą C[18] jako uniwersalne remedium na wiele schorzeń. Chinka Tu Youyou, która w 2015 roku dostała Nagrodę Nobla z fizjologii lub medycyny za badania nad artemizyną – lekiem o działaniu przeciwmalarycznym – przypisywała swoje zasługi pseudonaukowej tradycyjnej medycynie chińskiej, chociaż na ponad dwa tysiące przeanalizowanych receptur i kilkaset przebadanych związków[19] wyraźnie zadziałała tylko ta jedna substancja, co w zasadzie dowodzi nieskuteczności medycyny chińskiej (jeśli strzelasz do celu kilkaset razy na oślep, jest duża szansa, że przypadkowo raz czy dwa razy trafisz, ale nie dowodzi to, że strzelanie z zasłoniętymi oczami jest dobrym sposobem na precyzyjne strzelectwo). Amerykanin Kary Mullis, noblista od PCR (łańcuchowej reakcji polimerazy do namnażania DNA w celach dalszych badań naukowych czy diagnostycznych – techniki przełomowej w genetyce molekularnej, do dzisiaj jednej z najważniejszych w naukach biologicznych i medycznych) wierzył w astrologię, negował związek AIDS z HIV oraz istnienie globalnego ocieplenia, a także był zwolennikiem uduchowienia poprzez zażywanie narkotyków[20]