Błękitna zatoka. Saga rodu Quinnów. Tom 4 - Nora Roberts - ebook + audiobook

Błękitna zatoka. Saga rodu Quinnów. Tom 4 ebook

Nora Roberts

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czwarta, ostatnia część wzruszającej „Sagi rodu Quinnów”, autorstwa niekwestionowanej królowej romansów – Nory Roberts.

Dla Setha to była długa podróż. Po koszmarze życia z uzależnioną od narkotyków matką, przygarnięty przez rodzinę Quinnów, dorastał z trzema starszych braćmi, którzy otoczyli go miłością. Teraz wraca z Europy, ciesząc się prestiżem uznanego artysty.

Cam, Ethan i Phillip, ich żony i dzieci, tworzą wokół niego błogosławiony chaos klanu Quinnów. A on znów wypoczywa w niebiesko-białym domku, gdzie łódź czeka na przystani, bujany fotel na ganku, a pies gania na podwórzu.

Lecz w rodzinnej miejscowości wiele się zmieniło. Najbardziej intrygującą nowością jest pojawienie się Dru, lubiącej wyzwania właścicielki małej kwiaciarni. A w Sethcie dostrzega ona kolejne wyzwanie... Zafascynowani sobą nie zauważają ciemnych chmur, jakie się nad nimi gromadzą. Ich relacje czeka ciężka próba.

Czy tajemnice z przeszłości zniszczą nowe życie i nową miłość Setha?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 399

Oceny
4,7 (238 ocen)
178
48
9
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KarolkaK123

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna wzruszająca saga ... ciężko się rozstać z bohaterami ..coś pięknego ❤️
10
amizade

Nie oderwiesz się od lektury

Dobre zamknięcje cyklu
00
Nati_Milenka

Nie oderwiesz się od lektury

Książki Nory Roberts zawsze są dobrym wyborem. A to zdecydowanie jedna z moich ulubionych serii. 😊😁
00
Teresa16

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna lektorka całej 4-o tomowej sagi. Plecam.
00
Ola64

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Rozdział 1

1

Wra­cał do domu.

W kra­jo­bra­zie Wschod­niego Wybrzeża Mary­landu prze­wa­żały bagna, roz­le­wi­ska i roz­le­głe pola uprawne z rzę­dami wypro­sto­wa­nych jak żoł­nie­rze roślin. Prze­ci­nały je rzeki o sze­roko roz­la­nych ujściach i nie­wiel­kie stru­myki, w któ­rych bro­dziły cza­ple.

Wybrzeże to rów­nież zatoka pełna błę­kit­nych kra­bów i łowiący je rybacy.

Mimo że miesz­kał już w wielu miej­scach, zawsze, od pierw­szej, nie­szczę­śli­wej dekady swego życia po ostat­nie lata, gdy zbli­żał się już do trzy­dziestki, dom koja­rzył mu się wyłącz­nie z Wybrze­żem.

W pamięci miał nie­zli­czone wspo­mnie­nia i obrazy tego domu. Wszyst­kie były cudowne i jaśniały w jego duszy sło­necz­nym bla­skiem lśnią­cym na wodach zatoki Che­sa­pe­ake.

Gdy prze­jeż­dżał przez most, okiem mala­rza pra­gnął uchwy­cić inten­sywny błę­kit wody i śli­zga­jące się po jej powierzchni łódki, białe grzywy fal i mewy nur­ku­jące po zdo­bycz. I ostrą kra­wędź lądu wci­na­ją­cego się w wodę, a dalej od brzegu roz­prze­strze­nia­ją­cego się pla­mami brą­zów i zie­leni. Roz­po­zna­wał liście kau­czu­kow­ców i dębów, pośród któ­rych jaśniało kolo­rowe wio­senne kwie­cie ską­pane w pro­mie­niach słońca.

Chciał zapa­mię­tać ten moment, tak jak pamię­tał tam­ten, kiedy po raz pierw­szy zna­lazł się na dru­gim brzegu zatoki, zwa­nym Wschod­nim Wybrze­żem – zamknięty w sobie, wystra­szony chło­piec u boku czło­wieka, który obie­cał mu nor­malne życie.

*

Sie­dział w samo­cho­dzie obok męż­czy­zny, któ­rego pra­wie nie znał. Wszystko, co posia­dał, to ubra­nie na grzbie­cie i kilka oso­bi­stych rze­czy w papie­ro­wej tor­bie.

Żołą­dek ści­skał mu się z napię­cia, ale sta­rał się przy­brać znu­dzony wyraz twa­rzy i gapił się przez okno.

Dopóki był z tym face­tem, nie był z nią. I to było naj­waż­niej­sze.

Poza tym star­szy gość był cał­kiem w porządku.

Nie cuch­nął gorzałą ani tuszu­ją­cymi jej odór mię­tów­kami, jak nie­któ­rzy z faga­sów przy­pro­wa­dza­nych przez Glo­rię do nory, w któ­rej miesz­kał razem z nią. Ten stary, Ray, był już u nich parę razy i zawsze przy­no­sił mu ham­bur­gera lub pizzę.

I roz­ma­wiał z nim.

Ze swego chło­pię­cego doświad­cze­nia wie­dział, że doro­śli nie roz­ma­wiali z dziećmi. Stro­fo­wali je i gadali o nich, ale z nimi nie mówili.

A Ray mówił, a także słu­chał. A kiedy zapy­tał wprost, czy on – jesz­cze dziecko – chce z nim zamiesz­kać, chło­piec nie poczuł wcale dła­wią­cego stra­chu ani gorą­cej fali prze­ra­że­nia. Poczuł, że być może, ale tylko być może, zła­pał jakąś szansę.

Być z daleka od niej. Na tym mu naj­bar­dziej zale­żało. A im dalej odjeż­dżali, tym bar­dziej odda­lał się od niej.

Gdyby coś się oka­zało nie tak, mógł prze­cież uciec. Facet był naprawdę stary. Potężny, to prawda, ale stary. Miał zupeł­nie siwe włosy i sze­roką, pomarsz­czoną twarz.

Rzu­cał na tę twarz szyb­kie, ukrad­kowe spoj­rze­nia, by ją zapa­mię­tać.

Stary miał wyraź­nie nie­bie­skie oczy, co było tro­chę dziwne, gdyż on sam miał bar­dzo podobne.

Miał też silny głos, ale wcale nie krzy­czał. Mówił spo­koj­nie, jakby z oznaką zmę­cze­nia. I wyglą­dał na zmę­czo­nego.

– Pra­wie w domu – powie­dział Ray, gdy dojeż­dżali do mostu. – Głodny?

– Nie wiem. Chyba tak.

– Z tego, co wiem, chło­paki są zawsze głodni. Wycho­wa­łem już trzy takie „worki bez dna”.

W jego gło­sie pobrzmie­wała weso­łość, ale nieco wymu­szona. Choć chło­piec miał dopiero dzie­sięć lat, potra­fił roz­po­znać fał­szywy ton.

Pomy­ślał, że byli już wystar­cza­jąco daleko na wypa­dek, gdyby musiał ucie­kać. Posta­no­wił więc wyło­żyć karty na stół i dowie­dzieć się, co tu było grane.

– Dla­czego pan mnie zabiera do swo­jego domu?

– Bo potrze­bu­jesz domu.

– Ale naprawdę. Ludzie nie robią bez powodu takich głu­pich rze­czy.

– Nie­któ­rzy robią. Ja i Stella, moja żona, robi­li­śmy wła­śnie takie głu­pie rze­czy.

– Ona wie, że pan mnie przy­wie­zie?

Ray uśmiech­nął się smutno.

– Na swój spo­sób. Umarła jakiś czas temu. Ale polu­bił­byś ją. Zmie­rzy­łaby cię tylko wzro­kiem i zaraz zawi­nę­łaby rękawy…

Nie wie­dział, co odpo­wie­dzieć.

– Co ja mam robić, jak już tam przy­je­dziemy?

– Żyć – odparł Ray. – Być chłop­cem. Cho­dzić do szkoły, łobu­zo­wać. Nauczę cię żeglo­wać.

– Na łodzi?

Ray roze­śmiał się gło­śno, wypeł­nia­jąc swym grzmią­cym gło­sem wnę­trze samo­chodu, a chło­piec poczuł nagle odprę­że­nie w ści­śnię­tym napię­tymi ner­wami żołądku.

– Taak, na łodzi. Dosta­łem głu­piego szcze­niaka, zawsze mi się takie tra­fiają, i pró­buję go przy­uczyć do gospo­dar­stwa. Możesz mi w tym pomóc. Będziesz miał obo­wiązki, wszystko zapla­nu­jemy. Usta­limy zasady, któ­rych będziesz prze­strze­gał. Nie myśl, że ze mną jest tak łatwo tylko dla­tego, że jestem stary.

– Pan dał jej pie­nią­dze?

Ray ode­rwał na moment wzrok od drogi i spoj­rzał w oczy tego samego koloru, co jego wła­sne.

– Tak. Z tego, co wiem, tylko to do niej prze­ma­wia. Cie­bie ni­gdy nie rozu­miała, co, mały?

W chłopcu wzbie­rało jakieś nie­okre­ślone uczu­cie, wzbu­rze­nie zmie­szane z nadzieją.

– Gdy pan będzie miał mnie dość albo pan zmieni zda­nie, ode­śle mnie pan z powro­tem. Ja nie chcę tam wra­cać.

Byli już za mostem i Ray zatrzy­mał auto w zatoczce przy dro­dze. Obró­cił swój masywny tułów tak, by być twa­rzą w twarz z chłop­cem.

– Na pewno będę miał cie­bie dość, w moim wieku mam prawo być cza­sem zmę­czony. Ale przy­rze­kam ci tu i teraz, daję ci słowo: nie ode­ślę cię z powro­tem.

– A jeśli ona…

– Nie pozwolę jej cie­bie zabrać – Ray uprze­dził jego pyta­nie. – Żeby nie wiem co się działo. Jesteś teraz mój. Nale­żysz do mojej rodziny. I zosta­niesz ze mną tak długo, jak zechcesz. Gdy Quinn coś obie­cuje – dodał, wycią­ga­jąc rękę – dotrzy­muje słowa.

Seth spoj­rzał na wycią­gniętą dłoń i gwał­tow­nie cof­nął swoją.

– Nie lubię, gdy ktoś mnie dotyka.

Ray ski­nął głową.

– Okej. I tak masz moje słowo honoru. – Wje­chał z powro­tem na szosę i jesz­cze raz spoj­rzał na chłopca. – Pra­wie w domu – powtó­rzył.

Ray Quinn zmarł po kilku mie­sią­cach, ale słowa dotrzy­mał. Jego obo­wiązki prze­jęli trzej mło­dzi ludzie, któ­rych wziął kie­dyś na wycho­wa­nie. To oni poda­ro­wali wystra­szo­nemu, podejrz­li­wemu, chu­demu chłopcu nowe życie.

Stwo­rzyli mu dom i wycho­wali na męż­czy­znę.

Came­ron – ner­wus, cho­le­ryk i cygań­ska natura, Ethan – cier­pliwy, spo­kojny rybak, oraz Phi­lip – ele­gancki i bystry. Bro­nili go, wal­czyli o niego. Ura­to­wali go.

Jego bra­cia.

*

Popo­łu­dniowe słońce rzu­cało zło­tawy blask na poro­śnięte trawą bagna, roz­le­wi­ska i pola z rzę­dami upraw. Gdy omi­jał mia­steczko St Chri­sto­pher, przez otwarte w samo­cho­dzie okna poczuł zapach wody.

Przez chwilę myślał, żeby skrę­cić do mia­sta i poje­chać naj­pierw do sta­rej, cegla­nej stoczni jach­to­wej, gdzie Quin­no­wie wciąż budo­wali drew­niane łodzie na zamó­wie­nie. Przez osiem­na­ście lat, tro­chę spry­tem, ale przede wszyst­kim ciężką pracą, zdo­byli sobie repu­ta­cję solid­nej firmy, reali­zu­jąc tym samym swe marze­nia.

Pew­nie tam nawet teraz byli. Cam klął, wykań­cza­jąc jakiś detal w kabi­nie. Ethan spo­koj­nie szli­fo­wał deski. Phil w biu­rze na pię­terku obmy­ślał nową kam­pa­nię rekla­mową.

Mógłby prze­je­chać koło Craw­forda, wziąć zgrzewkę piwa. Może wypi­liby po jed­nym zim­nym piwie, choć bar­dziej praw­do­po­dobne było to, że Cam rzu­ciłby mu mło­tek i kazał zabie­rać się do roboty.

Byłoby miło, ale nie tam go teraz cią­gnęło naj­bar­dziej. Nie tam gnało go wąską wiej­ską szosą pośród bagien wyła­nia­ją­cych się z cie­nia i sęka­tych drzew w lśnią­cej sza­cie majo­wego listo­wia.

Ze wszyst­kich miejsc, które kie­dy­kol­wiek widział – wiel­kie kopuły i wieże Flo­ren­cji, wystawna uroda Paryża czy osza­ła­mia­jące zie­lone wzgó­rza Irlan­dii – nic ni­gdy nie chwy­tało go za serce i nie ści­skało za gar­dło tak, jak widok tego sta­rego bia­łego domu z nieco wypło­wia­łymi nie­bie­skimi okien­ni­cami, przy­cup­nię­tego na tra­wia­stym wzgó­rzu opa­da­ją­cym ku gład­kiej tafli wody.

Zatrzy­mał się na pod­jeź­dzie za starą białą vettą, która nale­żała jesz­cze do Raya i Stelli Quin­nów. Samo­chód wyglą­dał tak nie­ska­zi­tel­nie jak w dniu, gdy wyje­chał z salonu sprze­daży. To zasługa Cama, pomy­ślał Seth. Cam powie­działby, że to sprawa sza­cunku dla wyjąt­ko­wej maszyny. Ale tak naprawdę cho­dziło wyłącz­nie o Raya i Stellę, o rodzinę. O miłość.

Bez na podwórku przed domem ugi­nał się pod kwia­tami. To też był sym­bol miło­ści. Gdy miał dwa­na­ście lat, poda­ro­wał krzew Annie na Dzień Matki.

Pamię­tał, że się popła­kała. Z jej dużych brą­zo­wych oczu pły­nęły łzy, gdy śmie­jąc się, wodziła wzro­kiem za nim i Camem, sadzą­cymi jej krzew.

Anna była żoną Cama, a więc jego „sio­strą”. Ale teraz rozu­miał, że w głębi duszy była dla niego także matką.

Quin­no­wie znali się na potrze­bach duszy.

Wysiadł z samo­chodu i chło­nął cudowny spo­kój. Nie był już chu­dym wyrost­kiem o wiel­kich sto­pach i podejrz­li­wym spoj­rze­niu.

Dorósł do swo­ich stóp. Przy wzro­ście ponad metr osiem­dzie­siąt i kości­stej budo­wie robił się nie­zgrabny, gdy tylko prze­sta­wał o sie­bie dbać. Włosy mu pociem­niały; nie miał już tej jasnej wie­chy z mło­dych lat. Gdy prze­cze­sał je dło­nią, przy­po­mniał sobie, że miał je przy­strzyc przed wyjaz­dem z Rzymu.

Chło­paki go pew­nie skarcą za ten mały kucyk, będzie więc musiał zre­zy­gno­wać z niego na jakiś czas, dla zasady.

Wzru­szył ramio­nami i wkła­da­jąc ręce do kie­szeni zno­szo­nych dżin­sów, ruszył spa­cer­kiem, lustru­jąc oko­licę. Kwiaty Anny, fotele bujane na ganku, las obok domu, po któ­rym bie­gał do woli jako chło­piec.

Nad wodą koły­sał się stary pomost z przy­cu­mo­wa­nym do niego jed­no­masz­to­wym jach­tem.

Sta­nął, zwró­ciw­szy swą opa­loną, szczu­płą twarz w stronę wody. Jego mocne, pełne wargi zło­żyły się do uśmie­chu. Cię­żar, z któ­rego nie zda­wał sobie wcze­śniej sprawy, a który dźwi­gał w sercu, zaczął z niego opa­dać.

Usły­szał jakiś sze­lest w lesie. Odwró­cił się, jesz­cze z daw­nego chło­pię­cego nawyku, szybko i czuj­nie. Spo­śród drzew wypa­dła jak pocisk czarna kulka.

– Głu­pol! – jego głos zabrzmiał wład­czo i jed­no­cze­śnie rado­śnie. Na ten okrzyk psa zarzu­ciło i zatrzy­mało w miej­scu; z oklap­nię­tymi uszami i wywie­szo­nym języ­kiem obser­wo­wał przy­by­sza.

– Chodź tu, to wcale nie było tak długo. – Przy­kuc­nął i wycią­gnął rękę. – Pamię­tasz mnie?

Głu­pol, z głup­ko­wa­tym gry­ma­sem pyska, od któ­rego został tak nazwany, padł nagle na zie­mię i wywró­cił się do góry brzu­chem, pod­da­jąc się piesz­czo­cie.

– O tak, wła­śnie o to nam cho­dzi.

W tym domu zawsze był pies. Zawsze była łódka przy pomo­ście, bujak na ganku i pies na podwó­rzu.

– Pamię­tasz mnie, co? – Głasz­cząc Głu­pola, spoj­rzał na odle­gły koniec podwó­rza, gdzie Anna zasa­dziła hor­ten­sję na gro­bie jego uko­cha­nego psa, wier­nego Głup­tasa.

– Jestem Seth – dodał cicho. – Może za długo mnie tu nie było.

Dobiegł go odgłos sil­nika i pisk opon na zakrę­cie wzię­tym odważ­nie, nieco za ostro. Seth jesz­cze wsta­wał, gdy pies sko­czył na nogi i popę­dził w tamtą stronę.

Szedł za nim powoli, pra­gnąc delek­to­wać się tą chwilą. Usły­szał trza­śnię­cie drzwi samo­chodu, a póź­niej melo­dyjny głos prze­ma­wia­jący do psa.

Potem zoba­czył ją samą, Annę Spi­nelli Quinn, z masą ciem­nych, skrę­co­nych wło­sów, teraz potar­ga­nych przez wiatr w cza­sie jazdy, wycią­ga­jącą z samo­chodu cięż­kie torby z zaku­pami.

Uśmiech­nął się sze­roko na widok jej prób obro­nie­nia się przed sza­leń­czymi obja­wami uczu­cia ze strony psa.

– Ile razy musimy cię tego uczyć? – grzmiała. – Nie wolno ska­kać na ludzi, zwłasz­cza na mnie. A szcze­gól­nie wtedy, gdy mam na sobie kostium.

– Kostium świetny! – zawo­łał Seth. – Nogi jesz­cze lep­sze.

Gwał­tow­nie odwró­ciła głowę, a ciem­no­brą­zowe oczy roz­sze­rzyły się pod wpły­wem zasko­cze­nia i ser­decz­nej rado­ści.

– O, mój Boże! – Nie zwa­ża­jąc na zawar­tość toreb, wrzu­ciła je z powro­tem do samo­chodu i puściła się bie­giem.

Zła­pał ją, uniósł pół metra w górę i zakrę­ciw­szy wokół sie­bie, posta­wił na ziemi. Ale jej nie puścił, tylko scho­wał twarz w jej wło­sach.

– Cześć!

– Seth, Seth! – Ści­skała go, nie zwra­ca­jąc uwagi na psa, który ska­kał i uja­dał, usi­łu­jąc za wszelką cenę wsu­nąć pomię­dzy nich swój pysk. – Nie mogę uwie­rzyć. Ty tutaj?!

– Tylko nie płacz.

– Może tro­szeczkę. Pokaż no się. – Odchy­liła się do tyłu i ujęła dłońmi jego twarz. Jaki przy­stojny, pomy­ślała. Jaki doro­sły. – Popa­trz­cie, a to co – mruk­nęła, prze­cze­su­jąc ręką jego włosy.

– Mia­łem zamiar tro­chę tego wykar­czo­wać.

– Podoba mi się. – Uśmie­cha­jąc się, roniła łzy. – Bar­dzo arty­stycz­nie. Wyglą­dasz wspa­niale. Po pro­stu cudow­nie.

– Jesteś naj­pięk­niej­szą kobietą na świe­cie.

– O rety! – Pocią­gnęła nosem i potrzą­snęła głową. – To nie jest dobry spo­sób, żebym się uspo­ko­iła. Kiedy przy­je­cha­łeś? Myśla­łam, że jesteś w Rzy­mie.

– Byłem. Ale wola­łem być tutaj.

– Gdy­byś zadzwo­nił, wyje­cha­li­by­śmy po cie­bie.

– Chcia­łem wam zro­bić nie­spo­dziankę. – Pod­szedł do samo­chodu, by wyjąć jej torby. – Cam w stoczni?

– Chyba tak. Daj tę. Musisz zabrać swoje rze­czy.

– Wezmę póź­niej. A gdzie Kevin i Jake?

Ruszyli alejką. Anna spoj­rzała na zega­rek, zasta­na­wia­jąc się, co robią syno­wie.

– Co dziś mamy? Jesz­cze mi wiruje w gło­wie.

– Czwar­tek.

– A, Kevin ma próbę szkol­nego przed­sta­wie­nia, a Jake tre­ning soft­bolu. Kevin zro­bił prawo jazdy, Boże, dopo­móż, i zabiera swego brata po dro­dze. – Otwo­rzyła drzwi fron­towe. – Powinni tu być za godzinę, a wtedy już nie będzie pokoju na tej ziemi.

Zawsze tak samo, pomy­ślał Seth. Obo­jętne, na jaki kolor poma­lo­wane były ściany czy starą kanapę zastą­piono nową, a na stole stała nowa lampa. Czuło się, że jest tak samo.

Pies okrą­żył jego nogi i pognał pro­sto do kuchni.

– Sia­daj – wska­zała głową na stół kuchenny, pod któ­rym roz­cią­gnął się Głu­pol, obgry­za­jąc kawa­łek liny – i opo­wia­daj mi wszystko. Chcesz wina?

– Jasne, ale naj­pierw pomogę ci roz­pa­ko­wać zakupy. – Gdy unio­sła brwi, zatrzy­mał się z wiel­kim kar­to­nem mleka w ręku. – Co?

– Przy­po­mniało mi się, jak każdy z was, z tobą włącz­nie, zni­kał, kiedy trzeba było roz­pa­ko­wać zakupy.

– Bo zawsze mówi­łaś, że wkła­damy je nie tam, gdzie trzeba.

– A ty to robi­łeś spe­cjal­nie, żebym cię wygo­niła z kuchni.

– I to wyka­po­wa­łaś, hę?

– Wyka­puję wszystko, co doty­czy moich chło­pa­ków. Nic mi nie umknie, kolego. Czy coś się stało w Rzy­mie?

– Nie. – Dalej roz­pa­ko­wy­wał torby. Wie­dział, gdzie co scho­wać w kuchni Anny, nic się tu nie zmie­niło. – Nie mam żad­nych kło­po­tów, Anno.

Ale czymś się trapi, pomy­ślała, dając temu na razie spo­kój.

– Otwo­rzę dobre wło­skie wino. Wypi­jemy po kie­liszku i opo­wiesz mi o wszyst­kich wspa­nia­łych rze­czach, które robi­łeś. Chyba od lat nie roz­ma­wia­li­śmy w cztery oczy.

Seth zamknął lodówkę i odwró­cił się do Anny.

– Prze­pra­szam, że nie przy­je­cha­łem do domu na święta.

– Kocha­nie, my to rozu­mie­li­śmy. W stycz­niu mia­łeś wystawę. Wszy­scy jeste­śmy z cie­bie tacy dumni, Seth. Cam kupił chyba ze sto egzem­pla­rzy tego numeru „Smi­th­so­nian”, w któ­rym był arty­kuł o tobie. Młody ame­ry­kań­ski malarz zawo­jo­wał Europę.

Wzru­szył ramio­nami jak typowy Quinn, a ona się uśmiech­nęła.

– No, sia­daj! – roz­ka­zała.

– Usiądę, ale to ty mi opo­wia­daj. Co sły­chać u wszyst­kich? Co pora­biają? Ty pierw­sza.

– Dobrze. – Otwo­rzyła już butelkę i wyjęła dwa kie­liszki. – Mam teraz wię­cej pracy biu­ro­wej niż kon­tak­tów z ludźmi. W opiece spo­łecz­nej jest dużo papier­ko­wej roboty, ale to nie daje takiej satys­fak­cji. Mając to i dwóch nasto­lat­ków w domu, nie mam czasu się nudzić. Inte­res z łodziami kwit­nie.

Usia­dła i podała Sethowi kie­li­szek.

– Aubrey tam pra­cuje.

– Nie żar­tuj! – Na myśl o dziew­czy­nie, która była mu bar­dziej bli­ska niż rodzona sio­stra, uśmiech­nął się. – Co u niej?

– Wspa­niale. Jest piękna, bystra, uparta i, zda­niem Cama, ma talent do drewna. Grace była chyba tro­chę roz­cza­ro­wana, że Aubrey nie chciała się zająć tań­cem, ale widząc swoje dziecko takie szczę­śliwe, trudno pro­te­sto­wać. Za to Emily poszła w ślady matki.

– Na­dal wybiera się do Nowego Jorku pod koniec sierp­nia?

– Szansa tań­cze­nia w Ame­ri­can Bal­let Com­pany nie tra­fia się co dzień. Chwyta ją więc i zaklina się, że zanim skoń­czy dwa­dzie­ścia lat, zosta­nie pri­ma­ba­le­riną. Deke poszedł w ojca. Jest spo­kojny, roz­gar­nięty i naj­le­piej czuje się na wodzie. Kocha­nie, może coś zjesz?

– Nie. – Przy­krył ręką jej dłoń. – Mów dalej.

– No dobrze. Phi­lip jest na­dal sze­fem mar­ke­tingu i reklamy w fir­mie. Nie sądzę, by kto­kol­wiek z nas, łącz­nie z samym Phi­lem, spo­dzie­wał się, że zostawi on firmę ogło­sze­niową w Bal­ti­more, zre­zy­gnuje z miej­skiego życia i zako­pie się w Saint Chris. Ale to już trwa, ile?… czter­na­ście lat, więc chyba nie można tego nazwać kapry­sem. Oczy­wi­ście, mają z Sybill miesz­ka­nie w Nowym Jorku. Ona pisze nową książkę.

– Tak, roz­ma­wia­łem z nią. – Podra­pał stopą głowę psa. – Coś o ewo­lu­cji spo­łe­czeń­stwa w cyber­prze­strzeni. Jest ważną osobą. A jak ich dzieci?

– Zwa­rio­wane, jak wszyst­kie nasto­latki. W zeszłym tygo­dniu Bram zako­chał się do sza­leń­stwa w dziew­czy­nie o imie­niu Cloe. Ale dziś może mu już prze­szło. Fiona jest roz­darta mię­dzy chło­pa­kami a zaku­pami. Ale cóż, ma czter­na­ście lat, to natu­ralne.

– Czter­na­ście! Jezu! Kiedy wyjeż­dża­łem do Europy, nie miała jesz­cze dzie­się­ciu. Cho­ciaż cza­sem ich widy­wa­łem przez te ostat­nie lata, to wydaje mi się… nie­moż­liwe, że Kevin pro­wa­dzi samo­chód, a Aub buduje łodzie. A Bram uga­nia się za dziew­czy­nami. Pamię­tam… – Uciął nagle i pokrę­cił głową.

– Co?

– Pamię­tam, jak Grace była w ciąży z Emily. Pierw­szy raz wtedy widzia­łem kobietę z rado­ścią ocze­ku­jącą dziecka. Wydaje mi się, że było to pięć minut temu, a tu Emily jedzie do Nowego Jorku. Jak szybko minęło te osiem­na­ście lat. A ty, Anno, wcale się nie sta­rze­jesz.

– Och. Tęsk­ni­łam za tobą. – Roze­śmiała się i ści­snęła jego dłoń.

– Ja za tobą też. Za wszyst­kimi.

– Nad­ro­bimy to. Ścią­gniemy tu wszyst­kich Quin­nów w nie­dzielę i urzą­dzimy wiel­kie, gło­śne przy­ję­cie powi­talne. Co ty na to?

– Świet­nie.

Pies zasko­wy­czał, wygra­mo­lił się spod stołu i pobiegł do drzwi.

– To Came­ron – powie­działa Anna. – Wyjdź mu na spo­tka­nie.

Seth wstał i prze­szedł przez dom, który tak dobrze znał. Otwo­rzył drzwi zabez­pie­czone siatką, jak to robił tyle razy. Na traw­niku przed domem zoba­czył męż­czy­znę w sło­necz­nych oku­la­rach, bawią­cego się z psem w prze­cią­ga­nie liny. Był wciąż wysoki i wyspor­to­wany, ale w jego wło­sach prze­bły­ski­wała już siwi­zna. Rękawy robo­czej koszuli miał pod­wi­nięte do łokci, a dżinsy miej­scami wytarte. Na nogach zno­szone adi­dasy.

Jako pięć­dzie­się­cio­la­tek Came­ron Quinn cią­gle wyglą­dał jak bun­tow­nik.

Żeby zwró­cić jego uwagę, Seth gło­śno trza­snął drzwiami. Came­ron spoj­rzał, lecz jedyną oznaką zasko­cze­nia było to, że puścił linę.

Nie ode­zwali się sło­wem, a już wymie­nili mię­dzy sobą tysiące słów, miliony uczuć i nie­zli­czone wspo­mnie­nia. Seth zszedł ze schod­ków, a Came­ron prze­szedł przez traw­nik. Sta­nęli twa­rzą w twarz.

– Mam nadzieję, że to gówno na pod­jeź­dzie jest wypo­ży­czone? – zagaił Came­ron.

– Tak. Naj­lep­szy, jaki mi się udało zdo­być w krót­kim cza­sie. Pomy­śla­łem, że oddam go jutro i pojeż­dżę tro­chę vetką.

Came­ron ścią­gnął wargi w drwią­cym uśmie­chu.

– Chyba śnisz, koleś. Marzy ci się.

– Nie ma sensu, żeby tam stała i mar­no­wała się.

– Lepiej niż pozwo­lić jakie­muś dur­nemu mala­rzy­nie z manią wiel­ko­ści zasiąść za jej dostojną kie­row­nicą.

– Hej, to ty mnie nauczy­łeś pro­wa­dzić.

– Usi­ło­wa­łem. Dzie­więć­dzie­się­cio­latka ze zła­maną ręką lepiej by pro­wa­dziła pię­cio­bie­gówkę niż ty. – Mach­nął głową w stronę wypo­ży­czo­nego auta. – Ta kom­pro­mi­ta­cja na moim pod­jeź­dzie nie budzi we mnie wiary w twoje postępy.

Seth z dumną miną zako­ły­sał się na pię­tach.

– Parę mie­sięcy temu testo­wa­łem mase­rati.

Cam zmarsz­czył brwi.

– Wynoś się stąd.

– Wycią­gną­łem na nim sto dzie­sięć. Sam się mało nie sfaj­da­łem ze stra­chu.

Cam ze śmie­chem wymie­rzył Sethowi ser­decz­nego kuk­sańca w ramię i wes­tchnął.

– Ty skur­czy­byku, ty skur­czy­byku – powta­rzał, obej­mu­jąc go w gwał­tow­nym uści­sku. – Dla­czego, do licha, nie zawia­do­mi­łeś nas, że przy­jeż­dżasz do domu?

– To był taki nagły impuls – zaczął Seth – zachciało mi się tu być. Po pro­stu musia­łem.

– No dobra. Anna już roz­grzewa do czer­wo­no­ści linie tele­fo­niczne, zawia­da­mia­jąc wszyst­kich, że podamy tucz­nego cielca.

– Pew­nie tak. Powie­działa, że cie­lec będzie w nie­dzielę.

– Bar­dzo dobrze. Już się roz­pa­ko­wa­łeś?

– Nie. Mam rze­czy w samo­cho­dzie.

– Nie nazy­waj tej beczki samo­cho­dem. Chodźmy po te rze­czy.

– Cam. – Seth wycią­gnął rękę, doty­ka­jąc ramie­nia Cama. – Ja chcę wró­cić do domu. Nie tylko na kilka dni czy parę tygo­dni. Chcę zostać. Mogę zostać?

Cam ścią­gnął oku­lary sło­neczne i jego ciem­no­szare oczy spo­tkały się z oczami Setha.

– Co ci jest, do dia­bła, że w ogóle zada­jesz takie pyta­nie? Pró­bu­jesz mnie wku­rzyć?

– Ni­gdy nie musia­łem się o to sta­rać. Z tobą nikt nie musi. Ale spró­buję się do tego przy­ło­żyć.

– Zawsze się przy­kła­da­łeś. A nam bra­ko­wało tutaj two­jej ohyd­nej facjaty.

I to, pomy­ślał Seth, gdy szli do samo­chodu, było naj­lep­sze powi­ta­nie, jakiego potrze­bo­wał od Came­rona Quinna.

*

Jego pokój wciąż na niego cze­kał. Tro­chę się zmie­nił przez te wszyst­kie lata. Ściany miały inny kolor, na pod­ło­dze leżał nowy dywan. Ale stało to samo łóżko, na któ­rym codzien­nie się budził i na któ­rym marzył.

To samo, do któ­rego w dzie­ciń­stwie prze­my­cał Głup­tasa.

I to samo, do któ­rego prze­my­cał Alice Albert, gdy mu się wyda­wało, że już jest męż­czy­zną.

Podej­rze­wał, że Cam wie­dział o Głup­ta­sie, ale czę­sto się zasta­na­wiał, czy wie­dział też o Alice.

Nie­dbale rzu­cił na łóżko walizkę, na sto­liku do pracy zro­bio­nym przez Ethana poło­żył swój sfa­ty­go­wany zestaw malar­ski, ten, który dostał od Sybill na jede­na­ste uro­dziny.

Trzeba będzie zna­leźć jakąś pra­cow­nię, pomy­ślał. Dopóki była pogoda, mógł pra­co­wać w ple­ne­rze. Co zresztą wolał. Ale musi mieć jakieś miej­sce na prze­cho­wy­wa­nie płó­cien i narzę­dzi. Może na razie znaj­dzie jakieś pomiesz­cze­nie w sta­rym budynku na przy­stani, ale na stałe to nie wystar­czy.

A zamie­rzał tu zostać na stałe.

W tej chwili miał dosyć podróży, dość życia wśród obcych. Wystar­czy mu na całe życie.

Wtedy musiał wyje­chać, usa­mo­dziel­nić się. Musiał się uczyć. I Bóg świad­kiem, musiał malo­wać.

Stu­dio­wał więc we Flo­ren­cji, pra­co­wał w Paryżu. Wędro­wał po wzgó­rzach Irlan­dii i Szko­cji, stał na kli­fach Korn­wa­lii.

Więk­szą część tego czasu żył tanio i byle jak. Kiedy miał do wyboru – kupić jedze­nie lub farby, cho­dził głodny.

Wcze­śniej też bywał głodny. Może to i dobrze przy­po­mnieć sobie, jak to jest, gdy nie ma się nikogo, kto by się o cie­bie trosz­czył. Kogo obcho­dzi­łoby, czy jesteś naje­dzony i bez­pieczny.

To sie­dzący w nim Quinn kazał mu iść wła­sną drogą.

Odło­żył swój szki­cow­nik, węgiel, ołówki. Chciał wró­cić do począt­ków, zanim znów się­gnie po pędzel.

Na ścia­nach pokoju wisiały jego prace z dzie­ciń­stwa. Cam nauczył go, jak przy­ci­nać ramy do oprawy rysun­ków. Seth zdjął ze ściany jeden z nich, żeby dokład­niej mu się przyj­rzeć. Dobrze się zapo­wia­da­łem, pomy­ślał, patrząc na grube, eks­pre­syjne linie.

Co wię­cej, i co waż­niej­sze, to była zapo­wiedź jego drogi życio­wej.

Zupeł­nie dobrze uchwy­ci­łem ich podo­bień­stwo i cha­rak­tery, oce­nił. Cam, z kciu­kami zatknię­tymi w kie­sze­nie, w posta­wie kon­fron­ta­cyj­nej. Dalej Phi­lip, skry­wa­jący pod uli­zaną ele­gan­cją swój spryt ulicz­nika. Ethan w robo­czym ubra­niu – cier­pliwy i solidny jak sekwoja.

Obok nich nary­so­wał też sie­bie. Seth dzie­się­cio­la­tek. Wąskie, szczu­płe ramiona, wiel­kie stopy i unie­siony pod­bró­dek, by zama­sko­wać coś bar­dziej bole­snego niż lęk.

To coś było nadzieją.

Moment z życia uchwy­cony gra­fi­tem ołówka, myślał teraz Seth. Robiąc wów­czas ten szkic, uwie­rzył, naprawdę uwie­rzył, że jest jed­nym z nich.

Quin­nem.

– Zada­jesz się z jed­nym Quin­nem – mru­czał cicho, wie­sza­jąc rysu­nek z powro­tem na ścia­nie – to zada­jesz się ze wszyst­kimi.

Odwró­cił się, popa­trzył na walizki i pomy­ślał, czy nie można by ubła­gać Anny, żeby je za niego roz­pa­ko­wała.

Nie ma szans.

– Hej!

Spoj­rzał ku drzwiom i roz­pro­mie­nił się, widząc Kevina. Skoro już musi zająć się tymi ubra­niami, przy­naj­mniej będzie miał towa­rzy­stwo.

– Hej, Kev.

– A więc tym razem zosta­jesz? Na dobre?

– Na to wygląda.

– Eks­tra. – Kevin wpa­ro­wał do środka, zwa­lił się na łóżko i oparł stopy na jed­nej z wali­zek. – Mama jest tym naprawdę pod­raj­co­wana. A u nas, kiedy mama jest szczę­śliwa, wszy­scy są szczę­śliwi. Może zmięk­nie na tyle, że pozwoli mi w ten week­end wziąć swój samo­chód.

– Cie­szę się, że mam w tym swój udział. – Seth zgar­nął stopy Kevina z walizki i roz­piął zamek bły­ska­wiczny.

Kevin jest podobny do matki, pomy­ślał. Ciemne, krę­cone włosy, duże, wło­skie oczy. Seth wyobra­żał sobie, jak dziew­czyny tracą dla niego głowę.

– Jak tam sztuka?

– Odlot. Totalny odlot. West Side Story. Gram Tony’ego. Gdy masz talent, chło­pie…

– To droga do sławy otwarta. – Seth wrzu­cał koszule jak popad­nie do szu­flady. – Zabi­jają cię, tak?

– No chyba! – Kevin chwy­cił się za serce i zady­go­tał, a jego twarz przy­brała gry­mas bólu i unie­sie­nia. Potem opadł ciężko. – To jest wspa­niałe, a przed nume­rem ze śmier­cią jest jesz­cze ta mocna scena walki. Przed­sta­wie­nie w przy­szłym tygo­dniu. Przyj­dziesz, co?

– Pro­szę o miej­sce pośrodku pierw­szego rzędu.

– Zwróć uwagę na Lisę Maxdon, gra Marię. Nie­zła laseczka. Mamy razem parę scen miło­snych. Dużo tre­no­wa­li­śmy – dodał i mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo.

– Wszystko dla sztuki.

– No jasne! – Kevin przy­su­nął się bli­żej. – No dobra, to opo­wiedz mi o tych wszyst­kich euro­la­skach. Bar­dzo gorące, co?

– Można się spa­rzyć. Była taka jedna w Rzy­mie. Anna-The­resa.

– Dziew­czyna o podwój­nym imie­niu… – Kevin strzep­nął pal­cami, jakby dotknął ognia. – Dwu­imienne są bar­dzo sek­sowne.

– A jak. Ta pra­co­wała w małej trat­to­rii. A spo­sób, w jaki poda­wała maka­ron z pomi­do­rami, był wprost nie­ziem­ski.

– I co? Zali­czy­łeś ją?

Seth spoj­rzał na Kevina z poli­to­wa­niem.

– Chyba nie wiesz, z kim masz do czy­nie­nia? – Wrzu­cił dżinsy do dru­giej szu­flady. – Jej włosy się­gały do poślad­ków, a tyłe­czek miała fajny. Oczy jak gorąca cze­ko­lada, a usta ni­gdy nie mówiły dość.

– Ryso­wa­łeś ją nagą?

– Zro­bi­łem z tuzin aktów. Była natu­ralna. Zupeł­nie roz­luź­niona, bez żad­nych zaha­mo­wań.

– Czło­wieku, dobi­jasz mnie.

– A naj­bar­dziej fan­ta­styczne były jej… – Seth prze­rwał, robiąc wymowny ruch rękami na wyso­ko­ści klatki pier­sio­wej – …poglądy – dokoń­czył, opusz­cza­jąc ręce. – Cześć, Anno.

– Dys­ku­sja o sztuce? – spy­tała iro­nicz­nie, pod­cho­dząc do drzwi. – To miło, że dzie­lisz się swo­imi doświad­cze­niami z życia kul­tu­ral­nego z Kevi­nem.

– Hm, no tak. – Zabój­czy uśmiech, jaki mu posłała, spra­wił, że Seth zapo­mniał języka w gębie. Zamiast się nim posłu­żyć, wyszcze­rzył zęby w nie­win­nym uśmie­chu.

– Ale dzi­siej­szy wykład o sztuce i kul­tu­rze skoń­czony. Kevin, pew­nie masz lek­cje do odro­bie­nia.

– Tak jest, już idę. – Widząc, że praca z histo­rii może być jego ratun­kiem, Kevin wypadł z pokoju.

Anna weszła do środka.

– Czy sądzisz – zapy­tała Setha uprzej­mie – że ta młoda kobieta byłaby zachwy­cona, że została zre­du­ko­wana do biu­stu?

– Ee… mówi­łem też o jej oczach. Były pra­wie tak zachwy­ca­jące jak twoje.

Anna wyjęła z szu­flady koszulę i zło­żyła ją rów­niutko.

– Myślisz, że na mnie to podziała?

– Nie. – Prze­szedł na ton pra­wie bła­galny. – Pro­szę, nie rób mi krzywdy. Dopiero przy­je­cha­łem.

Wzięła drugą koszulę i zło­żyła ją.

– Kevin ma szes­na­ście lat i jestem w pełni świa­doma, że jego główne zain­te­re­so­wa­nie sku­pia się teraz na gołych pier­siach i nie­opa­no­wa­nej chęci poma­ca­nia tak wielu, jak się da.

Seth skrzy­wił się.

– Jezu, Anno.

– Wiem też – cią­gnęła dalej, nie spusz­cza­jąc z tonu – że ta skłon­ność, miejmy nadzieję, w coraz bar­dziej cywi­li­zo­wa­nej i kon­tro­lo­wa­nej for­mie, tkwi głę­boko w męskiej natu­rze przez całe życie.

– Hej, chcesz obej­rzeć moje szkice kra­jo­bra­zów z Toska­nii?

– Jestem przez was osa­czona – wzdy­cha­jąc cicho, wzięła do zło­że­nia jesz­cze jedną koszulę. – Zawsze była was więk­szość, odkąd weszłam do tego domu. Co nie zna­czy, że nie mogę was wszyst­kich stuk­nąć w te głu­pie łby, gdy potrzeba. Jasne?

– Tak, pro­szę pani.

– Dobrze. No to pokaż mi te kra­jo­brazy.

*

Znacz­nie póź­niej, gdy dom był już pogrą­żony w ciszy, a księ­życ wędro­wał ponad wodą, zna­la­zła Cama na weran­dzie z tyłu domu. Pode­szła do niego.

Cam oto­czył ją ramie­niem, chro­niąc przed noc­nym chło­dem.

– Wszyst­kich uło­ży­łaś do snu?

– Taki mój los. Chłodno dziś. – Popa­trzyła w niebo na skrzące się punk­ciki gwiazd. – Mam nadzieję, że pogoda utrzyma się do nie­dzieli. – Potem przy­tu­liła twarz do piersi męża. – Och, Cam.

– Wiem. – Pogła­dził ją po wło­sach i wtu­lił w nie poli­czek.

– Widzieć go przy kuchen­nym stole. Patrzeć, jak się mocuje z Jakiem i tym głu­pim psem. A nawet sły­szeć, jak opo­wiada Kevi­nowi o nagiej kobie­cie…

– Jakiej nagiej kobie­cie?

Roze­śmiała się i odrzu­ciła włosy do tyłu, patrząc na niego.

– Nie­ważne. Tak dobrze znów mieć go w domu.

– Mówi­łem ci, że on wróci. Quin­no­wie zawsze wra­cają na wła­sną grzędę.

– Pew­nie masz rację. – Poca­ło­wała go. Ich cie­płe wargi złą­czyły się na długą chwilę. – Może pój­dziemy na górę? – Zsu­nęła ręce w dół i zna­cząco ści­snęła go za pośladki. – Ułożę do snu i cie­bie.

Rozdział 2

2

– Wsta­waj, chło­pie! Tu nie noc­le­gow­nia.

Seth jęk­nął, sły­sząc ten głos pełen rado­snego sady­zmu. Prze­krę­cił się na brzuch i wcią­gnął poduszkę na głowę.

– Idź sobie stąd. Idź daleko, jak naj­da­lej.

– Jeśli myślisz, że będziesz tu spę­dzał dni, śpiąc do samego połu­dnia, dobrze się zasta­nów. – Cam z dziką satys­fak­cją wycią­gnął spod niego poduszkę. – Wsta­waj!

Seth otwo­rzył jedno oko i poszu­kał nim zegarka przy łóżku. Nie było jesz­cze siód­mej. Przy­ło­żył twarz z powro­tem do mate­raca i wymam­ro­tał nie­grzeczną pro­po­zy­cję po wło­sku.

– Jeśli ci się wydaje, że żyję już tyle lat ze Spi­nelli i nie wiem, że to zna­czy „poca­łuj mnie w dupę”, jesteś rów­nie głupi jak leniwy.

Aby roz­wią­zać pro­blem, Cam zdarł z Setha prze­ście­ra­dła, zła­pał go za kostki i ścią­gnął na pod­łogę.

– No co, do cho­lery! – Goły, czu­jąc w łok­ciu ból od zde­rze­nia ze sto­li­kiem, Seth gapił się na swego prze­śla­dowcę. – Czego ty, do dia­bła, chcesz? To mój pokój, moje łóżko i usi­łuję w nim spać.

– Wkła­daj ubra­nie. Chcę ci coś poka­zać za domem.

– Cho­lera, mógł­byś dać czło­wie­kowi dwa­dzie­ścia cztery godziny, zanim się do niego weź­miesz.

– Dziecko, wzią­łem się do cie­bie, gdy mia­łeś dzie­sięć lat, ale jesz­cze nie skoń­czy­łem. Mam dużo roboty, więc chodźmy już.

– Cam. – Anna pode­szła do drzwi, trzy­ma­jąc się pod boki. – Mówi­łam ci, żebyś go obu­dził, a nie mal­tre­to­wał.

– Jezu! – Prze­ra­żony Seth wyrwał Camowi z rąk prze­ście­ra­dło i owi­nął się nim w pasie. – Jezu, Anno, ja jestem goły.

– No to się ubierz – dora­dziła mu i ode­szła.

– Na zewnątrz, za domem – powie­dział Cam, wycho­dząc z pokoju. – Za pięć minut.

– Tak, tak, tak.

Pewne rze­czy ni­gdy się tu nie zmie­niają, pomy­ślał Seth, wcią­ga­jąc dżinsy. Nawet gdyby miał sześć­dzie­siąt lat, Cam na­dal wycią­gałby go z łóżka jak dwu­na­sto­latka.

Zła­pał jakąś starą koszulkę z emble­ma­tem uni­wer­sy­tetu w Mary­land i wcią­ga­jąc ją przez głowę, opu­ścił pokój.

Jeśli nie ma kawy, gorą­cej i świe­żej, ktoś zarobi porząd­nego kuk­sańca w tyłek.

– Mamo, nie mogę zna­leźć butów!

Seth, idąc w stronę scho­dów, rzu­cił spoj­rze­nie na pokój Jake’a.

– Są tu na dole! – odkrzyk­nęła Anna. – Na środku mojej kuchni, gdzie nie powinno ich być.

– Nie te. Jezu, mamo! Inne buty!

– Poszu­kaj swo­jego tyłka – sta­ran­nie wyar­ty­ku­ło­wana suge­stia dobie­gła z pokoju Kevina. – Głowę już tam masz.

– Za to ty nie masz pro­blemu ze zna­le­zie­niem tyłka – roz­le­gła się sycząca ripo­sta. – Nosisz go bez­po­śred­nio na ramio­nach.

Takie zna­jome pogwarki rodzinne wywo­ła­łyby uśmiech Setha, gdyby nie było dopiero przed siódmą rano. Gdyby łokieć go tak nie rwał z bólu. Gdyby sobie strze­lił choć odro­binę kofe­iny.

– Żadne z was nie potrafi zna­leźć wła­snego tyłka – mruk­nął ponuro, scho­dząc ze scho­dów.

– O co, do licha, cho­dzi Camowi? – zaata­ko­wał Annę, gdy zna­lazł się w kuchni. – Jest jesz­cze kawa? Dla­czego wszy­scy tutaj budzą się z wrza­skiem?

– Cam czeka na cie­bie na dwo­rze. Tak, jest jesz­cze pół dzbanka, a wszy­scy budzą się z wrza­skiem, bo lubimy tak witać dzień. – Nalała kawy do gru­bego, bia­łego kubka. – Sam zjesz śnia­da­nie. Ja mam dziś wcze­śnie spo­tka­nie. Nie nady­maj się, Seth. Przy­wiozę lody.

Dzień zaczy­nał powoli nabie­rać jaśniej­szych barw.

– Rocky Road?

– Rocky Road. Jake! Zabierz te buty z mojej kuchni, zanim je rzucę psom. Seth, idź na dwór, bo zepsu­jesz Camowi dobry nastrój.

– O tak, wyglą­dał naprawdę na ura­do­wa­nego, gdy mnie ścią­gał z łóżka – mówiąc to, Seth wyszedł kuchen­nymi drzwiami.

Stali tam pra­wie tak, jak ich nary­so­wał przed laty. Cam wpy­cha­jący kciuki do kie­szeni, Phi­lip w schlud­nym gar­ni­tu­rze, Ethan w czapce z dasz­kiem na roz­wia­nych wło­sach.

Seth prze­łknął kawę, czu­jąc serce w gar­dle.

– To po to mnie wycią­ga­łeś z łóżka?

– Te same wytworne usta. – Phi­lip zła­pał go w uści­sku. Oczami pra­wie tak zło­ta­wymi jak włosy tak­so­wał zno­szoną koszulkę i spodnie Setha. – Chry­ste, dzie­ciaku, czy niczego cię nie nauczy­łem? – Krę­cąc głową, doty­kał pal­cem wysza­rza­łego rękawa koszulki. – Naj­wy­raź­niej Wło­chy na nic ci się nie przy­dały.

– Phil, to tylko ubra­nie. Wkłada się je, żeby nie zmar­z­nąć lub nie zostać aresz­to­wa­nym.

Phi­lip odsu­nął się z gry­ma­sem bólu.

– Gdzie popeł­ni­łem błąd?

– Według mnie wygląda okej. Dalej tro­chę kości­sty. A to co? – Ethan pocią­gnął Setha za włosy. – Dłu­gie jak u dziew­czyny.

– Wczo­raj miał zwią­zane w śliczny mały kucyk – poin­for­mo­wał go Cam. – Wyglą­dał naprawdę słodko.

– Pie­prz­cie się – odpa­ro­wał Seth ze śmie­chem.

– Kupimy ci śliczną różową kokardkę. – Ethan zachi­cho­tał i wziął Setha w obję­cia.

Phi­lip wyjął kubek z ręki Setha i pocią­gnął łyk.

– Pomy­śle­li­śmy, że wpad­niemy cię zoba­czyć przed nie­dzielą.

– Dobrze was widzieć. Naprawdę dobrze. – Seth zer­k­nął na Cama. – Mogłeś mi powie­dzieć, że wszy­scy tu są, zamiast mnie zrzu­cać z łóżka.

– Tak jest zabaw­niej. No dobra. – Cam zako­ły­sał się na pię­tach.

– Dobra – przy­tak­nął Phi­lip i odsta­wił kubek na poręcz werandy.

– Dobra. – Ethan pocią­gnął Setha jesz­cze raz za włosy. A potem zła­pał jego rękę w sta­lowy uchwyt.

– Co?

Cam tylko wyszcze­rzył zęby i zła­pał go za drugą rękę. Seth nie musiał nawet widzieć bły­sku w ich oczach, by zro­zu­mieć.

– Ej! Żarty sobie robi­cie, co?

– To musi być dopeł­nione. – Zanim Seth zaczął się wyry­wać, Phi­lip już trzy­mał go za nogi. – Chyba nie boisz się zmo­czyć tego wykwint­nego ubranka.

– Prze­stań­cie! – Seth pró­bo­wał się szar­pać i wierz­gać, gdy go nie­śli coraz dalej od tarasu. – Mówię wam. Ta woda jest cho­ler­nie zimna.

– Pew­nie pój­dzie na dno jak kamień – powie­dział Ethan łagod­nie, gdy tasz­czyli Setha do przy­stani. – Wygląda na to, że życie w Euro­pie zro­biło z niego ofermę.

– Ja wam dam ofermę. – Zma­gał się jed­no­cze­śnie z nimi i z ata­kiem śmie­chu. – Aż trzech potrzeba, żeby dać mi radę. Banda sła­bych sta­rusz­ków – odgry­zał się. Ale w myślach podzi­wiał ich silny uchwyt.

Tu Phi­lip uniósł brwi.

– Jak myśli­cie, daleko zdo­łamy go rzu­cić?

– Zoba­czymy. Raz – zaczął odli­cza­nie Cam, gdy sta­nęli na pomo­ście i zaczęli nim bujać.

– Zabiję was! – Klnąc i śmie­jąc się, Seth wił się jak piskorz.

– Dwa – odli­czał dalej Phi­lip, uśmie­cha­jąc się sze­roko. – Lepiej nabierz powie­trza, dzie­ciaczku.

– Trzy. Witaj w domu, Seth – dokoń­czył Ethan i jed­no­cze­śnie wyrzu­cili go w powie­trze.

Miał rację. Woda była lodo­wata. Aż zabra­kło mu powie­trza, któ­rego oczy­wi­ście nie dość nabrał, i zmro­ziło go na kość. Gdy się wynu­rzył, wyplu­wa­jąc wodę i odgar­nia­jąc włosy, jego bra­cia stali w rządku na pomo­ście i wyli z rado­ści. Za nimi widać było roz­świe­tlony przez poranne słońce stary biały dom.

Jestem Seth Quinn, poczuł. I jestem w domu.

*

Poranna kąpiel zmyła z Setha nie­mal całe zmę­cze­nie po podróży samo­lo­tem. Skoro już wstał, posta­no­wił poza­ła­twiać swoje sprawy. Poje­chał więc znów do Bal­ti­more, oddał wypo­ży­czony samo­chód, a po krót­kich nego­cja­cjach z dile­rem wró­cił do domu jako dumny wła­ści­ciel masyw­nego jagu­ara kabrio­letu w kolo­rze sta­lo­wo­srebr­nym.

Wie­dział, że prosi się o man­dat za prze­kro­cze­nie pręd­ko­ści, ale nie mógł się oprzeć.

Sprze­da­wa­nie wła­snych dzieł było jak obo­sieczny miecz. Za każ­dym razem serce mu się roz­dzie­rało, gdy roz­sta­wał się ze swoim obra­zem. Ale roz­cho­dziły się bar­dzo dobrze, więc miał prawo czer­pać z tego jakieś korzy­ści.

Bra­cia, pomy­ślał zado­wo­lony z sie­bie, zzie­le­nieją z zazdro­ści, gdy im zapro­po­nuje prze­jażdżkę.

Wjeż­dża­jąc do St Chris, ogra­ni­czył nieco pręd­kość. Małe nad­brzeżne mia­steczko z ruchli­wym por­tem i cichymi ulicz­kami było kolej­nym obra­zem z jego życia, który malo­wał mnó­stwo razy.

Ulica zwana Ryn­kiem, pełna skle­pów i restau­ra­cji, bie­gła rów­no­le­gle do portu, gdzie w week­endy poła­wia­cze kra­bów na­dal roz­sta­wiali swoje stra­gany, na któ­rych zaopa­try­wali się tury­ści. Tu przy­wo­zili swój cało­dzienny połów rybacy tacy jak Ethan.

Dalej mia­sto zabu­do­wane było sta­rymi, wik­to­riań­skimi domami, zwa­nymi „pusz­kami na sól”. Sza­lo­wane drew­nem ściany domów, oto­czo­nych zadba­nymi traw­ni­kami, kryły się w cie­niu drzew. Sta­ro­modny, schludny wygląd i oso­bliwa atmos­fera tego mia­steczka przy­cią­gały tury­stów. Przez cały week­end mysz­ko­wali po skle­pach, jedli w małych restau­ra­cyj­kach i odpo­czy­wali w tanich hote­li­kach ze śnia­da­niem.

Miej­scowi nauczyli się ich zno­sić, tak jak nauczyli się zno­sić wichury przy­cho­dzące znad Atlan­tyku i susze spa­la­jące ich pola sojowe. Tak jak nauczyli się żyć z kapry­śną i tra­cącą powoli swą urodę zatoką.

Minął sklep Craw­forda i zama­rzyły mu się zwy­czajne kanapki z rybą, kapiące lody w rożku i posłu­cha­nie mia­stecz­ko­wych plo­tek.

Po tych uli­cach jeź­dził rowe­rem, ści­ga­jąc się z Dan­nym i Wil­lem McLe­anami. Z nimi też krą­żył po nich w uży­wa­nym che­vro­le­cie, który kupił razem z Camem w tamte waka­cje, gdy skoń­czył szes­na­ście lat.

Tu sia­dy­wał jako dora­sta­jący mło­dzie­niec przy sto­liku pod para­so­lem, patrząc na codzienną krzą­ta­ninę w mie­ście i usi­łu­jąc zro­zu­mieć, dla­czego jest to jedyne miej­sce na ziemi, które ma dla niego tak nie­po­wta­rzalny urok.

Nie był pewien, czy kie­dy­kol­wiek zdo­łał lub zdoła to pojąć.

Zje­chał na par­king, żeby przejść pie­chotą do doku. Chciał się przyj­rzeć pla­mom świa­tła i cie­nia, bar­wom i kształ­tom. Już żało­wał, że nie wziął ze sobą szki­cow­nika.

Wciąż go zdu­mie­wało, ile piękna jest na świe­cie. Jak na jego oczach wszystko wciąż się zmie­nia. Ten moment, gdy słońce pada na powierzch­nię wody albo gdy wynu­rza się zza chmury.

Albo tam, pomy­ślał, ten zarys policzka małej dziew­czynki patrzą­cej na mewę. Spo­sób, w jaki roz­chyla usta do śmie­chu czy jak z abso­lutną ufno­ścią splata swoje paluszki z pal­cami matki.

W tym wszyst­kim jest nie­zwy­kła siła.

Sta­nął i patrzył, jak biała łódź pruje nie­bie­skie wody, a jej pełne żagle łopo­czą na wie­trze.

Poczuł, że pra­gnie znów wypły­nąć na wodę. Poczuć ją pod łodzią, utoż­sa­mić się z jej żywio­łem. Może by porwał Aubrey na kilka godzin. Zaj­rzy jesz­cze w parę miejsc, a potem wstąpi do przy­stani i spró­buje ją wykraść.

Lustru­jąc ulicę, ruszył w stronę auta. Jego uwagę zwró­cił szyld wyma­lo­wany nad wej­ściem do jed­nego ze skle­pów. „Pąk i Kwiat”, prze­czy­tał. Kwia­ciar­nia. Coś nowego. Pod­szedł bli­żej, przy­glą­da­jąc się deko­ra­cyj­nym donicz­kom po obu stro­nach szyby.

Okno wysta­wowe zapeł­nione było kwia­tami i innymi przed­mio­tami deko­ra­cyj­nymi. Nawet pomy­słowe, pomy­ślał Seth, patrząc z roz­ba­wie­niem na białą krowę w czarne kropki z brat­kami na grzbie­cie.

W dol­nym pra­wym rogu wystawy ozdob­nymi lite­rami napi­sane było: „Wła­ści­ciel – Dru­silla Whit­comb Banks”.

Takiego nazwi­ska nie znał, a ponie­waż szyld infor­mo­wał, że sklep ist­nieje od wrze­śnia ubie­głego roku, wyobra­ził sobie, że to jakaś zrzę­dliwa star­sza wdowa. Siwe włosy, pomy­ślał, wykroch­ma­lona suk­nia w kwia­towy wzór, do tego prak­tyczne mięk­kie pan­to­fle i oku­lary zawie­szone na szyi na zło­tym łań­cuszku.

Ona i jej mąż przy­jeż­dżali pew­nie do St Chris na dłu­gie week­endy, a gdy on zmarł, miała za dużo pie­nię­dzy i czasu. Więc prze­nio­sła się tutaj i otwo­rzyła małą kwia­ciar­nię, by być tam, gdzie razem miło spę­dzali czas, i robić coś, o czym marzyła od lat.

Wymy­śla­jąc tę histo­rię, już polu­bił panią Whit­comb Banks i jej non­sza­lancką kotkę – bo musiała prze­cież mieć kotkę – o imie­niu Erne­styna.

Posta­no­wił spra­wić przy­jem­ność jej i waż­nym w jego życiu kobie­tom. Z myślą o kup­nie kwia­tów otwo­rzył drzwi przy akom­pa­nia­men­cie dźwię­czą­cych dzwo­necz­ków.

Wła­ści­cielka ma zmysł arty­styczny, pomy­ślał. To nie tylko kwiaty, ale malar­ska kom­po­zy­cja. Kwia­ciarka wręcz nama­lo­wała swój sklep, uży­wa­jąc całej palety kolo­rów, róż­no­rod­nych kształ­tów i kon­tra­stu­ją­cych ze sobą fak­tur. Był schludny, ale nie było w nim, tak jak się spo­dzie­wał, pozba­wio­nego fan­ta­zji, for­mal­nego porządku.

Wie­dział na tyle dużo o kwia­tach z cza­sów miesz­ka­nia z Anną, by zauwa­żyć, jak pomy­słowo zesta­wiła cie­pły róż ger­ber z inten­syw­nym błę­ki­tem ostró­żek, śnieżną biel lilii z ele­gancką czer­wie­nią róż. Te plamy kolo­rów poprze­ty­kane były akcen­tami zie­leni, któ­rym nadano różne formy – wachla­rzo­wate, spi­cza­ste, podłużne.

I znów zabawne ozdoby, zauwa­żył urze­czony. Żeliwne świnki, żaby gra­jące na fle­tach, gar­gulce o zło­śli­wie wykrzy­wio­nych mord­kach.

Było tam też mnó­stwo doni­czek i wazo­nów, wstą­żek i koro­nek, pła­skie naczy­nia z zio­łami i bujne rośliny donicz­kowe. Wnę­trze spra­wiało wra­że­nie arty­stycz­nej gra­ciarni, w któ­rej ogra­ni­czona prze­strzeń była bar­dzo dobrze wyko­rzy­stana. Nad tym wszyst­kim uno­siły się baj­kowe tony Popo­łu­dnia fauna.

Nie­źle pomy­ślane, pani Whit­comb Banks, zauwa­żył i nasta­wił się na wyda­nie masy pie­nię­dzy.

Kobieta, która wyszła z tyl­nych drzwi za długą ladą, nie odpo­wia­dała wyobra­że­niu Setha o uta­len­to­wa­nej wdo­wie, lecz z pew­no­ścią paso­wała do tego fan­ta­zyj­nego ogrodu.

Przy­znał swo­jej wdo­wie dodat­kowe punkty za zatrud­nie­nie sprze­daw­czyni, która koja­rzyła mu się z wróż­kami i zaklę­tymi księż­nicz­kami.

– W czymś pomóc?

– O tak. – Seth pod­szedł do lady i przyj­rzał się eks­pe­dientce.

Wysoka, szczu­pła i wypie­lę­gno­wana jak róża, pomy­ślał. Jej włosy, praw­dzi­wie czarne, ostrzy­żone były na krótko, pod­kre­śla­jąc śliczny kształt głowy i odsła­nia­jąc piękną szyję. Taki wygląd, jak sądził, cechuje kobietę odważną i pewną sie­bie.

Brak obra­mo­wa­nia z wło­sów pod­kre­ślał tylko dosko­nały owal jej twa­rzy o cerze deli­kat­nej jak kość sło­niowa. Bogo­wie byli w dobrym nastroju w dniu, w któ­rym ją two­rzyli. Wypo­sa­żyli ją w parę podłuż­nych oczu w kształ­cie mig­da­łów, zie­lo­nych jak mech, z bursz­ty­no­wymi obwód­kami wokół źre­nic.

Nos miała mały i pro­sty, sze­ro­kie i pełne usta paso­wały do oczu. Uma­lo­wała je inten­syw­nym, uwo­dzi­ciel­skim różem.

W jej bro­dzie był ledwo dostrze­galny rowek, tak jakby stwórca wyra­ził swą apro­batę lek­kim muśnię­ciem palca.

Zapra­gnął nama­lo­wać tę twarz. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że to zrobi. A także resztę. Już widział ją leżącą na posła­niu z płat­ków róży, jej baj­kowe oczy żarzące się sen­nym bla­skiem, jej wargi nieco wygięte, jakby wła­śnie obu­dziła się ze snu o kochanku.

Nie prze­sta­wała się uśmie­chać, gdy wciąż na nią patrzył, tylko unio­sła ciemne skrzy­dła brwi.

– A więc w czym mogę pomóc?

Głos ma dobry, zadu­mał się Seth. Silny i gładki. Nie­tu­tej­szy, osą­dził.

– Możemy zacząć od kwia­tów – powie­dział. – To wspa­niały sklep.

– Dzię­kuję. O jakich kwia­tach pan dziś myśli?

– Zaraz do tego doj­dziemy. – Pochy­lił się nad ladą. W St Chris wszy­scy mieli zawsze czas na małą poga­wędkę. – Od dawna pani tu pra­cuje?

– Od początku. Jeśli pan potrze­buje coś na Dzień Matki, mam śliczne…

– Nie, Dzień Matki mam już zała­twiony. Pani nie jest stąd. Ten akcent – wyja­śnił, widząc, że znów unosi brwi. – Nie Wybrzeże. Może bar­dziej na pół­noc.

– Bar­dzo dobrze. Dys­trykt Kolum­bia.

– No tak, a nazwa sklepu, „Pąk i Kwiat”, to z Whi­stlera?

Po jej twa­rzy prze­mknęło zasko­cze­nie i cie­ka­wość.

– Rze­czy­wi­ście, tak. Pan pierw­szy na to wpadł.

– Jeden z moich braci jest w tym dobry. Ja nie pamię­tam dokład­nie cytatu. Coś o dosko­na­ło­ści pąka i kwiatu.

– „Arcy­dzieło powinno się jawić mala­rzowi jak kwiat: dosko­nałe tak w pąku, jak i w kwie­cie”.

– O, wła­śnie. Roz­po­zna­łem to pew­nie dla­tego, że sam to robię. Maluję.

– Naprawdę? – Przy­po­mniała sobie, że ma być cier­pliwa, pod­dać się ryt­mowi. Cechą małego mia­steczka była powolna, roz­wle­kła kon­wer­sa­cja z obcymi. Ona też już go oce­niła. Jego twarz była jakby tro­chę zna­joma, a ude­rza­jąco nie­bie­skie oczy wyda­wały się szczere i bez­po­śred­nie w wyra­ża­niu zain­te­re­so­wa­nia. Nie zniży się do flirtu, na pewno nie po to, żeby coś sprze­dać, ale może oka­zać życz­li­wość.

Przy­je­chała do St Chris z zamia­rem, żeby być życz­liwa.

Ponie­waż myślała, że on maluje domy lub miesz­ka­nia, zasta­na­wiała się nad czymś odpo­wied­nim na jego kie­szeń.

– Pan tutaj pra­cuje?

– Teraz tak. Wyjeż­dża­łem. A pani tu sama pra­cuje? – Rozej­rzał się, oce­nia­jąc, ile pracy trzeba wło­żyć w utrzy­ma­nie takiego ogrodu. – Czy wła­ści­cielka czę­sto zagląda?

– Pra­cuję sama, jak na razie. Ja jestem wła­ści­cielką.

Popa­trzył znów na nią i zaczął się śmiać.

– O rany, zupeł­nie nie tra­fi­łem. Miło mi panią poznać, Dru­sillo Whit­comb Banks. – Wycią­gnął rękę. – Jestem Seth Quinn.

Seth Quinn. Odru­chowo podała mu rękę i sama doko­nała w myślach bły­ska­wicz­nej korekty. Tej twa­rzy nie widziała ni­gdzie w mie­ście, tylko w cza­so­pi­śmie, przy­po­mniała sobie. Nie malarz domów, pomimo sta­rych dżin­sów i spra­nej koszulki, lecz arty­sta. Tutej­szy chło­pak, zbie­ra­jący honory w Euro­pie.

– Podzi­wiam pana twór­czość – oznaj­miła.

– Dzię­kuję. A ja pani. Ale ja chyba panią od niej odry­wam. Zaraz to napra­wię. Muszę zro­bić wra­że­nie na kilku damach. Pro­szę mi w tym pomóc.

– Damach? Liczba mnoga?

– Tak. Trzy, nie, cztery – popra­wił, przy­po­mi­na­jąc sobie Aubrey.

– Aż dziw, że ma pan czas malo­wać, panie Quinn.

– Seth. Jakoś sobie radzę.

– Z pew­no­ścią. – Pewien typ męż­czyzn zawsze sobie radził. – Kwiaty cięte, kom­po­zy­cje czy rośliny donicz­kowe?

– Hhm… cięte, w ład­nym opa­ko­wa­niu. Tak będzie bar­dziej roman­tycz­nie, prawda? Niech pomy­ślę. – Zasta­no­wił się, kiedy gdzie poje­dzie, i posta­no­wił, że naj­pierw wpad­nie do Sybill. – Pierw­sza ma wyro­biony gust, jest szy­kowną inte­lek­tu­alistką o prak­tycz­nym umy­śle i mięk­kim sercu. Chyba róże.

– Jeśli chce pan być prze­wi­dy­walny.

Spoj­rzał na Dru.

– Niech będę zatem nie­prze­wi­dy­walny.

– Chwi­leczkę. Mam coś na zaple­czu, co powinno się panu spodo­bać.

Coś mi się już tutaj podoba, pomy­ślał, gdy ruszyła ku drzwiom na zaple­cze. Klep­nął się lekko w serce.

Cho­dząc po skle­pie, myślał: Phi­lip pochwa­liłby czy­stą, kla­syczną linię jej kostiumu, Ethan zasta­na­wiałby się, jak jej pomóc w pracy przy pro­wa­dze­niu sklepu, a Cam… cóż, Cam spoj­rzałby na nią prze­cią­gle i posłałby jej sze­roki uśmiech.

Seth przy­pusz­czał, że w nim tkwiło po tro­chu każ­dego z nich.

Wró­ciła, dźwi­ga­jąc narę­cze egzo­tycz­nych roślin o opły­wo­wych kształ­tach i jakby nawo­sko­wa­nych kwia­tach koloru bakła­żana.

– Kalie – oznaj­miła mu. – Ele­ganc­kie, pro­ste, z klasą, o wytwor­nym kolo­rze.

– Roz­gry­zła ją pani.

Wsta­wiła kwiaty do stoż­ko­wa­tego wazonu.

– Następna?

– Cie­pła, sta­ro­modna i pro­sta w naj­lep­szym zna­cze­niu. – Uśmie­chał się już na samą myśl o Grace. – Słodka, ale nie­cu­kier­kowa, o sta­lo­wym krę­go­słu­pie.

– Tuli­pany – orze­kła i pode­szła do otwar­tej szafy chłod­ni­czej. – Raczej te deli­kat­nie różowe. Spo­kojny kwiat, moc­niej­szy, niż się wydaje – dodała, przy­no­sząc je bli­żej, żeby zoba­czył.

– Bingo. Jest pani dobra.

– Jestem. – Spra­wiało jej to radość, nie tyle ze względu na inte­res, ile dla samej zabawy. Dla­tego wła­śnie otwo­rzyła kwia­ciar­nię. – A trze­cia?

Aubrey. Zasta­na­wiał się, jak opi­sać Aubrey.

– Młoda, świeża, zabawna. Odporna, bez gra­nic lojalna.

– Zaraz. – Mając w gło­wie ten opis, Dru znów wybie­gła na zaple­cze. Wró­ciła z pękiem sło­necz­ni­ków wiel­kich jak tale­rze dese­rowe.

– Jezu, są ide­alne! Dru­sillo, pra­cuje pani w odpo­wied­niej branży.

Przy­jęła to jako naj­więk­szy kom­ple­ment.

– Nie ma sensu pra­co­wać w nie­od­po­wied­niej. Ale zdaje się, że pobije pan u mnie rekord jed­no­ra­zo­wego zakupu. Jestem Dru.

– Miło mi.

– A czwarta szczę­ściara?

– Dzielna, piękna, mądra i sek­sowna. O sercu jak… – sercu Anny, pomy­ślał – o sercu nie do opi­sa­nia. Naj­cu­dow­niej­sza kobieta, jaką znam.

– A zna pan, jak widać, cał­kiem sporo. Jedna minutka. – Znów wyszła. Podzi­wiał sło­necz­niki, gdy Dru wró­ciła, nio­sąc lilie azja­tyc­kie w kolo­rze trium­fal­nej czer­wieni.

– Ach! Typowa Anna. – Dotknął ręką jed­nego z jasno­czer­wo­nych płat­ków. – Kom­pletna Anna. Dzięki pani będę boha­te­rem.

– Cie­szę się. Zapa­kuję je i zawiążę na każ­dym bukie­cie wstążkę w odpo­wied­nim kolo­rze. Będzie je pan trzy­mał ostroż­nie?

– Tak, dam sobie radę.

– Kar­nety są wli­czone w cenę. Może pan wybrać ze sto­jaka na ladzie.

– Nie potrze­buję kar­ne­tów. – Patrzył, jak nakłada na każdą łodygę fiolki z wodą. Nie ma obrączki, zauwa­żył. I tak by ją malo­wał, ale gdyby była mężatką, musiałby się wstrzy­mać z pozo­sta­łymi pla­nami.

– A pani jakim jest kwia­tem?

Rzu­ciła mu spoj­rze­nie, ukła­da­jąc pierw­szy bukiet w wyło­żo­nym ligniną bia­łym kar­to­nie.

– Wszyst­kimi. Lubię roz­ma­itość. – Prze­wią­zała bukiet ciem­no­pur­pu­rową wstążką. – Podob­nie jak pan.

– Z wielką nie­chę­cią muszę roz­wiać mit o posia­da­niu przeze mnie haremu. To sio­stry – powie­dział, wska­zu­jąc na kwiaty. To zna­czy, sło­necz­niki są dla sio­strze­nicy, pozo­stałe dla kuzy­nek lub sióstr. Dokładne pokre­wień­stwo jest nie­zbyt jasne.

– Uhm.

– To żony moich braci – wyja­śnił – i naj­star­sza córka jed­nego z nich. Musia­łem się wytłu­ma­czyć, bo mam zamiar panią malo­wać.

– Ach tak? – Drugi kar­ton prze­wią­zała różową wstążką z lamówką z bia­łej koronki. – Naprawdę?

Wyjął kartę kre­dy­tową i poło­żył ją na ladzie, pod­czas gdy ona pako­wała sło­necz­niki.

– Pew­nie pani myśli, że cho­dzi mi tylko o to, żeby panią roze­brać, i przy­znaję, że nie miał­bym nic prze­ciwko temu.

Odwi­nęła z kłębka złotą wstą­żeczkę.

– Dla­czego miałby pan mieć?

– No wła­śnie. Ale dla­cze­góż by nie zacząć od twa­rzy? To świetna twarz. Naprawdę podoba mi się kształt pani głowy.

Po raz pierw­szy pako­wa­nie poszło jej tro­chę nie­zręcz­nie. Roze­śmiała się lekko, prze­rwała i spoj­rzała wprost na Setha.

– Kształt mojej głowy?

– Jasne. Pani też się podoba, bo nie nosi­łaby pani takiej fry­zury. Jest nie­zwy­kle wymowna przy mini­mum zachodu.

– Pan świet­nie okre­śla kobiety w kilku zwię­złych fra­zach – stwier­dziła, wią­żąc kokardę.

– Lubię kobiety.

– Zauwa­ży­łam. – Kiedy skoń­czyła pako­wać czer­wone lilie, do kwia­ciarni weszła dwójka klien­tów. Zaczęli oglą­dać kwiaty.

Bar­dzo dobrze, pomy­ślała Dru. Pora już skoń­czyć zała­twia­nie tego arty­stycz­nego pana Quinna.

– Pochle­bia mi, że pan podzi­wia kształt mojej głowy. – Wzięła jego kartę kre­dy­tową, by pobrać zapłatę. – I że ktoś z pana talen­tem i repu­ta­cją chciałby mnie malo­wać. Ale jestem tu bar­dzo zajęta i nie mam zbyt wiele wol­nego czasu. A ten, który mam, trak­tuję wyjąt­kowo ego­istycz­nie.

Podała mu kwotę zapłaty i para­gon do pod­pi­sa­nia.

– Zamyka pani codzien­nie o szó­stej, a w nie­dzielę jest nie­czynne.

Pomy­ślała, że powinna być już zła, ale zamiast tego była zain­try­go­wana.

– Niczego pan nie prze­oczy, prawda?

– Liczy się każdy szcze­gół. – Pod­pi­sał rachu­nek, wziął jeden kar­net do kwia­tów i odwró­cił na drugą, pustą stronę.

Naszki­co­wał na nim pośpiesz­nie jej twarz jako kwiat na wysmu­kłej łodyżce, dodał swój domowy numer tele­fonu i pod­pi­sał się.

– Na wypa­dek, gdyby pani zmie­niła zda­nie – rzekł, poda­jąc jej rysu­nek.

Obej­rzała go i wygięła zna­cząco wargi.

– Mogła­bym to pew­nie sprze­dać na aukcji inter­ne­to­wej za nie­złą sumkę.

– Na to ma pani zbyt wielką klasę. – Zło­żył pudełka z kwia­tami jedno na dru­gim i pod­niósł je. – Dzię­kuję za kwiaty.

– Zapra­szam. – Obe­szła ladę i otwo­rzyła mu drzwi. – Mam nadzieję, że spodo­bają się pana… sio­strom.

– Na pewno – rzu­cił jej ostat­nie spoj­rze­nie przez ramię. – Jesz­cze tu wrócę.

– Jestem tu cały czas. – Cho­wa­jąc do kie­szeni szkic, zamknęła drzwi.

*

Wspa­niale było zoba­czyć Sybill i spę­dzić godzinę tylko z nią. Patrzeć, z jaką przy­jem­no­ścią układa kwiaty w wyso­kim, szkla­nym wazo­nie.

Były dla niej ide­alne, stwier­dził, podob­nie jak dom, który kupiła i urzą­dziła razem z Phi­li­pem. Masywna wik­to­riań­ska kamie­nica ze sty­li­zo­wa­nymi orna­men­tami paso­wała do niej dosko­nale.

W ciągu tych lat Sybill zmie­niała fry­zury, ale teraz wró­ciła do swej ulu­bio­nej. Jej lśniące włosy, się­ga­jące pra­wie ramion, miały kolor dro­giego futra z norek.

Nie uma­lo­wała ust, pra­cu­jąc tego dnia w domu, wło­żyła pro­stą białą bluzkę i luźne czarne spodnie, co było w jej odczu­ciu swo­bod­nym ubra­niem.

Była matką dwójki żywio­ło­wych dzieci, a z zawodu socjo­lo­giem i wziętą autorką tek­stów z tej dzie­dziny. W oczach Setha była uoso­bie­niem spo­koju.

Dobrze wie­dział, że ten spo­kój osią­gnęła wiel­kim wysił­kiem.

Wyro­sła w tej samej rodzi­nie, co jego matka. Dwie przy­rod­nie sio­stry róż­niły się od sie­bie jak dwie strony monety.

Ponie­waż jed­nak na każde wspo­mnie­nie o Glo­rii DeLau­ter dozna­wał skur­czu żołądka, odsu­nął ją od sie­bie i sku­pił myśli na Sybill.

– Gdy ty, Phil i dzieci przy­je­cha­li­ście do Rzymu przed kil­koma mie­sią­cami, nie przy­pusz­cza­łem, że następ­nym razem spo­tkamy się tutaj.

– Ja chcia­łam, żebyś wró­cił. – Nalała do szkla­nek mro­żo­nej her­baty. – To cał­kiem ego­istyczne z mojej strony, ale chcia­łam cię tu z powro­tem. Cza­sem w trak­cie jakichś zajęć zatrzy­my­wała mnie nagła myśl: „Cze­goś bra­kuje. Ale czego? A potem: No, tak, Setha. Bra­kuje Setha. Głu­pie, co?”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki