Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czwarta, ostatnia część wzruszającej „Sagi rodu Quinnów”, autorstwa niekwestionowanej królowej romansów – Nory Roberts.
Dla Setha to była długa podróż. Po koszmarze życia z uzależnioną od narkotyków matką, przygarnięty przez rodzinę Quinnów, dorastał z trzema starszych braćmi, którzy otoczyli go miłością. Teraz wraca z Europy, ciesząc się prestiżem uznanego artysty.
Cam, Ethan i Phillip, ich żony i dzieci, tworzą wokół niego błogosławiony chaos klanu Quinnów. A on znów wypoczywa w niebiesko-białym domku, gdzie łódź czeka na przystani, bujany fotel na ganku, a pies gania na podwórzu.
Lecz w rodzinnej miejscowości wiele się zmieniło. Najbardziej intrygującą nowością jest pojawienie się Dru, lubiącej wyzwania właścicielki małej kwiaciarni. A w Sethcie dostrzega ona kolejne wyzwanie... Zafascynowani sobą nie zauważają ciemnych chmur, jakie się nad nimi gromadzą. Ich relacje czeka ciężka próba.
Czy tajemnice z przeszłości zniszczą nowe życie i nową miłość Setha?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
1
Wracał do domu.
W krajobrazie Wschodniego Wybrzeża Marylandu przeważały bagna, rozlewiska i rozległe pola uprawne z rzędami wyprostowanych jak żołnierze roślin. Przecinały je rzeki o szeroko rozlanych ujściach i niewielkie strumyki, w których brodziły czaple.
Wybrzeże to również zatoka pełna błękitnych krabów i łowiący je rybacy.
Mimo że mieszkał już w wielu miejscach, zawsze, od pierwszej, nieszczęśliwej dekady swego życia po ostatnie lata, gdy zbliżał się już do trzydziestki, dom kojarzył mu się wyłącznie z Wybrzeżem.
W pamięci miał niezliczone wspomnienia i obrazy tego domu. Wszystkie były cudowne i jaśniały w jego duszy słonecznym blaskiem lśniącym na wodach zatoki Chesapeake.
Gdy przejeżdżał przez most, okiem malarza pragnął uchwycić intensywny błękit wody i ślizgające się po jej powierzchni łódki, białe grzywy fal i mewy nurkujące po zdobycz. I ostrą krawędź lądu wcinającego się w wodę, a dalej od brzegu rozprzestrzeniającego się plamami brązów i zieleni. Rozpoznawał liście kauczukowców i dębów, pośród których jaśniało kolorowe wiosenne kwiecie skąpane w promieniach słońca.
Chciał zapamiętać ten moment, tak jak pamiętał tamten, kiedy po raz pierwszy znalazł się na drugim brzegu zatoki, zwanym Wschodnim Wybrzeżem – zamknięty w sobie, wystraszony chłopiec u boku człowieka, który obiecał mu normalne życie.
*
Siedział w samochodzie obok mężczyzny, którego prawie nie znał. Wszystko, co posiadał, to ubranie na grzbiecie i kilka osobistych rzeczy w papierowej torbie.
Żołądek ściskał mu się z napięcia, ale starał się przybrać znudzony wyraz twarzy i gapił się przez okno.
Dopóki był z tym facetem, nie był z nią. I to było najważniejsze.
Poza tym starszy gość był całkiem w porządku.
Nie cuchnął gorzałą ani tuszującymi jej odór miętówkami, jak niektórzy z fagasów przyprowadzanych przez Glorię do nory, w której mieszkał razem z nią. Ten stary, Ray, był już u nich parę razy i zawsze przynosił mu hamburgera lub pizzę.
I rozmawiał z nim.
Ze swego chłopięcego doświadczenia wiedział, że dorośli nie rozmawiali z dziećmi. Strofowali je i gadali o nich, ale z nimi nie mówili.
A Ray mówił, a także słuchał. A kiedy zapytał wprost, czy on – jeszcze dziecko – chce z nim zamieszkać, chłopiec nie poczuł wcale dławiącego strachu ani gorącej fali przerażenia. Poczuł, że być może, ale tylko być może, złapał jakąś szansę.
Być z daleka od niej. Na tym mu najbardziej zależało. A im dalej odjeżdżali, tym bardziej oddalał się od niej.
Gdyby coś się okazało nie tak, mógł przecież uciec. Facet był naprawdę stary. Potężny, to prawda, ale stary. Miał zupełnie siwe włosy i szeroką, pomarszczoną twarz.
Rzucał na tę twarz szybkie, ukradkowe spojrzenia, by ją zapamiętać.
Stary miał wyraźnie niebieskie oczy, co było trochę dziwne, gdyż on sam miał bardzo podobne.
Miał też silny głos, ale wcale nie krzyczał. Mówił spokojnie, jakby z oznaką zmęczenia. I wyglądał na zmęczonego.
– Prawie w domu – powiedział Ray, gdy dojeżdżali do mostu. – Głodny?
– Nie wiem. Chyba tak.
– Z tego, co wiem, chłopaki są zawsze głodni. Wychowałem już trzy takie „worki bez dna”.
W jego głosie pobrzmiewała wesołość, ale nieco wymuszona. Choć chłopiec miał dopiero dziesięć lat, potrafił rozpoznać fałszywy ton.
Pomyślał, że byli już wystarczająco daleko na wypadek, gdyby musiał uciekać. Postanowił więc wyłożyć karty na stół i dowiedzieć się, co tu było grane.
– Dlaczego pan mnie zabiera do swojego domu?
– Bo potrzebujesz domu.
– Ale naprawdę. Ludzie nie robią bez powodu takich głupich rzeczy.
– Niektórzy robią. Ja i Stella, moja żona, robiliśmy właśnie takie głupie rzeczy.
– Ona wie, że pan mnie przywiezie?
Ray uśmiechnął się smutno.
– Na swój sposób. Umarła jakiś czas temu. Ale polubiłbyś ją. Zmierzyłaby cię tylko wzrokiem i zaraz zawinęłaby rękawy…
Nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Co ja mam robić, jak już tam przyjedziemy?
– Żyć – odparł Ray. – Być chłopcem. Chodzić do szkoły, łobuzować. Nauczę cię żeglować.
– Na łodzi?
Ray roześmiał się głośno, wypełniając swym grzmiącym głosem wnętrze samochodu, a chłopiec poczuł nagle odprężenie w ściśniętym napiętymi nerwami żołądku.
– Taak, na łodzi. Dostałem głupiego szczeniaka, zawsze mi się takie trafiają, i próbuję go przyuczyć do gospodarstwa. Możesz mi w tym pomóc. Będziesz miał obowiązki, wszystko zaplanujemy. Ustalimy zasady, których będziesz przestrzegał. Nie myśl, że ze mną jest tak łatwo tylko dlatego, że jestem stary.
– Pan dał jej pieniądze?
Ray oderwał na moment wzrok od drogi i spojrzał w oczy tego samego koloru, co jego własne.
– Tak. Z tego, co wiem, tylko to do niej przemawia. Ciebie nigdy nie rozumiała, co, mały?
W chłopcu wzbierało jakieś nieokreślone uczucie, wzburzenie zmieszane z nadzieją.
– Gdy pan będzie miał mnie dość albo pan zmieni zdanie, odeśle mnie pan z powrotem. Ja nie chcę tam wracać.
Byli już za mostem i Ray zatrzymał auto w zatoczce przy drodze. Obrócił swój masywny tułów tak, by być twarzą w twarz z chłopcem.
– Na pewno będę miał ciebie dość, w moim wieku mam prawo być czasem zmęczony. Ale przyrzekam ci tu i teraz, daję ci słowo: nie odeślę cię z powrotem.
– A jeśli ona…
– Nie pozwolę jej ciebie zabrać – Ray uprzedził jego pytanie. – Żeby nie wiem co się działo. Jesteś teraz mój. Należysz do mojej rodziny. I zostaniesz ze mną tak długo, jak zechcesz. Gdy Quinn coś obiecuje – dodał, wyciągając rękę – dotrzymuje słowa.
Seth spojrzał na wyciągniętą dłoń i gwałtownie cofnął swoją.
– Nie lubię, gdy ktoś mnie dotyka.
Ray skinął głową.
– Okej. I tak masz moje słowo honoru. – Wjechał z powrotem na szosę i jeszcze raz spojrzał na chłopca. – Prawie w domu – powtórzył.
Ray Quinn zmarł po kilku miesiącach, ale słowa dotrzymał. Jego obowiązki przejęli trzej młodzi ludzie, których wziął kiedyś na wychowanie. To oni podarowali wystraszonemu, podejrzliwemu, chudemu chłopcu nowe życie.
Stworzyli mu dom i wychowali na mężczyznę.
Cameron – nerwus, choleryk i cygańska natura, Ethan – cierpliwy, spokojny rybak, oraz Philip – elegancki i bystry. Bronili go, walczyli o niego. Uratowali go.
Jego bracia.
*
Popołudniowe słońce rzucało złotawy blask na porośnięte trawą bagna, rozlewiska i pola z rzędami upraw. Gdy omijał miasteczko St Christopher, przez otwarte w samochodzie okna poczuł zapach wody.
Przez chwilę myślał, żeby skręcić do miasta i pojechać najpierw do starej, ceglanej stoczni jachtowej, gdzie Quinnowie wciąż budowali drewniane łodzie na zamówienie. Przez osiemnaście lat, trochę sprytem, ale przede wszystkim ciężką pracą, zdobyli sobie reputację solidnej firmy, realizując tym samym swe marzenia.
Pewnie tam nawet teraz byli. Cam klął, wykańczając jakiś detal w kabinie. Ethan spokojnie szlifował deski. Phil w biurze na pięterku obmyślał nową kampanię reklamową.
Mógłby przejechać koło Crawforda, wziąć zgrzewkę piwa. Może wypiliby po jednym zimnym piwie, choć bardziej prawdopodobne było to, że Cam rzuciłby mu młotek i kazał zabierać się do roboty.
Byłoby miło, ale nie tam go teraz ciągnęło najbardziej. Nie tam gnało go wąską wiejską szosą pośród bagien wyłaniających się z cienia i sękatych drzew w lśniącej szacie majowego listowia.
Ze wszystkich miejsc, które kiedykolwiek widział – wielkie kopuły i wieże Florencji, wystawna uroda Paryża czy oszałamiające zielone wzgórza Irlandii – nic nigdy nie chwytało go za serce i nie ściskało za gardło tak, jak widok tego starego białego domu z nieco wypłowiałymi niebieskimi okiennicami, przycupniętego na trawiastym wzgórzu opadającym ku gładkiej tafli wody.
Zatrzymał się na podjeździe za starą białą vettą, która należała jeszcze do Raya i Stelli Quinnów. Samochód wyglądał tak nieskazitelnie jak w dniu, gdy wyjechał z salonu sprzedaży. To zasługa Cama, pomyślał Seth. Cam powiedziałby, że to sprawa szacunku dla wyjątkowej maszyny. Ale tak naprawdę chodziło wyłącznie o Raya i Stellę, o rodzinę. O miłość.
Bez na podwórku przed domem uginał się pod kwiatami. To też był symbol miłości. Gdy miał dwanaście lat, podarował krzew Annie na Dzień Matki.
Pamiętał, że się popłakała. Z jej dużych brązowych oczu płynęły łzy, gdy śmiejąc się, wodziła wzrokiem za nim i Camem, sadzącymi jej krzew.
Anna była żoną Cama, a więc jego „siostrą”. Ale teraz rozumiał, że w głębi duszy była dla niego także matką.
Quinnowie znali się na potrzebach duszy.
Wysiadł z samochodu i chłonął cudowny spokój. Nie był już chudym wyrostkiem o wielkich stopach i podejrzliwym spojrzeniu.
Dorósł do swoich stóp. Przy wzroście ponad metr osiemdziesiąt i kościstej budowie robił się niezgrabny, gdy tylko przestawał o siebie dbać. Włosy mu pociemniały; nie miał już tej jasnej wiechy z młodych lat. Gdy przeczesał je dłonią, przypomniał sobie, że miał je przystrzyc przed wyjazdem z Rzymu.
Chłopaki go pewnie skarcą za ten mały kucyk, będzie więc musiał zrezygnować z niego na jakiś czas, dla zasady.
Wzruszył ramionami i wkładając ręce do kieszeni znoszonych dżinsów, ruszył spacerkiem, lustrując okolicę. Kwiaty Anny, fotele bujane na ganku, las obok domu, po którym biegał do woli jako chłopiec.
Nad wodą kołysał się stary pomost z przycumowanym do niego jednomasztowym jachtem.
Stanął, zwróciwszy swą opaloną, szczupłą twarz w stronę wody. Jego mocne, pełne wargi złożyły się do uśmiechu. Ciężar, z którego nie zdawał sobie wcześniej sprawy, a który dźwigał w sercu, zaczął z niego opadać.
Usłyszał jakiś szelest w lesie. Odwrócił się, jeszcze z dawnego chłopięcego nawyku, szybko i czujnie. Spośród drzew wypadła jak pocisk czarna kulka.
– Głupol! – jego głos zabrzmiał władczo i jednocześnie radośnie. Na ten okrzyk psa zarzuciło i zatrzymało w miejscu; z oklapniętymi uszami i wywieszonym językiem obserwował przybysza.
– Chodź tu, to wcale nie było tak długo. – Przykucnął i wyciągnął rękę. – Pamiętasz mnie?
Głupol, z głupkowatym grymasem pyska, od którego został tak nazwany, padł nagle na ziemię i wywrócił się do góry brzuchem, poddając się pieszczocie.
– O tak, właśnie o to nam chodzi.
W tym domu zawsze był pies. Zawsze była łódka przy pomoście, bujak na ganku i pies na podwórzu.
– Pamiętasz mnie, co? – Głaszcząc Głupola, spojrzał na odległy koniec podwórza, gdzie Anna zasadziła hortensję na grobie jego ukochanego psa, wiernego Głuptasa.
– Jestem Seth – dodał cicho. – Może za długo mnie tu nie było.
Dobiegł go odgłos silnika i pisk opon na zakręcie wziętym odważnie, nieco za ostro. Seth jeszcze wstawał, gdy pies skoczył na nogi i popędził w tamtą stronę.
Szedł za nim powoli, pragnąc delektować się tą chwilą. Usłyszał trzaśnięcie drzwi samochodu, a później melodyjny głos przemawiający do psa.
Potem zobaczył ją samą, Annę Spinelli Quinn, z masą ciemnych, skręconych włosów, teraz potarganych przez wiatr w czasie jazdy, wyciągającą z samochodu ciężkie torby z zakupami.
Uśmiechnął się szeroko na widok jej prób obronienia się przed szaleńczymi objawami uczucia ze strony psa.
– Ile razy musimy cię tego uczyć? – grzmiała. – Nie wolno skakać na ludzi, zwłaszcza na mnie. A szczególnie wtedy, gdy mam na sobie kostium.
– Kostium świetny! – zawołał Seth. – Nogi jeszcze lepsze.
Gwałtownie odwróciła głowę, a ciemnobrązowe oczy rozszerzyły się pod wpływem zaskoczenia i serdecznej radości.
– O, mój Boże! – Nie zważając na zawartość toreb, wrzuciła je z powrotem do samochodu i puściła się biegiem.
Złapał ją, uniósł pół metra w górę i zakręciwszy wokół siebie, postawił na ziemi. Ale jej nie puścił, tylko schował twarz w jej włosach.
– Cześć!
– Seth, Seth! – Ściskała go, nie zwracając uwagi na psa, który skakał i ujadał, usiłując za wszelką cenę wsunąć pomiędzy nich swój pysk. – Nie mogę uwierzyć. Ty tutaj?!
– Tylko nie płacz.
– Może troszeczkę. Pokaż no się. – Odchyliła się do tyłu i ujęła dłońmi jego twarz. Jaki przystojny, pomyślała. Jaki dorosły. – Popatrzcie, a to co – mruknęła, przeczesując ręką jego włosy.
– Miałem zamiar trochę tego wykarczować.
– Podoba mi się. – Uśmiechając się, roniła łzy. – Bardzo artystycznie. Wyglądasz wspaniale. Po prostu cudownie.
– Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie.
– O rety! – Pociągnęła nosem i potrząsnęła głową. – To nie jest dobry sposób, żebym się uspokoiła. Kiedy przyjechałeś? Myślałam, że jesteś w Rzymie.
– Byłem. Ale wolałem być tutaj.
– Gdybyś zadzwonił, wyjechalibyśmy po ciebie.
– Chciałem wam zrobić niespodziankę. – Podszedł do samochodu, by wyjąć jej torby. – Cam w stoczni?
– Chyba tak. Daj tę. Musisz zabrać swoje rzeczy.
– Wezmę później. A gdzie Kevin i Jake?
Ruszyli alejką. Anna spojrzała na zegarek, zastanawiając się, co robią synowie.
– Co dziś mamy? Jeszcze mi wiruje w głowie.
– Czwartek.
– A, Kevin ma próbę szkolnego przedstawienia, a Jake trening softbolu. Kevin zrobił prawo jazdy, Boże, dopomóż, i zabiera swego brata po drodze. – Otworzyła drzwi frontowe. – Powinni tu być za godzinę, a wtedy już nie będzie pokoju na tej ziemi.
Zawsze tak samo, pomyślał Seth. Obojętne, na jaki kolor pomalowane były ściany czy starą kanapę zastąpiono nową, a na stole stała nowa lampa. Czuło się, że jest tak samo.
Pies okrążył jego nogi i pognał prosto do kuchni.
– Siadaj – wskazała głową na stół kuchenny, pod którym rozciągnął się Głupol, obgryzając kawałek liny – i opowiadaj mi wszystko. Chcesz wina?
– Jasne, ale najpierw pomogę ci rozpakować zakupy. – Gdy uniosła brwi, zatrzymał się z wielkim kartonem mleka w ręku. – Co?
– Przypomniało mi się, jak każdy z was, z tobą włącznie, znikał, kiedy trzeba było rozpakować zakupy.
– Bo zawsze mówiłaś, że wkładamy je nie tam, gdzie trzeba.
– A ty to robiłeś specjalnie, żebym cię wygoniła z kuchni.
– I to wykapowałaś, hę?
– Wykapuję wszystko, co dotyczy moich chłopaków. Nic mi nie umknie, kolego. Czy coś się stało w Rzymie?
– Nie. – Dalej rozpakowywał torby. Wiedział, gdzie co schować w kuchni Anny, nic się tu nie zmieniło. – Nie mam żadnych kłopotów, Anno.
Ale czymś się trapi, pomyślała, dając temu na razie spokój.
– Otworzę dobre włoskie wino. Wypijemy po kieliszku i opowiesz mi o wszystkich wspaniałych rzeczach, które robiłeś. Chyba od lat nie rozmawialiśmy w cztery oczy.
Seth zamknął lodówkę i odwrócił się do Anny.
– Przepraszam, że nie przyjechałem do domu na święta.
– Kochanie, my to rozumieliśmy. W styczniu miałeś wystawę. Wszyscy jesteśmy z ciebie tacy dumni, Seth. Cam kupił chyba ze sto egzemplarzy tego numeru „Smithsonian”, w którym był artykuł o tobie. Młody amerykański malarz zawojował Europę.
Wzruszył ramionami jak typowy Quinn, a ona się uśmiechnęła.
– No, siadaj! – rozkazała.
– Usiądę, ale to ty mi opowiadaj. Co słychać u wszystkich? Co porabiają? Ty pierwsza.
– Dobrze. – Otworzyła już butelkę i wyjęła dwa kieliszki. – Mam teraz więcej pracy biurowej niż kontaktów z ludźmi. W opiece społecznej jest dużo papierkowej roboty, ale to nie daje takiej satysfakcji. Mając to i dwóch nastolatków w domu, nie mam czasu się nudzić. Interes z łodziami kwitnie.
Usiadła i podała Sethowi kieliszek.
– Aubrey tam pracuje.
– Nie żartuj! – Na myśl o dziewczynie, która była mu bardziej bliska niż rodzona siostra, uśmiechnął się. – Co u niej?
– Wspaniale. Jest piękna, bystra, uparta i, zdaniem Cama, ma talent do drewna. Grace była chyba trochę rozczarowana, że Aubrey nie chciała się zająć tańcem, ale widząc swoje dziecko takie szczęśliwe, trudno protestować. Za to Emily poszła w ślady matki.
– Nadal wybiera się do Nowego Jorku pod koniec sierpnia?
– Szansa tańczenia w American Ballet Company nie trafia się co dzień. Chwyta ją więc i zaklina się, że zanim skończy dwadzieścia lat, zostanie primabaleriną. Deke poszedł w ojca. Jest spokojny, rozgarnięty i najlepiej czuje się na wodzie. Kochanie, może coś zjesz?
– Nie. – Przykrył ręką jej dłoń. – Mów dalej.
– No dobrze. Philip jest nadal szefem marketingu i reklamy w firmie. Nie sądzę, by ktokolwiek z nas, łącznie z samym Philem, spodziewał się, że zostawi on firmę ogłoszeniową w Baltimore, zrezygnuje z miejskiego życia i zakopie się w Saint Chris. Ale to już trwa, ile?… czternaście lat, więc chyba nie można tego nazwać kaprysem. Oczywiście, mają z Sybill mieszkanie w Nowym Jorku. Ona pisze nową książkę.
– Tak, rozmawiałem z nią. – Podrapał stopą głowę psa. – Coś o ewolucji społeczeństwa w cyberprzestrzeni. Jest ważną osobą. A jak ich dzieci?
– Zwariowane, jak wszystkie nastolatki. W zeszłym tygodniu Bram zakochał się do szaleństwa w dziewczynie o imieniu Cloe. Ale dziś może mu już przeszło. Fiona jest rozdarta między chłopakami a zakupami. Ale cóż, ma czternaście lat, to naturalne.
– Czternaście! Jezu! Kiedy wyjeżdżałem do Europy, nie miała jeszcze dziesięciu. Chociaż czasem ich widywałem przez te ostatnie lata, to wydaje mi się… niemożliwe, że Kevin prowadzi samochód, a Aub buduje łodzie. A Bram ugania się za dziewczynami. Pamiętam… – Uciął nagle i pokręcił głową.
– Co?
– Pamiętam, jak Grace była w ciąży z Emily. Pierwszy raz wtedy widziałem kobietę z radością oczekującą dziecka. Wydaje mi się, że było to pięć minut temu, a tu Emily jedzie do Nowego Jorku. Jak szybko minęło te osiemnaście lat. A ty, Anno, wcale się nie starzejesz.
– Och. Tęskniłam za tobą. – Roześmiała się i ścisnęła jego dłoń.
– Ja za tobą też. Za wszystkimi.
– Nadrobimy to. Ściągniemy tu wszystkich Quinnów w niedzielę i urządzimy wielkie, głośne przyjęcie powitalne. Co ty na to?
– Świetnie.
Pies zaskowyczał, wygramolił się spod stołu i pobiegł do drzwi.
– To Cameron – powiedziała Anna. – Wyjdź mu na spotkanie.
Seth wstał i przeszedł przez dom, który tak dobrze znał. Otworzył drzwi zabezpieczone siatką, jak to robił tyle razy. Na trawniku przed domem zobaczył mężczyznę w słonecznych okularach, bawiącego się z psem w przeciąganie liny. Był wciąż wysoki i wysportowany, ale w jego włosach przebłyskiwała już siwizna. Rękawy roboczej koszuli miał podwinięte do łokci, a dżinsy miejscami wytarte. Na nogach znoszone adidasy.
Jako pięćdziesięciolatek Cameron Quinn ciągle wyglądał jak buntownik.
Żeby zwrócić jego uwagę, Seth głośno trzasnął drzwiami. Cameron spojrzał, lecz jedyną oznaką zaskoczenia było to, że puścił linę.
Nie odezwali się słowem, a już wymienili między sobą tysiące słów, miliony uczuć i niezliczone wspomnienia. Seth zszedł ze schodków, a Cameron przeszedł przez trawnik. Stanęli twarzą w twarz.
– Mam nadzieję, że to gówno na podjeździe jest wypożyczone? – zagaił Cameron.
– Tak. Najlepszy, jaki mi się udało zdobyć w krótkim czasie. Pomyślałem, że oddam go jutro i pojeżdżę trochę vetką.
Cameron ściągnął wargi w drwiącym uśmiechu.
– Chyba śnisz, koleś. Marzy ci się.
– Nie ma sensu, żeby tam stała i marnowała się.
– Lepiej niż pozwolić jakiemuś durnemu malarzynie z manią wielkości zasiąść za jej dostojną kierownicą.
– Hej, to ty mnie nauczyłeś prowadzić.
– Usiłowałem. Dziewięćdziesięciolatka ze złamaną ręką lepiej by prowadziła pięciobiegówkę niż ty. – Machnął głową w stronę wypożyczonego auta. – Ta kompromitacja na moim podjeździe nie budzi we mnie wiary w twoje postępy.
Seth z dumną miną zakołysał się na piętach.
– Parę miesięcy temu testowałem maserati.
Cam zmarszczył brwi.
– Wynoś się stąd.
– Wyciągnąłem na nim sto dziesięć. Sam się mało nie sfajdałem ze strachu.
Cam ze śmiechem wymierzył Sethowi serdecznego kuksańca w ramię i westchnął.
– Ty skurczybyku, ty skurczybyku – powtarzał, obejmując go w gwałtownym uścisku. – Dlaczego, do licha, nie zawiadomiłeś nas, że przyjeżdżasz do domu?
– To był taki nagły impuls – zaczął Seth – zachciało mi się tu być. Po prostu musiałem.
– No dobra. Anna już rozgrzewa do czerwoności linie telefoniczne, zawiadamiając wszystkich, że podamy tucznego cielca.
– Pewnie tak. Powiedziała, że cielec będzie w niedzielę.
– Bardzo dobrze. Już się rozpakowałeś?
– Nie. Mam rzeczy w samochodzie.
– Nie nazywaj tej beczki samochodem. Chodźmy po te rzeczy.
– Cam. – Seth wyciągnął rękę, dotykając ramienia Cama. – Ja chcę wrócić do domu. Nie tylko na kilka dni czy parę tygodni. Chcę zostać. Mogę zostać?
Cam ściągnął okulary słoneczne i jego ciemnoszare oczy spotkały się z oczami Setha.
– Co ci jest, do diabła, że w ogóle zadajesz takie pytanie? Próbujesz mnie wkurzyć?
– Nigdy nie musiałem się o to starać. Z tobą nikt nie musi. Ale spróbuję się do tego przyłożyć.
– Zawsze się przykładałeś. A nam brakowało tutaj twojej ohydnej facjaty.
I to, pomyślał Seth, gdy szli do samochodu, było najlepsze powitanie, jakiego potrzebował od Camerona Quinna.
*
Jego pokój wciąż na niego czekał. Trochę się zmienił przez te wszystkie lata. Ściany miały inny kolor, na podłodze leżał nowy dywan. Ale stało to samo łóżko, na którym codziennie się budził i na którym marzył.
To samo, do którego w dzieciństwie przemycał Głuptasa.
I to samo, do którego przemycał Alice Albert, gdy mu się wydawało, że już jest mężczyzną.
Podejrzewał, że Cam wiedział o Głuptasie, ale często się zastanawiał, czy wiedział też o Alice.
Niedbale rzucił na łóżko walizkę, na stoliku do pracy zrobionym przez Ethana położył swój sfatygowany zestaw malarski, ten, który dostał od Sybill na jedenaste urodziny.
Trzeba będzie znaleźć jakąś pracownię, pomyślał. Dopóki była pogoda, mógł pracować w plenerze. Co zresztą wolał. Ale musi mieć jakieś miejsce na przechowywanie płócien i narzędzi. Może na razie znajdzie jakieś pomieszczenie w starym budynku na przystani, ale na stałe to nie wystarczy.
A zamierzał tu zostać na stałe.
W tej chwili miał dosyć podróży, dość życia wśród obcych. Wystarczy mu na całe życie.
Wtedy musiał wyjechać, usamodzielnić się. Musiał się uczyć. I Bóg świadkiem, musiał malować.
Studiował więc we Florencji, pracował w Paryżu. Wędrował po wzgórzach Irlandii i Szkocji, stał na klifach Kornwalii.
Większą część tego czasu żył tanio i byle jak. Kiedy miał do wyboru – kupić jedzenie lub farby, chodził głodny.
Wcześniej też bywał głodny. Może to i dobrze przypomnieć sobie, jak to jest, gdy nie ma się nikogo, kto by się o ciebie troszczył. Kogo obchodziłoby, czy jesteś najedzony i bezpieczny.
To siedzący w nim Quinn kazał mu iść własną drogą.
Odłożył swój szkicownik, węgiel, ołówki. Chciał wrócić do początków, zanim znów sięgnie po pędzel.
Na ścianach pokoju wisiały jego prace z dzieciństwa. Cam nauczył go, jak przycinać ramy do oprawy rysunków. Seth zdjął ze ściany jeden z nich, żeby dokładniej mu się przyjrzeć. Dobrze się zapowiadałem, pomyślał, patrząc na grube, ekspresyjne linie.
Co więcej, i co ważniejsze, to była zapowiedź jego drogi życiowej.
Zupełnie dobrze uchwyciłem ich podobieństwo i charaktery, ocenił. Cam, z kciukami zatkniętymi w kieszenie, w postawie konfrontacyjnej. Dalej Philip, skrywający pod ulizaną elegancją swój spryt ulicznika. Ethan w roboczym ubraniu – cierpliwy i solidny jak sekwoja.
Obok nich narysował też siebie. Seth dziesięciolatek. Wąskie, szczupłe ramiona, wielkie stopy i uniesiony podbródek, by zamaskować coś bardziej bolesnego niż lęk.
To coś było nadzieją.
Moment z życia uchwycony grafitem ołówka, myślał teraz Seth. Robiąc wówczas ten szkic, uwierzył, naprawdę uwierzył, że jest jednym z nich.
Quinnem.
– Zadajesz się z jednym Quinnem – mruczał cicho, wieszając rysunek z powrotem na ścianie – to zadajesz się ze wszystkimi.
Odwrócił się, popatrzył na walizki i pomyślał, czy nie można by ubłagać Anny, żeby je za niego rozpakowała.
Nie ma szans.
– Hej!
Spojrzał ku drzwiom i rozpromienił się, widząc Kevina. Skoro już musi zająć się tymi ubraniami, przynajmniej będzie miał towarzystwo.
– Hej, Kev.
– A więc tym razem zostajesz? Na dobre?
– Na to wygląda.
– Ekstra. – Kevin wparował do środka, zwalił się na łóżko i oparł stopy na jednej z walizek. – Mama jest tym naprawdę podrajcowana. A u nas, kiedy mama jest szczęśliwa, wszyscy są szczęśliwi. Może zmięknie na tyle, że pozwoli mi w ten weekend wziąć swój samochód.
– Cieszę się, że mam w tym swój udział. – Seth zgarnął stopy Kevina z walizki i rozpiął zamek błyskawiczny.
Kevin jest podobny do matki, pomyślał. Ciemne, kręcone włosy, duże, włoskie oczy. Seth wyobrażał sobie, jak dziewczyny tracą dla niego głowę.
– Jak tam sztuka?
– Odlot. Totalny odlot. West Side Story. Gram Tony’ego. Gdy masz talent, chłopie…
– To droga do sławy otwarta. – Seth wrzucał koszule jak popadnie do szuflady. – Zabijają cię, tak?
– No chyba! – Kevin chwycił się za serce i zadygotał, a jego twarz przybrała grymas bólu i uniesienia. Potem opadł ciężko. – To jest wspaniałe, a przed numerem ze śmiercią jest jeszcze ta mocna scena walki. Przedstawienie w przyszłym tygodniu. Przyjdziesz, co?
– Proszę o miejsce pośrodku pierwszego rzędu.
– Zwróć uwagę na Lisę Maxdon, gra Marię. Niezła laseczka. Mamy razem parę scen miłosnych. Dużo trenowaliśmy – dodał i mrugnął porozumiewawczo.
– Wszystko dla sztuki.
– No jasne! – Kevin przysunął się bliżej. – No dobra, to opowiedz mi o tych wszystkich eurolaskach. Bardzo gorące, co?
– Można się sparzyć. Była taka jedna w Rzymie. Anna-Theresa.
– Dziewczyna o podwójnym imieniu… – Kevin strzepnął palcami, jakby dotknął ognia. – Dwuimienne są bardzo seksowne.
– A jak. Ta pracowała w małej trattorii. A sposób, w jaki podawała makaron z pomidorami, był wprost nieziemski.
– I co? Zaliczyłeś ją?
Seth spojrzał na Kevina z politowaniem.
– Chyba nie wiesz, z kim masz do czynienia? – Wrzucił dżinsy do drugiej szuflady. – Jej włosy sięgały do pośladków, a tyłeczek miała fajny. Oczy jak gorąca czekolada, a usta nigdy nie mówiły dość.
– Rysowałeś ją nagą?
– Zrobiłem z tuzin aktów. Była naturalna. Zupełnie rozluźniona, bez żadnych zahamowań.
– Człowieku, dobijasz mnie.
– A najbardziej fantastyczne były jej… – Seth przerwał, robiąc wymowny ruch rękami na wysokości klatki piersiowej – …poglądy – dokończył, opuszczając ręce. – Cześć, Anno.
– Dyskusja o sztuce? – spytała ironicznie, podchodząc do drzwi. – To miło, że dzielisz się swoimi doświadczeniami z życia kulturalnego z Kevinem.
– Hm, no tak. – Zabójczy uśmiech, jaki mu posłała, sprawił, że Seth zapomniał języka w gębie. Zamiast się nim posłużyć, wyszczerzył zęby w niewinnym uśmiechu.
– Ale dzisiejszy wykład o sztuce i kulturze skończony. Kevin, pewnie masz lekcje do odrobienia.
– Tak jest, już idę. – Widząc, że praca z historii może być jego ratunkiem, Kevin wypadł z pokoju.
Anna weszła do środka.
– Czy sądzisz – zapytała Setha uprzejmie – że ta młoda kobieta byłaby zachwycona, że została zredukowana do biustu?
– Ee… mówiłem też o jej oczach. Były prawie tak zachwycające jak twoje.
Anna wyjęła z szuflady koszulę i złożyła ją równiutko.
– Myślisz, że na mnie to podziała?
– Nie. – Przeszedł na ton prawie błagalny. – Proszę, nie rób mi krzywdy. Dopiero przyjechałem.
Wzięła drugą koszulę i złożyła ją.
– Kevin ma szesnaście lat i jestem w pełni świadoma, że jego główne zainteresowanie skupia się teraz na gołych piersiach i nieopanowanej chęci pomacania tak wielu, jak się da.
Seth skrzywił się.
– Jezu, Anno.
– Wiem też – ciągnęła dalej, nie spuszczając z tonu – że ta skłonność, miejmy nadzieję, w coraz bardziej cywilizowanej i kontrolowanej formie, tkwi głęboko w męskiej naturze przez całe życie.
– Hej, chcesz obejrzeć moje szkice krajobrazów z Toskanii?
– Jestem przez was osaczona – wzdychając cicho, wzięła do złożenia jeszcze jedną koszulę. – Zawsze była was większość, odkąd weszłam do tego domu. Co nie znaczy, że nie mogę was wszystkich stuknąć w te głupie łby, gdy potrzeba. Jasne?
– Tak, proszę pani.
– Dobrze. No to pokaż mi te krajobrazy.
*
Znacznie później, gdy dom był już pogrążony w ciszy, a księżyc wędrował ponad wodą, znalazła Cama na werandzie z tyłu domu. Podeszła do niego.
Cam otoczył ją ramieniem, chroniąc przed nocnym chłodem.
– Wszystkich ułożyłaś do snu?
– Taki mój los. Chłodno dziś. – Popatrzyła w niebo na skrzące się punkciki gwiazd. – Mam nadzieję, że pogoda utrzyma się do niedzieli. – Potem przytuliła twarz do piersi męża. – Och, Cam.
– Wiem. – Pogładził ją po włosach i wtulił w nie policzek.
– Widzieć go przy kuchennym stole. Patrzeć, jak się mocuje z Jakiem i tym głupim psem. A nawet słyszeć, jak opowiada Kevinowi o nagiej kobiecie…
– Jakiej nagiej kobiecie?
Roześmiała się i odrzuciła włosy do tyłu, patrząc na niego.
– Nieważne. Tak dobrze znów mieć go w domu.
– Mówiłem ci, że on wróci. Quinnowie zawsze wracają na własną grzędę.
– Pewnie masz rację. – Pocałowała go. Ich ciepłe wargi złączyły się na długą chwilę. – Może pójdziemy na górę? – Zsunęła ręce w dół i znacząco ścisnęła go za pośladki. – Ułożę do snu i ciebie.
2
– Wstawaj, chłopie! Tu nie noclegownia.
Seth jęknął, słysząc ten głos pełen radosnego sadyzmu. Przekręcił się na brzuch i wciągnął poduszkę na głowę.
– Idź sobie stąd. Idź daleko, jak najdalej.
– Jeśli myślisz, że będziesz tu spędzał dni, śpiąc do samego południa, dobrze się zastanów. – Cam z dziką satysfakcją wyciągnął spod niego poduszkę. – Wstawaj!
Seth otworzył jedno oko i poszukał nim zegarka przy łóżku. Nie było jeszcze siódmej. Przyłożył twarz z powrotem do materaca i wymamrotał niegrzeczną propozycję po włosku.
– Jeśli ci się wydaje, że żyję już tyle lat ze Spinelli i nie wiem, że to znaczy „pocałuj mnie w dupę”, jesteś równie głupi jak leniwy.
Aby rozwiązać problem, Cam zdarł z Setha prześcieradła, złapał go za kostki i ściągnął na podłogę.
– No co, do cholery! – Goły, czując w łokciu ból od zderzenia ze stolikiem, Seth gapił się na swego prześladowcę. – Czego ty, do diabła, chcesz? To mój pokój, moje łóżko i usiłuję w nim spać.
– Wkładaj ubranie. Chcę ci coś pokazać za domem.
– Cholera, mógłbyś dać człowiekowi dwadzieścia cztery godziny, zanim się do niego weźmiesz.
– Dziecko, wziąłem się do ciebie, gdy miałeś dziesięć lat, ale jeszcze nie skończyłem. Mam dużo roboty, więc chodźmy już.
– Cam. – Anna podeszła do drzwi, trzymając się pod boki. – Mówiłam ci, żebyś go obudził, a nie maltretował.
– Jezu! – Przerażony Seth wyrwał Camowi z rąk prześcieradło i owinął się nim w pasie. – Jezu, Anno, ja jestem goły.
– No to się ubierz – doradziła mu i odeszła.
– Na zewnątrz, za domem – powiedział Cam, wychodząc z pokoju. – Za pięć minut.
– Tak, tak, tak.
Pewne rzeczy nigdy się tu nie zmieniają, pomyślał Seth, wciągając dżinsy. Nawet gdyby miał sześćdziesiąt lat, Cam nadal wyciągałby go z łóżka jak dwunastolatka.
Złapał jakąś starą koszulkę z emblematem uniwersytetu w Maryland i wciągając ją przez głowę, opuścił pokój.
Jeśli nie ma kawy, gorącej i świeżej, ktoś zarobi porządnego kuksańca w tyłek.
– Mamo, nie mogę znaleźć butów!
Seth, idąc w stronę schodów, rzucił spojrzenie na pokój Jake’a.
– Są tu na dole! – odkrzyknęła Anna. – Na środku mojej kuchni, gdzie nie powinno ich być.
– Nie te. Jezu, mamo! Inne buty!
– Poszukaj swojego tyłka – starannie wyartykułowana sugestia dobiegła z pokoju Kevina. – Głowę już tam masz.
– Za to ty nie masz problemu ze znalezieniem tyłka – rozległa się sycząca riposta. – Nosisz go bezpośrednio na ramionach.
Takie znajome pogwarki rodzinne wywołałyby uśmiech Setha, gdyby nie było dopiero przed siódmą rano. Gdyby łokieć go tak nie rwał z bólu. Gdyby sobie strzelił choć odrobinę kofeiny.
– Żadne z was nie potrafi znaleźć własnego tyłka – mruknął ponuro, schodząc ze schodów.
– O co, do licha, chodzi Camowi? – zaatakował Annę, gdy znalazł się w kuchni. – Jest jeszcze kawa? Dlaczego wszyscy tutaj budzą się z wrzaskiem?
– Cam czeka na ciebie na dworze. Tak, jest jeszcze pół dzbanka, a wszyscy budzą się z wrzaskiem, bo lubimy tak witać dzień. – Nalała kawy do grubego, białego kubka. – Sam zjesz śniadanie. Ja mam dziś wcześnie spotkanie. Nie nadymaj się, Seth. Przywiozę lody.
Dzień zaczynał powoli nabierać jaśniejszych barw.
– Rocky Road?
– Rocky Road. Jake! Zabierz te buty z mojej kuchni, zanim je rzucę psom. Seth, idź na dwór, bo zepsujesz Camowi dobry nastrój.
– O tak, wyglądał naprawdę na uradowanego, gdy mnie ściągał z łóżka – mówiąc to, Seth wyszedł kuchennymi drzwiami.
Stali tam prawie tak, jak ich narysował przed laty. Cam wpychający kciuki do kieszeni, Philip w schludnym garniturze, Ethan w czapce z daszkiem na rozwianych włosach.
Seth przełknął kawę, czując serce w gardle.
– To po to mnie wyciągałeś z łóżka?
– Te same wytworne usta. – Philip złapał go w uścisku. Oczami prawie tak złotawymi jak włosy taksował znoszoną koszulkę i spodnie Setha. – Chryste, dzieciaku, czy niczego cię nie nauczyłem? – Kręcąc głową, dotykał palcem wyszarzałego rękawa koszulki. – Najwyraźniej Włochy na nic ci się nie przydały.
– Phil, to tylko ubranie. Wkłada się je, żeby nie zmarznąć lub nie zostać aresztowanym.
Philip odsunął się z grymasem bólu.
– Gdzie popełniłem błąd?
– Według mnie wygląda okej. Dalej trochę kościsty. A to co? – Ethan pociągnął Setha za włosy. – Długie jak u dziewczyny.
– Wczoraj miał związane w śliczny mały kucyk – poinformował go Cam. – Wyglądał naprawdę słodko.
– Pieprzcie się – odparował Seth ze śmiechem.
– Kupimy ci śliczną różową kokardkę. – Ethan zachichotał i wziął Setha w objęcia.
Philip wyjął kubek z ręki Setha i pociągnął łyk.
– Pomyśleliśmy, że wpadniemy cię zobaczyć przed niedzielą.
– Dobrze was widzieć. Naprawdę dobrze. – Seth zerknął na Cama. – Mogłeś mi powiedzieć, że wszyscy tu są, zamiast mnie zrzucać z łóżka.
– Tak jest zabawniej. No dobra. – Cam zakołysał się na piętach.
– Dobra – przytaknął Philip i odstawił kubek na poręcz werandy.
– Dobra. – Ethan pociągnął Setha jeszcze raz za włosy. A potem złapał jego rękę w stalowy uchwyt.
– Co?
Cam tylko wyszczerzył zęby i złapał go za drugą rękę. Seth nie musiał nawet widzieć błysku w ich oczach, by zrozumieć.
– Ej! Żarty sobie robicie, co?
– To musi być dopełnione. – Zanim Seth zaczął się wyrywać, Philip już trzymał go za nogi. – Chyba nie boisz się zmoczyć tego wykwintnego ubranka.
– Przestańcie! – Seth próbował się szarpać i wierzgać, gdy go nieśli coraz dalej od tarasu. – Mówię wam. Ta woda jest cholernie zimna.
– Pewnie pójdzie na dno jak kamień – powiedział Ethan łagodnie, gdy taszczyli Setha do przystani. – Wygląda na to, że życie w Europie zrobiło z niego ofermę.
– Ja wam dam ofermę. – Zmagał się jednocześnie z nimi i z atakiem śmiechu. – Aż trzech potrzeba, żeby dać mi radę. Banda słabych staruszków – odgryzał się. Ale w myślach podziwiał ich silny uchwyt.
Tu Philip uniósł brwi.
– Jak myślicie, daleko zdołamy go rzucić?
– Zobaczymy. Raz – zaczął odliczanie Cam, gdy stanęli na pomoście i zaczęli nim bujać.
– Zabiję was! – Klnąc i śmiejąc się, Seth wił się jak piskorz.
– Dwa – odliczał dalej Philip, uśmiechając się szeroko. – Lepiej nabierz powietrza, dzieciaczku.
– Trzy. Witaj w domu, Seth – dokończył Ethan i jednocześnie wyrzucili go w powietrze.
Miał rację. Woda była lodowata. Aż zabrakło mu powietrza, którego oczywiście nie dość nabrał, i zmroziło go na kość. Gdy się wynurzył, wypluwając wodę i odgarniając włosy, jego bracia stali w rządku na pomoście i wyli z radości. Za nimi widać było rozświetlony przez poranne słońce stary biały dom.
Jestem Seth Quinn, poczuł. I jestem w domu.
*
Poranna kąpiel zmyła z Setha niemal całe zmęczenie po podróży samolotem. Skoro już wstał, postanowił pozałatwiać swoje sprawy. Pojechał więc znów do Baltimore, oddał wypożyczony samochód, a po krótkich negocjacjach z dilerem wrócił do domu jako dumny właściciel masywnego jaguara kabrioletu w kolorze stalowosrebrnym.
Wiedział, że prosi się o mandat za przekroczenie prędkości, ale nie mógł się oprzeć.
Sprzedawanie własnych dzieł było jak obosieczny miecz. Za każdym razem serce mu się rozdzierało, gdy rozstawał się ze swoim obrazem. Ale rozchodziły się bardzo dobrze, więc miał prawo czerpać z tego jakieś korzyści.
Bracia, pomyślał zadowolony z siebie, zzielenieją z zazdrości, gdy im zaproponuje przejażdżkę.
Wjeżdżając do St Chris, ograniczył nieco prędkość. Małe nadbrzeżne miasteczko z ruchliwym portem i cichymi uliczkami było kolejnym obrazem z jego życia, który malował mnóstwo razy.
Ulica zwana Rynkiem, pełna sklepów i restauracji, biegła równolegle do portu, gdzie w weekendy poławiacze krabów nadal rozstawiali swoje stragany, na których zaopatrywali się turyści. Tu przywozili swój całodzienny połów rybacy tacy jak Ethan.
Dalej miasto zabudowane było starymi, wiktoriańskimi domami, zwanymi „puszkami na sól”. Szalowane drewnem ściany domów, otoczonych zadbanymi trawnikami, kryły się w cieniu drzew. Staromodny, schludny wygląd i osobliwa atmosfera tego miasteczka przyciągały turystów. Przez cały weekend myszkowali po sklepach, jedli w małych restauracyjkach i odpoczywali w tanich hotelikach ze śniadaniem.
Miejscowi nauczyli się ich znosić, tak jak nauczyli się znosić wichury przychodzące znad Atlantyku i susze spalające ich pola sojowe. Tak jak nauczyli się żyć z kapryśną i tracącą powoli swą urodę zatoką.
Minął sklep Crawforda i zamarzyły mu się zwyczajne kanapki z rybą, kapiące lody w rożku i posłuchanie miasteczkowych plotek.
Po tych ulicach jeździł rowerem, ścigając się z Dannym i Willem McLeanami. Z nimi też krążył po nich w używanym chevrolecie, który kupił razem z Camem w tamte wakacje, gdy skończył szesnaście lat.
Tu siadywał jako dorastający młodzieniec przy stoliku pod parasolem, patrząc na codzienną krzątaninę w mieście i usiłując zrozumieć, dlaczego jest to jedyne miejsce na ziemi, które ma dla niego tak niepowtarzalny urok.
Nie był pewien, czy kiedykolwiek zdołał lub zdoła to pojąć.
Zjechał na parking, żeby przejść piechotą do doku. Chciał się przyjrzeć plamom światła i cienia, barwom i kształtom. Już żałował, że nie wziął ze sobą szkicownika.
Wciąż go zdumiewało, ile piękna jest na świecie. Jak na jego oczach wszystko wciąż się zmienia. Ten moment, gdy słońce pada na powierzchnię wody albo gdy wynurza się zza chmury.
Albo tam, pomyślał, ten zarys policzka małej dziewczynki patrzącej na mewę. Sposób, w jaki rozchyla usta do śmiechu czy jak z absolutną ufnością splata swoje paluszki z palcami matki.
W tym wszystkim jest niezwykła siła.
Stanął i patrzył, jak biała łódź pruje niebieskie wody, a jej pełne żagle łopoczą na wietrze.
Poczuł, że pragnie znów wypłynąć na wodę. Poczuć ją pod łodzią, utożsamić się z jej żywiołem. Może by porwał Aubrey na kilka godzin. Zajrzy jeszcze w parę miejsc, a potem wstąpi do przystani i spróbuje ją wykraść.
Lustrując ulicę, ruszył w stronę auta. Jego uwagę zwrócił szyld wymalowany nad wejściem do jednego ze sklepów. „Pąk i Kwiat”, przeczytał. Kwiaciarnia. Coś nowego. Podszedł bliżej, przyglądając się dekoracyjnym doniczkom po obu stronach szyby.
Okno wystawowe zapełnione było kwiatami i innymi przedmiotami dekoracyjnymi. Nawet pomysłowe, pomyślał Seth, patrząc z rozbawieniem na białą krowę w czarne kropki z bratkami na grzbiecie.
W dolnym prawym rogu wystawy ozdobnymi literami napisane było: „Właściciel – Drusilla Whitcomb Banks”.
Takiego nazwiska nie znał, a ponieważ szyld informował, że sklep istnieje od września ubiegłego roku, wyobraził sobie, że to jakaś zrzędliwa starsza wdowa. Siwe włosy, pomyślał, wykrochmalona suknia w kwiatowy wzór, do tego praktyczne miękkie pantofle i okulary zawieszone na szyi na złotym łańcuszku.
Ona i jej mąż przyjeżdżali pewnie do St Chris na długie weekendy, a gdy on zmarł, miała za dużo pieniędzy i czasu. Więc przeniosła się tutaj i otworzyła małą kwiaciarnię, by być tam, gdzie razem miło spędzali czas, i robić coś, o czym marzyła od lat.
Wymyślając tę historię, już polubił panią Whitcomb Banks i jej nonszalancką kotkę – bo musiała przecież mieć kotkę – o imieniu Ernestyna.
Postanowił sprawić przyjemność jej i ważnym w jego życiu kobietom. Z myślą o kupnie kwiatów otworzył drzwi przy akompaniamencie dźwięczących dzwoneczków.
Właścicielka ma zmysł artystyczny, pomyślał. To nie tylko kwiaty, ale malarska kompozycja. Kwiaciarka wręcz namalowała swój sklep, używając całej palety kolorów, różnorodnych kształtów i kontrastujących ze sobą faktur. Był schludny, ale nie było w nim, tak jak się spodziewał, pozbawionego fantazji, formalnego porządku.
Wiedział na tyle dużo o kwiatach z czasów mieszkania z Anną, by zauważyć, jak pomysłowo zestawiła ciepły róż gerber z intensywnym błękitem ostróżek, śnieżną biel lilii z elegancką czerwienią róż. Te plamy kolorów poprzetykane były akcentami zieleni, którym nadano różne formy – wachlarzowate, spiczaste, podłużne.
I znów zabawne ozdoby, zauważył urzeczony. Żeliwne świnki, żaby grające na fletach, gargulce o złośliwie wykrzywionych mordkach.
Było tam też mnóstwo doniczek i wazonów, wstążek i koronek, płaskie naczynia z ziołami i bujne rośliny doniczkowe. Wnętrze sprawiało wrażenie artystycznej graciarni, w której ograniczona przestrzeń była bardzo dobrze wykorzystana. Nad tym wszystkim unosiły się bajkowe tony Popołudnia fauna.
Nieźle pomyślane, pani Whitcomb Banks, zauważył i nastawił się na wydanie masy pieniędzy.
Kobieta, która wyszła z tylnych drzwi za długą ladą, nie odpowiadała wyobrażeniu Setha o utalentowanej wdowie, lecz z pewnością pasowała do tego fantazyjnego ogrodu.
Przyznał swojej wdowie dodatkowe punkty za zatrudnienie sprzedawczyni, która kojarzyła mu się z wróżkami i zaklętymi księżniczkami.
– W czymś pomóc?
– O tak. – Seth podszedł do lady i przyjrzał się ekspedientce.
Wysoka, szczupła i wypielęgnowana jak róża, pomyślał. Jej włosy, prawdziwie czarne, ostrzyżone były na krótko, podkreślając śliczny kształt głowy i odsłaniając piękną szyję. Taki wygląd, jak sądził, cechuje kobietę odważną i pewną siebie.
Brak obramowania z włosów podkreślał tylko doskonały owal jej twarzy o cerze delikatnej jak kość słoniowa. Bogowie byli w dobrym nastroju w dniu, w którym ją tworzyli. Wyposażyli ją w parę podłużnych oczu w kształcie migdałów, zielonych jak mech, z bursztynowymi obwódkami wokół źrenic.
Nos miała mały i prosty, szerokie i pełne usta pasowały do oczu. Umalowała je intensywnym, uwodzicielskim różem.
W jej brodzie był ledwo dostrzegalny rowek, tak jakby stwórca wyraził swą aprobatę lekkim muśnięciem palca.
Zapragnął namalować tę twarz. Nie miał wątpliwości, że to zrobi. A także resztę. Już widział ją leżącą na posłaniu z płatków róży, jej bajkowe oczy żarzące się sennym blaskiem, jej wargi nieco wygięte, jakby właśnie obudziła się ze snu o kochanku.
Nie przestawała się uśmiechać, gdy wciąż na nią patrzył, tylko uniosła ciemne skrzydła brwi.
– A więc w czym mogę pomóc?
Głos ma dobry, zadumał się Seth. Silny i gładki. Nietutejszy, osądził.
– Możemy zacząć od kwiatów – powiedział. – To wspaniały sklep.
– Dziękuję. O jakich kwiatach pan dziś myśli?
– Zaraz do tego dojdziemy. – Pochylił się nad ladą. W St Chris wszyscy mieli zawsze czas na małą pogawędkę. – Od dawna pani tu pracuje?
– Od początku. Jeśli pan potrzebuje coś na Dzień Matki, mam śliczne…
– Nie, Dzień Matki mam już załatwiony. Pani nie jest stąd. Ten akcent – wyjaśnił, widząc, że znów unosi brwi. – Nie Wybrzeże. Może bardziej na północ.
– Bardzo dobrze. Dystrykt Kolumbia.
– No tak, a nazwa sklepu, „Pąk i Kwiat”, to z Whistlera?
Po jej twarzy przemknęło zaskoczenie i ciekawość.
– Rzeczywiście, tak. Pan pierwszy na to wpadł.
– Jeden z moich braci jest w tym dobry. Ja nie pamiętam dokładnie cytatu. Coś o doskonałości pąka i kwiatu.
– „Arcydzieło powinno się jawić malarzowi jak kwiat: doskonałe tak w pąku, jak i w kwiecie”.
– O, właśnie. Rozpoznałem to pewnie dlatego, że sam to robię. Maluję.
– Naprawdę? – Przypomniała sobie, że ma być cierpliwa, poddać się rytmowi. Cechą małego miasteczka była powolna, rozwlekła konwersacja z obcymi. Ona też już go oceniła. Jego twarz była jakby trochę znajoma, a uderzająco niebieskie oczy wydawały się szczere i bezpośrednie w wyrażaniu zainteresowania. Nie zniży się do flirtu, na pewno nie po to, żeby coś sprzedać, ale może okazać życzliwość.
Przyjechała do St Chris z zamiarem, żeby być życzliwa.
Ponieważ myślała, że on maluje domy lub mieszkania, zastanawiała się nad czymś odpowiednim na jego kieszeń.
– Pan tutaj pracuje?
– Teraz tak. Wyjeżdżałem. A pani tu sama pracuje? – Rozejrzał się, oceniając, ile pracy trzeba włożyć w utrzymanie takiego ogrodu. – Czy właścicielka często zagląda?
– Pracuję sama, jak na razie. Ja jestem właścicielką.
Popatrzył znów na nią i zaczął się śmiać.
– O rany, zupełnie nie trafiłem. Miło mi panią poznać, Drusillo Whitcomb Banks. – Wyciągnął rękę. – Jestem Seth Quinn.
Seth Quinn. Odruchowo podała mu rękę i sama dokonała w myślach błyskawicznej korekty. Tej twarzy nie widziała nigdzie w mieście, tylko w czasopiśmie, przypomniała sobie. Nie malarz domów, pomimo starych dżinsów i spranej koszulki, lecz artysta. Tutejszy chłopak, zbierający honory w Europie.
– Podziwiam pana twórczość – oznajmiła.
– Dziękuję. A ja pani. Ale ja chyba panią od niej odrywam. Zaraz to naprawię. Muszę zrobić wrażenie na kilku damach. Proszę mi w tym pomóc.
– Damach? Liczba mnoga?
– Tak. Trzy, nie, cztery – poprawił, przypominając sobie Aubrey.
– Aż dziw, że ma pan czas malować, panie Quinn.
– Seth. Jakoś sobie radzę.
– Z pewnością. – Pewien typ mężczyzn zawsze sobie radził. – Kwiaty cięte, kompozycje czy rośliny doniczkowe?
– Hhm… cięte, w ładnym opakowaniu. Tak będzie bardziej romantycznie, prawda? Niech pomyślę. – Zastanowił się, kiedy gdzie pojedzie, i postanowił, że najpierw wpadnie do Sybill. – Pierwsza ma wyrobiony gust, jest szykowną intelektualistką o praktycznym umyśle i miękkim sercu. Chyba róże.
– Jeśli chce pan być przewidywalny.
Spojrzał na Dru.
– Niech będę zatem nieprzewidywalny.
– Chwileczkę. Mam coś na zapleczu, co powinno się panu spodobać.
Coś mi się już tutaj podoba, pomyślał, gdy ruszyła ku drzwiom na zaplecze. Klepnął się lekko w serce.
Chodząc po sklepie, myślał: Philip pochwaliłby czystą, klasyczną linię jej kostiumu, Ethan zastanawiałby się, jak jej pomóc w pracy przy prowadzeniu sklepu, a Cam… cóż, Cam spojrzałby na nią przeciągle i posłałby jej szeroki uśmiech.
Seth przypuszczał, że w nim tkwiło po trochu każdego z nich.
Wróciła, dźwigając naręcze egzotycznych roślin o opływowych kształtach i jakby nawoskowanych kwiatach koloru bakłażana.
– Kalie – oznajmiła mu. – Eleganckie, proste, z klasą, o wytwornym kolorze.
– Rozgryzła ją pani.
Wstawiła kwiaty do stożkowatego wazonu.
– Następna?
– Ciepła, staromodna i prosta w najlepszym znaczeniu. – Uśmiechał się już na samą myśl o Grace. – Słodka, ale niecukierkowa, o stalowym kręgosłupie.
– Tulipany – orzekła i podeszła do otwartej szafy chłodniczej. – Raczej te delikatnie różowe. Spokojny kwiat, mocniejszy, niż się wydaje – dodała, przynosząc je bliżej, żeby zobaczył.
– Bingo. Jest pani dobra.
– Jestem. – Sprawiało jej to radość, nie tyle ze względu na interes, ile dla samej zabawy. Dlatego właśnie otworzyła kwiaciarnię. – A trzecia?
Aubrey. Zastanawiał się, jak opisać Aubrey.
– Młoda, świeża, zabawna. Odporna, bez granic lojalna.
– Zaraz. – Mając w głowie ten opis, Dru znów wybiegła na zaplecze. Wróciła z pękiem słoneczników wielkich jak talerze deserowe.
– Jezu, są idealne! Drusillo, pracuje pani w odpowiedniej branży.
Przyjęła to jako największy komplement.
– Nie ma sensu pracować w nieodpowiedniej. Ale zdaje się, że pobije pan u mnie rekord jednorazowego zakupu. Jestem Dru.
– Miło mi.
– A czwarta szczęściara?
– Dzielna, piękna, mądra i seksowna. O sercu jak… – sercu Anny, pomyślał – o sercu nie do opisania. Najcudowniejsza kobieta, jaką znam.
– A zna pan, jak widać, całkiem sporo. Jedna minutka. – Znów wyszła. Podziwiał słoneczniki, gdy Dru wróciła, niosąc lilie azjatyckie w kolorze triumfalnej czerwieni.
– Ach! Typowa Anna. – Dotknął ręką jednego z jasnoczerwonych płatków. – Kompletna Anna. Dzięki pani będę bohaterem.
– Cieszę się. Zapakuję je i zawiążę na każdym bukiecie wstążkę w odpowiednim kolorze. Będzie je pan trzymał ostrożnie?
– Tak, dam sobie radę.
– Karnety są wliczone w cenę. Może pan wybrać ze stojaka na ladzie.
– Nie potrzebuję karnetów. – Patrzył, jak nakłada na każdą łodygę fiolki z wodą. Nie ma obrączki, zauważył. I tak by ją malował, ale gdyby była mężatką, musiałby się wstrzymać z pozostałymi planami.
– A pani jakim jest kwiatem?
Rzuciła mu spojrzenie, układając pierwszy bukiet w wyłożonym ligniną białym kartonie.
– Wszystkimi. Lubię rozmaitość. – Przewiązała bukiet ciemnopurpurową wstążką. – Podobnie jak pan.
– Z wielką niechęcią muszę rozwiać mit o posiadaniu przeze mnie haremu. To siostry – powiedział, wskazując na kwiaty. To znaczy, słoneczniki są dla siostrzenicy, pozostałe dla kuzynek lub sióstr. Dokładne pokrewieństwo jest niezbyt jasne.
– Uhm.
– To żony moich braci – wyjaśnił – i najstarsza córka jednego z nich. Musiałem się wytłumaczyć, bo mam zamiar panią malować.
– Ach tak? – Drugi karton przewiązała różową wstążką z lamówką z białej koronki. – Naprawdę?
Wyjął kartę kredytową i położył ją na ladzie, podczas gdy ona pakowała słoneczniki.
– Pewnie pani myśli, że chodzi mi tylko o to, żeby panią rozebrać, i przyznaję, że nie miałbym nic przeciwko temu.
Odwinęła z kłębka złotą wstążeczkę.
– Dlaczego miałby pan mieć?
– No właśnie. Ale dlaczegóż by nie zacząć od twarzy? To świetna twarz. Naprawdę podoba mi się kształt pani głowy.
Po raz pierwszy pakowanie poszło jej trochę niezręcznie. Roześmiała się lekko, przerwała i spojrzała wprost na Setha.
– Kształt mojej głowy?
– Jasne. Pani też się podoba, bo nie nosiłaby pani takiej fryzury. Jest niezwykle wymowna przy minimum zachodu.
– Pan świetnie określa kobiety w kilku zwięzłych frazach – stwierdziła, wiążąc kokardę.
– Lubię kobiety.
– Zauważyłam. – Kiedy skończyła pakować czerwone lilie, do kwiaciarni weszła dwójka klientów. Zaczęli oglądać kwiaty.
Bardzo dobrze, pomyślała Dru. Pora już skończyć załatwianie tego artystycznego pana Quinna.
– Pochlebia mi, że pan podziwia kształt mojej głowy. – Wzięła jego kartę kredytową, by pobrać zapłatę. – I że ktoś z pana talentem i reputacją chciałby mnie malować. Ale jestem tu bardzo zajęta i nie mam zbyt wiele wolnego czasu. A ten, który mam, traktuję wyjątkowo egoistycznie.
Podała mu kwotę zapłaty i paragon do podpisania.
– Zamyka pani codziennie o szóstej, a w niedzielę jest nieczynne.
Pomyślała, że powinna być już zła, ale zamiast tego była zaintrygowana.
– Niczego pan nie przeoczy, prawda?
– Liczy się każdy szczegół. – Podpisał rachunek, wziął jeden karnet do kwiatów i odwrócił na drugą, pustą stronę.
Naszkicował na nim pośpiesznie jej twarz jako kwiat na wysmukłej łodyżce, dodał swój domowy numer telefonu i podpisał się.
– Na wypadek, gdyby pani zmieniła zdanie – rzekł, podając jej rysunek.
Obejrzała go i wygięła znacząco wargi.
– Mogłabym to pewnie sprzedać na aukcji internetowej za niezłą sumkę.
– Na to ma pani zbyt wielką klasę. – Złożył pudełka z kwiatami jedno na drugim i podniósł je. – Dziękuję za kwiaty.
– Zapraszam. – Obeszła ladę i otworzyła mu drzwi. – Mam nadzieję, że spodobają się pana… siostrom.
– Na pewno – rzucił jej ostatnie spojrzenie przez ramię. – Jeszcze tu wrócę.
– Jestem tu cały czas. – Chowając do kieszeni szkic, zamknęła drzwi.
*
Wspaniale było zobaczyć Sybill i spędzić godzinę tylko z nią. Patrzeć, z jaką przyjemnością układa kwiaty w wysokim, szklanym wazonie.
Były dla niej idealne, stwierdził, podobnie jak dom, który kupiła i urządziła razem z Philipem. Masywna wiktoriańska kamienica ze stylizowanymi ornamentami pasowała do niej doskonale.
W ciągu tych lat Sybill zmieniała fryzury, ale teraz wróciła do swej ulubionej. Jej lśniące włosy, sięgające prawie ramion, miały kolor drogiego futra z norek.
Nie umalowała ust, pracując tego dnia w domu, włożyła prostą białą bluzkę i luźne czarne spodnie, co było w jej odczuciu swobodnym ubraniem.
Była matką dwójki żywiołowych dzieci, a z zawodu socjologiem i wziętą autorką tekstów z tej dziedziny. W oczach Setha była uosobieniem spokoju.
Dobrze wiedział, że ten spokój osiągnęła wielkim wysiłkiem.
Wyrosła w tej samej rodzinie, co jego matka. Dwie przyrodnie siostry różniły się od siebie jak dwie strony monety.
Ponieważ jednak na każde wspomnienie o Glorii DeLauter doznawał skurczu żołądka, odsunął ją od siebie i skupił myśli na Sybill.
– Gdy ty, Phil i dzieci przyjechaliście do Rzymu przed kilkoma miesiącami, nie przypuszczałem, że następnym razem spotkamy się tutaj.
– Ja chciałam, żebyś wrócił. – Nalała do szklanek mrożonej herbaty. – To całkiem egoistyczne z mojej strony, ale chciałam cię tu z powrotem. Czasem w trakcie jakichś zajęć zatrzymywała mnie nagła myśl: „Czegoś brakuje. Ale czego? A potem: No, tak, Setha. Brakuje Setha. Głupie, co?”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki